Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XI W płomieniach indyjskiego buntu
Tom I. Rozdział XII.
Juliusz Verne
Rozdział XIII
Uwaga! Tekst wydano w 1925 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

WŚRÓD FALI OGNIA.


Indje, tak jak pewna część Brazylji, szczególnie Rio-Janeiro, są ze wszystkich na świecie krajów, najwięcej wystawione na gwałtowne burze. We Francji, w Anglji, w Niemczech, w całej tej części środkowej Europy obliczają przeciętnie w przeciągu roku dwadzieścia dni, w których daje się słyszeć huk piorunów, na półwyspie Indyjskim zaś liczą ich przeszło pięćdziesiąt w roku.

Tak się rzecz ma w ogólności dzisiaj, jednak z powodu towarzyszących grzmotowi okoliczności, należało się spodziewać bardzo gwałtownej burzy.

Powróciwszy do Steam-House, spojrzałem na barometr; słupek rtęci obniżył się nagle o dwa cale; z dwudziestu dziewięciu spadł na dwadzieścia siedm (750 mm). Zwróciłem na to uwagę pułkownika.

– Niepokoi mnie nieobecność kapitana i jego towarzyszy – rzekł mi; burza grozi wybuchem, noc zapada, ciemność się zwiększa. Myśliwi zapędzają się zwykle dalej niż obiecują, a nawet dalej niżby chcieli – jak tu trafić wśród takiej ciemności.

– Szaleńcy! – zawołał Banks – nie chcieli usłuchać głosu rozsądku… Czyż nie lepiej zrobiliby, nie oddalając się od nas?

– Zapewne – odrzekł pułkownik, ale stało się – teraz trzeba zrobić, co się tylko da, aby mogli powrócić.

– Czy nie ma sposobu wskazać im sygnałem gdzie jesteśmy? – zapytałem.

– Owszem – odrzekł Banks; można zapalić nasze latarnie elektryczne, rzucające nadzwyczaj silne światło, które jest widoczne z wielkiej odległości. – Zajmę się tem niezwłocznie.

– Wyborna myśl – kochany inżynierze – zawołałem.

– Może pan pułkownik każe – to pójdę poszukać kapitana Hod? – rzekł Mac-Neil.

– Nie mój stary, zostań, jego byś nie znalazł, i sam zabłądziłbyś niezawodnie – odrzekł pułkownik.

'The Steam House' by Léon Benett 040

Banks zajął się nastawieniem przyrządu elektrycznego, i wkrótce dwoje oczu Stalowego Olbrzyma zajaśniało jakby latarnie elektryczne, rzucając wiązki światła wpośród rozgałęzionych banianów. Nie ulega wątpliwości, że jasny ten blak musiał rozchodzić się daleko i mógł stać się gwiazdą przewodnią dla naszych myśliwych.

W tejże chwili zerwała się gwałtowna burza. Huragan rozdzierał szczyty drzew, pochylał młode baniany ku ziemi, gwiżdżąc wśród słupów banianowych jak gdyby przesuwał się przez piszczałki organów.

Wszystko to było straszliwie gwałtowne. Grad połamanych gałęzi i deszcz suchych liści zasypał drogę i dach naszego Steam-House, który pod temi pociskami wydawał jakiś głuchy, ponury odgłos. Musieliśmy się schronić do salonu i pozamykać wszystkie okna. Deszcz nie padał jeszcze.

– Jest to rodzaj „tofanu” – rzekł Banks. Hindusi nazywają „tofanami” nagłe i gwałtowne uragany – pustoszące szczególniej okolice górzyste; są one postrachem mieszkańców.

Storr – zawołał Banks, czy pozamykałeś starannie otwory w wierzy?

– Tak panie inżynierze, z tej strony nie ma się czego obawiać.

– Gdzie jest Kalut?

– Układa paliwo w tenderze.

– Jutro z łatwością będziemy mogli się zaopatrzyć w drzewo, zbierając tylko leżące dokoła gałęzie; wicher oszczędza nam roboty.

– Kalut – czy masz dostateczny zapas wody?

– Tak panie – nie potrzebujemy obawiać się jej braku.

– Dobrze – wracaj co prędzej!

Maszynista i palacz zajęli swoje miejsca w drugim wagonie.

Błyskawice ukazywały się jedna za drugą, głuche grzmoty rozlegały się nieustannie. Tofan nic nie ochłodził powietrza, był to wicher gorący, duszący, który piekł jak płomień buchający z ogniska.

