Ogród Petenery
Advertisement

VII Skarby wulkanu • Część II • Rozdział VIII • Juliusz Verne i Michel Verne IX
VII Skarby wulkanu
Część II
Rozdział VIII
Juliusz Verne i Michel Verne
IX
Uwaga! Tekst wydano w 1929 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


VIII.


Interwencja Ben Raddle’a.


W chwili gdy Ben Raddle powziął zamiar nowej wyprawy, nie wątpił, opierając się na dokładnych wskazówkach Jakóba Ledun, że wystarczy sięgnąć jeno po leżące w kraterze złoto, naładować niem wozy i powrócić do Dawson City. Zajęcie to nie miało zająć więcej nad ośm dni tak, że cała podróż miała trwać najwyżej trzy miesiące. To też z czystem sumieniem przyrzekł Summy Skim’owi, że będą zpowrotem w połowie sierpnia, a zatem w samą porę, aby móc wyruszyć przed zimą do Skagway, a następnie do Vancouver, skąd pociągiem dostaną się do Montrealu.

– A jakiegoż to pociągu trzeba będzie? – odpowiedział mu wtedy Summy żartobliwie – ażeby przewieźć nas i miljony z Golden Mount!

Otóż, jeżeli miljony leżały na miejscu wskazanem w kraterze, to niemniej wydobyć ich stamtąd nie było można.

Niespodziewana ta przeszkoda zmusiła podróżnych do pozostania dłużej, może nawet kilka tygodni nad wybrzeżem morza Polarnego. Wywiadowca więc zajął się zapewnieniem żywności dla ludzi i zwierząt aż do dnia, w którym będzie rzeczą konieczną powracać na południe. Przepędzać bowiem zimę pod namiotem byłoby szaleństwem. Tak czy inaczej, należało przejść koło polarne najpóźniej w połowie sierpnia. Po upływie tego terminu droga będzie przed nimi zamknięta wskutek nawałnic i zawiei śnieżnych, które nawiedzają te mroźne okolice.

Do tego pobytu, będącego jednem pasmem oczekiwań, należało uzbroić się w niezwykłą cierpliwość. W każdym razie działanie wulkanu wymagało bacznej uwagi i kilkakrotne odwiedzenie krateru było rzeczą nieodzowną. Ani Ben Raddle, ani wywiadowca, ani tem bardziej Jane Edgerton nie oszczędzą sobie trudu śledzenia tego zjawiska.

Summy Skim zaś i Neluto nie omieszkają skracać sobie czasu polowaniem, czy to na równinach ciągnących się na południe i zachód od góry, czy też na bagnach delty rzeki Mackenzie. Zwierzyny było poddostatkiem w tych stronach, więc zawołanym tym myśliwym nie brak będzie rozrywki. Wywiadowca wszakże radził im, aby się zbytnio nie oddalali, gdyż o tej porze roku wybrzeże oceanu Lodowatego nawiedzają plemiona indyjskie, których unikać nakazuje ostrożność.

Służba zaś będzie miała sposobność zabawiania się rybołówstwem. Ryb bowiem nie brak w labiryncie rzecznym ujścia Mackenzie, a z tego powodu i żywności dla całej karawany aż do nadejścia zimy.

Dni mijały bez zmiany w położeniu. Działalność wulkanu nie wzmagała się wcale. Jak to przypuszczał Ben Raddle, wnosząc z miejsca, w którem znajdował się krater, dym przedostawał się w kierunku północno-wschodniego zbocza góry, na co zresztą wskazywała pochyłość zachodniego stoku jedynie dostępnego do wspinania się po nim. Z obozowiska znajdującego się u podnóża Golden Mount od wschodniej strony słychać było wyraźnie głuchy pomruk pracy podziemnej. Inżynier wnioskował z tego, że grubość tego zbocza urwistego nie jest bardzo znaczna i Bill Stell podzielał jego zdanie.

