Ogród Petenery
Advertisement


Skarb watażki

Powieść z końca XVIII wieku

Władysław Łoziński

¤ ¤ ¤ ¤

Józef Brandt - Powrót zwycięzców




I


Hajdamacy we Lwowie


W ostatnim dziesiątku lat swego istnienia Rzeczpospolita polska przedstawiała widok starego gmachu, którego potężne niegdyś posady poczęły drżeć w całej swej głębi, którego mury, od wieków nie naprawiane dłonią opatrznego gospodarza, rysować się i pękać poczęły pod szalonym naciskiem ustawicznej burzy...

Chwiały się groźnie pod stopami całego narodu podwaliny, osadzone niegdyś silnie mieczem i rozumem lepszych przodków, ze straszliwym łoskotem pękały stare sklepienia, ale ledwie najmniejsza cząstka słyszała tę wieszczbę upadku, tę przerażającą zapowiedź ruiny.

Nieskończona większość nie słyszała i nie widziała zwiastunów katastrofy...

Szalona burza namiętności prywatnych i publicznych ogłuszyła wszystkich, bezprzykładna lekkomyślność i swawola zasłoniła spojrzenie w przyszłość...

Czas to był rozpaczliwego zamętu, czas bezprzykładnego niemal obłędu, którego dzisiejszy badacz ani ogarnąć, ani zrozumieć nie zdoła. Społeczeństwo całe zdawało się padać ofiarą rozkładu. Wszystkie podstawy bytu usuwały się spod stóp jego, wszelkie warunki porządku i ładu znikały z publicznego życia.

Swawola rozpasała wszystkie warstwy ludności i całemu obliczu społecznemu owych czasów wycisnęła piętno konwulsyj czy obłąkania... Zdrowe żywioły, w których tkwił zaród życia, zanadto były osłabione, aby pokonać chorobę całego organizmu. Władzy nie było niemal żadnej, cnoty obywatelskiej zbyt mało, by ją zastąpić mogła.

Wojny dopełniły opłakanego zamętu, a jakby na ostateczny domiar grozy i nieszczęścia najokropniejszy, najpotworniejszy bunt rozpasanej czerni rzucił na tę scenę odblask niewinnej krwi i łunę pożogi...

Takich to czasów ustępem był rok 1768, w którym rozpoczyna się opowieść nasza.

W roku tym Lwów, jakkolwiek nie był powołany do odgrywania większej i ważniejszej roli, miał na całej fizjonomii swojej wszystkie znamiona opłakanej pory.

Miasto było niemal do szczętu zniszczone; handel, który tu niegdyś miał swe wielkie ognisko wschodnie, upadł zupełnie, patrycjat, niegdyś tyle świetny i bogaty, który słał wspaniałe dary monarchom, a złotem i mieczem zarówno dobił się sławy w Rzeczypospolitej, zmienił się w gromadkę ubogiego mieszczaństwa, upadłego na duchu, niepewnego jutra, które przynieść mu mogło nową klęskę, nową ciężką załogę, nową kontrybucję.

Dla Lwowa rok ten był cięższym może niż owe lata, kiedy o mury jego bił nawał Szwedów, pogan lub kozactwa. Wówczas miało się złoto i żelazo do odporu, a jednego tylko wroga u murów, obecnie zaś zewsząd zagrażano ogołoconemu ze środków miastu.

Była mu wrogiem własna załoga polska, nieliczna wprawdzie, lecz ciężka, bo nie opłacana ze skarbu państwa, stała niemal wyłącznie na koszcie miasta; był mu wrogiem pan łowczy koronny Branicki, co tuż u jego boku organizował i ściągał siły przeciw konfederatom; była mu wrogiem sama konfederacja barska, co zagrażała mu ustawicznie, a raz nawet pokusiła się o jego zdobycie...

Miasto było uciśnione, przytłumione, jakaś duszna i ciężka zawisła nad nim atmosfera. Magnackich rodzin polskich mieszkało w nim wprawdzie więcej niż kiedykolwiek, bo zewsząd garnęła się szlachta z rodzinami w mury warownego grodu — ale mimo to życie było posępne, smutne, jakby pełne złowrogiego przeczucia.

Sypano wały, co się już do połowy osunęły od starości i zaniedbania, naprawiano ile możności popękane mury fortyfikacyjne, zbrojono z pośpiechem klasztor karmelicki, który stanowił poniekąd czoło ówczesnej warowni lwowskiej.

Zdawało się, że te na pół porozwalane baszty, te szczerbate, ku upadkowi chylące się bramy i furty, te mury spróchniałe i popękane, co niegdyś tak dumny stawiły opór nieprzyjaciołom i urągały z zawziętych oblężeń, dziś przed ostatecznym swym upadkiem, przed zupełnym rozsypaniem się w gruzy raz jeszcze zadrżeć mają od huku oblężniczych strzałów, raz jeszcze rozpaczliwy dać mają odpór wrogiemu najazdowi...

Przed kim się zbrojono?... Nie było to tajemnicą. Lwów miał tym razem stanąć zaporą nie obcym, ale swoim. Obawiano się niespodziewanego napadu konfederatów, którzy od ziemi sanockiej i od Podola podążać mieli pod starą forteczkę, by śmiałym zamachem wydrzeć ją z rąk królewskiego wojska.

Ludność, jak zawsze groźnym i przesadnym pogłoskom przystępna, straszyła się sama jeszcze gorszymi wróżbami.

Szeptano sobie między gminem, że nie tylko okropność domowej wojny oprzeć się ma o miasto. Biegały wieści, że w Chocimiu gromadzi się wojsko tureckie, że basza tameczny czeka na czele janczarów, aby wpaść w ziemie polskie, że już wypadł falą pożogi, że Kamieniec Podolski zdobyty, że janczarskie straże aż pod Brody już się podsunęły...

Do tych wieści mylnych i na trwogę rozsiewanych przybyła niebawem inna... Była ona prawdziwą, ale jak każda niemal wieść owego czasu, przyleciała na skrzydłach strachu i przerażenia, urosła w większą jeszcze okropność niźli nią była w istocie...

Rzeź humańska rzuciła krwawą łunę na całą jedną prowincję Polski... Słyszano o mordach okropnych, o straszliwym barbarzyństwie hajdamackiej dziczy, widziano rodziny, uciekające na Brody ku Lwowowi...

Każdy taki wygnaniec miał na ustach trwogę śmiertelną i wieść jakąś bajeczną. Mówiono, że bunt hajdamacki coraz bardziej się szerzy, że coraz dalej rozlewa się krwią i zniszczeniem, że łuna popalonych dworów coraz większe zatacza koło, że dziś, jutro, pojutrze... zaświeci nad wzgórzami Lwowa...

Tymczasem w samym garnizonie lwowskim rozpoczął się ruch gorączkowy, który w oczach gminu nadawał prawdopodobieństwa pogłoskom i podniecał powszechną trwogę.

Szybkimi marszami podążył pan łowczy Branicki ze swoim korpusem na Podole, w ślad za nim jenerał Kreczetników opuścił Żółkiew. Pan pułkownik Korytowski, komendant Lwowa, ściągał gorączkowo co tylko się gdzie znalazło regularnego polskiego żołnierza. Codziennie niemal kuriery wojskowe pędziły ze Lwowa do Kamieńca, z Kamieńca do Lwowa... Z Brodów przywożono proch całymi kamieniami, dragonia i działa to wychodziły, to wracały...

Taki ruch w garnizonie i taka skrzętność w przygotowaniach wojennych podsycały coraz bardziej zatrwożoną imaginację ludności — i były chwile, w których gmin miejski ze zgrozą opowiadał sobie wieści o zbliżającym się buncie chłopskim.

Niektórzy opowiadali, że widzieli we wioskach sąsiednich jakieś zagadkowe postacie, przybyłe nie wiadomo skąd, znikające nie wiadomo gdzie, które hasło buntu i rzezi niosąc mieszkańcom siół, głosiły bliskie przyjście czerni i powszechny mord szlachty i Żydów...

Ten i ów, biorąc ciemną pogłoskę za fakt, wróżbę rzuconą w trwodze za jutrzejszą rzeczywistość, rozpowiadał z największym przerażeniem, że hajdamacy idą na Lwów, że wyrżnęli kawalerię narodową pod panem oboźnym Stempkowskim, a samego pana oboźnego powiesili na rynku w Brodach...

Wróżono i wróżono, aż wywróżono nareszcie...

Hajdamacy przyszli do Lwowa...

Przyszli istotnie, ale wcale w innej postaci niż się tego obawiano. Przyszli nie z dzikim okrzykiem szpetnego zwycięstwa, nie wśród bicia dzwonów i ze światłem pożarowej łuny, ale z kajdanami na zbrodniczych rękach, jako jeńcy bez nadziei łaski i przebaczenia, z całym brzemieniem klątwy i srogiego odwetu na pochylonych barkach...

W sierpniu wspomnianego już roku przybywać poczęli ci wstrętni goście do Lwowa.

Wybiegała ludność naprzeciw, aby przypatrzeć się dzikim postaciom złoczyńców, z których każdy zbryzgany był krwią ofiar bezbronnych, starców, kobiet i dzieci. Patrzono na nich jak na dzikie, okrutne zwierzęta leśne, pojmane żywcem dłonią odważnego myśliwca.

Pędzono ich też jak dzikie zwierzęta, obchodzono się z nimi gorzej niż ze zwierzętami.

Pod strażą dragonii koronnej lub grodowych kozaków szli ci nieszczęśni gromadkami po kilkudziesięciu. Przykuci do drągów długich, ze skrępowanymi ramionami, bosi, obdarci, wynędzniali, wkraczali do Lwowa.

Były to odrażające postacie, z twarzami dzikimi, którym zarost dodawał jeszcze więcej wstrętnego wyrazu. Okryte były szmatami odzieży chłopskiej, na niektórych tylko widać było resztki kozackiego stroju.

Każdy z tych ludzi miał na czole straszliwe piętno Kaina, nad każdym wisiała klątwa krwi rozlanej z najdzikszym okrucieństwem; zdawało się, że na łachmanach, co ich ciała osłaniały, odkryłbyś jeszcze krew niezastygłą... A przecież nieszczęsne te ofiary ciemnego szału budziły litość w sercu...

Człowieczeństwo, spodlone i upokorzone w tych ludziach, apelowało przecież do duszy i miłosierdzia. Ale nie znano dla nich miłosierdzia, jak oni sami nie znali go, nie spodziewali się i, zda się, nie chcieli. Szli z dziwnie obojętną twarzą, z ponurą, przerażającą rezygnacją, z oczyma, które nie zdradzały tajemnic ciemnej duszy.

Dragoni pędzili ich przez miasto pod cekhauz królewski lub miejski, do lochów na Niskim Zamku; oddział lwowskiego garnizonu odliczył ich, pokwitował i po rozmaitych kryjówkach, ciemnicach i kaźniach poumieszczał.

Kilka takich transportów hajdamackich przybyło do Lwowa. Więzienia były przepełnione, szczupły garnizon rozerwany był na straży przy nich, a nie wiedziano, co z nimi począć. Komendant lwowski, Korytowski, protestował przeciw tym wstrętnym gościom, pisał do króla, do Branickiego, do Stempkowskiego, do innych, zaklinając, by mu nie nasyłali hajdamackich więźniów, których ani umieścić, ani wyżywić, ani ustrzec nie może.

Byli tacy, którzy radzili załatwić się szybko z więźniami — śmiercią ich bez wyjątku karząc. Mimo jednak całego oburzenia, mimo słusznej zgrozy, jaką wywoływały zbrodnie tych potępieńców, jeżeli nie samo uznanie ludzkości, to wstręt, to obrzydzenie, wzbudzone przez poprzednie tysiączne egzekucje, sprzeciwiały się użyciu tego środka.

Czerni hajdamackiej taka była ilość, że wszystkich śmiercią karać było niepodobna. Pozbawiono życia tysiące, pozostały tysiące. Prawu słusznej zemsty, wymaganiom krwawej sprawiedliwości stało się zadość. Krew, przelana w Humańszczyźnie, odpłaconą została strumieniami krwi hajdamckiej.

Zabrakło ludzi do spełniania wyroków śmierci... Pochwytani hajdamacy musieli sami sobie być katami. Jeden drugiego musiał pozbawiać życia, ostatniego zabijał żołnierz... Od Sawrania aż do Kamieńca Podolskiego poobwieszane były drzewa trupami opryszków, a około każdego niemal miasteczka na tej drodze sterczały lasy powbijanych na pale kampańczyków.

Moszczeński opowiada w pamiętniku swoim, że stracono około 30 000 chłopstwa zbuntowanego. Liczba to niezawodnie przesadzona, niemniej przeto straconych liczyć można na tysiące. Sam łowczy Branicki donosi królowi, że siedmiuset hajdamaków jednym wałem powiesił, nie wliczając w to przywódców, których inną, najokropniejszą karał śmiercią.

Jenerał Kreczetników zdaje raport władzom rosyjskim, że przeszło dwa tysiące opryszków sam oddał komendantom polskim i że większą część z nich powieszono. Co pan oboźny Stempkowski na własną rękę wywieszał, nie wiadomo...

Postanowiono tedy po tak straszliwym odwecie porozsyłać resztę jeńców hajdamackich do twierdz rozmaitych, jak do Kamieńca, do Brodów, do Lwowa. Zachodził w głowę pan komendant Korytowski, otrzymawszy znaczną liczbę takich nieproszonych i niemiłych gości. Więzienne utrzymanie tylu jeńców, najgorsze choćby żywienie ich wymagało znacznych kosztów — a środków na to nie było żadnych.

Jak utrzymać, jak żywić hajdamackich więźniów, skoro nie było czym żywić i opłacać samego garnizonu? Garstka wojska Rzeczypospolitej autoramentu cudzoziemskiego od dawna nie dostawała żołdu ze skarbu. Gdyby nie miasto, które kilkadziesiąt tysięcy złotych zaliczyło na utrzymanie garnizonu, żołnierze musieliby się byli chyba zmienić w garstkę opryszków, żywiących się gwałtem i łupieżą.

Nakazano hajdamaków używać do naprawy twierdzy, do sypania wałów i innych robót publicznych. Zlitował się król Stanisław August i, tknięty niedolą tych ludzi, przysłał z własnej prywatnej szkatuły 200 dukatów Korytowskiemu na utrzymanie więźniów.

Równocześnie ogłoszono we właściwych województwach, aby szlachta reklamowała tych pochwytanych hajdamaków, którzy przed buntem byli jej poddanymi, i zabierała ich sobie z Kamieńca i ze Lwowa. Sprzeciwiał się temu pan łowczy koronny Branicki, utrzymując, że złoczyńcy ci, pojmani z bronią w ręku, nie należą już do swych dawnych panów, ale traceni lub więzieni być winni, lecz przeciw dalszemu traceniu przemawiało wszelkie uczucie ludzkości, a więzienie tylu ludzi zbyt było kosztowne, aby wykonać się dało.

Pan komendant Korytowski pojął najlepiej szlachetną intencję króla. Mając już jaki taki fundusz na utrzymanie jeńców, jednej części ich użył do robót fortecznych, drugą na własną rękę zatrudnił. Mając tyle rąk do rozporządzenia, począł budować sobie kamienicę we Lwowie.

Stanęła trudem hajdamaków okazała, jak naówczas, budowa we Lwowie, która długi czas uchodziła za gmach pierwszorzędny, a posiadając duże sale, była głównym miejscem balów, uczt i rozmaitych festynów.

Kamienica ta, zbudowana przez jeńców hajdamackich, stoi dotąd w pierwotnym nienaruszonym kształcie. Jest nią tak zwana kamienica Andreolego, z przechodowym dziedzińcem między rynkiem a ulicą Teatralną.



II


Handlarz dusz


Podaliśmy w poprzednim rozdziale kilka szczegółów o jeńcach hajdamackich we Lwowie, bo potrzebne były jako wstęp do dalszego opowiadania. Wiemy już, jakim sposobem udało się umieścić i wyżywić tych nieszczęsnych ludzi, których w drodze do Lwowa ścigał widok straconych współtowarzyszy zbrodni, nad którymi wisiała klątwa strasznych czynów, których gnała nienawiść i obrzydzenie powszechne.

Jeńcy ci, spod wszelkiego prawa wyjęci, gnani o głodzie i bez miłosierdzia jak bydlęta najpodlejsze, nie cieszyli się zapewne z łaski, która uchroniła ich od śmierci na palu lub na szubienicy. Nim się ich los we Lwowie rozstrzygnął w sposób poprzednio opisany — stan ich był zaiste okropny.

Umieszczono ich, jak już powiedzieliśmy, po rozmaitych lochach lub próżnych komorach obu arsenałów lwowskich — a na ciasnej, kilkusążniowej przestrzeni nieraz po kilkadziesiąt tych nieszczęsnych ofiar zbrodni mieścić się musiało. Oddano ich pod straż garnizonu, a główny nadzór nad wszystkimi powierzono jednemu z oficerów załogi.

Oficerem tym był młody człowiek, niedawno dopiero w służbie Rzeczypospolitej zostający. Poznamy z nim bliżej naszego czytelnika, oficer ten bowiem odgrywać ma w tej opowieści naszej jedną z ról najgłówniejszych.

Miał nazwisko na pozór cudzoziemskie, ale przez wszystkich starych heraldyków polskich znane i do rodzinnych nazwisk szlacheckich zaliczone. Nazywał się Robert Fogelwander. Rodzina Fogelwandrów w dawnych wiekach przeniosła się do Polski z Niemiec, gdzie zajmowała niegdyś znakomite stanowisko. Nad tarczą herbową Fogelwandrów osadzona była korona o dziewięciu perłach i należał im się tytuł Rzymskiego Imperium.

Nasz Fogelwander był ostatnim swego rodu w Polsce. Był to młody, nadzwyczaj urodziwy mężczyzna. Twarz jego miała w sobie coś niepolskiego, chociaż nie było w nim już ani kropli krwi niemieckiej. Nie wyglądał też na Niemca, ale na Włocha raczej. O bladośniadej cerze, dużych, czarnych i ognistych oczach, osadzonych głęboko, pełnych jakiegoś, powiedziałbym, tajemniczego wyrazu, o rysach twarzy regularnych, wybitnych, może za ostrych nieco i zdradzających namiętność — młody oficer uderzał pewną niepospolitą cechą całej swej fizjonomii i postaci i należał do tych osób, które dość raz widzieć tylko, aby je na zawsze niemal zachować w pamięci.

Fogelwander od roku dopiero znajdował się w garnizonie lwowskim. Mimo młodości swojej liczne przechodził koleje. W dziecięcym już wieku osierocony, wychował się łaską jednego z dalekich krewnych swej matki. Krewny ten był bardzo majętnym i wychował młodego Fogelwandra jak syna. Należał on niegdyś do najgorętszych zwolenników Stanisława Leszczyńskiego, a kiedy król ten, bez korony i tronu, osiadł w Lunevillu, dobrodziej młodego oficera przeniósł się tam także, aby stale zamieszkać w pobliżu tego, którego do zgonu uważał za swego monarchę.

Młody Fogelwander, wychowany w dostatkach, oddawał się pewnej nadziei, że bogaty krewny uczyni go spadkobiercą. Zamiłowany w stanie wojskowym, wstąpił do francuskiego pułku Royal Suedois, w którym podówczas bardzo wielu służyło Polaków. Bogaty krewny kupił mu kompanię, a młody nasz kapitan, pełen różowych widoków na przyszłość, pędził najprzyjemniejsze życie w Paryżu...

Nagle umarł bogaty krewny. Nadzieje nie zawiodły Fogelwandra: opiekun jego zapisał mu cały swój majątek w ruchomościach i w dobrach, położonych w Polsce. Fogelwander porzucił swoją kapitanię i wyjechał do Polski, aby objąć w posiadanie odziedziczony majątek. Ale tu spotkał go zawód okrutny...

Znaleźli się w Polsce bliscy krewni zmarłego, którzy wnieśli protest przeciw testamentowi, a na mocy prowizorycznego wyroku zajęli dobra w posiadanie. Fogelwander zamiast bogatych włości znalazł w ojczyźnie powikłany i trudny proces z przemożnymi przeciwnikami.

Począł się pieniać z zawziętością młodego, namiętnego człowieka, który się czuje pokrzywdzonym. Otoczył się całym legionem palestrantów i sypał między nich hojnie złoto. Przeciwnicy jego nie żałowali także złota, ale umieli go użyć zręczniej i trafniej od niedoświadczonego młodzieńca, który był niemal cudzoziemcem we własnej ojczyźnie i nie przeczuwał nawet, jak wątpliwym, jak niepewnym i jak niezmiernie długim bywał każdy spór w owych czasach przed trybunałami polskimi.

Skończyło się na tym, że Fogelwander na wystawę życia, a bardziej jeszcze na koszta palestry stracił wszystko, co jeszcze w gotówce odebrał w Lunevillu po zmarłym swym dobroczyńcy. Proces ugrzązł; palestranci, widząc ruinę klienta, opuścili go zupełnie, a dobra sporne pozostały w wygodnym posiadaniu przeciwników.

W tak przykrym położeniu nie pozostawało młodemu człowiekowi nic, jak tylko pomyśleć o dalszym sposobie życia. Zebrawszy szczupłe resztki, jakie mu jeszcze pozostały, postanowił wstąpić do regularnego wojska Rzeczypospolitej. Jak wszędzie podówczas, tak i w Polsce stopnie oficerskie kupowano, z tą tylko różnicą, że mimo tak nielicznego wojska frymark złotych bandoletów w Polsce kwitł bardziej niż kiedykolwiek.

Fogelwander kupił sobie chorągiew w jedynym niemal porządniejszym pułku ówczesnym polskim, w królewskiej dragonii cudzoziemskiego autoramentu, czyli w tak zwanej konnej gwardii koronnej. Odtąd musiał żyć tylko z tak zwanego traktamentu, czyli żołdu, a żołd ten nie tylko był szczupły, ale wypłacany bywał najnieregularniej.

Gdy Lwów zagrożony był przez konfederację barską, wysłano tam chorągiew Fogelwandra na załogę. Tym sposobem znalazł się na widowni naszego opowiadania.

Zamiłowany w zbytku, do którego się w młodości przyzwyczaił, namiętny, dumny, pełen pańskich nawyknień, Fogelwander znalazł się na swym nowym stanowisku niebawem w bardzo przykrym położeniu. Żołd był szczupły, wszystkie resztki dawnego majątku były strwonione — a młoda dusza pragnęła świetności, zabaw i rozkoszy, na które stan nie pozwalał.

Powiedzieliśmy już, że we Lwowie przebywało owego czasu więcej szlachty niż kiedykolwiek. Mimo tak opłakanych czasów, mimo dusznej, złowrogiej atmosfery, która gnieść się zdawała jak zmora całe społeczeństwo, urządzano częste zabawy, odbywały się świetne bale. Kartownictwo kwitło — grywano namiętnie, hazardowano całe majątki.

Fogelwander jako oficer dobrego domu, jako człowiek wykwintnego, francuskiego wychowania znajdował wszędzie przystęp łatwy. Udział w zabawach kosztowniejszy był niż na to skromny traktament oficerski pozwalał. Fogelwander znalazł się wkrótce w najprzykrzejszym położeniu.

Próbując szczęścia, rozpaczliwie rzucił się w odmęt szulerki. Na szybkim kole fortuny myślał przelecieć po wierzchu życia. Z początku był szczęśliwy, wygrywał znaczne sumy i znajdował środki do wykwintnego bytu. Krótki był wszakże ten uśmiech szulerskiego losu. Przed lekkomyślnym młodzieńcem otwierała się przepaść głęboka.

Znalazł się w jednym z tych fatalnych położeń, z których nie ma znów wyjścia, chyba za pomocą jakiegoś szalonego, awanturniczego kroku... Do tych wszystkich goryczy przybywała i sama przykrość służby. Komendant Korytowski, uczeń pruskiej szkoły, były oficer gwardii królewskiej w służbie Fryderyka II, był surowym przełożonym i wymagał ścisłego wykonywania obowiązków żołnierskich. Fogelwander nauczył się był tymczasem nosić mundur tylko dla parady, położenie więc jego stawało się jeszcze nieznośniejszym.

Taki był oficer, któremu powierzył komendant Korytowski straż nad więzionymi we Lwowie hajdamakami. Oddanie tego wstrętnego nadzoru Fogelwandrowi było dowodem niełaski komendanta, rodzajem kary, która dumnemu oficerowi w wysokim stopniu była dotkliwą.

Mimo rozdrażnienia musiał Fogelwander przenieść to upokorzenie. Najrozmaitsze wprawdzie awanturnicze plany kłębiły mu się już w myśli, ale żadnego jeszcze stanowczego nie obrał. Do pewnego czasu musiał pozostać jeszcze w służbie. Szpada i złoty bandolet dawały mu przecież jakie takie stanowisko — zrzuciwszy mundur, zostałby prostym awanturnikiem, bez środków i bez widoków.

Było to w kilkanaście dni po przybyciu do Lwowa więźniów hajdamackich. Rotmistrz Fogelwander znajdował się w swoim pomieszkaniu i przemyśliwał właśnie nad środkami ratunku, który stawał się coraz pilniejszym. Porzucić służbę i rzucić się w świat na igrzysko losu; udać się do Turcji, przyjąć turban i stać się drugim Bonnevalem, wrócić na powrót do Francji i ratować się dawnymi stosunkami, pojechać do Niemiec i szukać pomocy u szlachty tegoż samego co on nazwiska, o której słyszał, że istnieć ma jeszcze; przedać patent oficerski i rzucić go raz jeszcze na zielony stolik, próbując, czy szczęście nie osypie go znowu złotem — takie i tym podobne myśli przebiegały przez głowę młodego oficera.

Pogrążony tak w najrozmaitszych myślach, które chaotycznie kłębiły się w głowie i najdziwaczniejsze widoki otwierały lekkomyślnej imaginacji, Fogelwander nie uważał nawet, że od kilku minut nie był już sam w pokoju...

Przede drzwiami stała dziwna postać... Weszła ona cicho, niepostrzeżenie, zdawało się, że wśliznęła się przez szczelinę lub wyrosła z ziemi u progu...

Był to niski, lecz krępy człowiek około lat pięćdziesięciu. Blada twarz jego wydawała się na pierwszy rzut oka całkiem pospolitą i bez wyrazu. Okryta była rudym, siwiejącym już zarostem i w rysach swych nie miała nic takiego, co by uderzać mogło od razu powierzchownego obserwatora.

Ale przy bliższym wpatrzeniu się w tę fizjonomię odkrywało się coś, co budziło wstręt i nieufność. Na ustach, które wyglądały, jakby mocno były zaciśnięte, drżał uśmiech dziwnie chytry, oczy małe i głęboko osadzone albo maskowały się powiekami, albo strzelały spojrzeniem, które migotało szybko i niepewnie jak błyskawica, a wiecznie ruchliwe, nie dało się uchwycić w żadnym kierunku.

Był to jeden z tych dziwnych, a rzadkich wzroków, które mimo woli przejmują nas obawą, niepokojem i nieufnością. Taki wzrok zdaje się nie patrzeć na nic, a widzi wszystko. Nie utkwi nigdy śmiało i spokojnie w oku drugiej osoby — pełza po niej jak szybka jaszczurka lub miga się zdradliwie i błyskawicznie jak ostry sztylet w ręku Włocha...

Człowiek ów, który tak niepostrzeżenie zjawił się w pokoju oficera, ubrany był w strój, którego narodowości trudno by było oznaczyć z pewnością. Na głowie miał zawój żółty jak Turek, na ciele chałat krótki, żydowski, ciemnego koloru, przepasany kozackim rzemieniem; na nogach oko spodziewało się znaleźć wschodnie meszty, a spotykało zamiast nich wysokie buty z jałowiczej skóry.

Nieznajomy stał kilka minut, nim go oficer spostrzegł. Gdy Fogelwander ujrzał nagle nieznajomego i dziwacznego gościa, cofnął się ze zdziwieniem i stanął na środku pokoju; Człowiek w żółtym turbanie skłonił się niziutko i bardzo pokornie.

— Czego tu chcesz? — zapytał szorstko Fogelwander, zbliżając się do nieznajomego.

Nieznajomy skłonił się raz jeszcze, spojrzał przenikliwie na oficera i, uśmiechnąwszy się, rzekł łamaną polszczyzną:

— Ja bardzo przepraszam wielmożnego pana kapitana; ja chciałbym słówko pomówić w pewnym interesie...

— Któż ty jesteś?

— Kto ja jestem, to tak od razu trudno powiedzieć — odparł nieznajomy z uśmiechem. — Żyd jestem, handlarz jestem z Chocimia. Jestem Bunia Szachin, to jest: w Kamieńcu, w Brodach, we Lwowie nazywają mnie Bunia, w Chocimiu Szachin.

— Nie potrzebuję niczego... — odparł niechętnie Fogelwander, niekontent, że mu ten dziwny gość przerwał myśli, w których był pogrążony.

— Niech wielmożny pan rotmistrz tego nie mówi — począł szybko mówić Szachin, nie zmieszany szorstkim przyjęciem oficera — Szachina każdy potrzebuje, Szachin każdemu usłuży. Ja nie jestem zwykłym natrętem. Wszędzie i szlachta, i panowie oficerowie znają Szachina. Niech pan rotmistrz zapyta! Ja robię interesa i z panem jenerałem Wittem, i z baszą chocimskim, i sam hospodar wołoski zna mnie dobrze. Niech jaśnie pan graf raczy mnie tylko wysłuchać....

Fogelwander z roztargnieniem słuchał Szachina, który korzystając z bierności oficera, szybko i ostrym głosem mówił dalej:

— Mam konia na przedaż, że sam sułtan jeździć na nim może... Koń z pustyni arabskiej, pod hetmana. Mam pistolety tureckie przedziwnej roboty całe w srebrze i w słoniowej kości. Mam dywdyki, dywany najpyszniejsze, haremowe, bławaty, adamaszki, szale i klejnoty, że się od nich nie oderwą oczy najpiękniejszej i najbogatszej pani...

— Nie kupię nic, daremnie czas tracisz, panie Szachin!

— Szachin nigdy czasu daremnie nie traci, a kto z nim łaskaw pomówić, także czasu nie będzie żałował pewnie. Ja nie tylko przedaję, ja chętnie kupię także...

— Nie mam nic do przedania...

Szachin chwilkę milczał, popatrzył przenikliwie na oficera, a potem, podsuwając się naprzód, rzekł nieco cichszym głosem:

— Panie kapitanie, pan się mylisz. Pan mi możesz odprzedać coś takiego, czego pan sam nie kupiłeś, co pana nic nie kosztowało, o czym pan nie wiesz i za co byś pan bez Szachina nigdy nic nie dostał...

Zagadkowe te słowa, wyrzeczone półszeptem, ale powoli i z pewnym tajemniczym naciskiem, zajęły nieco uwagę oficera. Uśmiechnął się i rzekł z niedowierzaniem:

— Handlujesz nie tylko końmi, bronią i adamaszkiem, ale i zagadkami.

— Moje zagadki są złote, bo się rozwiązują dukatami... — odparł z chytrym uśmiechem Szachin.

— Udaj się z nimi do kogoś, co ma czas i złoto — rzekł Fogelwander krótko — ja nie mam ani pierwszego, ani drugiego...

— Pierwszego nie zabiorę panu kapitanowi dużo — podchwycił Szachin — a drugim mogę służyć pod małym warunkiem. Panie oficerze, ja powiem otwarcie, czego od pana żądam.

— Trzeba było zacząć od tego.

— Zaczynam teraz.

Rzekłszy te słowa, Szachin spojrzał raz jeszcze badawczym wzrokiem na młodego oficera, jakby chciał przeniknąć go do głębi, i zbliżył się jeszcze bardziej ku niemu.

— Pan kapitan ma bardzo przykrą służbę — odezwał się po chwili milczenia — ja wiem, że pan kapitan ma pod nadzorem swoim pochwyconych hajdamaków, których przypędzono do Lwowa. Taki pan, taki graf, jak pan kapitan, nie do takiej służby stworzony. Mieć kłopoty z opryszkami, mordercami, to naprawdę rzecz nieprzyjemna. Jakbym ja miał trzymać coś pod moim kluczem, to wolałbym, aby to były dukaty, a nie hajdamaki.

— I ja bym wolał!... — zaśmiał się Fogelwander.

— I pan kapitan by wolał? — poderwał Szachin. — Toć to przecie tylko od pana zależy!

Oficer spojrzał na mówiącego, jakby powątpiewał o jego zdrowych zmysłach.

— Zamienić chłopa w dukat, to sztuka, nieprawda? — mówił Szachin dalej. — Zamienić opryszka w złotego holenderskiego rycerza, to się zdaje niepodobna, a to przecież tak łatwo!...

— Pleciesz jak szalony, nie rozumiem cię — odezwał się Fogelwander.

— Kupię stu hajdamaków — rzekł dobitnym, powolnym głosem Szachin i spojrzał szybko na oficera, aby się przekonać, jakie wrażenie sprawią na nim te słowa.

Fogelwander cofnął się ze zdumieniem.

Zagadkowe słowa, którymi dotąd Szachin krążył około swej ofiary, stanęły przed nim w całej swej obrzydłej, zrozumiałej nagości...

Wiedział teraz, kto jest jego gość nieproszony.

Był to „handlarz dusz".

Takie postacie, tacy handlarze dusz, jak Szachin, nie są bynajmniej utworem powieściopisarskiej wyobraźni.

Istniały one rzeczywiście w owym czasie, chodziły po świecie, wykonywały bezkarnie swe ohydne rzemiosło.

Mianowicie spotykały się takie figury często właśnie w chwili, kiedy rozpoczynamy nasze opowiadanie, w pierwszym czasie po stłumieniu humańskiego buntu... Ogromna ilość pochwytanego chłopstwa, którego śmiercią wytracić nie było podobna, a które oddane zostało na samowolę małych komendantów, a czasem prostych żołnierzy, wywoływała ten okropny, nikczemny handel...

Zdarzały się wypadki, że agenci tureccy kupowali pojmanych opryszków i zabierali ich jako niewolników. Był to najohydniejszy jasyr, bo nie z prawa miecza i zdobyczy, ale na podstawie najpodlejszego frymarku...

Basza chocimski, tak bliski widowni okropnego buntu, chętnie kupował jeńców, dobijał się nawet o ten towar żywy. Zachowało się nawet historyczne świadectwo tego potwornego handlu, który jest jednym z najwstrętniejszch rysów opłakanego czasu.

Branicki, łowczy koronny, który ze swym korpusem odgrywał rolę w uskromieniu ciżby, tak pisze w jednym ze swych listów do króla Stanisława Augusta:

„Gdybym był sądził uczciwą dla mnie intratą, tobym za tych ludzi (hajdamaków) od Turków za jednego po 500 lewów dostał..."

To, co nie uchodziło dostojnikowi Rzeczypospolitej, co było w oczach jego ohydną niegodziwością, nie nastręczało niejednemu może z podkomendnych żadnych skrupułów...

Tyle na usprawiedliwienie figury, którą wprowadziliśmy do naszego opowiadania. Po potrzebnym tym zboczeniu wracamy do rozpoczętej sceny.

Fogelwander, usłyszawszy tak niespodziewaną propozycję, nie mógł na razie zdobyć się na odpowiedź. Nastąpiła chwila milczenia, którą przerwał pierwszy Szachin.

— Kupię stu hajdamaków — powtórzył tonem obojętnym i spokojnym, jakby mówił o najzwyczajniejszym towarze — i płacę dukata za sztukę... Sto sztuk, sto dukatów...

Fogelwander był lekkomyślnym w najwyższym stopniu, położenie jego było opłakane, suma była ponętna. Ale w duszy jego słowa Szachina wywołały uczucie wstrętu i oburzenia...

— Nikczemniku — rzekł, spozierając z oburzeniem na Szachina — więc ty i ludźmi handlujesz?

— To nie ludzie, to hajdamacy... — odparł Szachin z filozoficznym spokojem. — Przysłowie mówi — dodał — kupić nie kupić, potargować można. Szachin łatwy w interesach. Dam półtora dukata za sztukę...

Widząc w oczach oficera jeszcze ciągle wyraz oburzenia, mówił dalej:

— Czemu się pan gniewa i czemu się pan dziwi? Panie oficerze, bierzmy interes spokojnie! Co w tym strasznego i złego? Czy ja tych jeńców na rzeź kupuję? Chcę ich kupić do roboty... Co lepiej: czy ich sprzedać, czy okrutnie wytracić?... Już i tak na całej drodze do Kamieńca konie iść nie chcą, co drzewo, to wisielec, co miasteczko, to pale, a na nich opryszki. Niech pan kapitan spokojnie rozważy...

Dziwna rzecz, Fogelwander istotnie rozważać począł. Argumenta Szachina, jeśli nie przekonały go, to przynajmniej uspokoiły nieco pierwsze uczucie wstrętu i oburzenia.

Dostrzegł to natychmiast Szachin i, zręcznie wyzyskując chwilę, mówił dalej:

— Jaki ich los we Lwowie, tych biednych jeńców? To prawda, że oni nie mieli litości, to prawda, że krwi przelali dużo — wszystko to prawda, ale oni przecież biedni. