Ogród Petenery
Advertisement

I Wielki las • Rozdział II • Juliusz Verne III
I Wielki las
Rozdział II
Juliusz Verne
III
Uwaga! Tekst wydano w 1901 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


II.


Ognie ruchome.


Odległość najwyżej dwóch kilometrów oddzielała wzgórek od ciemnej masy lasu, u stóp którego przebiegały w różnych kierunkach płomyki jasne, drżące. Można było policzyć ich z dziesięć, raz połączonych, to rozpierzchłych, poruszających się niekiedy gwałtownie, czego nie usprawiedliwiała spokojna atmosfera. Czyżby banda krajowców tam się rozłożyła? Lecz to nie były ognie z obozowiska. Biegały bowiem fantastycznie po przestrzeni stu sążni, zamiast zbiegać się w jednem ognisku.

Okolice Ubangi nawiedzają często plemiona koczujące, przybyłe z Adamua lub z Bargimi od zachodu, lub nawet z Ugandy od wschodu. Karawana kupiecka nie byłaby tak nieostrożną, żeby zdradzać swoją obecność temi ogniskami, poruszającemi się w ciemnościach. Tylko krajowcy mogli zatrzymać się na tem miejscu. A kto wie, czy nie żywili zamiarów nieprzychylnych dla karawany, uśpionej pod cieniem tamaryndów?

Do godziny pół do jedenastej nikt z obozu nie zauważył niebezpieczeństwa. Wszyscy spali, panowie i słudzy, a co najważniejsze, tragarze, obowiązani czuwać, spali jak zabici na swoich stanowiskach.

Na szczęście, obudził się młody krajowiec, śpiący obok Jana Korta i Maksa Hubera. Byłby bez wątpienia usnął z powrotem, lecz na pół przymknięte powieki zwrócił w stronę lasu i zobaczył ognie. Przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał uważniej... Nie, nie myli się: ognie, rozrzucone po brzegu lasu, poruszają się, biegają. Lango pomyślał, że dzicy napadną na karawanę. Chłopiec, nie chcąc od razu budzić Maksa Hubera i Jana Korta, popełzał bez szelestu w stronę wozu. Skoro znalazł się przy forloperze, ujął go za ramie, obudził, i palcem wskazał na ognie.

Kamis zerwał się, popatrzył chwilę na te płomienie ruchome i zawołał głośno:

— Urdax!..

Portugalczyk, przywykły zrywać się szybko ze snu, w tej chwili stanął na nogach.

— Co nowego, Kamis?

— Spojrzyj!

I ręką wyciągniętą wskazywał oświetlony skraj płaszczyzny.

— Na nogi! — wrzasnął portugalczyk z całej siły.

W parę sekund cały personel karawany był na nogach. Wszyscy tak się przejęli grozą położenia, iż nikt nie pomyślał obwiniać stróżujących o niedbalstwo. To pewna, że gdyby Lango nie był się obudził, obóz zostałby napadnięty podczas snu najgłębszego. Maks Huber i Jan Kort znaleźli się zaraz obok Urdaxa i forlopera.

Było trochę po pół do jedenastej. Głęboka ciemność zalegała płaszczyznę z trzech stron, tylko w stronie południowej świeciły te płomyki latające, których teraz było co najmniej pięćdziesiąt.

— Musi tam być zebranie krajowców — rzekł Urdax — prawdopodobnie budyosów, włóczących się po wybrzeżach Kongo i Ubangi.

— Z pewnością — dodał Kamis, — te ognie nie zapaliły się same...

— W dodatku — odezwał się Jan Kort — są ręce, które przenoszą je z miejsca na miejsce!

— Tak — rzekł Maks Huber — te ręce muszą być przytwierdzone do ramion, ramiona do tułowia — a tułowia żadnego nie widać wśród tej iluminacyi.

— Dla tego, że dzicy ukryci są pomiędzy drzewami... zrobił uwagę Kamis.

