Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XVI W pogoni za meteorem
Rozdział XVII
Juliusz Verne
Rozdział XVIII
Uwaga! Tekst wydano w 1922 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

Rozdział XVII
w którym cudowny meteor i pasażer „Mozika” spotykają się, ten z pasażerem „Oregonu”, pierwszy zaś – z kulą ziemską.


Grenlandja znaczy „Ziemia zielona”; udatniejszą byłaby nazwa „Ziemi białej”, kraj ten bowiem stale pokryty jest śniegiem. Nazwę zaś swoją zawdzięcza wdzięcznej ironji swego ojca chrzestnego, niejakiego Eryka czerwonego, marynarza z X wieku, który zapewne o tyle był czerwonym, o ile Grenlandja jest zielona. Zresztą może być, że ten Skandynawczyk chciał tym sposobem zachęcić swych ziomków do zaludnienia tej zielonej krainy podbiegunowej. Nie udało mu się to wcale. Koloniści nie dali się skusić tej zachęcającej nazwie, i obecnie, włączając w to tubylców, liczba ludności Grenlandji nie przewyższa dziesięciu tysięcy osób.

Jeżeli kiedykolwiek istniał kraj mniej odpowiedni do przyjęcia meteoru wartego pięć tysięcy siedmset ośmdziesiąt ośm miljardów, to niezawodnie była nim Grenlandja. Zapewne niejednemu z pasażerów, których ciekawość sprowadziła do Uperniviku, nasunęła się ta uwaga. Czy nie byłoby równie łatwem dla tego meteoru spaść o kilka setek mil dalej na południe, na rozległe równiny Kanady, albo Stanów Zjednoczonych, gdzie można go było daleko wygodniej odnaleźć? Trzebaż było, żeby jedna z najmniej uczęszczanych i najmniej gościnnych krain stała się widownią tego pamiętnego zdarzenia?

Co prawda stało się to nie po raz pierwszy. Grenlandja widziała już spadające meteory. Czyż Nordenskiold nie znalazł na wyspie Disko trzech bloków żelaza, ważących po dwadzieścia cztery tonny? Były to prawdopodobnie meteoryty, znajdujące się obecnie w muzeum sztokholmskiem.

O ile się p. I. B. K. Lowenthal nie omylił, to meteor bardzo szczęśliwie miał spaść w okolicy dość przystępnej, w której temperatura w miesiącu sierpniu wznosi się ponad zero. W tej porze roku ziemia owa może miejscami usprawiedliwić ironiczną nazwę jej nadaną. W ogrodach widać trochę jarzyn i traw, a bardziej na północy mchy i paprocie. Na wybrzeżu, po zniknięciu lodu, ukazują się pastwiska, ułatwiające hodowlę bydła. Zapewne nie naliczonoby setek wołów i krów, ale zato są kozy i kury dziwnie wytrzymałe, nie mówiąc już o reniferach i niezliczonej ilości psów.

Po dwóch czy trzech miesiącach lata, zima powraca ze swemi nieskończonemi nocami, ostremi prądami atmosferycznemi, pochodzącemi ze stref biegunowych i swemi huraganami. Nad skorupą pokrywającą ziemię unosi się coś w rodzaju szarego pyłu, nazwanego koryokonitem, pyłem meteorowym, pełnym mikroskopijnych roślin, zauważonych po raz pierwszy przez Nordenskiolda.

Lecz stąd, że meteor miał spaść w obrębie Grenlandji, nie wynika jeszcze, że Grenlandja miała wejść w jego posiadanie.

Upernivik nietylko znajduje się na brzegu morza, lecz morze otacza go ze wszystkich stron. Jest to wyspa należąca do archipelagu wysepek rozrzuconych wzdłuż wybrzeża, i przyznać trzeba, że wyspa obwodu dziesięciu mil przedstawiała cel bardzo ograniczony dla punktu nadpowietrznego. O ile nie zdoła trafić weń z dokładnością matematyczną, usunie się w głąb morza Bafińskiego. Otóż głębokość morza w tych okolicach podbiegunowych dosięga niekiedy dwu tysięcy metrów. Jakże tu wydostać z takiej otchłani masę, ważącą około dziewięciuset tysięcy tonn?

Podobna możliwość nie przestawała trapić pana de Schnack’a, który nieraz zwierzał się z swej troski Seth Stranfort’owi, nowemu znajomemu z podróży. Ale na to nie można było nic poradzić, musiał przeto poprzestać na obliczeniach uczonego p. I. B. K. Lowenthal’a.

