Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XIII Wyspa skarbów • Część trzecia. Moje przygody na lądzie • XIV. Pierwszy cios • Robert Louis Stevenson Rozdział XV
Rozdział XIII Wyspa skarbów
Część trzecia. Moje przygody na lądzie
XIV. Pierwszy cios
Robert Louis Stevenson
Rozdział XV

Byłem tak uradowany wyratowaniem się z rąk Długiego Johna, iż rychło wpadłem w dobry humor i zacząłem z niejaką ciekawością rozglądać się po nieznanej krainie, w której się znalazłem.

Przebyłem grząską żuławę[1] zarosłą wierzbami, sitowiem i cudacznymi, zamorskimi drzewami błotnymi i znajdowałem się obecnie na krańcach odsłoniętego skrawka sfalowanej wydmy piaszczystej ciągnącej się bez mała milę, a nakrapianej tu i ówdzie kępkami sosen lub gromadkami pokrzywionych drzew, rozmiarami nieco przypominających dęby, lecz z bladego ulistnienia podobniejszych do wierzb. Na dalekiej krawędzi tej polany sterczało jedno ze wzgórz o dwu dziwacznych, poszarpanych szczytach, żywo lśniących w słońcu.

Wtedy po raz pierwszy odczułem radość poszukiwań. Wyspa była niezamieszkana; towarzyszy okrętowych zostawiłem daleko za sobą, a przede mną nie było żywej istoty oprócz niemych zwierząt i ptaków. Zacząłem wałęsać się pośród drzew. Tu i ówdzie widziałem kwitnące rośliny, zgoła mi nieznane, gdzie indziej zaś dostrzegałem węże; jeden z nich podniósł głowę nad upłaz skalny i syknął na mnie wydając zarazem dźwięk nieco podobny do brzęczenia kręcącego się bąka. Nie domyślałem się bynajmniej, że był to najjadowitszy z gadów, a ów dźwięk pochodził z osławionej grzechotki.

Przybyłem następnie do długiego gaju tych drzew podobnych do dębów — dowiedziałem się później, że nazywają się „dębami żywymi” lub „wiecznie zielonymi”; rosły one nisko nad piaskiem niby głóg, miały konary dziwnie pogięte, a listowie gęste jak strzecha. Gaj ciągnął się od wierzchołka jednego z piaszczystych wzgórz, a w głąb rozprzestrzeniał się i stawał się coraz wyższy, aż dosięgał brzegów szerokiego, zarosłego rokitą[2] trzęsawiska, przez które przeciekał ku zatoce jeden ze strumyków. Wskutek skwaru słonecznego wydzielały się znad moczaru opary, a we mgle drżał zarys Lunety.

Nagle wszczął się niezwykły harmider w sitowiu; wyleciała z kwakaniem jedna cyranka[3], za nią druga i trzecia, a wkrótce nad całą powierzchnią moczaru wzbiła się wielka chmura ptactwa krzycząc i kołując w powietrzu. Od razu odgadłem, że to pewno kilku mych towarzyszy okrętowych przeciąga nad brzegiem trzęsawiska. Nie omyliłem się w domysłach, gdyż usłyszałem niebawem bardzo daleki i przytłumiony dźwięk głosu ludzkiego, który im dłużej nasłuchiwałem, tym stawał się bliższy i donośniejszy.

Ogarnął mnie ogromny strach, więc wpełznąłem pod osłonę najbliższego „żywego dębu” i przyczaiłem się czujnie, cicho jak mysz pod miotłą.

Inny głos odpowiedział. Potem odezwał się znów pierwszy, po którym poznałem Silvera, i płynął przez długą chwilę strumieniem zaledwie raz czy dwa przerwanym przez drugi głos. Sądząc z brzmienia, musieli rozmawiać poważnie, a czasami nawet z gniewem, lecz ani jedno zrozumiałe słowo nie doszło do mych uszu.

W końcu rozmawiający widać się zatrzymali, a może usiedli, gdyż nie tylko gwar ich rozmowy przestał się przybliżać, ale nawet ptaki uspokoiły się nieco i poczęły wracać do swych gniazd na trzęsawisku.

Wtedy uświadomiłem sobie, że zaniedbuję swoją powinność; bo jeżeli okazałem się tak nierozsądny, że ośmieliłem się pojechać na wybrzeże w towarzystwie tych rzezimieszków, zdobyć się mogłem przynajmniej na podsłuchanie ich knowań i najbardziej niewątpliwym, najoczywistszym moim zadaniem w chwili obecnej było podejść ku nim jak najbliżej pod dogodną zasłoną rozłożystych drzew.

Kierunek, w którym znajdowali się rozmawiający, oznaczyć można było dokładnie nie tylko na podstawie brzmienia ich słów, ale i po zachowaniu się kilku ptaków, które jeszcze z niepokojem krążyły nad głowami natrętów.

