Ogród Petenery
Advertisement


Ej, co tam dla zająca jesień w porównaniu z zimą!

W noc cichą, księżycową przyszedł mróz, wylał na ziemię swój mroźny wrzątek, uwarzył w nim liście roślin; muchy, motyle poobracał w trupy. Po nim nastąpił wicher i rozrzucił trupy po świecie. Z kolei przyszedł śnieg, pogrzebał liście, muchy, motyle we wspólnym grobie i zaczęła się zima.

Straszne są te zimowe wędrówki po nocach, kiedy zając, aby się pożywić, z duszą na ramieniu chadzać musi do siedzib człowieka, wroga swego.

Bywało, przez cały tydzień śnieg gęsty sypie płatami; drogi, pola, lasy – wszystko zadęte. Tak biało i biało wszędzie, że wśród tej białości gór od dolin rozróżnić nie można, a z blasku takiego oślepnąć łatwo. Śnieg przestał padać, mróz trzaskający ścisnął. Iskrzą się w nocy światła niebieskie i z góry tak jasno patrzą na głód i chłód zwierząt – jasno i spokojnie. Matko-przyrodo, gdzie ty masz serce dla swoich dzieci?...

Po mrozie – odwilż, a potem – znowu zadymka śnieżna, kurzawa taka, że świata nie widać. Biedny zając tuła się, wałęsa noc całą, brnie w zaspach śniegu po uszy. Zna tak dobrze tę okolicę, a jednak błądzi nieustannie. Pragnął oto przedostać się do rzepaku i zaszedł podczas zadymki w ugory wyjałowione. Z wielkim trudem odgrzebał wał śniegu i znalazł twardą skorupę ziemi skrzepłą od mrozu. Teraz chciał wyjść na oziminy, a zabrnął w sapowate oparzeliska, gdzie woda nie zamarza i po brzegach olszynowa krzewina porasta. Ogryzał tutaj cierpką, gorzką korę, a wicher straszliwie huczał i dął nań śniegiem. Przekopał się na jakąś polankę, przystanął, miarkuje, gdzie wieś, gdzie dwór, dworskie ogrody, gumna, stajnie. Dzikie zwierzę w razie głodu gotowe pukać nawet do bram wstrętnej dla siebie cywilizacji. Tam się zawsze znajdzie jakiś okruch jadalny. I znowu brnął przez zaspy niczyją nogą nie tknięte. Szedł na los szczęścia prosto przed siebie, gdyż w taką zawieruchę oczy go prowadzić nie mogły.

- Oj, jeść, jeść się chce, gwałtu – jeść, jeść!...

Pędzony głodem straszliwym, zatracił w sobie uczucie strachu, narażał się na ciężkie niebezpieczeństwa: mógłby podejść nawet do psiej budy i spod śpiącego wroga wyciągnąć bodaj kłak słomy – okropna ostateczność!

Dotarł nareszcie do wsi; jak żebrak obchodzi chałupy, obwąchuje, szuka – i tu wszędzie zaspy. Nie uciekał z przestrachu, choć słyszał chrapanie ludzkie, mruki krowie, beki cielęce, tupanie koni. Wszelkie żywe stworzenie wypoczywało o tej porze i – ma się rozumieć – nie na czczo. Psy pozaszywały się gdzieś w barłogi – przynajmniej z tej strony zając mógł być bezpieczny. Natrafił szczęśliwie na dziurę w płocie, wlazł do chłopskiego sadu, zaczął ogryzać gałązki szczepia i byłby tu pewnie pokrzepił mocno podupadłe siły; ale naraz kogut zapiał, hałaśliwie trzepocząc skrzydłami, gęsi podniosły wrzask nadzwyczajny, a jednocześnie małe dziecko rozkrzyczało się w chacie. Takiej wrzawy nie zniesie najmężniejsze serce zajęcze, więc i on umknął.

Przebiegł teraz przez staw szeroki, zamarzły, śniegiem zawiany, i znalazł się u stóp białego pałacu. Na próżno szukał tutaj, wąchał naokoło: nic nie znalazł, tylko – twarde, zimne mury. Stąd podążył ku dworskiej kuchni i w jej okolicach uprzątnął zlodowaciałe resztki gotowanych kartofli, marchwi, grochu, które prawdopodobnie wieczorem wylano razem z pomyjami.