Nieszczęście, którego obawiał się p. de Schnack, uważane było przez Francis Gordon’a i Jenny Hudelson przeciwnie za najszczęśliwsze z rozwiązań ich obecnego położenia. Gdyby meteor zginął, ci, od których zależało ich szczęście, przestaliby rościć do niego prawo, nawet prawo do nazwiska. Byłby to duży krok naprzód na drodze tego pożądanego pojednania.

Przypuszczamy, że większość pasażerów Mozika i innych okrętów, stojących obecnie w porcie Uperniviku, nie podzielała zdania młodej pary. Wszak przybyli tu wyłącznie dla zobaczenia niezwykłego zjawiska.

Tak czy inaczej, nie noc stanęłaby na przeszkodzie ich gorącym pragnieniom, ponieważ w przeciągu ośmdziesięciu dni, z których jedna połowa przed a druga po letniem porównaniu dnia z nocą, słońce nie wschodzi ani zachodzi na tej szerokości geograficznej. Są więc wszystkie dane po temu, aby można było dobrze przyjrzeć się meteorowi, jeżeli stosownie do twierdzenia p. I. B. K. Lowenthal’a los sprowadzi go w okolicę miasteczka.

'The Chase of the Golden Meteor' by George Roux 30

Zaraz nazajutrz po przyjeździe tłum złożony z najróżnorodniejszych elementów rozproszył się dookoła kilku drewnianych domków Uperniviku, z których główny ozdobiony był flaga białą z krzyżem czerwonym Grenlandji. Nigdy Grenlandki i Grenlandczycy nie widzieli takiego napływu gości na wybrzeżach tej wyspy.

A Grenlandczycy to typy ciekawe, szczególniej na zachodniem wybrzeżu. Niscy lub średniego wzrostu, krępi, silni, o krótkich nogach, rękach i wiązaniach zgrabnych, cery białej, o twarzy szerokiej i spłaszczonej, prawie bez nosa, o oczach brunatnych i lekko skośnych, o włosach czarnych i twardych, spadających im na czoło, podobni są nieco do fok, które przypominają łagodnym wyrazem twarzy, jak również grubą warstwą tłuszczu zabezpieczającego ich od zimna. Kobiety i mężczyźni ubierają się jednakowo: buty, spodnie „a maout” albo kaptur; wszelako kobiety, wdzięczne i wesołe w młodości, upinają swe włosy wysoko, stroją się w modne materje i wstążki różnokolorowe. Tatuowanie, dawniej bardzo w użyciu, pod wpływem misjonarzy zaniechane zostało zupełnie, ale zato plemiona te zachowały namiętne upodobanie do śpiewu i tańca, które są ich jedyną rozrywką. Za napój służy im woda, żywią się zaś mięsem fok i psów jadalnych, rybą i jagodami wodnych porostów. Słowem, smutnem jest życie Grenlandczyków.

Przybycie tak wielkiej liczby cudzoziemców do Uperniviku było wielką niespodzianką dla mieszkańców tej wyspy, tem wszelako większą, gdy się dowiedzieli o przyczynie tego napływu. Biedni ci ludzie bowiem znali już niestety wartość złota, jak również i to, że miljardy, które spadną na ziemię, nie pójdą do ich kieszeni, pomimo że w swej odzieży, w przeciwieństwie do Polinezyjczyków, mają ich niezliczoną ilość; wiedzieli oni dobrze, że miljardy te zapełnią kasy rządowe, z których jak zwykle, nie wyjdą nigdy. Nie przeszkadzało to im jednak zająć się tą „sprawą”. Kto wie nawet, czy przez to nie zwiększy się dobrobyt obywateli Grenlandji?

Bądź co bądź wielki już czas, ażeby wogóle nastąpiło jej rozwiązanie.

Gdyby więcej parowców zechciało zawitać do portu w Upernivik, to nie miałyby gdzie się pomieścić. A była to połowa sierpnia, więc okręty nie mogły czekać zbyt długo pod tak wysoką szerokością, zważywszy że we wrześniu zaczynała się zima. Z przypływem lodów północy morze Bafińskie przestaje być dostępne dla żeglugi. Należałoby więc opuścić te okolice i przylądek Fareweu, w przeciwnym bowiem razie możnaby się było narazić na uwięzienie w lodach przez siedm lub ośm miesięcy ostrej zimy na oceanie Lodowatym.

Podczas długich godzin oczekiwania turyści odbywali przechadzki w głąb wyspy. Jej ziemia skalista, prawie płaska, z lekkiemi wzniesieniami w środkowej części, nadaje się bardzo do chodzenia. Gdzie niegdzie widnieją równiny, pokryte mchem i trawą bardziej żółtą niż zieloną, na których rosną krzaki rodzaj brzóz karłowatych, ukazujących się jeszcze ponad siedmdziesiątym drugim równoleżnikiem.