Pełznąc na czworakach, podkradałem się ku nim z wolna, lecz wytrwale. Wreszcie, podnosząc głowę do szpary między liśćmi mogłem widzieć wyraźnie małą, zasłoniętą drzewami kotlinę w bok od moczaru. Tam Długi John Silver i jeden z załogi stali rozmawiając, zwróceni do siebie twarzami.

Słońce rzucało na nich skwarne promienie. Silver odrzucił w bok na ziemię kapelusz, a swą pociągłą, układną, jasną twarz, błyszczącą od rzęsistego potu, zadarł nieco ku górze, jakby do czegoś namawiał drugiego mężczyznę.

— Kamracie! — mówił doń — cenię cię jak prawdziwy skarb! Możesz mi wierzyć, jak prawdziwy skarb! Gdybym nie przylgnął do ciebie jak smoła, czy myślisz, że byłbym cię teraz ostrzegał? Już klamka zapadła, stało się; już nie można niczemu zapobiec ani nic naprawić. To, co ci mówię, to tylko w tym celu, aby ocalić ci głowę, bo jeżeli który z tych rozbójników dowie się, to co z sobą pocznę, Tomie? Sam powiedz, co zrobię, gdzie się podzieję?

— Silver! — odezwał się drugi mężczyzna, a spostrzegłem, że był nie tylko czerwony po uszy, lecz mówił chrapliwym głosem jak gawron, i trzęsącym się jak napięta lina. — Słuchaj, Silver! Jesteś stary i uczciwy, a przynajmniej uchodzisz za takiego. Masz pod dostatkiem grosiwa; jesteś bogatszy od wielu, wielu biednych marynarzy, a jeżeli się nie mylę, masz w sobie wiele siły i odwagi. I ty mi mówisz, że chcesz wdawać się w tę brudną sprawę z czernią[4] łotrów? Nie, to chyba nieprawda! Jak mnie tu Bóg widzi, wolę rękę postradać niż do tego przystąpić! Jeżeli złamię swą powinność...

Nagły jakiś hałas przerwał jego słowa. Miałem przed sobą jednego z uczciwych marynarzy, a w tejże chwili doszła do mnie wieść o drugim. Opodal, za mokradłem, rozległ się nagle jakiś głos, niby krzyk oburzenia, następnie zaś drugi tuż po nim, a zaraz potem jeden przeraźliwy i przeciągły wrzask. Skały Lunety po kilkakroć odpowiedziały echem, całe zastępy ptactwa błotnego pierzchły znów z ogromnym trzepotem zaciemniając niebo. Dopiero po upływie dłuższego czasu, gdy ten śmiertelny, nieludzki krzyk dzwonił mi jeszcze w uszach, cisza znów zapanowała w przestworzu i jedynie szelest ptaków ciągnących z powrotem i pomruk oddalonych fal morskich zakłócały senność popołudnia.

Tom poderwał się na krzyk jak rumak ugodzony ostrogą, natomiast Silver nawet nie mrugnął okiem, lecz stał tam gdzie przedtem, opierając się z lekka na szczudle i wpatrując się czujnie w swego towarzysza niby wąż, zanim rzuci się na zdobycz.

— Johnie! — rzekł żeglarz wyciągając dłoń.

— Ręce do góry! — krzyknął Silver odskakując na pewną odległość w tył, doprawdy z rączością[5] i wprawą wyćwiczonego skoczka.

— Owszem, ręce do góry, Johnie Silverze — rzekł tamten. — Nieczyste sumienie każe ci się mnie obawiać! Ale na miłość boską, powiedz mi, co to było.

— Co? — odparł Silver uśmiechając się bardziej znacząco niż kiedykolwiek, tak iż oko jego wydawało się jakby główka od szpilki w jego olbrzymiej twarzy, ale połyskiwało niby okruch szkła. — Co to było? O, tak mi się zdaje, że to pewno Alan.

A na to biedny Tom wybuchnął jak bohater.

— Alan! — zawołał. — W takim razie wieczny odpoczynek jego duszy, bo był to wierny marynarz! A co się tyczy ciebie, Johnie Silverze, długo byłeś mi przyjacielem, ale już nim nie jesteś! Niech sczeznę jak pies, ale dotrzymam obowiązku! To ty zabiłeś Alana! Zabij i mnie, jeśli możesz. Ale ci nie ulegnę!

To powiedziawszy dzielny marynarz odwrócił się plecami do kucharza i począł zmierzać ku wybrzeżu. Lecz nie było mu dane odejść daleko. John ryknąwszy uchwycił się drzewa, wyrwał szczudło spod pachy i rzucił tym niezwykłym pociskiem, który warknął w powietrzu i ugodził biednego Toma z ogromną siłą, samym okuciem, pomiędzy łopatki w środek pleców.