Jane Edgerton, Ben Raddle i wywiadowca odwiedzali prawie codziennie krater, a niestrudzony Summy wraz ze swym wiernym Neluto polował zawzięcie. Pewnego dnia jednak zapragnął towarzyszyć przyjaciołom na górę. Nie w porę się wybrał, gdyż o mało nie przypłacił swej zachcianki życiem.

W niewielkiej odległości od szczytu szli wszyscy czworo połączeni sznurem w ten sposób, że wywiadowca był na czele, Ben Raddle w końcu, Summy zaś i Jane Edgerton między nimi, tak że Summy wyprzedzał dziewczę. Gdy przechodzili przez stożek miałkiego popiołu, nagromadzonego wskutek dawnych wybuchów na niższym stopniu wulkanu, sznur przerwał się przy samym słupku. Summy, który właśnie wtedy postąpił kroku, straciwszy równowagę, upadł i zaczął się staczać po pochyłości z przyśpieszoną szybkością, jak tego wymaga prawo ciążenia. Napróżno starał się zatrzymać! Grunt usuwał się pod palcami.

Towarzysze wydali okrzyk trwogi. Summy nie byłby dostał się żywy do podnóża góry i byłby za sobą pociągnął towarzyszy złączonych z nim jednym sznurem, czyli Ben Raddle’a, a przed Ben Raddle’m Jane Edgerton.

'The Golden Volcano' by George Roux 48

Na szczęście dziewczę nie straciło przytomności. Niezwykłym zbiegiem okoliczności Jane w chwili gdy sznur pękł, znalazła pod ręką kępę karłowatych krzewów, o które się oparła silnie.

Skoro Summy, zmuszony do zastosowania się do prawa ciążenia, zsunął się koło niej, schwyciła go za ubranie i nadludzkim wysiłkiem zatrzymała w pędzie.

Summy stanął na równe nogi, oszołomiony może, lecz zdrów i cały.

– Nic złamanego? – spytał z dołu Ben Raddle.

– Nic – odpowiedział Summy. – Parę zadraśnięć, które obejdą się bez pomocy doktora Pilcox!

– A zatem w drogę! – zawołał uspokojony Ben Raddle.

Summy zaprotestował.

– Pozwól przynajmniej, żebym podziękował miss Jane; ocaliła mi wprost życie.

Jane Edgerton przybrała minkę złośliwą.

– Niepotrzebnie – rzekła. – Spłaciłam dług tylko. Jesteśmy skwitowani. W każdym razie pozwoli pan, że zwrócę mu uwagę, choćby to miało zmienić zapatrywanie pana, że i kobiety zdadzą się na coś czasami.

Summy byłby niewdzięczny, gdyby temu zaprzeczył. To też przyznał rację z całym zapałem, poczem wędrowcy zaczęli schodzić w dalszym ciągu i dotarli szczęśliwie do obozowiska.

I znów dni mijały bez zmiany w działalności wulkanu. Najmniejszy płomień nie ukazał się w czeluści krateru.

Nadszedł dzień 20 czerwca.

Łatwo sobie wyobrazić, w jakiem podnieceniu żyli Ben Raddle i jego towarzysze. Bezsilność czynu, bierność oczekiwania drażniły ich do najwyższego stopnia. Wszystko co było potrzebne do zaopatrzenia się na dłuższy pobyt było zrobione, nuda więc ogarnęła całe obozowisko.

Jednej tylko osobie nie brak było zajęcia: Jane Edgerton.

Objąwszy ster wydziału kuchennego miała dość pracy, aby zaspokoić apetyty dwudziestu jeden podróżników.

Pewnego razu jednak wierna intendentka zdradziła swój urząd. Było to wtedy, gdy na szczycie wulkanu zaskoczyła ją wraz z towarzyszami gęsta mgła, zagradzając drogę do powrotu. Musiano pozostać na szczycie kilka godzin ku wielkiemu żalowi Jane, kłopoczącej się o śniadanie dla swej gromadki.

Gdyby była przewidziała co się dzieje w obozowisku, byłaby mniej strapiona. Znalazł się w niem zastępca, a tym zastępcą był nie kto inny, jeno Summy. Dla tego samego powodu, który zatrzymał wędrowców na szczycie góry, Summy Skim nie poszedł na polowanie. Chcąc więc zająć się czemkolwiek, wszedł wyjątkowo w prawa intendentki. Okręcony fartuchem, plączącym się między nogami, wywijał nożem i widelcem, przygotowywając posiłek, który byłby wyśmienity, gdyby kucharz miał tyle talentu co zapału.

Jakież było zdziwienie Jane, gdy po zniknięciu mgły powróciwszy do obozowiska, zastała stół nakryty i śniadanie gotowe. Nietrudno było się domyślić, kto był tego sprawcą. Zresztą Summy nie ukrywał się bynajmniej. Przeciwnie, z pewną chełpliwością pokazywał się przepasany fartuchem, uzbrojony w narzędzia kulinarne z twarzą zarumienioną od ognia.

– Do stołu! – zawołał wesoło, gdy tylko Jane i jej towarzysze mogli usłyszeć jego głos.

Gdy wszyscy zasiedli do stołu, Summy zaczął usługiwać młodej towarzyszce. Z ruchem wytrawnego lokaja podał jej półmisek, z którego zaczerpnęła obficie.

– Niech się pani nie obawia spróbować – zachęcał Summy. – Powie mi pani, jak smakuje.

Ale w chwili, gdy Jane miała się zabrać do jedzenia, Summy przerwał jej, mówiąc:

– Słówko przedtem, miss Jane, chcę zwrócić pani uwagę, choćby to zmienić miało jej zapatrywanie, że i mężczyźni zdadzą się na coś czasami!

Jane, nie odpowiedziawszy, spróbowała podanej potrawy.

– Nie podzielam pańskiego zdania – rzekła zimno.

Pieczeń była niemożliwa w istocie. Summy upokorzony, musiał to przyznać, spróbowawszy zkolei.

Dobre czy złe – śniadanie spożyte zostało z apetytem. Zęby nie próżnowały, języki tem bardziej.

A o czemżeby mówili, jeśli nie o swej trosce? Rozmawiano o Golden Mount, o bogactwach zawartych w jego wnętrzu i o przeszkodzie w ich wydostaniu. W ciągu rozmowy jeden z obecnych zaproponował, jako rzecz zupełnie prostą, aby wysadzono górę prochem.

– Cały nasz zapas prochu nie wystarczyłby na wybicie szczerby – odpowiedział Bill Stell – a zresztą nawet gdyby było możliwe, cóżby z niej wyszło?

– Może potok złota – rzekł Kanadyjczyk.

– Nie – odparł wywiadowca – tylko dym. Przedostałby się przez szczerbę zamiast przez czeluść krateru, i nie zyskalibyśmy nic na tem.

– Cóż począć zatem?

– Czekać.

– Czekać! – zawołał jeden z dawnych robotników działki 129. – Wkrótce stanie się to niepodobieństwem. Za dwa miesiące najdalej będziemy musieli wyjechać, jeżeli nie chcemy tu zimować.

– To pojedziemy – oświadczył Ben Raddle odzywając się zkolei. – Wrócimy do Dawson City i będziemy tu zpowrotem na początku lata.

– Co? – zawołał Summy, zrywając się nagle – przepędzić jeszcze jedną zimę w Klondike!

– Tak – oświadczył krótko Ben Raddle. – Wolno ci wracać do Montrealu. Ja zostanę w Dawson. Wybuch nastąpi wcześniej czy później. Chcę być przy tem.

Jane Edgerton wmieszała się do rozmowy, któraby mogła wziąć niepomyślny obrót, pytając:

– Czy niema żadnego środka, aby wywołać wybuch?

– Żadnego – rzekł Ben Raddle – nie możemy…

I jak gdyby nowa myśl mu zabłysła, inżynier przerwał sobie, patrząc na Jane Edgerton uporczywie. Napróżno nalegała. Potrząsając głową, odmówił wypowiedzenia swej myśli.

Dni następnych pogoda uległa zmianie. Gwałtowne burze ciągnęły z południa. Zmniejszenie ciśnienia atmosferycznego, zdawało się, że powiększa działalność wulkanu. Wśród dymu pokazały się płomienie.

Po tych burzach nastąpiły deszcze ulewne, a po nich – częściowy wylew ujścia Mackenzie. Wody zalały przestrzeń dzielącą dwie główne odnogi.

Nie potrzebujemy dodawać, że Summy musiał zaniechać polowania i że z powodu bezczynności, czas mu się dłużył.

23 czerwca jednakże zaszła rzecz ważna.

Po południu Ben Raddle zaprosił wywiadowcę, Summy Skim’a i Jane Edgerton do swego namiotu.

– Chciałbym z wami pomówić, drodzy przyjaciele – rzekł, gdy zajęli wszyscy miejsca – i proszę was, abyście baczną zwrócili uwagę na to, co wam przedłożę.

Rysy jego twarzy wyrażały powagę. Zmarszczone czoło świadczyło o trosce, która nurtowała jego duszę. Summy Skim, szczerze mu oddany, zaniepokoił się wielce. Czyżby Ben Raddle chciał zaniechać swego zamiaru? Czyżby zdecydował się powrócić do Montrealu o ileby nie zaszła jaka zmiana przed końcem lata? Nie potrzebujemy dodawać, że Summy Skim byłby bardzo zadowolony z tego rozwiązania.

– Drodzy przyjaciele – zaczął Ben Raddle – nie możemy wątpić o istnieniu Golden Mount i skarbach w nim zawartych. Że Jakób Ledun nie mylił się, stwierdzić to mogliśmy naocznie. Pierwsze objawy mającego nastąpić wybuchu nie pozwalają nam, niestety, dostać się do wnętrza krateru. Gdyby to było możliwe, bylibyśmy już w tej chwili w drodze powrotnej do Klondike.

– Wybuch ten nastąpi – oświadczył Bill Stell.

– Ale wulkan wybuchnąć musi przed upływem sześciu tygodni – mruknął Summy.

Zaległo milczenie. Obecni wpadli w zadumę. Ben Raddle po chwili skupienia jak gdyby ważąc następstwa długo przemyślanego projektu, odezwał się znowu:

– Kilka dni temu miss Jane Edgerton poddała mi myśl, której nie wypowiedziałem odrazu. Być może, że uczyniła to w chwili zniechęcenia po stwierdzeniu naszej bezsilności wobec nieprzewidzianych wypadków, być może, że do swego powiedzenia nie przywiązywała żadnej wagi… Ale mnie myśl ta uderzyła, zastanawiałem się nad nią głęboko, szukałem środków, aby ją urzeczywistnić, i zdaje mi się, że je znalazłem. Na pytanie, czy nie możnaby wywołać jakim sposobem wybuchu? odpowiadam: dlaczegożby nie?

Jane Edgerton oczy zabłysły. „Tak mówić to rozumiem! Działać, panować nad stworzeniem i rzeczą, ugiąć swoją wolą nawet naturę, to się nazywa żyć dopiero!” Usta jej drgały, nozdrza się rozszerzyły, cała postawa wyrażała niecierpliwość, z jaką oczekiwała tego podniecającego projektu.

Summy Skim i wywiadowca spoglądali na siebie z niemem pytaniem, czy inżynier jest przy zdrowych zmysłach, czy tyle rozczarowań i trosk nie wpłynęło ujemnie na jego rozum. Ben Raddle, jak gdyby zaprzeczając tym myślom, odezwał się z całą przytomnością człowieka zdającego sobie całkowicie sprawę ze swych postępków:

– Wulkany, jak wiecie, są położone zwykle nad morzem: Wezuwjusz, Etna, Hekla, Chimborazo i tyle innych na starym i nowym lądzie. Z tego wynika, że woda ma związek z niemi. Zresztą nowoczesna teorja dowodzi, że wulkany są w podziemnem połączeniu z oceanem. Wody dochodzą do nich stopniowo lub nagle, zależnie od budowy gruntu, i przy zetknięciu się z ogniem wewnętrznym zmieniają się w parę. Skoro ta para pozostaje długo zamknięta we wnętrzu ziemi, wtedy mocą swego ciśnienia powoduje wstrząśnienia, starając się wydobyć nazewnątrz, a gdy to uskuteczni, porywa z sobą resztki żużli, popiół, skały i wyrzuca je wśród kłębów dymu i płomieni. W tem, nie ulega wątpliwości, leży przyczyna wybuchów wulkanicznych i trzęsienia ziemi, przynajmniej poczęści… A zatem, dlaczegożby ludzie nie mogli spróbować tego, co spełnia natura?

Obecni pochłaniali inżyniera wzrokiem. Jeżeli ta teorja o zjawiskach wulkanicznych nie posiada jeszcze bezwzględnej pewności, w każdym razie uważana jest za najprawdopodobniejszą. Co zaś tyczy się Golden Mount, to wszystko wskazywało na jego połączenie z oceanem Lodowatym. Przez czas mniej lub więcej długi połączenie to zostało przerwane, dziś jednak musi być inaczej, skoro z wulkanu wydobywa się para. Czy nie możnaby więc uczynić dostępniejszym napływ wody morskiej do centralnego ogniska? Czyżby inżynier nosił się ze śmiałą myślą dokonania tego niesłychanego dzieła?

– Zauważyliście, jak i ja – ciągnął dalej Ben Raddle – że krater jest położony przy północno-wschodniem zboczu góry. Zresztą odgłos pracy podziemnej daje się słyszeć z tej strony, a nawet w tej chwili odgłosy te stają się donioślejsze.

Istotnie, jak gdyby na potwierdzenie słów inżyniera głuche pomruki rozlegały się nazewnątrz z osobliwem natężeniem.

– Musimy uważać za pewnik, że komin wulkanu przechodzi w pobliżu naszego obozowiska. Pozostaje nam więc wyszczerbić otwór z tej strony góry i wykopać kanał, przez który wody przedostałyby się w ilości nieograniczonej.

– Jakie wody? – spytał Bill. – Morskie?

– Nie – odpowiedział inżynier. – Nie potrzebujemy sięgać tak daleko. Czyż nie mamy w pobliżu Rio Rubber? Oddzielony od rzeki Mackenzie, znajdzie ujście we wnętrzu Golden Mount.

Ben Raddle mówił o tem, jak gdyby kanał wykopany już przepuszczał wody Rio Rubber. W miarę przedstawiania swego projektu umocnił się w swem postanowieniu i uważał projekt za rzecz nieodmienną.

Pomimo całej śmiałości pomysłu nikt z obecnych nie przeciwstawiał mu się. Jeżeli Ben Raddle’owi nie uda się, nie pozostanie już nic jak tylko myśleć o drodze powrotnej. Jeżeli zaś mu się powiedzie, jeżeli wulkan istotnie odda swe bogactwa, to wynik będzie podobny z tą różnicą, że nie z pustemi, lecz naładowanemi wozami wrócą do Klondike.

Wprawdzie pomysł Ben Raddle’a pociągnąć mógł poważne niebezpieczeństwo. Czy przemiana tak wielkiej ilości wody w parę nie mogła dokonać się zbyt gwałtownie? Czy nie wywoła ona katastrofy? Czy nie wywoła nietylko wybuchu, lecz i trzęsienia ziemi, grożącego zniszczeniem obozowiska i całej okolicy?

Ale o tem niebezpieczeństwie nikt myśleć nie chciał i nazajutrz 24 czerwca wzięto się do pracy.

Z polecenia inżyniera zaczęto od wyszczerbienia zbocza góry. Oczywiście, jeżeli skała okaże się za twardą, aby ją skruszyć, jeżeli nie można będzie dostać się do komina krateru, to próżnym byłby trud kopania kanału dla odprowadzenia wód rzeki.

Otwór korytarza mającego prowadzić do krateru, ustanowiono na dwadzieścia stóp poniżej poziomu rzeki, aby spadek wody był szybki. Na szczęście nie natrafiono na twardą skałę przynajmniej w pierwszej połowie pracy. Natrafiono najpierw na kruszącą się ziemię, następnie na kamieniste szczątki i odłamki lawy oddawna tkwiące w masie góry, wreszcie kawałki kwarcu, skruszone poprzedniemi wstrząśnieniami.

Praca nie ustawała ani dniem, ani nocą Nie było godziny do stracenia. Nie wiedziano, jaka jest grubość ściany, Ben Raddle bowiem nie miał na czem oprzeć swych wyliczeń i być może była ona większa niż sądził. Im dalej posuwano się z robotą, tem głośniejsze stawały się odgłosy. W każdym razie zbliżenie do komina nie oznaczało jeszcze, że miano doń dotrzeć.

Summy Skim i Neluto zapomnieli o polowaniu. Brali udział w robocie, jak zresztą sam inżynier, to też otwór posuwał się codziennie na pięć do sześciu stóp.

Po pięciu dniach jednak natrafiono niestety na warstwę kwarcu, o którą stępiły się kilof i motyka. Ileż czasu trzeba byłoby poświęcić, aby przebić tę niezmiernie twardą powłokę, która sięgała zapewne do samego wnętrza góry? Ben Raddle postanowił wysadzić skałę zapomocą prochu i użyć do tego ku zmartwieniu Summy Skim’a część jego nabojów. Proch ten wprawdzie nie był tylko używany w celach myśliwskich. W razie potrzeby mógł również służyć jako środek obrony. Nie przewidywano jednak żadnego niebezpieczeństwa, okolica była pustynna i żaden tubylec nie zawitał w te strony.

Użycie miny okazało się skuteczne. Jeżeli praca szła powolniej, w każdym razie nie ustała zupełnie.

8 lipca, po dwutygodniowej pracy, długość korytarza wydała się dostateczną. Zajmował on przestrzeń trzydziestu stóp kwadratowych, głębokość zaś jego sięgała czternastu sążni. Mógł więc pomieścić znaczną ilość wody. Odgłosy wulkanu dochodziły z taką siłą, że grubość ściany chyba nie wynosiła więcej nad jedną do dwu stóp. Wystarczy więc kilku min, aby zakończyć wydrążanie korytarza.

Projekt zatem Ben Raddle’a nie napotkał na żadną nieprzezwyciężoną przeszkodę. Kanał na ziemi odkrytej, którym płynąć miały wody Rio Rubber, nie przedstawiał żadnej trudności, a chociaż miał się ciągnąć na przestrzeni trzystu stóp, wykonanie jego nie potrwałoby dłużej nad dziesięć dni.

– Najtrudniejszą rzecz spełniliśmy – rzekł Bill Stell.

– I najdłuższą – dodał Ben Raddle. – Jutro zaczniemy kopać kanał w odległości sześciu stóp od lewego brzegu Rio Rubber.

– A zatem – odezwał się Summy – ponieważ mamy popołudnie wolne, użyjmy go na…

– Na polowanie, nieprawdaż panie Summy? – rzekła Jane wesoło.

– Nie, miss Jane – odpowiedział Summy Skim – na odwiedzenie po raz ostatni krateru, aby się przekonać, co się tam dzieje.

Summy miał słuszność, wyruszono więc natychmiast. Nabywszy wprawy przez częste wycieczki, podróżnicy, do których dołączył się i Neluto, w półtorej godziny byli już u szczytu góry.

Do krateru jednak zbliżyć się nie mogli tak blisko, jak pierwszym razem. Para bowiem, która się z niego wydobywała, była nadzwyczaj gęsta i poprzerzynana długiemi płomieniami, a gorąco przy kraterze było nie do zniesienia. Ale wulkan nie wyrzucał ani lawy, ani kamieni.

– Stanowczo – zauważył Summy Skim, wulkan nie jest hojny, a jeżeli posiada złoto, to ukrywa je zazdrośnie.

– Weźmiemy siłą to, czego nie chce nam oddać dobrowolnie – rzekła Jane Edgerton.

Musieli jednak przyznać, że działanie wulkanu obecnie było daleko silniejsze. Jego pomruk przypominał odgłos wody gotującej się w kotle o wysokiem ciśnieniu, którego ściany syczą pod wpływem ognia. Wybuch przygotowywał się niechybnie. Ale może upłynie kilka tygodni, może kilka miesięcy, zanim wulkan zechce z siebie wyrzucić płomienną zawartość.

To też Ben Raddle po obejrzeniu krateru nie myślał wcale przerwać swych prac, lecz przeciwnie postanowił przyśpieszyć ich wykonanie.

Wędrowcy, opuszczając szczyt góry, po raz ostatni ogarnęli wzrokiem okolicę. Wydała im się zupełnie pusta. Ani na równinie ani na morzu nie dostrzegli nic osobliwego. Przynajmniej pod tym względem Ben Raddle i jego towarzysze mogli być zupełnie zadowoleni. Zdawało się, że tajemnica Golden Mount była ich wyłączną własnością.

Obróceni tyłem do krateru zawiśli spojrzeniem na rozległym horyzoncie. Summy szczególnie był cały zatopiony w myślach. Z oczyma utkwionemi na południo-wschód stał nieruchomy i jak gdyby zapomniał o towarzyszach.

– Co tak zajmującego pan widzi w tej stronie? – spytała go Jane Edgerton.

Summy odpowiedział głosem zdławionym.

– Montreal, miss Jane, Montreal i Green Valley.

– Green Valley – powtórzyła Jane. – Miejscowość ta leży panu bardzo na sercu.

– Czyż może być inaczej? – odparł Summy, nie odrywając wzroku od kierunku, który go tak przyciągał jak biegun przyciąga igłę magnesu. Czy nie tam żyłem? W Green Valley znam tych, co przyszli na świat po mnie, a mnie znają ci, co przyszli na świat przede mną. Tam, znany i mile witany przez wszystkich od najstarszego wiekiem do najmłodszego dziecka, jestem przyjacielem wszystkich domów, i jeżeli wyłączę z tego kochanego mojego Bena, który niestety stworzony jest do przyjmowania uczucia, lecz nie odwrotnie, tam tylko znajduję ciepło rodzinne. Miłuję Green Valley i Green Valley mnie miłuje, miss Jane.

Summy umilkł, Jane zkolei zamyśliła się głęboko. Kilka słów wymówionych przez towarzysza podróży obudziły w jej sercu uśpione uczucia.

Może mówiła sobie, że największe wysiłki energji i jej powodzenie nie wystarczają dla życia, że jeżeli dobrze zastosowana i świadoma siebie wola może napełnić dumą umysł, tkwią w nas inne instynkty domagające się swych praw, a których zadowolić nie są w stanie triumfy naszej woli. Może pod wpływem tych słów zauważyła osobliwość swego położenia? Może zobaczyła się słabą i samotną, na szczycie tej góry oddalonej od stref zamieszkałych, otoczona po większej części ludźmi nieokrzesanymi, dla których była tylko znajomością przelotną? Może mówiła sobie, że ona również nie ma rodziny, i że mniej szczęśliwa od Summy Skim’a nie ma podobnego jak on Green Valley, w którymby ją witał kto z otwartemi ramiony?

– Co to? – zawołał nagle Neluto, obdarzony najlepszym ze wszystkich wzrokiem – zdawałoby się, że…

– Że co? – spytał Ben Raddle.

– Nic – odrzekł Neluto. – A jednak zdawało mi się, że widziałem…

– Cóż, nakoniec? – nalegał Ben Raddle.

– Nie wiem – mówił wahający się Indjanin. – Zdawało mi się… Dym może…

– Dym?… – zawołał inżynier. – W jakim kierunku?

– Tam – objaśniał Neluto, wskazując na las, który o trzy tysiące mil od wulkanu zarysowywał się na zachodzie.

– W lesie? czy na skraju?

– Nie.

– Wewnątrz, pod drzewami zatem?

– Tak.

– W jakiej odległości?

– Dwie, lub trzy mile wśród drzew… może mniej…

– A może więcej – dokończył Ben Raddle zniecierpliwiony. – Znam twoją zwrotkę, Neluto W każdym razie nic nie widzę.

– Ja również nie widzę nic – rzekł Neluto. – A nawet nie jestem pewny, czy widziałem… To taka mała rzecz… Mogłem się omylić.

Pierwszy raz odkąd dotarli do oceanu Lodowatego, dała się zauważyć obecność ludzi w tych stronach. Dym nad drzewami świadczył, że rozłożono pod drzewami obozowisko, i ktokolwiek bądź to uczynił, niczego dobrego spodziewać się po nim nie należało.

Ale któż to mógł być? Czy myśliwi, czy prędzej poszukiwacze złota, którzy dowiedzieli się o istnieniu Golden Mount.

Być może, że przybysze nie widzieli jeszcze wulkanu złotodajnego za zasłoną drzew olbrzymich. Ale gdy staną na skraju lasu, ukaże im się w całej pełni, a wtedy niewiadomo, co wyniknie z tego odkrycia.

W każdym razie była to poważna okoliczność, nie dająca spokoju Ben Raddle’owi i jego towarzyszom.

Wszyscy z wyjątkiem Jane Edgerton, która trwała w swem zamyśleniu, zwrócili spojrzenia w kierunku zachodnim. Nic osobliwego nie spostrzeżono. Żaden obłok dymu nie pokazał się nad drzewami, tworzącemi ciemną linję na horyzoncie.

Przekonany o omyłce Neluta Ben Raddle dał hasło odwrotu.

W tej chwili Jane zbliżyła się do Summy Skim’a.

– Jestem zmęczona, panie Skim – rzekła słabym głosem.

Summy stanął ze zdziwienia. I miał się czego dziwić. Niesłychane, żeby Jane przyznawała się do zmęczenia. Musiała w niej zajść jakaś niespodziewana zmiana.

Tak, zmiana zaszła, panie Skim. Jane była bardzo zmęczona. Sprężyna, która ją podtrzymywała, gdy spełniała niestrudzenie czyny ponad jej siły, ugięła się, jeżeli nie została zupełnie złamana. Przez chwilę ujrzała życie w innem świetle niż w blasku walk i wysiłków nieprzerwanych. Zrozumiała całą słodycz uczucia. Chciała być kochana, otoczona opieką; zrozumiała, że tylko w gniazdku rodzinnem spełniłoby się to pragnienie, i ciało jej osłabło pod brzemieniem tej samotności. Ach! jakże bardzo była zmęczona Jane Edgerton!

Nie myślał nad tem wszystkiem zacny Summy; nie poddawał analizie odezwania się Jane. Patrzył na nią tylko i zaskoczony złamanym głosem, którym wypowiedziała swe słowa, zaczął się dziwić, że odkrył to, czego nie spostrzegł dotąd. Jakże delikatne, jak wątłe, jak ładne było to dziewczę, jak znikome wobec przestrzeni, która je otaczała. Co za nieszczęście, że znajduje się tu, w tej oddalonej stronie, narażona na tyle trudów, cierpień i niebezpieczeństw! I serce Summy Skim’a ogarnęła wielka braterska litość.

– Niech się pani nie obawia – rzekł do niej z grubym śmiechem, aby pokryć wzruszenie – jestem przy pani. Niech się pani oprze mocno na mnie. Jestem silny i wytrwały.

Zaczęli schodzić. Summy wybierał drogę i podtrzymywał swoją towarzyszkę z pieczołowitością starszego brata, z troskliwością amatora, w którego ręce dostało się kosztowne a delikatne cacko.

Jane, nieświadoma, dała sobą powodować. Szła jak gdyby ogarnięta snem dziwnym z oczyma utkwionemi wdal. Na co patrzała? Czy tam wdali przyciągał ją świat nieznany, czy tajemnica bardziej jeszcze nieprzenikniona strwożonego jej serca?

Advertisement