— To nie jest tłum w pochodzie — podjął Maks Huber. — Nie! choć te ognie rozbiegają się na prawo i na lewo, jednak wracają zawsze w jedno miejsce...

— Tam, gdzie musi być obozowisko tych krajowców, potwierdził forloper.

— A więc twojem zdaniem? — zapytał Jan Kort Urdaxa.

— Będziemy napadnięci. W tej chwili trzeba przygotować się do obrony...

— Lecz dla czego ci krajowcy nie napadli na nas, zanim się pokazali?

— Czarni, to nie są biali. Wszelako choć mniej przezorni, nie są przez to mniej straszni liczbą i krwiożerczemi instynktami...

— Pantery, które trudno będzie naszym misyonarzom zmienić w baranki!

— Trzeba będzie bronić się wszelkiemi siłami gdyż żadnej litości nie można oczekiwać od tych plemion? Nie można sobie wyobrazić do jakiego stopnia są okrutni; najdziksze ludy Australii, Hebrydów, Nowej-Gwinei, nie mogą iść z nimi w porównanie.

W samym środku Afryki, są tylko ludożercy, a ojcowie misyonarze, którzy na wszystko się narażają, wiedzą o tem dobrze. Pomiędzy dziesiątym i szesnastym rokiem, dzieci służą u nich za pożywienie podczas ceremonij religijnych, a wielu wodzów żywi się tylko mięsem tych dzieci.

Z tymi instynktami ludożerczemi idą u nich w parze instynkty rabunku. Forloperzy wiedzą o tem. To też największem ich staraniem nie zapuszczać się pomiędzy osady, w okolicach Aukudepe i Baharnel Abiad, gdzie jeszcze misyonarze się nie przedarli, ale gdzie przedrą się zczasem!

Od początku wyprawy portugalczykowi Urdax służyło szczęście, nie spotkał bowiem nigdzie tuziemców. Kamis omijał zręcznie niebezpieczne środowiska krajowców. Powrót zapowiadał się tak samo bezpieczny i spokojny. Nie tracąc ani chwili, Urdax, forloper Jan Kort, Maks Huber uzbroili się w karabiny, rewolwery zatknęli za pasy; torby z nabojami dobrze były zaopatrzone. Na wozie, było jeszcze sześć fuzyj i pistoletów, które rozdano niektórym tragarzom, znanym ze zręczności i wierności. Jednocześnie Urdax rozkazał swojemu personelowi stanąć na posterunkach dokoła tamaryndów, aby zabezpieczyć się od strzał zatrutych.

Najmniejszy szelest nie dał się słyszeć w przestworzu. Nie można było przypuszczać, że czarni się zbliżają, ognie bowiem ukazywały się tu i owdzie w tem samem oddaleniu, rzucając wielki blask śród pęków dymu żółtawego.

— To są pochodnie smolne, które krajowcy obnoszą na granicy lasu...

— Z pewnością — odpowiedział Maks Huber — lecz ja obstaję przy swojem, iż nie pojmuję, dla czego to robią, jeżeli mają zamiar na nas napaść...

— A nie rozumiem jeszcze bardziej, jeżeli nie mają tego zamiaru — dodał Jan Kort.

Niepojęte to było rzeczywiście. Upłynęło pół godziny. Obóz czuwał ciągle. Spojrzenia starały się przebić dalekie ciemności na wschód i zachód. Podczas kiedy ognie świeciły na południu, oddział dzikich mógł prześlizgnąć się, i zaatakować karawanę w głębokim mroku.

Około godziny jedenastej, Maks podszedł do miejsca, gdzie stali Urdax, Kamis i Jan Kort i rzekł głosem stanowczym:

— Trzeba iść na rekonensans..

— Czy to konieczne? — czy prosta ostrożność nie nakazuje stać na obserwacyi aż dzień zaświta?

Ciąg dalszy nastąpi.