Sir Edward Munro, Banks, Mac-Neil i ja raz po raz wychodziliśmy z salonu na werandę; wysokie gałęzie banianów wydawały się jakby czarna koronka rozpostarta na rozpłomienionem niebie. Po każdej błyskawicy w kilka sekund dawał się słyszeć huk grzmotu; jeszcze jeden nie ucichł, a już zaczynał się rozlegać drugi.

– Dziwna rzecz, że nie wracają pomimo takiej burzy – rzekł pułkownik Munro.

– Może kapitan i jego towarzysze znaleźli schronienie w jakiej grocie lub w wypróchniałem drzewie i dopiero nad ranem powrócą, rzekł sierżant. Banks przecząco wstrząsnął głową, nie zdawał się podzielać przypuszczeń Mac-Neila. Było już koło dziewiątej; deszcz ulewny począł lać w połączeniu z wielkim gradem, odbijającym się odgłosem o pokrycie naszego Steam-House jakby głośne bicie bębna. Niepodobna było słyszeć własnego słowa, choć grzmoty nie huczały w przestrzeni. Posiekane gradem liście banianów rozlatywały się w powietrzu na wszystkie strony.

Nie mogąc dać się słyszeć, Banks wskazał nam ręką grad uderzający o grzbiet naszego słonia. Za każdem uderzeniem dawał się widzieć błysk; zdawało się, że to krople roztopionego metalu spadały z nieba i uderzając o metal wydawały świetlane blaski. Zjawisko to dowodziło, do jakiego stopnia atmosfera przesycona była elektrycznością; cała przestrzeń przedstawiała się jakby w ogniu.

Banks skinął na nas, abyśmy wrócili do salonu i zamknął drzwi prowadzące na werandę; niebezpiecznie było stać na powietrzu i wystawiać się na wyładowanie elektryczności. Teraz znaleźliśmy się w zupełnej ciemności, którą jeszcze powiększały ciągłe błyskawice z dworu; jakież było nasze zdziwienie, gdyśmy spostrzegli, że nawet ślina nasza błyszczała płomienistem światłem. Dowodziło to jak ogromnie byliśmy przesiąknięci otaczającym nas fluidem.

„Pluliśmy ogniem” można powiedzieć, używając wyrażenia, jakiem określają to rzadko pojawiające się ale zawsze przerażające zjawisko. Wśród takiego ogólnego palenia, gdy ogień jest wewnątrz, ogień zewnątrz i słyszy się te nieustanne grzmoty i uderzenia piorunów, najodważniejsze serce musi bić silniej.

– Ach, a oni! gdzież oni? – wołał pułkownik Munro.

– Tak, gdzież oni!… – rzekł Banks.

– Strasznie nas to niepokoiło, niemogliśmy nic uczynić na ratunek kapitana i jego towarzyszy, którym tak straszne groziło niebezpieczeństwo.

Jeżeli mogli znaleść jakie schronienie, to tylko pod drzewami, a wiadomo jakie to niebezpieczne schronienie podczas burzy. Wśród tak gęstego lasu jakżeż mogli się trzymać w oddaleniu o pięć lub sześć metrów od drzew, jakto zalecają osobom zaskoczonym burzą w lesie.

Właśnie myślałem o tem, gdy nagle rozległ się gwałtowniejszy jeszcze huk piorunu, następujący w jakie pół minuty po błyśnięciu.

Steam-House zadrgał gwałtownie i zdawało się, że uniósł się w górę. Sądziłem, że się przewróci.

Jednocześnie rozszedł się w przestrzeni przenikający odór saletrowych wyziewów i najniezawodniej woda zbierana podczas tej nawalnicy, zawierałaby w sobie znaczną ilość kwasu saletrowego.

– „Piorun uderzył!” – rzekł Mac-Neil.

– Storr! Kalut i Parazard! – krzyknął Banks.

Wszyscy trzej wbiegli do salonu; szczęściem cali i zdrowi.

Inżynier otworzył prędko drzwi prowadzące na werandę i wybiegł na nią.

„Patrzcie!… tam!” – wołał.

O jakie dziesięć kroków leżał zdruzgotany ogromny banian. Przy blasku elektrycznego światła było jasno jak wśród dnia. Ogromny roztrzaskany pień padł na inne drzewa, odarty działaniem gwałtownego uderzenia piorunu z góry na dół czyściuteńko z kory, która porwana trąbą, jak wąż wiła się w powietrzu.