Nieszczęśliwy wyrzucił ręce w górę, zaczerpnął tchu i upadł. Trudno powiedzieć, czy odniósł większe obrażenia, lecz sądząc z odgłosu miał w jednej chwili zgruchotane krzyże. Lecz nie dano mu czasu na przyjście do siebie. Silver, choć bez nogi i szczudła, błyskawicznie z małpią zręcznością znalazł się na leżącym i dwukrotnie zatopił nóż aż po rękojeść w ciele bezbronnego. Z mej kryjówki słyszałem, jak dyszał głośno przy zadawaniu ciosów.

Nie wiem dokładnie, co znaczy omdlenie, lecz wiem, że w owej chwili cały świat zawirował przede mną i zaszedł mgłą; Silver, ptaki i wyniosły szczyt Lunety — wszystko to zatoczyło jakiś piekielny taniec w moich oczach, a w uszach odezwało się niby huczenie dzwonów i gwar odległych głosów.

Gdy oprzytomniałem, już zbrodniarz zabierał się do odejścia włożywszy szczudło pod ramię, a kapelusz na głowę. Tuż przed nim na murawie leżał nieruchomo Tom, lecz zabójca nie troszczył się oń ani trochę, ocierając zbroczony nóż garścią trawy. Poza tym nic się nie zmieniło: słońce wciąż świeciło nielitościwie nad zionącym oparzeliskiem i nad strzelistymi wierzchołkami gór. Ledwo mogłem uwierzyć, że dopiero co dokonał się rozlew krwi i że przed chwilą w moich oczach zgładzono w okrutny sposób życie ludzkie.

Lecz teraz John włożył rękę do kieszeni, wyciągnął świstawkę i wydał kilka modulowanych dźwięków, które rozbrzmiewały daleko w skwarnym przestworzu. Wprawdzie nie rozumiałem znaczenia tego hasła, w każdym razie jednak wzbudziło ono we mnie natychmiast lęk. Mogło nadejść więcej ludzi, mogli mnie odnaleźć. Zabili już dwóch uczciwych ludzi — po Tomie i Alanie może na mnie miała przyjść kolej?

Bez namysłu począłem się wydobywać z gąszczu i poczołgałem się jak najśpieszniej i najciszej z powrotem ku najbardziej odsłoniętej części lasu. Zaledwie to uczyniłem, posłyszałem tu i tam pohukiwania i odzewy starego korsarza i jego wspólników — ten dźwięk niebezpieczeństwa jakby mi przypiął skrzydła. Skoro tylko wydostałem się z zarośli, popędziłem tak chyżo jak jeszcze nigdy przedtem, nie myśląc wcale o kierunku ucieczki, byle tylko odbiec jak najdalej od złoczyńców; a kiedym tak pędził, strach rósł i rósł we mnie, ażem już był bliski szaleństwa.

Bo też czy był kto w cięższej opresji niż ja? Gdy posłyszę strzał armatni, jakże odważę się zejść do łodzi pomiędzy tych przestępców splamionych świeżym morderstwem? Czyż pierwszy z nich, który mnie zobaczy, nie ukręci mi szyi jak bekasowi[6]? Czyż sama moja obecność nie będzie dla nich jawnym dowodem mej trwogi, a co za tym idzie i mych wiadomości, tak fatalnych? — Już po wszystkim — myślałem sobie — bywaj zdrowa, „Hispaniolo”! Bywajcie zdrowi, panie dziedzicu, panie doktorze i kapitanie! Nic mi nie pozostało, jak umrzeć z głodu lub z rąk rokoszan[7]!

Przez cały ten czas biegłem i biegłem przed siebie, aż nie zdając sobie z tego sprawy dotarłem do stóp niewielkiego wzgórza o dwóch wierzchołkach i znalazłem się w części wyspy, gdzie żywe dęby rosły rzadziej, przybierając wygląd i rozmiary drzew leśnych. Gdzieniegdzie mieszały się z nimi z rzadka sosny, dochodzące do pięćdziesięciu, a bywało, że i do siedemdziesięciu stóp wysokości. Powietrze miało woń bardziej orzeźwiającą aniżeli nad moczarem.

Wtem nowe niepokojące zjawisko osadziło mnie w miejscu, a serce tłukło się we mnie jak młotem.


Przypisy

  1. żuława — obszar powstały z materiału naniesionego przez rzekę, bardzo urodzajny i zwykle podmokły.
  2. rokita — krzew, rodzaj wierzby; wierzba płożąca.
  3. cyranka — rodzaj wędrownego ptaka wodnego z rodziny kaczkowatych.
  4. czerń (daw.) — tłuszcza, gawiedź, hołota.
  5. rączość — szybkość w ruchu, biegu, locie.
  6. bekas — rodzaj ptaka występującego na terenach podmokłych.
  7. rokoszanin — buntownik.
Advertisement