— Czekać... czekać... po tak niefortunnym śnie... czekać siedem godzin jeszcze, ze strzelbą w ręce! Nie! lepiej przekonać się, co nam zagraża. A jeżeli ci ludzie nie mają żadnych złych zamiarów, przyjemnie byłoby położyć się z powrotem pomiędzy korzeniami i spać aż do rana!

— Cóż ty na to? — zapytał Jan Kort, milczącego portugalczyka.

— Może propozycya zasługuje na przyjęcie; lecz trzeba działać ostrożnie...

— Ofiaruję się iść na rekonensans — rzekł Maks Huber — zdajcie się na mnie...

— Pójdę z panem — dodał forloper, — jeżeli pan Urdax nie będzie miał nic przeciwko temu...

— Tak będzie lepiej z pewnością — oświadczył portugalczyk.

— Ja także mogę się do was przyłączyć... zaproponował Jan Kort.

— Nie... zostań, kochany przyjacielu. Nas dwóch dosyć... Wreszcie nie pójdziemy dalej niż trzeba... Jeżeli zaś dostrzeżemy krajowców zmierzających w tę stronę, powrócimy jak najśpieszniej...

— Obejrzyjcie broń waszą, czy w dobrym jest stanie...

— Już to zrobione. Lecz mam nadzieję, że nie będzie potrzebna podczas tej wycieczki. Byle tylko nas nie spostrzeżono...

— Tak i ja sądzę.

Maks Huber i forloper idąc obok siebie, wyszli po za obręb tamaryndów. Na równinie było nieco widniej, ale o jakie sto kroków ciemności zalegały zupełnie.

Zaledwie uszli kawałeczek drogi, spostrzegli Langa po za sobą.

— Po co przyszedłeś mały?.. Dla czego nie zostałeś w obozie?..

— Wracaj zaraz — zawołał forloper.

— Oh! panie Maks... z panem.. ja... z panem...

— Ależ wiesz przecie, że twój przyjaciel Jan jest tam...

— Tak... ale mój przyjaciel Maks... jest tu...

— Nie potrzebujemy ciebie!.. rzekł Kamis ostro.

— Zostawmy go, kiedy już jest tutaj — zauważył Maks Huber. Nie będzie nam przeszkadzał, a swemi oczami może odkryje to w ciemności, czego my nie zobaczymy...

— Tak... będę patrzył... daleko!..

— Dobrze!.. idź przy mnie i otwieraj oczy — rzekł Maks Huber.

W kwadrans oddalili się już o kilometr od obozowiska, a byli właśnie na połowie drogi do wielkiego lasu.

Ognie migały ciągle pod drzewami, a mniej oddalone, większy blask rzucały. Lecz choć forloper miał wzrok doskonały, Maks Huber wyborną lornetkę, a Lango widział w ciemności jak kot, niepodobna jednak było dojrzeć, kto porusza pochodniami. Portugalczyk miał słuszność: pod zasłoną drzew, za gęstemi krzakami i szerokiemi pniami, poruszały się te ognie. Stanowczo krajowcy nie przekroczyli krańców lasu. Może nie myśleli nawet uczynić tego.

— Ciekawa rzecz — odezwał się Maks Huber, czy spostrzegli naszą karawanę i czy wiedzą, że obozujemy u stóp tamaryndów...

— Być może, — odpowiedział Kamis — że nadciągnęli o zmroku, kiedy już czarnym płaszczem opadała na płaszczyznę, a że pogasiliśmy ogniska, więc nie wiedzą, że obozujemy tak niedaleko... Lecz jutro, skoro świt nastanie, zobaczą nas... Chyba że już ruszymy w dalszą drogę.

Maks Huber i forloper szli dalej. Sto kroków dzieliło ich tylko od wielkiego lasu.

Nic podejrzanego nie zauważyli na powierzchni ziemi, po której przebiegały światła.

— Czy pójdziemy dalej?.. zapytał Huber po małym przystanku.

