Ogród Petenery
Advertisement

XVII W krainie białych niedźwiedzi • Część I • Rozdział XVIII • Juliusz Verne XIX
XVII W krainie białych niedźwiedzi
Część I
Rozdział XVIII
Juliusz Verne
XIX
Uwaga! Tekst wydano w 1925 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


Rozdział XVIII.


Noc polarna.


Panowanie tej długiej nocy zaczęło się od gwałtownej burzy. Mróz nie był silny, lecz zato powietrze było przesiąknięte wilgocią. Pomimo wszelkich środków zapobiegawczych wilgoć dostawała się do domu, a co rana w kondensatorach znajdowano kilka funtów lodu.

Nazewnątrz zawieja szalała w zawrotnych wirach. Kierunek śniegu nie był prostopadły, lecz prawie poziomy. Jasper Hobson zakazał otwierania drzwi, gdyż śnieg w jednej chwili zapełniłby cały korytarz. Mieszkańcy fortu byli prawdziwymi więźniami.

Okiennice domu były szczelnie zamknięte. Lampy paliły się bez przerwy podczas godzin, w których nie spoczywano.

Na dworze szalała burza, przerywając swym odgłosem majestatyczną ciszę stron podbiegunowych. Wiatr, dmąc między domem i urwistem wybrzeżem, zamienił się w jeden przeciągły poryk. Dom drżał w swej podstawie. Gdyby nie trwałość budowy, nie mógłby się był oprzeć naporowi. Na szczęście śnieg, gromadząc się na ścianach domu, zmniejszał siłę wiatru. Obawiano się tylko o kominy, które składając się z cegiełek wapiennych, mogły łatwo ulec silnemu prądowi powietrza. Oparły się mu jednak skutecznie, tylko trzeba była oczyszczać często ich wyloty, zasypane śniegiem.

Wśród świstu zawiei dawały się niekiedy słyszeć nadzwyczajne odgłosy, z których sprawy zdać sobie nie mogła Mrs. Paulina Barnett. Było to usuwanie się gór lodowych, które upadały z łoskotem, odbijając się doniosłem echem na podobieństwo odgłosów gromu. Upadek gór lodowych wywoływał pękanie powierzchni lodowej morza, która trzeszczała pod naporem ciężaru. Trzeby było być szczególnie oswojonym z burzami tego ostrego klimatu, aby nie odczuwać silnego przygnębienia. Dla porucznika Hobson’a i jego towarzyszy nie były one nowością. Mrs. Paulina Barnett zaś i Madge przyzwyczaiły się do nich powoli. Zresztą siła wiatru nie była dla nich rzeczą obcą. Podczas swych podróży doświadczyły nieraz tego strasznego wiatru, który przebywa przestrzeń czterdziestomilową w godzinę i może poruszyć z miejsca ciężkie działo. Ale tu, na przylądku Bathurst, z siłą wiatru łączył się jeszcze mrok i śnieg. Jeżeli wiatr północny nie niszczył, natomiast zasypywał wszystko, i było prawdopodobne, że wkrótce dom, psiarnia, skład stanowić będą jedną warstwę śniegu.

W tem uwięzieniu mieszkańcy fortu nie tracili czasu, urządziwszy sobie odpowiednio rozkład dnia. Dzielni ci ludzie rozumieli się wzajemnie i życie wspólne na tak małej przestrzeni nie krępowało ich bynajmniej. Czyż zresztą nie byli przyzwyczajeni do tych warunków w forcie Reliance? Mrs. Paulinę Barnett nie zdziwiło wcale ich zgodne zachowanie.

Praca, czytanie i zabawy wypełniały wszystkie chwile dnia. Zajmowano się szyciem i naprawianiem odzieży i obuwia, oczyszczaniem broni, prowadzeniem dziennika, w którym Jasper Hobson dzień po dniu zapisywał stan pogody, temperatury, kierunek wiatrów, zjawianie się meteorów tak częstych w stronach podbiegunowych i t. p. Zajmowano się również sprzątaniem domu, przewietrzaniem futer, które pod wpływem wilgoci mogły ulec zniszczeniu; paleniem i oczyszczaniem kominów, wreszcie osuszaniem wilgoci, pojawiającej się we wszystkich kątach. Każdy miał swój dział pracy, ściśle wyznaczony i ogłoszony na regulaminie, wiszącym w wielkiej sali. Mieszkańcy fortu nie byli przeciążani pracą, aczkolwiek stale zajęci. Tomasz Black zaś odkręcał i przykręcał swoje narzędzia, przeglądał obliczenia astronomiczne. Zamknięty w swej celi, narzekał na burzę, która mu przerywała badania nocne. Co do trzech zamężnych kobiet, to Mrs. Mac Nap była zajęta dzieckiem, a Mrs. Joliffe przy pomocy Mrs. Raë królowała na terenie kuchennym.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 039