Spod kuchni puścił się głównym szpalerem przez ogród, ku inspektom. Dopiero tutaj odkrył pod śniegiem skarby rzetelne w wielkiej obfitości: na wpół zgniłe, przemarzłe głąbiki kapusty, kalafiorów, łodygi wspaniałych kardów.

Już dzień świtał, a on czerpał jeszcze, nienasycony, z owej kopalni, jak gdyby chciał najeść się od razu na kilka dni.

Zawierucha też ustawała, niebo się przecierało, a świt pozłacał obłoki, kiedy nasz szarak syty pomyślał o spoczynku i wykonywał odwrót z ogrodu.

Tuż za płotem potknął się na jakimś zającu, który widocznie nie miał sił iść dalej, padał, a może i dogorywał. Ha, za niewytrzymałość życiem się płaci!

Natomiast nasz zając złożył dowody wytrwałości, dzielności, godne, aby je przekazać w dziedzictwie gatunkowi, a przeto musiał się teraz wyspać należycie. Oby ziemia takich miała jak najwięcej!...

Nie kwapił się zbyt daleko i postawił klucze podług odwiecznej tradycji zajęczej, a potem rzucił się w kotlinę śnieżną jak w piernat. Gdyby mu w młodości słuchów nie obcięto, byłby je także obyczajem praszczurów położył po sobie. Niebiosa wytrząsnęły jeszcze resztę śniegu i łaskawie tą pierzynką nakryły szaraka. Opłaci się żyć, aby mieć szczęśliwe chwile zasypiania bez troski. Teraz mocno sobie postanowił spać twardo i jak najdłużej dotrzymywać w kotlinie.

Stan powietrza był taki, co to bez względu na zapowiedzi barometru i kalendarza – można przewidywać odwilż: śnieg woskowomiękki ma lekko fioletowy odcień, słońce się mieni za chmurami, a podmuch wiatru głaszcze.

Jakoś koło południa zając posłyszał, że w pobliżu kotliny śnieg się zapada: „chrup-chrup” - odgłos, który przed odwilżą nie jest przykrym skrzypieniem. „Baczność! koń parsknął – oo, źle!” Najgłupszy zajęczyna wie doskonale, że w takich razach i przy tym stanie powietrza należy bezwarunkowo dotrzymywać, dopuścić do ostateczności, a potem zobaczymy... Od tysięcy wieków miliardy zajęcy, zginęły trzymając się tego systemu samoobrony; ale że jednak niektóre szczęśliwie ocalały, przeto dotrzymywanie w kotlinie nie wyszło z użycia. „Tak zginął ojciec, dziad, pradziad, to i ja mogę!...”

Jeździec także obyczajem przodków najechał koniem; i z harapnika strzela tuż nad uchem szaraka: „Wyrusz no, kochanku, w pole!”. Gach nie śpi, wytrzeszczył ślepie, widzi doskonale człowieka na koniu i dwa czarne charty, które aż drżą do pogoni. Serce mu bije na wielką trwogę: „Tradycja tradycją, strach strachem... Nie, niepodobieństwo dłużej dotrzymywać!...” Uczuł pod sobą skoki, zebrał wszystkie siły i wypadł jak z procy.

Zakurzył się puch śnieżny od zajęczego susa i psy na chwilę zgłupiały, i koń w bok skoczył, i czapka jeźdźca zachwiała się na głowie. Wybuch spod ziemi każdego stropi. A on się tymczasem w okamgnieniu odsadził i gnał już po polu.

Rozpoczęto szaloną gonitwę, a śnieg miękachny zdawał się nieustannie połykać nogi zapaśników. Zając, lżejszy, mniej tonął, za to psy – silniejsze. Wykonał skok-arcydzieło, dał psom obrót – także odwieczna tradycja. Sunie i nagle zapadł się w rowie jak pod ziemią, a psy runęły za nim i zniknęły również... Teraz widać było tylko jakiś gwałtowny ruch, szalenie niespokojne kotłowanie rozdartej powierzchni śnieżnej.

