Ogród Petenery
Advertisement

Na wzgórzu róż Szalona Zagroda • ze zbioru Na wzgórzu róż • ze zbioru Niesamowita opowieść • ze zbioru Z wyjątków • Stefan Grabiński Po stycznej
Na wzgórzu róż Szalona Zagroda
ze zbioru Na wzgórzu róż
ze zbioru Niesamowita opowieść
ze zbioru Z wyjątków
Stefan Grabiński
Po stycznej

W poblaskach stoję słonecznych, w strugach się pławię pokrwawia — a wichry nademną tak smętnią, a wichry tak kwilą nad głową...

W step patrzę pusty, rozległy, w step patrzę, zielskiem zmącony — a kruki się żalą nademną, a kruki nademną tak płaczą...

Samotny stoję w rumowiu, bezdomny ojciec bezdzietny — a rozpacz po gruzach się tłucze, a rozpacz po szczerbach się słania...

Na kresach chmury się prężą, na skłonach chmury się stalą — dym płachtę zarzucił na oczy, w krtań więzgną, wrzynają się sadze...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Wczoraj wróciłem z zakładu: nie jestem już szkodliwy. Niech i tak będzie. Lecz przysięgam, że każdy na mym miejscu w podobnych okolicznościach doszedłby w końcu tam, gdzie ja...

Nie jestem chory i nie byłem nigdy — nawet wtedy... tak... nawet wtedy. To, co zrobiłem, wynikło nie z jakie­goś zboczenia, lecz było konieczne, jak konieczne są prze­jawy żywiołów, jak śmierć i życie — wynikło ze środowiska z oczywistością niezachwianą. Nie jestem i nie byłem nigdy psychopatą!

Natomiast byłem skończonym sceptykiem, nie przywiązy­wałem się do żadnej zasady czy doktryny, nie ulegałem nigdy sugestii. Pod tym względem mój przyjaciel K., któ­rego wówczas uważałem za człowieka niezwykle przesądne­go, stał na przeciwnym biegunie. Jego dziwaczne, niekiedy obłąkane poglądy i teorie stale wzbudzały we mnie gwałtow­ną opozycję, stąd ustawiczne spory, kończące się nieraz zer­waniem na czas dłuższy naszych wzajemnych stosunków. A jednak — zdaje mi się — nie ze wszystkim się mylił. Przynajmniej jedno z jego zapatrywań na mnie się fatalnie spełniło. Może dlatego właśnie, że przeciw niemu najzawzięciej występowałem, jak gdyby przeczuwając, że mu po­służę za formę objawienia się.

K. utrzymywał, że w pewnych miejscach muszą się odbyć pewne rzeczy; innymi słowy, że są pewne miejsca, których charakter, natura, dusza oczekuje spełnienia się wypadków, zdarzeń z nimi związanych. Nazywał to „stylową konse­kwencją”, chociaż czułem w tym wszystkim pierwiastek panteistyczny. Cokolwiek bądź jeszcze przez to rozumiał, nie zgadzałem się z podobnym zapatrywaniem, unikając choćby cienia wszelkiej tajemniczości.

Myśl ta przecież nie dawała mi spokoju, a chęć wyka­zania jej bezpodstawności nęciła nawet po rozstaniu z K., z którym się już więcej nie spotkałem w życiu. Niedługo po­tem miałem zaspokoić moją ciekawość.

Stało się... i wyszedłem stamtąd w trzydziestym roku życia osiwiały jak starzec i złamany na zawsze. Włosy mi się jeżą na wspomnienie tej chwili strasznej, niezapomnia­nej, co zdruzgotała mnie doszczętnie.

Byłem ojcem dwojga dziatek, naszych biednych dziatek. Agnes kochała je do szaleństwa, więcej może niż mnie. I porzuciła przedwcześnie. Zmarła parę lat po przyjściu na świat młodszej dziewczynki. Śmierć ta rozstroiła mnie bar­dzo. Nie mogąc uspokoić się jednostajnym trybem życia, za­cząłem podróżować wraz z dziećmi, które mi były jedyną osłodą tych czasów. Dla oderwania myśli od bolesnych wspo­mnień czytałem dużo, przerzucając się kolejno w tematy naj­rozmaitsze, od najbardziej wyuzdanych i brutalnych do peł­nych mistycyzmu i symboliki. Przy tym nie zapomniałem o K. i jego teoriach.

Pewnego razu zatrzymaliśmy się na czas dłuższy w mieś­cie N. w zamiarze spędzenia tu miesięcy jesiennych. Samo miasto z cechami typowymi dla większych ośrodków miej­skich miało dla mnie najwyższy urok przez swe piękne oko­lice.

Do jednej z nich wybrałem się z dziećmi dorożką w po­godną sierpniową niedzielę. Wypadłszy poza obręb miasta, przesunął się nasz pojazd między dwoma szeregami topól, przeciął tor kolejowy i pomknął między pola. Byliśmy już pół mili za miastem, gdy po prawej stronie gościńca, nieco w głębi, na pustkowiu zwróciła mą uwagę dość dziwaczna na pierwszy rzut oka budowla samotnie wzniesiona pośród za­niedbanego sadu i zupełnie nie zamieszkana. Zatrzymałem dorożkę i sam poszedłem oglądać budynek.

Gdy zaciekawiony począłem rozpatrywać szczegóły, nagle spoza stosu rumowia przed chatą wysunęła się zawiędła sta­rucha i z lękiem przypadłszy do mnie, szepnęła:

— Panie, rzućcie ten dom póki pora, rzućcie, jeśli wam Bóg i dusza miła!

Po czym spiesznie rzuciła się w bok i znikła w burzanach.

Zajście to zaostrzyło tylko moją ciekawość i podnieciło chęć rozwiązania zagadki, jeśli w ogóle można tu było o czymś podobnym mówić. Po powrocie do domu miałem juz plan gotowy, postanowiłem bezzwłocznie sprowadzić się do opustoszałej zagrody. Wydała mi się jakby stworzoną do sprawdzenia wywodów mego ekscentrycznego przyjaciela; jeżeli miały jaką rację bytu, to tu powinny ją ujawnić. Ude­rzyła mnie mianowicie wspomniana scena przy ruderze, jako też niektóre szczegóły miejsca, zgodne z tym, co niegdyś sły­szałem od K.

Co do sceptycyzmu, ten nie zmniejszył się bynajmniej; zachowywałem wciąż chłodną rezerwę badacza niedowiarka. Później dopiero miałem z roli obserwatora przejść w czyn­ną; lecz to nastąpiło potem i bez mej świadomości.

Tymczasem pokusa była za wielka, żeby się jej móc oprzeć, i nazajutrz zaopatrzony we wszystko sprowadziłem się z dziećmi do ustronnego domostwa. Co mnie na wstępie zdziwiło, to okoliczność, że gdy chciałem się w sprawie wy­najmu porozumieć z gminą, nie robiono mi najmniejszych trudności i pozwolono zamieszkać za śmiesznie małą cenę. Swobodę miałem najzupełniejszą i nie potrzebowałem oba­wiać się przeszpiegów wsi, gdyż ludzie sami wymijali z da­leka mą siedzibę i nieraz widziałem, jak przechodząc mimo, żegnali się zabobonnie. Tak więc całymi tygodniami nie wi­działem ludzkiej twarzy, chyba gdy kto przejeżdżał traktem, co się jednak zdarzało rzadko, bo ruch na tej linii od kilku lat osłabł znacznie i przeniósł się o parę wiorst na zachód.

Zacząłem więc obserwację.

Przede wszystkim zastanawiała sama zagroda. Budowa jej na pozór niczym nie różniła się od zwykłych domostw, jakie spotyka się na przedmieściach lub jako przydrożne za­jazdy, a przecież...

Skutkiem szczególnego zestawienia proporcji zdawała się coraz to bardziej zwężać ku dołowi — tak że podstawa w porównaniu ze szczytem była zadziwiająco mała i wątła; dach z górną częścią wprost przygniatał podwaliny. Całość dawała się przyrównać do chorobliwie rozwiniętego organiz­mu ludzkiego, który ugina się pod ciężarem anormalnego wybujania głowy. Konstrukcja ta nadawała domowi charak­ter czegoś brutalnego, jakiegoś znęcania się silniejszego nad słabszym. Nigdy nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak mogła powstać i utrzymać się tego rodzaju budowla.

Podobne wrażenie robiły okna w stosunku do ścian nie­proporcjonalnie małe; wciśnięte w grube mury gubiły się niemal w ich okropnym uścisku. Tak przynajmniej wyglą­dało to z zewnątrz, chociaż, jak się z czasem przekonałem, w rzeczywistości nie były tak wąskie, a przepuszczały tyle światła, ile w zwykłych warunkach okna znacznie większe.

Do tego przyłączył się drapieżny wygląd rudery skażonej mnóstwem dziur i wyżłobień; wyglądające z nich cegły po­krywały mury niby pryszczami zakrzepłej posoki, obryzgującej ściany.

Nie mniej przykro przedstawiało się wnętrze. Złożone z trzech izb pełne było szpar i przepuklin, przez które wnęcał się swobodnie wiatr, wpadał do wpółzawalonego paleniska, wykręcał resztki popiołów i tłukł się w dymniku.

Najdziwaczniejszą jednak okazała się izba narożna, gdzie przeważnie przebywałem. Liszaje powstałe na jednej ze ścian po oderwaniu się tynku utworzyły zagadkową figurę. Zrazu nie umiałem uchwycić jej należycie. Przerysowałem więc z wolna na papier i oto przedstawił mi się dość dziwny obraz czy raczej jego fragment.

U spodu ściany tuż nad podłogą odciskały się kontury nóg dziecięcych; jedna zgięta w kolanie opierała się koń­cem stopy o drugą, sztywnie wyprężoną ku ziemi. Tułów przechylony wstecz dochodził mniej więcej po piersi — resz­ty brakło. Małe, wątłe ramiona wznosiły się w górę ruchem bezsilnej samoobrony. Całość, mogąca wyobrażać ciało kil­kuletniego chłopca, tchnęła bezwładem zwłok.

Nieco wyżej ponad tym, a w kierunku nie istniejącej gło­wy, widniało dwoje rąk, kurczowo zaciśniętych około cze­go — nie wiadomo; przestrzeń między palcami była pusta. Lecz ręce te należały do kogoś innego: były znacznie więk­sze i żylaste. Do kogo — obraz nie wskazywał, bo urywały się już poniżej łokcia i zatracały gdzieś na białym tle ściany.

Obraz ten jak i cała izba miały w słoneczne dnie specjal­ne oświetlenie. Promienie wpadające przez okna załamywały się w taki sposób, że światło rozszczepione w krwiste okolą oblewało jeden ze słupców przyciesi; zdawało się wtedy, że ściekają zeń grube krepie krwi i rozwodzą w ka­łużę u spodu.

Tłumaczyłem sobie to niezbyt przyjemne zjawisko pra­wami optyki i szczególnym składem chemicznym szkła w szybach, zresztą białych i nieskażenie przezroczystych.

Zbadawszy samo siedlisko, wszedłem w sad czy ogród, stanowiący z nim jedną nierozłączną, a stylową całość.

Był bardzo stary i zapuszczony. Od lat wielu rozplenione chaszcze ujmowały go z zewnątrz zwartym żywopłotem, strzegąc zazdrośnie tajemnicy wnętrza. Wśród chorobliwie wybujałych trawisk i dziędzierzawy butwiały smukłe, przed­wcześnie zmarniałe pnie młodych drzewin. Obaliły je nie wiatry, nie mające tu przystępu, lecz powolne, zjadliwe wy­sysanie im żywotnych soków przez starsze drzewa. Toteż wyschły jak szkielety, a na liściach wykwitły suchotnicze wypryski. Inne, których nie dosięgły jeszcze sturamienne ssawki olbrzymów, marły w cieniu, przesłonione ich brutal­nym przerostem.

W jednym miejscu wychyliła się młoda olcha spoza przę­seł sąsiedniego dębu i z tęsknotą wyzwolin nurzała się w słońcu; wtedy dognał ją muskularnym konarem, wpił się w miękki jeszcze rdzeń i przedarł na drugą stronę; strzępa­mi zwisły wywleczone nerwy, w gwałtownym skurczu po­skręcały się włókna i słoje. Odtąd poczęła usychać...

W sadzie nigdy nie zalegała cisza. Wiecznie jakieś kwile­nia, wiecznie mąciły ją jęki. Ptactwo czegoś nieswoje przy­krym zgiełkiem zawodziło po krzewach, błąkało się po ga­łęziach, tuliło po dziuplach. Czasem wszczynały się piekiel­ne gonitwy po całym ogrodzie i zapanowywała groza walki na śmierć i życie. To rodzice ścigali swe młode; biedne, nie­przywykłe do lotu pisklęta tłukły się w daremnym wysiłku o pnie, łamały skrzydła, rozdzierały pierze, póki znużone, pokrwawione nie obsunęły się na ziemię; wtedy prześladow­cy uderzali z góry dziobami tak długo, aż z rozszarpanych zwłok nie pozostało ani śladu.

Dziwny ten sad przejmował instynktownym strachem dzieci moje, gdyż unikały go, poprzestając na zabawie przed chatą. Ja, przeciwnie — prawie zeń nie wychodziłem, ba­dając jego zwyrodniałe objawy, wżerając się coraz głębiej w Jego tajniki. I nie wiadomo jak, niespostrzeżenie dałem się wciągnąć w zaklęte koło, wpleść w mrowisko zbrodni i obłędu. Procesu duchowego, jaki się we mnie odbywał, nie zdołałem śledzić — wszystko zaszło prawie nieświadomie. Dziś dopiero, drogą niezrozumiałej dla mnie anamnezy, od­twarzam sobie najsubtelniejsze jego stadia.

Początkowo była mi atmosfera zagrody i jej otoczenia tak wstrętną, że gdyby nie chęć wyświetlenia prawdy, był­bym ją chętnie opuścił. Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do środowiska, a nawet stało mi się ono niezbędne: spoufaliłem się. Miejsce zaczęło przetwarzać mnie na swój ton i uległem prawu, które nazwałbym ,.psychiczną mimikry”: dostroiłem się do tła. Pozwoliłem się zbrutalizować.

Przekształcenie zaznaczyło się dobitnie w sympatii, jaką po pewnym czasie zacząłem uczuwać dla pierwiastka prze­mocy i gwałtu, przeglądającego w charakterze zagrody i te­go, co się dookoła niej działo. Stałem się złym i złośliwym. Z rozkoszą łobuza pomagałem ptakom tępić potomstwo, drzewom znęcać się nad latoroślami. Inteligencja ludzka stę­piała podówczas w przerażający sposób i przeszła w chęć bezmyślnego niszczenia.

Tak mijały miesiące, a szał mój wzrastał tylko i przybie­rał coraz to wyuzdańsze formy. Razem ze mną jednak jakby i całe otoczenie postępowało w szaleństwie, jakby spodzie­wało się bliskiego rozwiązania. Musiałem i ja to przeczuć, bo przypominam sobie, jak pod koniec całymi godzinami wpa­trywałem się w chimeryczny fragment na ścianie i w jego uzupełnieniu oczekiwałem klucza do zagadki. Albowiem w końcu wiedziałem tylko to, że mam coś rozwiązać, coś wy­jaśnić — z tego, co się ze mną działo, nie zdawałem sobie sprawy.

Równolegle z tymi przejawami zmieniał się mój stosunek do dzieci. Nie mogę powiedzieć, żebym je przestał kochać — przeciwnie, lecz miłość ta przerodziła się w coś potwornego, w rozkosz pastwienia się nad przedmiotem swych uczuć: począłem bić dzieci moje.

Przerażone, zdziwione surowością dotąd łagodnego ojca uciekały przede mną, kryjąc się po kątach. Pamiętam te biedne, jasne oczęta zalane łzami, z cichą skargą w głębi. Raz jeden ocknąłem się. Było to wtedy, gdy mój mały, mój biedny synek wśród razów wyjęknął:

— Tato... dlaczego mnie bijesz?

Zaniosłem się od płaczu, lecz nazajutrz powtórzyło się to samo...

Pewnego dnia wstałem znacznie spokojniejszy niż przed­tem i jakby odrodzony po długim, gorączkowym śnie. Jasno zrozumiałem położenie; dłużej pozostawać na tym odludziu byłoby rzeczą niebezpieczną. Dlatego postanowiłem nazajutrz opuścić je na zawsze, rezygnując z dalszych dociekań. Był to ostatni odruch woli.

Tego wieczora w przeddzień odjazdu siedziałem z dziećmi w izbie, wszyscy troje z zadumą patrzyliśmy przez okna na zachód słońca.

W sadzie zacichło nagle, szemrały nasennie jesiony, ćwierkały świerszcze... zaparło dech światu. Chwila naprę­żenia...

Leniwym przerzutem zwracam spojrzenie na kaprys ściany.

— Trzeba to uzupełnić... uzupełnić...

Ogarnia mnie czułość. Jestem dobry i łez pełen.

— Jerzy! Pójdź tu, dziecię!...

Siada mi na kolanach ufny, wdzięczny... Musiał odczuć szczerość w głosie... Moje ręce gładzą jasną główkę syna, z wolna obejmując szyję...

— Tato!... nie ściskaj tak mocno! Ta-a-t... Zacharczał...

Drugie dziecko przerażone szybko biegnie ku drzwiom...

— Ucieknie ci!...

Rzucam trupa Jerzego, doganiam córkę i jednym uderze­niem roztrzaskuję jej głowę o belkę...

Krew zmieszała się z purpurą słońca.

Tępo patrzę pod ścianę, gdzie leży syn mój: zda się przy­warł do obrazu i uzupełnił go z największą dokładnością; na cal się nie wysunął poza linię.

A w rękach nie zaciśniętych już więcej koło próżni, lecz miażdżących mu szyję, poznałem... moje własne...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Problem zagrody był rozwiązany.

Advertisement