Poświęcano również parę godzin dziennie na rozrywkę. Niedziela zaś była wolna od trudów codziennych. Główną rozrywką było czytanie. Biblja i kilka pożytecznych książek stanowiły całą bibljotekę fortu, ale wystarczała ona dla jego dzielnych mieszkańców. Najczęściej czytała głośno Mrs. Paulina Barnett ku wielkiemu zadowoleniu słuchaczów. Słuchali oni z zajęciem dziejów biblijnych lub opisów podróży; Mrs. Paulina Barnett czytała głosem przejmującym i melodyjnym, szczególnie niektóre ustępy z ksiąg świętych. Legendowe postacie w jej ustach nabierały mocy ożywczej! To też radość była wielka, gdy uprzejma podróżniczka brała książkę do ręki o zwykłej godzinie. Była ona zresztą duszą tego małego światka: ucząc się sama i ucząc innych, pytając o radę i służąc radami, gotowa zawsze i wszędzie do oddania przysługi. Łączyła ona w sobie wszystkie zalety kobiece wraz z energją męską i podwójna ta cecha jej istoty zjednywała serca tych prostych żołnierzy, którzyby życie swe oddali za nią. Trzeba dodać, że Mrs. Paulina Barnett nie zasklepiała się w swej celi, lecz przestawała z wszystkimi, pracowała wraz z nimi i przez swe pytania i uwagi pobudzała każdego do brania udziału w rozmowie. Nie próżnowały więc ani ręce, ani języki w forcie Nadziei, a stąd wynikał dobry humor podtrzymujący zdrowie i ułatwiający znoszenie niewygód tak długiego zamknięcia.

Tymczasem burza nie zmniejszała wcale swej siły. Od trzech dni nie można było wyjrzeć za próg domu, gdyż wiatr szalał z równą gwałtownością. Jasper Hobson zaczął się niecierpliwić. Należało koniecznie odświeżyć powietrze w domu, przesycone zbytnio kwasem węglanym. Chciano użyć do tego pomp powietrznych, ale nie mogły funkcjonować, gdyż rury były zapełnione lodem, a cały dom zakopany w śniegu. Porucznik przeto, naradziwszy się z sierżantem Long, odważył się 23 listopada otworzyć okno.

Nie była to wcale sprawa łatwa. Samo okno otworzyć było łatwo, ale okiennica zawalona śniegiem stawiała opór wszelkim wysiłkom. Trzeba było ją wyjąć z zawiasów. Następnie odgarnięto śnieg przy pomocy oskarda i motyki. Warstwa śnieżna liczyła dziesięć stóp grubości. Należało więc wykopać rodzaj rowu, którym powietrze dostało się do wnętrza.

Jasper Hobson, kilku żołnierzy, nawet Mrs. Paulina Barnett udali się do tego okopu nie bez trudu wszakże, gdyż wiatr przedostawał się do niego z niezwykłą siłą.

Widok na przylądek Bathurst i przyległą do niego równinę był imponujący. Było to w samo południe, kiedy słaby odbłysk słońca w postaci lekkiego zmroku widniał na południowej stronie horyzontu. Mróz nie był tak silny, jak można było się spodziewać, gdyż tremometr Fahrenheit’a wskazywał piętnaście stopni powyżej zera (– 9° Cel.). Ale wiatr szalał z nieporównaną siłą i porucznik, jego towarzysze i podróżniczka zostaliby niechybnie przewróceni, gdyby nie podtrzymywała ich warstwa śniegu, w której byli zanurzeni do połowy ciała. Płatki śniegu, padające gęsto, odbierały im mowę i zasłaniały wzrok. W pół godziny byliby zasypani. Jedna masa śnieżna otaczała ich zewsząd. Zagroda, dach i ściany domu tworzyły jedną śnieżną powierzchnię tak, że gdyby nie dwa kłęby błękitnawego dymu, niktby domyślić się nie mógł, że to siedziba ludzka.