— Po co?.. Czyżby to nie było krokiem nieroztropnym?.. Możebne jest wreszcie, że nasza karawana nie została spostrzeżona, a jeżeli zwiniemy obóz w nocy...

— Chciałbym jednak być pewnym! — To takie dziwne, niepojęte...

— Wracajmy!..

Ale mimowoli musiał iść jeszcze z pięćdziesiąt metrów za Maksem, obok którego Lango biegł nieodstępnie. I może wszyscy trzej byliby doszli do skraju lasu, kiedy na raz Kamis stanął jak wryty.

— Ani krokiem dalej!.. — szepnął ostro, choć pocichu.

Istotnie stało się coś niezwykłego. Wszystkie ognie naraz zgasły, jednocześnie, jakby za podmuchem jakiegoś olbrzyma. Cały las pogrążył się w ciemnościach. Daremnie Kamis, Maks i Lango wytrzeszczali oczy... nic nie widzieli przed sobą. Przez chwilę stali, nie ruszając się z miejsca.

I znowu dziwo!.. Nagle z pośród cieniów lasu wystrzeliły znów światła w liczbie dwudziestu.

'The Village in the Treetops' by George Roux 05

— Do licha! — nic a nic nie rozumiem!..

Rzeczywiście, pochodnie, które świeciły dotąd po nad ziemią, zajaśniały żywem światłem na wysokości kilkudziesięciu stóp nad ziemią.

— Czyżby to były błędne ogniki, igrające pomiędzy drzewami?

Kamis pokręcił głową z niedowierzaniem. Powietrze nie było przesycone elektrycznością, a chmury groziły raczej deszczem ulewnym, jednym z tych, co zalewają potokami środkowe okolice czarnego lądu.

Czyżby krajowcy obozujący pod drzewami, powłazili aż na wierzchołki? Z jakiego powodu obnosili pozapalane pochodnie smolne, których trzeszczenie słychać było z tej odległości?..

— Naprzód!.. rzekł Maks.

— Niepotrzeba. — Nie sądzę, aby nasz obóz był zagrożony tej nocy. Lepiej powróćmy i uspokójmy naszych towarzyszy...

— Potrafimy lepiej ich uspokoić, skoro będziemy wiedzieli dokładnie, co się dzieje.

— Nie, nie! wracajmy!.. Zapewne jakieś dzikie plemię zatrzymało się wśród lasu. Teraz schronili się na drzewa i potrząsają pochodniami, bo pewno spostrzegli dzikie zwierzęta i chcą je odstraszyć.

— Dzikie zwierzęta?.. To niemożebne!.. Ależ pantery, hyeny, dzikie woły... dałyby rykiem znać o sobie. Jedyny szmer jaki nas dochodzi, to trzask pochodni, które grożą pożarem!.. Muszę się dowiedzieć...

I postąpił naprzód. Za nim szedł Lango. Forloper wahał się co ma robić. Nie chcąc francuza puścić samego, zamierzał towarzyszyć mu do skraju lasu, choć jego zdaniem, była to zuchwałość nie do darowania.

Nagle stanął. W tej samej chwili Maks i Lango zatrzymali się także. Wszyscy trzej odwrócili się w przeciwną stronę. Światła, jak gdyby od podmuchu nagłego uraganu, zagasły; zupełna ciemność zaległa horyzont. Ze strony przeciwnej dochodził huk oddalony, raczej koncert ryków przeciągłych, jakby chrapanie nosowe.

— Co to jest? szepnął Maks Huber.

— Do obozowiska... odpowiedział forloper.

— Czyżby to były?.. krzyknął Maks Huber.

I z uchem wytężonem w tym kierunku słyszał jakieś dziwne trąbienie, chwilami podobne do świstu lokomotywy śród zwiększającego się ryku, huku, grzmotu burzy piekielnej...

— Ani chwili do stracenia — zawołał forloper — uciekajmy co sił starczy.

Advertisement