– O mały włos piorun nie ugodził w nasz Steam-House! – zawołał Banks. Zawsze jednak pewniejsze w nim schronienie jak pod drzewami.

W tem jakieś krzyki dały się słyszeć; czyżby nasi towarzysze wracali nareszcie?

– „To głos Parazarda” – rzekł Storr.

Jakoż rzeczywiście, kucharz, który stał pod werandą ostatniego wozu, przywoływał nas na gwałt.

Poszliśmy tam niezwłocznie.

O jakie sto metrów w tył na prawo od naszego obozowiska, las banianowy stał w ogniu. Płomień ogarniał najwyższe szczyty drzew; pożar szerzył się gwałtownie, zbliżając się co raz więcej do nas.

Niebezpieczeństwo było bliskie i groźne. Długa posucha i wysoka temperatura trwająca przez trzy gorące miesiące, wysuszyły drzewa, krzaki, trawy, i te stały się przez to nadzwyczaj łatwo zapalne; w takich warunkach w Indjach pożar często ogarnia i pochłania całe lasy.

Pożar szerzył się gwałtownie; gdyby dosięgnął naszego obozowiska, oba wagony spłonęłyby w kilka minut, gdyż ich cienkie ściany nie zdołałyby oprzeć się płomieniom, jak ściany kas ogniotrwałych, pokryte grubą żelazną blachą.

Staliśmy wszyscy wobec tego niebezpieczeństwa. Pułkownik rzekł spokojnie:

– Twoja to rzecz – kochany Banksie – myśleć o naszem ocaleniu!

– Tak pułkowniku – ale niema innej rady; nie mogąc stłumić pożaru, musimy od niego uciekać.

– Czy piechotą? – zapytał.

– Nie wcale – naszym pociągiem.

– A kapitan Hod i jego towarzysze? – zapytał Mac-Neil.

Nic nie możemy uczynić dla nich – rzekł Banks; jeśli nie wrócą przed naszym odjazdem, wyruszymy bez nich!

– Nie możemy ich tak opuścić – rzekł pułkownik.

– Kochany pułkowniku, musimy jechać, żeby uratować pociąg, gdy ten stanie w bezpiecznem miejscu, powrócimy i cały las przeszukamy, byle ich tylko znaleść.

– Rób jak chcesz, Banksie, – rzekł pułkownik, widać, że rzeczywiście niema innej rady.

– Storr! – zawołał Banks, – wracaj do maszyny, a ty Kalucie do kotła i wzmocnić ogień!

– Jakie ciśnienie?

– Dwóch atmosfer, – odrzekł mechanik.

– W przeciągu dziesięciu sekund trzeba je podnieść do czterech! Idźcie, idźcie co prędzej! Maszynista i palacz nie tracili chwili czasu. Wkrótce kłęby czarnego dymu buchały z trąby słonia, mieszając się z potokami deszczu, z którego olbrzym nasz zdawał się sobie żartować. Błyskawicom, które przerzynały przestrzeń, odpowiedział kłębami iskier: para syczała głośno, nie lękając się burzy.

Sir Edward Munro, Banks i ja pozostaliśmy na tylnej werandzie, śledząc postęp leśnego pożaru, który był gwałtowny i przerażający. Pnące się rośliny wiły się od pnia do pnia, a ogień dochodził po nich coraz do dalszych pni. W przeciągu pięciu minut pożar posunął się o 50 metrów dalej, a rozszalałe burzą miotane płomienie wznosiły się tak wysoko, że na wszystkie strony krzyżowały się z błyskawicami.

– Za pięć minut musimy ruszyć stąd, gdyż inaczej pożar wszystko pochłonie – rzekł Banks.

– Pożar ten posuwa się szalenie prędko, – rzekłem.

– My jeszcze prędzej popędzimy jak on!

– A! gdyby tylko Hod i jego towarzysze byli z nami! – rzekł pułkownik.

– Ach! prawda! gwizdawki, gwizdawki co prędzej! – wołał Banks, – może świst jej posłyszą.

I pobiegłszy do wierzyczki zagwizdał tak gwałtownie, a świsty te tak ostremi, przenikającemi tonami napełniały powietrze, że odbijały one wyraźnie nawet od huku grzmotów i mogły być daleko słyszane.

Można sobie wyobrazić, lecz trudno opisać nasze położenie.

Z jednej strony konieczność jak najprędszej ucieczki, z drugiej strony obowiązek czekania na nieobecnych towarzyszy.