W tych warunkach „przechadzka” była krótka. Ale ciekawemu oku podróżniczki nie uszedł smutny ten krajobraz. Dostrzegła ponury horyzont smagany śniegiem, jak również całe groźne piękno tej północnej zawiei. Uniosła więc niezatarte wspomnienie z tych kilku chwil spędzonych w całej, pełni rozszalałego żywiołu.

Tymczasem pod wpływem czystego i ożywczego prądu atmosferycznego powietrze w mieszkaniu oczyściło się zupełnie z przenikających je wyziewów. Porucznik i jego towarzysze stwierdzili to z przyjemnością po swym powrocie do domu. Okno zamknięto niebawem, ale odtąd codziennie odgarniano śnieg, aby je móc otworzyć.

W ten sposób upłynął cały tydzień. Na szczęście renifery i psy były zaopatrzone w żywność, nie trzeba więc było do nich zaglądać. Osiem dni takiego zamknięcia wydały się nieskończenie długiemi dla tych żołnierzy i myśliwych przyzwyczajonych do swobody. To też przyznać trzeba, że powoli czytanie straciło dla nich swój urok i „cribbage”[1] nużyć zaczynała. Zasypiano z nadzieją, że ranek będzie pomyślniejszy, tymczasem śnieg zasypywał wciąż okno, wiatr huczał, góry lodowe zapadały się z odgłosem gromu, dym zawracał do wnętrza powodując ciągłe kaszle, i nietylko, że zawieja nie miała się ku końcowi, lecz zdawała się nie mieć końca wcale!

Wreszcie 23 listopada barometr aneroid, znajdujący się w wielkiej sali, zapowiadał bliską zmianę pogody, podnosząc się znacznie. Jednocześnie termometr, wystawiony nazewnątrz, spadł nagle o cztery stopnie poniżej zera (– 10° Cel.). 29 listopada w istocie burza ustała.

Mieszkańcy fortu opuścić mogli swe więzienie. Nie mogąc drzwi otworzyć, wyszli przez okno. Pierwszem ich zajęciem było odgarnąć śnieg, tamujący wstęp do domu. Tym razem jednak musiano posługiwać się tylko oskardami, gdyż warstwa śnieżna pod wpływem wzmagającego się mrozu, stwardniała zupełnie.

W pół godziny drzwi były otwarte, więc wszyscy mieszkańcy fortu, z wyjątkiem Mrs. Mac Nap, która nie wychodziła jeszcze, wyszli na podwórze.

Mróz był silny, ale ponieważ wiatr ustał zupełnie, nie dawał się zbytnio we znaki. Tylko przed wyjściem z mieszkania musiano zabezpieczyć się odpowiednio, aby nie odczuć zbyt silnie różnicy pięćdziesięciu czterech stopni (30 Cel.) między temperaturą wewnętrzną i zewnętrzną.

Była ósma rano. Gwiazdy świeciły jasno od zenitu, gdzie błyszczała gwiazda polarna, do samej granicy horyzontu. Zdawało się, że jest ich nieskończona liczba, pomimo że gwiazd widzialnych gołem okiem niema więcej nad pięć tysięcy na sklepieniu niebieskiem. Tomasz Black podziwiał je z zachwytem, patrząc z wdzięcznością na niebo gwiaździste, niezasnute najlżejszą chmurką. Piękniejszego nieba nie widział nigdy żaden z astronomów.

Podczas gdy Tomasz Black, obojętny na rzeczy ziemskie, zachwycał się sklepieniem niebieskiem, inni mieszkańcy fortu poszli obejrzeć zagrodę. Ale nie obyło się bez wypadku, warstwa bowiem śnieżna, zlodowaciała od silnego mrozu, była niezmiernie śliska.

Podwórze było wypełnione śniegiem. Dach tylko unosił się nad tą masą śnieżną, wygładzoną zupełnie podmuchami wiatru. Z palisady widać było tylko spiczaste wierzchołki słupów, tak że bronić fortu nie mogła. Ale na to nie było rady. Któż był w stanie odgarnąć dziesięciostopową warstwę śniegu ciągnącą się na tak rozległej przestrzeni! Co najwyżej można było tylko oczyścić wewnętrzną część zagrody, a przez to samo utworzyć fosę, której skarpa zewnętrzna zabezpieczałaby palisadę. Był to wszakże początek zimy i fosa mogła być zasypana w krótkim czasie.

