Ogród Petenery
Advertisement

XV W krainie białych niedźwiedzi • Część II • Rozdział XVI • Juliusz Verne XVII
XV W krainie białych niedźwiedzi
Część II
Rozdział XVI
Juliusz Verne
XVII
Uwaga! Tekst wydano w 1925 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


Rozdział XVI.


Ruszenie kry.


Po dwugodzinnej drodze znaleźli się wszyscy w forcie Nadziei. Nazajutrz, 10 marca, słońce ukazało się po tej stronie wyspy, która przed kilku dniami zwrócona była na zachód. Przylądek Bathurst, zamiast na północ, zwrócony był na południe. Młoda Kalumah, świadoma tej przemiany, miała słuszność, a jeżeli słońce się nie omyliło, to i busola nie pobłądziła!

Tak więc położenie wyspy Victoria uległo zupełnej zmianie, a wraz z nią pole lodowe, w którem była uwięziona. Obrót ten świadczył, że pole lodowe oderwało się od wybrzeża, a tem samem, że tajanie lodów rozpocznie się niebawem.

– W każdym razie, – rzekł porucznik Hobson do Mrs. Pauliny Barnett, – zmiana ta jest dla nas pomyślna. Przylądek Bathurst i fort Nadziei obróciły się na południo-wschód, to jest w stronę, gdzie najbliżej znajduje się ląd i gdzie zwał lodowy nie będzie zagradzał nam drogi.

– A zatem wszystko składa się pomyślnie? – spytała podróżniczka z zadowoleniem.

– Jak najpomyślniej, proszę pani. – rzekł porucznik, mając na myśli obrót wyspy.

Od 10 do 21 marca nic szczególnego nie zdarzyło się, tylko w powietrzu dawała się odczuć zmiana pory roku. Termometr wskazywał stale do pięćdziesięciu stopni Fahrenheita (+ do 10 Cels.). Przy tej temperaturze lód tajać musiał. Na polu lodowem zjawiały się coraz to nowe szczeliny, a wraz z niemi woda zaczęła się ukazywać na zlodowaciałej powłoce morza. Według obrazowego wyrażenia poławiaczy wielorybów szczeliny na polu lodowem były to rany, któremi „sączyła się krew” stężałego organizmu. Trzask pękającego lodu podobny był do wystrzału dział. Kilkodniowy deszcz przyśpieszył jeszcze załamanie się powierzchni lodowej.

Ptaki, nieobecne w zimie, nadciągały chmarami na wyspę. Marbre i Sabine nie omieszkali celować do nich z powodzeniem. Niektóre z tych ptaków zachowały na sobie kartkę, przyczepioną im do szyi przez porucznika i Mrs. Paulinę Barnett. Zjawiały się również całe stada łabędzi, przeszywając powietrze swym donośnym krzykiem. Co do czworonożnych zwierząt, jak gryzonie i inne, nie przestawały one odwiedzać faktorji, odgrywając rolę zwierząt domowych.

Prawie codziennie, zależnie od stanu nieba, porucznik Hobson badał położenie wyspy. Niekiedy Mrs. Paulina Barnett, władająca zręcznie narzędziem astronomicznem, zastępowała go w tej pracy. Badanie szerokości i długości geograficznej wyspy, było rzeczą niezmiernie ważną, gdyż chodziło o stwierdzenie czy prąd, po ruszeniu kry, uniesie wyspę na północ, czy też na południe.

Mrs. Paulina Barnett nie przestawała być duszą swego otoczenia. Zmęczenie lub zniechęcenie nie miały do niej dostępu. Codziennie, nie zważając na niepogodę, odbywała wycieczki, to w głąb wyspy, to na pole lodowe lub zajmowała się gorliwie nadzorem pracy w faktorji, w czem dopomagała jej z całem oddaniem wierna Madge.

Aczkolwiek nieraz troska o przyszłość przerywała pogodne pasmo jej myśli, nie zwierzała się z tem nikomu. Dla otoczenia miała tylko słowa zachęty i pociechy i niktby się nie domyślił, że ta dzielna kobieta nieraz z trwogą patrzyła w przyszłość. Jasper Hobson podziwiał ją głęboko.

Ufał również w zupełności młodej Eskimosce, na której instynkcie polegał, jak myśliwy polega na instynkcie psa. Zresztą Kalumah, z natury bardzo inteligentna, oswojona była z niespodziankami i zjawiskami stref polarnych. Na okręcie poławiacza wielorybów mogłaby pełnić skutecznie funkcję „ice-master” to jest sternika torującego drogę wśród lodów. Kalumah codziennie badała stan pola lodowego, nasłuchując trzasku pękającego lodu, po którym poznawała, na ile pole lodowe wzruszone zostało. Nikt pewniejszą stopą nie przebiegał po tej szklistej powłoce. Instynktownie czuła pod swemi stopami kruchość lodu, wybierając pewne dla nich oparcie.

Od 20 do 30 marca odwilż posuwała się szybko. Spodziewano się, że za dwa tygodnie morze będzie dostępne dla żeglugi. Porucznik Hobson postanowił nie zwlekać z odjazdem, obawiając się, aby prąd Kamczatki nie uniósł wyspy na północ.

– Nie potrzebujemy się tego obawiać, – powtarzała często Kalumah. – Kra dąży zawsze na południe i tam tkwi niebezpieczeństwo, – mówiła wskazując w stronę oceanu Spokojnego.

Kalumah była pewna swych słów, porucznik Hobson jednak nie obawiał się oceanu Spokojnego. Zanim kra dostanie się do przestworzy oceanu, on i jego załoga, znajdując się na okręcie w cieśninie Berynga, dotrą do jednego z lądów, czy to do przylądka Wschodniego na wybrzeżu azjatyckiem, czy też do przylądka Księcia Walji na wybrzeżu amerykańskiem.

Należało tylko dawać pilnie baczenie na zmianę położenia wyspy, jak również przygotowywać się do odjazdu, który mógł nastąpić prędzej, niż się spodziewano.

Wobec możliwości nagłego wyjazdu wszelkie inne prace w faktorji ustały, jak polowanie, utrzymywanie łapek. Składy zresztą były pełne cennych futer, których w całości zabrać było niepodobieństwem. Mac Nap i jego pomocnicy zajęci byli wzmocnieniem ścian domu grubemi belkami, mającemi go podtrzymywać w razie silnego naporu kry na wybrzeże wyspy. W pokojach umieszczono pionowe podpory dla ochrony sufitu. Dach domu, którego wiązania wzmocnione były przez odpowiednie podpory, mógł oprzeć się wadze największej bryły. Prace te, ukończone w pierwszych dniach kwietnia, okazały się niebawem nietylko użyteczne, lecz nawet konieczne.

Tymczasem wiosna nadchodziła szybkim krokiem. Przedwczesne jej zjawienie było również niezwykłe, jak osobliwą była ta zima tak względnie łagodna w strefach podbiegunowych. Na drzewach ukazały się pączki. Kora brzóz, wierzb, mącznic wzdymała się w miejscach, gdzie soki odmarzły. Mchy swą barwą blado-zieloną ożywiały zbocza pogórków, stanowiąc łakomy żer dla gryzoniów, które raczyły się niemi obficie.

W tym czasie, nieszczęśliwym był tylko jeden zacny kapral. Wiadomo, że do niego należała ochrona ogrodu warzywnego. W innych okolicznościach wystarczyłby zwykły straszak, tem bardziej, że był nim kapral we własnej swej osobie. Lecz tym razem nietylko ptaki zaglądały do posiewów Mrs. Joliffe. Gryzonie i inne przeżuwacze fauny podbiegunowej, nie opuściwszy tej zimy wyspy, nawiedzały bez przerwy ogród, lekceważąc sobie groźby kaprala. Biedny człowiek nie mógł dać sobie rady z niemi; zanim wypędził je z jednej części ogrodu, zjawiały się już w drugiej.

Mrs. Paulina Barnett nieraz radziła mu, aby nie zadawał sobie tyle trudu wobec bliskiego wyjazdu. Plon był tak obfity, że zużytkować go nie będą mogli. Uparty kapral jednak słyszeć o tem nie chciał.

– Tyle pracy miałoby iść na darmo! – powtarzał zawsze. – Opuścić ogród w chwili gdy daje plon obfity! Porzucić ziarna, które Mrs. Joliffe i ja sieliśmy z taką pieczołowitością!… Nieraz przychodzi mi na myśl, aby tu pozostać, nie odjeżdżać z tej wyspy, którą, jestem tego pewny, Towarzystwo zgodziłoby się chętnie oddać mi na własność…

Mrs. Paulina Barnett przyjmowała ze śmiechem to dziwaczne przemówienie, odsyłając kaprala do swej młodej żony, która nie przejmowała się zbytnio losem swego szczawiu i antyskorbutycznych roślin, wcale zresztą niepotrzebnych.

Zdrowie bowiem mieszkańców fortu było doskonałe. Przynajmniej choroba nie trapiła ich wcale. Mały Michałek, zdrów już zupełnie, rozwijał się szybko w ciepłej atmosferze wiosennej.

W pierwszych dniach kwietnia deszcz zaczął padać często i wielkiemi kroplami. Wiatr południowo-zachodni przynosił z sobą ciepłe powiewy lądu. W tej zamglonej atmosferze niepodobna było badać położenia wyspy. Słońce i księżyc skryły się poza chmurami. Porucznik Hobson biadał nad tem niemało, gdyż najmniejszy ruch wyspy miał dla niego wielkie znaczenie.

W nocy z 7 na 8 kwietnia kra ruszyła w całem znaczeniu tego słowa. Mrs. Paulina Barnett, Kalumah, porucznik Hobson i sierżant Long stwierdzili, stojąc na szczycie przylądka Bathurst, że zwał lodowy rozpołowił się na dwie części, z których górna dążyła w kierunku północnym.