Niebo po większej części było mgliste, a nieraz pokrywało się miękkiemi chmurami, spędzonemi wschodnim wiatrem. Temperatura nie przewyższała dziesięciu stopni ponad zerem. To też pasażerowie byli bardzo zadowoleni z wygód, które mieli na statku, a których dostarczyćby im nie mogło miasteczko, i z pożywienia, którego nie znaleźliby ani w Godhavn, ani w żadnej innej miejscowości wybrzeża.

Pięć dni już upłynęło od przybycia Mozika, kiedy 16 sierpnia zrana przybił do lądu ostatni okręt. Był to parowiec, na którym powiewała flaga o pięćdziesięciu dwu gwiazdach Stanów Zjednoczonych Ameryki.

'The Chase of the Golden Meteor' by George Roux 31

Nie ulegało wątpliwości, że parowiec ten wiózł spóźnioną rzeszę żądną oglądania wielkiego zjawiska meteorologicznego, która zresztą wcale się nie spóźniła, skoro złota kula znajdowała się jeszcze w przestworzu.

Około godziny, jedenastej parowiec Oregon zarzucił kotwicę pomiędzy statkami. Niebawem odpłynęła od niego łódź, wioząc z sobą jednego z podróżnych, któremu spieszniej widać było dostać się na ląd, niż innym.

Wlot rozeszła się wieść, że podróżnym był jeden z astronomów obserwatorjum w Bostonie, niejaki p. Wharf, który udał się do naczelnika rządu. Urzędnik dał znać o jego przybyciu p. de Schnack, a ten pośpieszył zaraz do domku, na którego dachu powiewała chorągiew narodowa.

Zaniepokojono się wielce. Może meteor, przypadkiem, zechce opuścić towarzystwo bez pożegnania i „wymknąć się po angielsku” do innych okolic niebieskich, jak sobie tego życzył Francis Gordon.

Wkrótce uspokojono się pod tym względem. Obliczenie p. I. B. K. Lowenthal’a było dokładne, p. Wharf zaś odbył tę długą podróż jedynie dlatego, ażeby być obecnym przy upadku meteoru, w charakterze przedstawiciela swego uczonego szefa.

Było to 16 sierpnia. Należało jeszcze czekać trzy doby na zjawienie się meteoru na ziemi grenlandzkiej.

– O ile nie pójdzie na dno! – mruczał Francis Gordon, jeden jedyny zresztą, który powziął taką myśl i żywił takie życzenie.

Tak czy inaczej, pozostawało jeszcze trzy dni do rozwiązania sprawy. Trzy dni to nic, albo bardzo wiele, przedewszystkiem w Grenlandji, gdzie odważnym byłby ten, ktoby twierdził, że ta ziemia obfituje w przyjemności. Nudzono się przeto, i zaraźliwe ziewanie rozrywało bezczynnych turystów.

Jeden z tych, którym czas dłużył się najmniej, był niezawodnie mr. Seth Stanfort. Globe trotter skończony, śpieszący chętnie tam, gdzie dzieje się cośniecoś wyjątkowego, przyzwyczajony był do samotności i umiał, jak to mówią, „dotrzymać towarzystwa samemu sobie”.

A jednakże dla jego to wyłącznej korzyści, – często dzieją się podobne niesprawiedliwości – miała być przerwana ta nużąca monotonność dni ostatnich.

Mr. Seth Stanfort przechadzał się po wybrzeżu, aby się przyjrzeć wylądowaniu podróżnych Oregonu, kiedy widok wysiadającej kobiety z łodzi zatrzymał go nagle na miejscu.

Seth Stanfort, nie wierząc swoim oczom, zbliżył się do niej i tonem, wyrażającym miłe zdziwienie, spytał:

– Mrs. Arkadja Walker, jeżeli się nie mylę?

– Mr. Stanfort?! – odpowiedziała podróżna.

– Nie spodziewałem się, mrs. Arkadjo, spotkać panią na tej dalekiej wyspie.

– Ja również pana, mr. Stanfort.

– Jak się pani miewa?

– Jak najlepiej. A pan?

– Bardzo dobrze! doskonale.

Bez dalszego wstępu zaczęli rozmawiać między sobą jak dwoje starych znajomych, którzy się spotkali najdziwniejszym trafem.

Mrs. Arkadja Walker spytała przedewszystkiem, wskazując na niebo:

– Czy nie spadł jeszcze?

– Niech się pani uspokoi; jeszcze nie, ale niebawem to uczyni.

– A więc przybyłam na czas! – rzekła mrs. Arkadja Walker z najżywszem zadowoleniem.

– Ja również – odrzekł mr. Stanfort.

Stanowczo byty to dwie postaci bardzo wytworne, dwoje osób z towarzystwa, jeżeli już nie powiemy dwoje starych przyjaciół, których złączyło to samo uczucie ciekawości na wybrzeżu Uperniviku.

Zresztą cóż w tem dziwnego? Zapewne mrs. Arkadja Walker nie znalazła w Seth Stanfort’cie swego ideału, ale być może, że ten ideał nie istnieje, skoro nie znalazła go dotychczas? Nigdy nie zaznała iskry, którą nazywają w powieściach „uderzeniem gromu”, a w braku tej legendowej iskierki, nie oddała nikomu swego serca przez wdzięczność za jakąś nadzwyczajną przysługę jej oddaną. Małżeństwo zawarte nie dogadzało jej jak również mr. Seth Stanfort’owi, co nie przeszkadzało jej żywić sympatji dla człowieka, który okazał wiele delikatności, wyrzekając się być jej mężem, jak również jemu uważać swą dawną żonę za osobę inteligentną, oryginalną i najzupełniej doskonałą, odkąd przestała być jego żoną.

Rozeszli się bez wymówek, bez wzajemnego oskarżania się. Mr. Seth Stanfort podróżował na swoją rękę, mrs. Arkadja na swoją. Kaprys sprowadził ich oboje na wyspę grenlandzką. Dlaczego mieli udawać, że się nie znają? Co może być pospolitszego nad niewolnicze trzymanie się przesądów i rzeczy przyjętych? Po pierwszej rozmowie mr. Seth Stanfort ofiarował swe usługi mrs. Arkadji Walker, która przyjęła je chętnie, i już odtąd nie mówili o niczem innem jak tylko o zjawisku meteorologicznem, którego rozwiązanie nastąpić miało niebawem.

W miarę jak czas upływał, coraz większe podniecenie ogarniało podróżnych, a w pierwszym rzędzie osoby najbardziej zainteresowane w tym wypadku, czyli oprócz mieszkańców Grenlandji, mr. Dean Forsyth’a i Sydney Hudelson’a, ponieważ ci trwali uparcie przy swych prawach.

– Aby tylko spadł na wyspę! – myśleli pp. Forsyth i Hudelson.

– A nie obok! – myślał naczelnik rządu grenlandzkiego.

– Ale nie na nasze głowy! – dodawało kilku tchórzliwych.

Za blisko, lub za daleko, oto jedynie niepokojąca alternatywa.

16 i 17 sierpnia przeszły spokojnie. Na nieszczęście niebo się zachmurzyło i temperatura zaczęła się obniżać. Zima mogła nadejść niespodziewanie. Góry na wybrzeżu już były śniegiem pokryte, a wiatr, wiejący z tej strony, był tak ostry, tak przenikliwy, że trzeba było się przed nim chronić w salonach okrętów. Dłużej pozostawać w tych zimnych strefach nikt nie miał zamiaru i wszyscy oczekiwali z niecierpliwością na zjawisko, chcąc czem prędzej wracać na południe.

Tylko dwaj współzawodnicy, obaj z równym uporem, trwali przy swych roszczeniach, mając zamiar pozostać przy skarbie. Należało się spodziewać wszystkiego po ich zaciekłości, to też Francis Gordon nie bez obawy dla swej drogiej Jenny myślał o możliwem przebyciu tu zimy.

W nocy z 17 na 18 sierpnia zerwała się szalona burza. Dwadzieścia godzin temu astronomowi bostońskiemu udało się stwierdzić, że szybkość meteoru zmniejsza się coraz bardziej. Ale burza szalała z taką gwałtownością, że można było się obawiać, iż uniesie meteor.

Burza trwała bez przerwy cały dzień 18 sierpnia, a pierwsze godziny następnej nocy były tak niepokojące, że kapitanowie obawiali się o swe okręty.

Tymczasem o północy z 18 na 19 sierpnia burza uciszyła się znacznie. Pasażerowie skorzystali z tego, by już o 5-ej zrana wyruszyć na ląd. Czyż 19 sierpnia nie był ustalonym terminem dla upadku meteoru?

I rzeczywiście o siódmej godzinie rozległo się głuche uderzenie tak silne, że wyspa zatrzęsła się w posadach…

W kilka chwil później jeden z mieszkańców Grenlandji przybiegł z wielką nowiną do domu, w którym gościł p. de Schnack…

Meteor spadł na północno-zachodnim krańcu wyspy Upernivik.

Advertisement