Gdy porucznik był zajęty pracą przy palisadzie, Mrs. Joliffe myślała o zwierzętach odgrodzonych od świata żyjących.

– A nasze psy, nasze renifery! – zawołała z przejęciem.

'The Fur Country' by Férat and Beaurepaire 040

Rzeczywiście należało się dowiedzieć, co się z niemi dzieje. Psiarnia i obora, mniejsze od domu głównego, zasypane były śniegiem, więc powietrze mogło nie mieć do nich dostępu. Na szczęście przekonano się niebawem, że mur z lodu, który ciągnął się od północnego rogu domu do skał nadbrzeżnych, ochronił w części obydwa zabudowania, przez co były zasypane tylko na cztery stopy śniegiem. Otwory więc w ścianach pozostały wolne. Zwierzęta nie poniosły żadnego szwanku, a gdy drzwi się otworzyły, psy wypadły szczekając radośnie.

Tymczasem mróz wzmógł się znacznie i po godzinie wszyscy pomyśleli o dobroczynnem cieple pieca syczącego w wielkiej sali. Na dworze roboty już nie było, powrócono też spiesznie do domu, zamknięto okno i niebawem wszyscy znaleźli się przy stole jadalnym.

Oczywiście rozmawiano o tym nagłym mrozie i o zlodowaciałej warstwie śniegu. Okoliczność to była niepomyślna, gdyż narażała poczęści bezpieczeństwo fortu.

– Ale czyż nie możemy liczyć, panie Hobson, – spytała Mrs. Paulina Barnett – na odwilż, pod której wpływem stajałby wszystek ten śnieg?

– Nie, proszę pani, odwilż o tej porze roku jest rzeczą nieprawdopodobną. Przypuszczam, przeciwnie, że mróz wzmagać się jeszcze będzie i szkoda, że nie mogliśmy usunąć śniegu, gdy był mokry.

– A więc pan przypuszcza, że temperatura spadnie jeszcze?

– Bez wątpienia. Cóż znaczy cztery stopnie poniżej zera (–20° C.) na tej szerokości geograficznej?

– Cóż więc byłoby na biegunie? – spytała Mrs, Paulina Barnett.

– Biegun, bardzo prawdopodobnie nie jest najzimniejszem miejscem ziemi, skoro żeglarze dowodzą, że morze tam nie zamarza. Sądzę nawet, że na skutek pewnych warunków geograficznych i hydrograficznych miejsce, w którem średnia temperatura jest najniższa, znajduje się na dziewięćdziesiątym piątym południku i na siedemdziesiątym ósmym równoleżniku, to jest na wybrzeżu Georgji północnej. W tej miejscowości średnia temperatura roczna wynosi dwa stopnie poniżej zera (– 19° Cel.). To też punkt ten jest znany pod nazwą „bieguna chłodu”.

– Ależ, panie Hobson, – odezwała się Mrs. Paulina Barnett, – znajdujemy się o osiem stopni poniżej tej strasznej miejscowości.

– To też, – odrzekł porucznik, – liczę na to, że nie doświadczymy takiego chłodu, jaki panuje w Georgji północnej! Ale jeżeli mówię pani o biegunie chłodu, to dlatego, aby zaznaczyć, że nie należy go mieszać z biegunem Północnym istotnym, gdy chodzi o spadek temperatury. Zauważmy zresztą, że i w innych częściach kuli ziemskiej zdarzają się wypadki niebywałego chłodu. Tylko nie trwa on długo.

– A mianowicie gdzie? – spytała Mrs. Paulina Barnett. – Obecnie kwestja chłodu zajmuje mnie szczególnie.

– O ile sobie przypominam, – odpowiedział porucznik Hobson – podróżnicy stwierdzili, że na wyspie Melville temperatura spadła do sześćdziesięciu jeden stopni poniżej zera, a w porcie Félix do sześćdziesięciu pięciu.

– Czyż wyspa Melville i port Félix nie znajdują się na wyższej szerokości geograficznej, niż przylądek Bathurst?

– Zapewne, ale w pewnych razach, szerokość nie ma znaczenia. Chłód nieraz zależy od najrozmaitszych wpływów atmosferycznych. I jeżeli mnie pamięć nie myli, w 1845… Sierżancie Long czy nie byłeś w owym czasie w forcie Reliance?

