Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział III Wojna światów • Księga I • Rozdział IV • Herbert George Wells Rozdział V
Rozdział III Wojna światów
Księga I
Rozdział IV
Herbert George Wells
Rozdział V
Uwaga! Tekst wydano w 1899 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


IV.


Cylinder się otwiera.


Kiedym wrócił na miejsce robót, słońce już zachodziło. Pojedyńcze gromadki ludzi nadciągały z Woking, inne znów powracały do domu. Tłum wokoło otworu zwiększył się jeszcze i zarysowywał się ciemną plamą na żółtem tle widnokręgu — było tam jakie paręset ludzi.

Słychać było podniesione głosy i coś nakształt walki czy sprzeczki odbywało się w tym tłoku. Różne dziwaczne myśli przelatywały mi przez głowę a skorom się zbliżył, usłyszałem głos Stenta:

— Na bok, na bok!

Jakiś chłopak przebiegł mi drogę.

— Rusza się! zawołał — odszrubowuje się coraz bardziej. — To coś źle wygląda, ja idę do domu.

Podszedłem bliżej. Było tam naprawdę chyba dwieście do trzystu ludzi, popychających się wzajemnie, pomiędzy zaś walczącymi o lepsze kilka pań niepoślednie zajmowało miejsce.

— On wpadł do dołu — zawołał ktoś z tłumu.

— Na bok! wołano ze wszystkich stron.

Tłum zachwiał się a ja pracując łokciami przedostałem się przezeń. Wszyscy byli mocno wzruszeni. W otworze słychać było jakieś dziwne brzęczenie.

— Mój kochany! — pomóż tam wstrzymać trochę to bydełko. Nie wiemy przecież, co tam w tym przeklętym przedmiocie znajdować się może!

Spostrzegłem jakiegoś człowieka, subjekta handlowego z Woking, który, stojąc na cylindrze, usiłował wydostać się na brzeg otworu; lecz tłum wepchnął go napowrót.

Koniec cylindra wciąż się odszrubowywał, wystawało już blisko dwie stopy świecącej szruby. Obróciłem się i wtedy to szruba musiała wyjść cała, a pokrywa cylindra spadła z brzękiem na ziemię. Wpakowałem komuś w bok łokieć, obróciłem się znowu twarzą do tajemniczego przedmiotu, którego otwór świecił teraz czas jakiś ciemną pustką. Zachodzące słońce oślepiało mię, świecąc mi prosto w oczy.

The War of the Worlds by Henrique Alvim Corrêa, orginal graphic 05

Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wychodzącego ztamtąd człowieka. Trochę może różnego od nas, synów ziemi, lecz w każdym razie człowieka. Ja przynajmniej tak sądziłem. Lecz o dziwo, ujrzałem niebawem coś szarego, falistego jedno nad drugiem a potem dwie świecące tarcze nakształt oczu. Potem coś podobnego do małego szarego węża, grubości zwykłej laski zwinęło się, zakręciło w powietrzu...

Zimno mi się zrobiło. Jakaś kobieta za nami przeraźliwie krzyknęła. Odwróciłem się nie spuszczając z oczu cylindra, z którego wydobywało się coraz więcej owych płazów; zacząłem się cofać, widząc na twarzach obecnych zdziwienie zamieniające się w przerażenie. Wkoło słychać było stłumione okrzyki, wszyscy się cofali, wspomniany subjekt wciąż jeszcze usiłował wydobyć się z dołu, naraz ujrzałem się sam a ludzie z przeciwległej mnie strony uciekali, Stent w ich liczbie. Spojrzałem znów na cylinder i niepohamowany niczem strach opanował mnie całego. Wrosłem w ziemię i wytrzeszczyłem oczy.

Duże, szare okrągławe ciało, wielkości niedźwiedzia, dźwigało się z trudnością z wnętrza cylindra. Skoro wysunęło się dosyć by padły nań promienie światła, zmieniło kolor i lśniło się jak mokra skóra. Dwoje wielkich, ciemnych oczu wpatrywało się we mnie. Stworzenie było okrągławe i miało coś nakształt twarzy. Pod oczami były usta bez warg, z których ciekła ślina. Ciało podnosiło się, dyszało konwulsyjnie. Jedna długa wężowata narośl chwytała za brzeg cylindra, druga poruszała się w powietrzu.

Kto nigdy nie widział żywego mieszkańca Marsa, nie może mieć pojęcia jak okropnie oni wyglądają. Dziwne, kształ litery Δ mające usta, z ostro zakończoną górną wargą, nieobecność brwi i brody pod klinowatemi ustami, ciągłe drżenie tych ust, gorgonowate macki, gwałtowna praca płuc w obcej dla siebie atmosferze, ociężałość ruchów, pochodząca z szybszego obrotu ziemi — a nadewszystko nadzwyczajna przenikliwość wzroku — sprawiały wrażenie podobne do mdłości. Brunatna tłusta skóra miała pozór pleśni czy grzyba, a powolne a pewne siebie ruchy coś niewypowiedzianie strasznego. Już przy tem pierwszem z nimi spotkaniu, na pierwszy rzut oka, byłem przejęty obrzydzeniem i strachem.

Nagle potwór zniknął mi z oczu, przechylił się przez brzeg cylindra i stoczył się w dół, wydając odgłos spadającej massy skóry, potem drugie podobne stworzenie ukazało się w ciemnym otworze.

Wtedy ochłonąłem już z pierwszego wrażenia. Zawróciłem się i biegnąc co tchu zatrzymałem się dopiero przy pierwszej grupie drzew o jakie sto łokci od cylindra; lecz biegłem potykając się co chwila, bo nie mogłem oderwać oczu od tych okropnych stworzeń.

Pod sosnami i zaroślami zatrzymałem się i czekałem dalszych wypadków. Błonie wokoło pokryte było grupami ludzi, którzy równie jak ja stali na pół unieruchomieni przestrachem, wpatrując się w owe stworzenia, czyli raczej we wznoszące się nad dołem, w którym się znajdowały, kupy żwiru. Poczem ze wznowionym strachem ujrzałem okrągły, czarny przedmiot, podskakujący na brzegu otworu. Była to głowa subjekta, który wpadł do dołu, a odcinała się wyraźnie na zachodniej stronie nieba. Potem widać było ramiona i kolana, a potem znów zsuwał się tak, iż tylko głowę widać było. Nagle znikł zupełnie i zdało mi się, że słyszę krótki krzyk. Przez chwilę chciałem pobiedz i pomódz mu; lecz strach przemógł.

Wszystko wtedy było dla mnie niewidoczne, schowane w dole, za wysokiemi górami piasku, które podniósł cylinder worując się w ziemię. Ktokolwiek przejeżdżałby tamtędy, byłby zdziwiony widokiem paruset ludzi rozproszonych na pustem polu, ukrywających się za drzewami i krzakami i wytrzeszczających oczy w kierunku kilku kopców piasku.

Wózek z imbirowem winem stał niby dziwny rozbitek, a obok niego kilka ekwipaży z końmi mającemi obrok przewieszony na głowie lub też grzebiącemi ziemię niecierpliwie.

Advertisement