Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział III Wyspa błądząca • Rozdział IV • Juliusz Verne Rozdział V
Rozdział III Wyspa błądząca
Rozdział IV
Juliusz Verne
Rozdział V
Uwaga! Tekst wydano w 1934 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


Rozdział IV.


Hobson przyśpieszał wyprawę, chciał jak najprędzej znaleźć się na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i dotrzeć do przystani „Zażyłość”.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 014

Droga, którą obecnie przebywali była bardzo zła i trudną do przejścia albo do przejazdu. Poprzerzynana wodą bieżącą lub bryłami lodu, tamującemi bieg sani, była zupełnie niezamieszkana, ani jednego człowieka, ani jednej chaty nie było na odległość dziesięciu mil wokoło. Zdarzały się tylko ślady rogaczy, nic więcej, czasem też niedźwiedzie stopy odbijały się na śniegu, widziano też kilka niedźwiedzi białych.

Po wielkich trudach towarzystwa przybyło do granicy koła podbiegunowego, stąd już ruszono śmiało ku celowi podróży.

Ale po pięknych dniach nastała nieopisana niepogoda.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 015

Obłoki, żółtej barwy zbierać się poczęły nad ziemią a w nocy straszliwy huragan, z wichrem, zmiatającym wszystko po drodze, rozigrał się talk okropnie, że podróżnicy zmuszeni byli opuścić sanie, których psy unieść już nie były w stanie i za poradą jednego z towarzyszących im żołnierzy, skryć się między lodowce, zasypawszy wpierw otwór śniegiem.

Czterdzieści ośm godzin trwała burza i coraz to wzrastała w swej mocy. Wicher wył bez przerwy a okropne ryki niedźwiedzi dodawały grozy całej tej walce żywiołów.

Ale na szczęście zwierzęta, zajęte sobą i swem bezpieczeństwem nie odkryły kryjówki naszych podróżnych. Przechodziły mimo śniegowego domku, nie zauważywszy ani psów, ani ludzi.

Ostatnia noc, z 25 na 26 maja była najokropniejsza.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 016

Gwałtowność huraganu była tak straszliwa, że obawiano się słusznie obalenia się lodowców. Słyszano trzask ciągły i widziano drżenie olbrzymich głazów lodowych.

Śmierć okrutna czyhała na podróżnych, otoczonych przez niebotyczne lody.

Pod koniec jednak nocy burza ucichła wskutek silniejszego niż zwykle mrozu, który, jakby ściął powietrze i wicher powstrzymał.

Pierwsze promienie wschodzącego słońca wlały w dusze zatrwożonych nadzieję.

Ziemia stała się gładszą i podatniejszą do dalszej podróży, wyjaśniło się niebo i w duszy wszystkich stało się i weselej i jaśniej. Hobson dał znak do wyjazdu i puszczono się w dalszą drogę z pośpiechem.

Zamiast kierować się prosto na północ, skierowano się na zachód.

Chciano dotrzeć do portu „Zażyłość”, zbudowanego na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia.

Pędzono tak szybko, że 30 maja przybyto do portu.

Port „Zażyłość”, leżący nad rzeką Mackenzie, był miejscem najbardziej wysuniętem na północ i miał łatwą komunikację z fortem Franklina na południu.

Składał się on z budynku dla oficerów, dla żołnierzy, z olbrzymich składów na futra. Wszystko to zbudowane było z drzewa i otoczone murem. Kapitan, będący tam dowódcą, był właśnie nieobecny, gdyż wyruszył z garstką Indjan i żołnierzy na poszukiwanie stron, bardziej przez zwierzynę odwiedzanych, aby zapełnić opustoszałe od zapasów składnice.

W nieobecności kapitana, przyjął podróżnych w jego imieniu jeden z sierżantów. Był to przyrodni brat sierżanta Longa podróżującego z naszą wyprawą i zwał się Felton.

Oddał się on całkowicie na usługi porucznika Hobsona, który chciał dać wypoczynek podróżnym, prosząc o trzydniowe pozostanie w porcie.

Ludzi i zwierzęta umieszczono natychmiast w bardzo wygodnych pokojach, najpiękniejszy pokój ofiarowano naturalnie Paulinie Barnett i jej towarzyszce.

Zapytano się zaraz na wstępie, czy niema gdzie Indjan w pobliżu i dowiedziano się, że są oni o trzydzieści mil od portu i że, chcąc wejść z nimi w stosunki handlowe, trzeba przebyć wody jeziora, gdzie obecnie przejście jest łatwe, gdyż pogoda sprzyja, cisza w powietrzu i nie zbiera się wcale na burzę, podobną ostatniej.

Obiecano też dać łódź i majtka, który w kilka godzin dowiezie ich do indyjskiego obozu. Na umowę z Indjanami miał jechać sam Hobson, ale Paulina Barnett uprosiła go, aby jej pozwolił towarzyszyć w tej wyprawie, na co zgodził się z największą przyjemnością, wyczuwając od pierwszego spojrzenia cześć i sympatję dla odważnej podróżniczki. Miano wyruszyć nazajutrz, a tymczasem postanowiono zapoznać się z okolicą.

Było tu bardzo pięknie. Na wodzie rosły prześliczne trzciny, trawy bardzo wysokie i wydające delikatny zapach kadzidła. Wokoło rosły olbrzymie drzewa i przeróżne krzewy, biegały zwierzęta, latały różnobarwne ptaki.

Najwięcej przelatywało kaczek edredońskich, krzycząc przeraźliwie, prześlicznych ze swem biało-złocistem pierzem.

Z innych ptaków widać było unoszące się w powietrzu gwizdale, arlekiny, stare baby, sokoły i szare o popielatej piersi i dziobie i łapkach błękitnych, oczach pomarańczowych. Gniazda tych ptaków przyczepione były do drzew olbrzymich i miały formę dużego tomu książkowego.

Upolowano parę dużych ptaków i co najważniejsze, zabito sobola.

Zwierzę to było niegdyś bardzo ponętne dla Chińczyków, Rosja dostarczała im futer tych w ogromnej ilości.

Po trzech godzinach przechadzki po okolicy wrócono do domu, gdzie czekała na nich wspaniała wieczerza, złożona z ryb i świeżego mięsa.

Po kilkugodzinnej pogawędce udano się na spoczynek, a nazajutrz o godzinie piątej rano Paulina Barnett i Hobson byli już do podróży przygotowani.

Namawiano i Tomasza Blacka, aby pojechał do Indjan, ale astronom wolał pozostać w porcie i nocami obserwować planety. Pogoda była piękna gdy dwaj podróżni i przewodnik ich Norman wsiadali do rybackiej łodzi, aby przeprawić się przez jezioro.

Podróż ta raczej zwaćby się mogła przejażdżką, tak była niesłychanie przyjemna.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 017

Po trzech godzinach jazdy zbliżano się już do miejsca, gdzie się miano zatrzymać. Wyjechano z portu o godzinie szóstej ramo, a już o dziesiątej zatrzymano się na ziemi Indjan.

Trzej Indjanie ze swym szefem na czele wyszli naprzeciw przybyłym i przemówili po angielsku.

Mieszkańcy tamtejsi byli to Indjanie ze szczepu Zając, już oddawna tam osiedli, zajmujący się handlem. Futra zwierzęce dostarczali wogóle wszystkim przedsiębiorstwom, zajmującym się handlem skór zwierzęcych i zżyli się tak z Anglikami, że utracili nawet wrodzoną swą dzikość.

Paulina Barnett wraz z porucznikiem, udali się do obozu Indjan, położonego nad brzegiem o pół mili od jeziora.

Zastano tam ze trzydzieści kobiet, dzieci, mężczyzn, którzy trudnili się rybołóstwem i polowaniem, wytrzebiając bogatą w tych stronach zwierzynę.

Indjanie ci, którzy przybyli tu z Północnej Ameryki i doskonale znali się na obyczajach zwierząt, dali cenne wskazówki Hobsonowi a przedewszystkiem oznajmiono porucznikowi, że w stronach podbiegunowych, do których dążyli, nie było nikogo o tej porze, i nikt im przeszkadzać nie będzie w polowaniu.

Hobson podziękował doświadczonemu podróżnikowi za rady mu udzielone i poszedł po złożeniu podarków, wraz ze swą towarzyszką obejrzeć obozowisko.

Przeciągnęło się to do godziny trzeciej po południu, poczem pożegnano Indjan i wyszukano starego marynarza Normana, który oczekiwał z niecierpliwością ich powrotu, a dlaczego — wytłomaczymy w następnym rozdziale.

Advertisement