– Byłem panie poruczniku, – odpowiedział sierżant Long.

– A zatem, w owym to roku, czy nie w styczniu panował ten chłód niezwykły?

– Tak jest, panie poruczniku, i przypominam sobie dobrze, że termometr wskazywał siedemdziesiąt stopni poniżej zera (–50°,7 C.).

– Co? – zawołała Mrs. Paulina Barnett, – siedemdziesiąt stopni, w forcie Reliance, nad jeziorem Niewolniczem?

– Tak, pani, – rzekł porucznik, – i to na sześćdziesiątym piątym równoleżniku, równoleżniku, na którym znajduje się Chrystjanja i Petersburg!

– Tak więc, panie Hobson, należy spodziewać się wszystkiego!

– Tak, proszę pani, wszystkiego, zaiste, skoro się zimuje w stronach podbiegunowych.

Podczas dni 29 i 30 listopada mróz się nie zmniejszył, musiano przeto usilnie palić, aby wilgoć w domu nie zamarzła. Ale opału nie brakowało. To też temperatura pokojowa utrzymywała się stale na pięćdziesięciu dwu stopniach (+10° C.).

Pomimo obniżenia się temperatury, Tomasz Black zachwycony czystością nieba, nie omieszkał badać gwiazd. Chciał odkryć kilka tych wspaniałych ciał niebieskich promieniejących na zenicie. Ale wkrótce musiał zaniechać swej pracy. Narzędzia „paliły” mu ręce. Palić jest jedynem słowem, którego użyć można dla określenia wrażenia, jakie się otrzymuje przy dotknięciu metalowego przedmiotu wystawionego na podobne zimno. Z punktu fizycznego zresztą zjawisko jest identyczne. Czy bowiem ciepło jest gwałtownie wprowadzone do ciała przez przedmiot gorejący, czy też gwałtownie wyprowadzone przez przedmiot zlodowaciały, wrażenie jest to samo. A szanowny uczony doświadczył tego zjawiska tak dalece, że skóra jego palcy przywarła do lunety. To też przerwał swe badania.

Ale niebo, jakby chcąc mu wynagrodzić ten zawód, dostarczyło mu niezrównanego widoku, pokazując najpiękniejsze swe zjawiska: najpierw paraselen, następnie zorzę północną.

Paraselen, albo krąg księżycowy, tworzył dokoła księżyca koło białe, zlekka u brzegów zabarwione blado-różową barwą. Średnica świetlnego tego kręgu, wywołanego załamaniem się promieni księżyca poprzez małe kryształki lodu, które unosiły się w atmosferze, wynosiła około czterdziestu pięciu stopni. Księżyc świecił żywym blaskiem w ośrodku tej korony, podobnej do łuków mlecznych i przezroczystych tęcz księżycowych.

W piętnaście godzin później, wspaniała zorza północna, opisująca łuk przeszło stustopniowy, ukazała się w stronie północnej horyzontu. Wierzchołek łuku widniał na południku magnetycznym, a przez przypadek osobliwy, zauważony niekiedy nawet na niższych szerokościach geograficznych, zjawisko przedstawiało wszystkie barwy tęczy, wśród których górowała barwa czerwona. Na niektórych punktach nieba gwiazdy zdawały się pływać we krwi. Ze skupienia mglistego, które tworzy jądro zjawiska, promieniowały płomieniste opary, z których kilka dosięgało zenitu i gasiło światło księżyca pogrążone w falach elektrycznych. Promienie te drgały, jak gdyby jakiś prąd powietrzny poruszał ich cząsteczki. Żaden opis nie mógłby oddać wspaniałości tej zorzy, która jaśniała w całej swej świetności na biegunie Północnym świata. Poczem, po półgodzinnym niezrównanej piękności blasku, bez żadnego przygotowania, wspaniałe zjawisko znikło samorzutnie, jak gdyby jaka ręka niewidzialna zniszczyła nagle źródło elektryczne, które je ożywiało.

Zjawisko znikło w porę dla Tomasza Black. Gdyby trwało było jeszcze pięć minut, astronom byłby zamarzł na miejscu.




Przypis

  1. Gra w karty bardzo rozpowszechniona w Ameryce.
Advertisement