Krótko to wszystko trwało i już oto szarak się wyrwał z takim rozpędem, że bryły śniegu prysnęły na wszystkie strony, a on w niezrównanym pędzie mknął po białym polu. Wypadły i charty z czeluści rowu, nim go spostrzegły, wodziły chwilkę tu i ówdzie błędnymi oczyma. Tam, tam, szary punkt miga na białym morzu, zdaje się przemawiać - „Chwalić Boga, umiemy jeszcze dobrze uciekać!”. I one znowu za nim strzeliły, podniecone przez jeźdźca głośnym „huź-go!”.

Słaby pewnie nie podoła mocnym i zginie.

Zając zwijał się dzielnie, ciągle dawał psom obroty; ale jednak znać było, że go siły opuszczają, a tu psy docierały. Górka – gra się chyba skończy... Nie, coś lekko bieży – dno, jest już na szczycie!

Jeździec daremnie usiłuje dojeżdżać: koń się zapada, potyka.

Otóż i gonitwa z góry na dół: rozmach ogromny! Jeden z chartów natarł i piersiami tak rozbił szaraka, że go przewalił, razem z nim szalonego kozła wywrócił; drugi dopada – znowu to samo: postaczały się z góry. Jeszcze ze sto kroków i – las, zbawienie, byleby jeździec nie zabiegł drogi...

Kot pędzi i – pstryk w lewo przed samymi pyskami chartów. Wyminęły go, przebiegły, przystanęły z wywieszonymi językami, zziajane... A on – w bok i poszedł do lasu.

Trzeba wiedzieć, że niejaki pan Węglicki odbywa polowanie z chartami, które szaraka dopędzą, przeskoczą, przewrócą, a jednak wziąć nie umieją. Pan rządca z Morzelan ma chrapkę sprawić kiedy łaźnię temu charciarzowi płoszącemu zające na cudzych gruntach. Toż w następnym roku na jesieni nasz bezuchy szarak, uchodząc przed psami Węglickiego, wpadł między owce i jak ongi Odyseusz ocalał przy pomocy baranów. Ale skończmy z zimowymi przygodami zająca. Nastała odwilż, potem zadymka, a po zadymce – mróz siarczysty. I w noc mroźną, pogodną zrobił się ogromny ruch wygłodzonych zwierząt dzikich. Co żyło, szło na poszukiwanie żeru. Dziki i sarny torowały w zaspach gościniec, a po ich śladach puszczały się pomniejsze zwierzęta. Taka główna, dobrze wydeptana droga jest pożyteczna i zarazem wielce niebezpieczna, gdyż na niej to wszyscy nocni łowcy uprawiają swoje rzemiosło. Kłusownicy, jeśli tu w przesmykach nie czatują z strzelbami, to na drodze owej zastawiają żelaza, wnyki, samołówki rozmaite. Wilki, lisy, kuny, psy zawleczone wałęsają się tam, włócząc nosy po tropach zdobyczy. Człowiek szuka tu mięsa i skóry, inni łowcy – tylko mięsa, a wszystko to chytre, przebiegłe, podstępne. Oj, straszne rzeczy dzieją się na tych zwierzęcych drogach w noce zimowe! Głodny napada głodnego i bez skrupułu dusi, szarpie, rozdziera, zjada. Przyroda wypowiada tam szczerze swoje prawa moralne. Ludzie skrycie to spełniają, nosząc w duszy dwa niedoścignione ideały – cnoty i szczęścia. Cóż, kiedy szczęścia nikt nie posiądzie, a cnoty nikt nie chce poślubić!

Skromne zwierzę tylko wyżyć pragnie; człowieka przygniata jego geniusz i nieszczęście.

Na strasznej drodze zimowej w lasach morzelańskich nasz szarak spotykał nocą i kłusownika Teterę, i Malwę, strzelca dworskiego, i wnyki, cewy, żelaza, i Kitę, lisa szczwanego, i wilki, i psy-włóczęgi.

Wyborna szkoła życia!

Advertisement