Banks powrócił na tylną werandę. Pożar był już tylko o jakie 50 stóp od Steam-House. Żar ognia był już prawie nie do wytrzymania, a powietrze tak palące, że lada chwila nie będzie można niem oddychać. Iskry i oderwane kawały płonącego drzewa padały już aż na nasz pociąg; szczęściem, że gwałtowna ulewa chroniła go częściowo, ale i ona nicby nie pomogła, gdyby pożar bardziej się jeszcze zbliżył.

Maszyna nie przestawała ostrym gwizdem przerzynać powietrze, jednak ani Hod, ani Fox, ani Goumi nie wracali. Wtem maszynista zbliżył się do Banksa.

– Lokomotywa w porządku, – rzekł.

– A więc w drogę! – zawołał Banks, – tylko nie jedźmy za prędko, lecz tylko tak, aby ogień nie mógł nas dosięgnąć.

– Ach czekaj jeszcze! czekaj Banksie, – rzekł pułkownik, który nie mógł zdecydować się na to, aby opuścić obozowisko przed powrotem towarzyszy.

– Jeszcze trzy minuty pułkowniku, – odpowiedział zimno Banks, – ale ani chwili dłużej! za trzy minuty pożar ogarnie tył pociągu!

Upłynęły dwie minuty. Niepodobna już było ustać na werandzie ani ręką dotknąć rozpalonych blach, które od gorąca poczynały się kurczyć. Stać dłużej jeszcze byłoby już szaleństwem.

– W drogę Storr! – krzyknął Banks.

– Ach! – krzyknął sierżant.

– Otóż i oni! – zawołałem uradowany.

'The Steam House' by Léon Benett 041

Z prawej strony drogi ukazali się: kapitan Hod i Fox, nieśli oni Goumiego jakby jakieś nieruchome ciało i zatrzymali się przed tylnem wejściem do pociągu.

– Nie żyje! – zawołał Banks

– Żyje, tylko piorun uderzył i zdruzgotał jego karabin, – odrzekł kapitan – i ma sparaliżowaną lewą nogę.

– Dzięki Bogu, – rzekł pułkownik Munro.

– Banksie dziękuję ci, gdyby nie twoje gwizdanie, bylibyśmy nie znaleźli nigdy naszego obozowiska.

– W drogę! – wołał Banks, – w drogę.

Hod i Fox wskoczyli spiesznie do pociągu, a Goumiego, który wcale nie stracił przytomności, złożyliśmy w jego izdebce.

– Jakie jest ciśnienie? – zapytał Banks mechanika.

– Prawie pięciu atmosfer, – odpowiedział.

– W drogę! – powtórzył Banks.

Było pół do jedenastej; Banks i Storr poszli do wierzyczki. Otworzono regulator, para rzuciła się do cylindrów i pociąg zaczął posuwać się pomału przy potrójnem oświetleniu, pochodzącem od pożaru lasu, naszych latarń elektrycznych i błyskawic.

W krótkich słowach opowiedział nam kapitan dzieje ich wycieczki. Nie napotkali żadnej zwierzyny: wraz ze zbliżającą się burzą ciemność zaskoczyła ich nadzwyczaj nagle, a gdy usłyszeli pierwszy grzmot, znajdowali się wtedy przeszło o trzy mile od obozowiska. Chcieli wracać, lecz zbłądzili pośród grup banianów, które wszystkie tak do siebie podobne, a nie było nigdzie żadnej ścieżki, któraby wskazywała im drogę.

Wkrótce rozszalała się gwałtowna burza; byli tak daleko, że światło elektryczne nie dochodziło do nich, nie mogli więc kierować się podług niego. Lał ulewny deszcz pomięszany z gradem, przed którym nie mieli gdzie się schronić.

Wtem nagle huk grzmoty rozległ się przy wielkiem rozświetleniu, grom uderzył. Goumi padł koło kapitana u nóg Foxa. Z dubeltówki jego pozostała tylko sama kolba, a wszystkie najdrobniejsze cząstki metalu zostały z niej oddarte.