Byłże to wpływ prądu Kamczatki? Czyżby wyspa podążyła również w tym samym kierunku? Zrozumiałą była trwoga porucznika i jego towarzyszy. Ich los był bardzo niepewny, gdyby bowiem wyspa miała być uniesiona na setki mil na północ, dostanie się na ląd przy pomocy ich wątłego statku byłoby prawie niepodobieństwem.

Niepewność ich była tem większa, że nie mogli zbadać położenia wyspy. Zdawało się jednak, że do tej pory wyspa stała na miejscu, – przynajmniej względem zwału lodowego, który poruszał się widocznie. Można więc było przypuszczać, że część pola lodowego oddzieliła się, dążąc ku północy, reszta zaś, okalająca wyspę, była nieruchoma.

Zresztą Kalumah twierdziła, że zmiana zaszła w kierunku zwału, była tylko chwilowa i że wkrótce pod wpływem prądu Berynga uniesiony on zostanie na południe. Kalumah, chcąc poprzeć swe dowodzenie, narysowała kawałkiem drzewa na piasku zarys cieśniny i kierunek zbliżającej się do wybrzeża amerykańskiego wyspy. Stała tak uparcie przy swojem zdaniu, że mimowoli słuchacze uspokoili się i zaczęli wierzyć jej słowom.

Tymczasem dnie 8, 9 i 10 kwietnia były jakby zaprzeczeniem twierdzenia młodej Eskimoski. Część północna zwału oddaliła się jeszcze bardziej na północ. Pole lodowe trzaskało z hałasem i to na całej swej powierzchni. Łoskot był tak wielki, że zagłuszał mowę. Na pół mili od wybrzeża, w części pola okalającej przylądek Bathurst, kra zaczęła się piętrzyć gwałtownie. Zwał lodowy, rozbity na pojedyncze góry lodowe, pędził w kierunku północnym, tak przynajmniej się zdawało nieszczęśliwym mieszkańcom fortu. Porucznik Hobson zaczął znów wątpić w słowa Kalumah, lecz Kalumah powtarzała uparcie swoje mniemanie.

Wreszcie, 11 kwietnia, gdy prawie wszystkie góry lodowe podążyły na północ, Jasper Hobson zwrócił się do Kalumah, wskazując jej na niechybne to zjawisko.

– Nie, nie! – zawołała Kalumah z niezłomnem przekonaniem, – to nie zwał lodowy się porusza, lecz wyspa dąży w kierunku południowym!

Jasper Hobson był zdumiony tą odpowiedzią. Istotnie, czyż nie można było przypuszczać, że ruch zwału jest tylko pozorny, a że wyspa płynie ku cieśninie? Ale sprawdzić tego nie było można, nietylko bowiem niebo było wciąż zamglone, lecz pewne zjawisko, właściwe stronom polarnym, zaciemniało je jeszcze bardziej i zmniejszało pole widzenia.

Mianowicie, wraz z ruszeniem kry temperatura obniżyła się o kilka stopni. Gęsta mgła pokryła całe morze Północne, mgła ta jednak nie była mgłą zwykłą. Na powierzchni gruntu zjawiła się biała skorupa, różniąca się od zwykłego lodu, jest bowiem tylko oparem wodnym zamarzniętym znagła. Cząsteczki tej mgły czepiały się do drzew, do krzewów, do ścian fortu, do wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wypukłość, i zamieniały się na warstwę grubą, najeżoną kryształkami, zwracającemi się swemi końcami w kierunku wiatru.

Jasper Hobson przypomniał sobie wtedy o zjawisku, zauważonem na wiosnę przez poławiaczy wielorybów i podróżników w strefach północnych.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 089

– Nie jest to mgła, – rzekł on do swych towarzyszy, – jest to „frost-rime”, zlodowaciały dym, gęsty opar zamarznięty.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 090

Tak czy inaczej, zjawisko to było wielce niepożądane, gdyż wznosiło się na wysokości stu stóp co najmniej nad poziom morza, a było tak gęste, że dwie osoby, oddalone od siebie o trzy kroki, widzieć się nie mogły.

Przygnębienie ogarnęło mieszkańców fortu. Zdawało się, że natura pastwi się nad nimi. W chwili, gdy wyspa miała być uwolniona ze swych więzów, w chwili gdy zbadanie jej położenia było rzeczą najważniejszą, ta osobliwa mgła uniemożliwiła wszelką obserwację!

Mgła trwała cztery dni. „Frost-rime” znikło dopiero 15 kwietnia z rana, usunięte gwałtownym południowym wiatrem.

Słońce zaświeciło jasno na niebie. Porucznik Hobson pobiegł do swoich narzędzi. Wynik badania był następujący: Szerokość geograficzna wyspy wynosiła 69°57’, długość geograficzna – 179°33’.

Kalumah miała słuszność. Wyspa Victoria uniesiona prądem Berynga płynęła w kierunku południowym.

Advertisement