Towarzysze byli pewni, że stracił życie. Szczęściem tak nie było, lewa noga została tylko ubezwładniona, choć nietknięta wprost piorunem; nie mógł postąpić kroku, trzeba go było nieść. Prosił towarzyszy, aby ratowali się sami, a jego zostawili i później pomyśleli o zabraniu go do Steam-House, ale nie chcieli na to się zgodzić. Wzięli go tedy jeden za nogi, drugi za ramiona i tak dalej ruszyli w ciemny las. Dwie godziny błądzili po lesie, nie wiedząc, w którą udać się stronę, aż przeraźliwy świst lokomotywy wskazał im kierunek ku Steam-House, i w kwadrans potem przybyli wszyscy trzej właśnie w chwili, gdyśmy mieli ruszyć z miejsca. A był to już najwyższy czas.

Pociąg nasz biegł spiesznie, ale i pożar przysuwał się gwałtownie, a na domiar niebezpieczeństwa wiatr zmienił kierunek. Zamiast jak dotąd z boku, dął teraz z tyłu i rozdmuchiwał jeszcze pożar, który rozszerzał się z każdą chwilą. Palące się gałęzie i iskry padały wśród tumanów gorącego popiołu podnoszącego się od ziemi, jak gdyby niewidzialny krater wyrzucał je w powietrze. Pożar możnaby istotnie porównać do szybko płynącego strumienia lawy, niszczącego co tylko spotka na swej drodze.

Zaczęliśmy tedy przyspieszać, choć było niebezpieczne na tej nieznanej drodze, która zalana deszczem i tak była popsutą, że maszyna tylko z wielką trudnością mogła się posuwać.

'The Steam House' by Léon Benett 042

O pół do dwunasej rozległ się znowu straszny huk grzmotów. Piorun udęrzył! Wszyscyśmy wykrzyknęli, bo zdawało się nam, że Banks i Storr, kierujący biegiem pociągu z kopuły, zostali porażeni. Dzięki niebu omyliliśmy się, piorun uderzył w ucho naszego słonia, szczęściem, że maszyna wcale nie była uszkodzoną. Nasz stalowy olbrzym jakby chciał odpowiedzieć na ten pocisk, zaryczał głośniej i zaczął spieszniej biec.

– Vivat! vivat! – zawołał kapitan Hod; – żywy słoń byłby padł bez życia, a ty stalowy olbrzymie drwisz sobie z burzy i piorunu i nawet zatrzymać się nie raczysz. Vivat, vivat!

Bojąc się napotkać na jakieś silne przeszkody na drodze, Banks pospieszał tylko o tyle, aby nas ogień nie dosięgnął. Z werandy na której siedzieliśmy, można było widzieć wielkie przesuwając się cienie wśród blasku ognia i błyskawic. Były to dzikie zwierzęta.

'The Steam House' by Léon Benett 043

Przezorny kapitan pochwycił za broń, w przewidywaniu, że może jakiś zwierz rzuci się na pociąg, szukając w nim schronienia.

Jakoż rzeczywiście próbował tego ogromny tygrys, ale chcąc skoczyć, wpadł między dwie wielkie odrośle banianów w chwili, gdy właśnie główne drzewo padając, tak je silnie ścisnęło, że tygrys się udusił.

– Biedny tygrys – zawołał Fox.

– O tak, bardzo biedny, on powinien był zginąć szlachetnie od kuli – rzekł kapitan Hod.

O pierwszej rano niebezpieczeństwo i tak już wielkie, stało się jeszcze groźniejszem.

Pod działaniem wichru pożar rozszerzał się po obu stronach drogi, musieliśmy przesuwać się między dwoma ogniami, Banks przyspieszał bieg maszyny. Biegliśmy z prędkością sześciu do siedmiu mil na godzinę.

Miejscami przestrzeń między dwoma ogniami była tak wąska, iż tuż, tuż koło nich trzeba było się przesuwać. Koła skrzypiały przeraźliwie, sunąc się po rozpalonych węglach zalegających ziemię… przejechaliśmy przecież! O drugiej rano burza się zmniejszyła, ale las palił się ciągle za nami. Pożar nie miał ustać dopóki nie pochłonął ostatniego baniana.

Gdy nastał dzień, mogliśmy się zatrzymać dla wytchnienia po tylu wstrząsających wrażeniach; burza ucichła zupełnie. Banks obejrzał starannie naszego słonia, ale oprócz kilku przedziurawień wielkiego swego ucha nie doznał żadnych uszkodzeń.

Któż nie wie, że podobne uderzenie piorunu byłoby zabiło na miejscu każde żyjące zwierzę, a pożar ogarnąłby nie mogący uciekać pociąg.

Po południu zatrzymaliśmy się znowu w pobliżu Rewah.

Advertisement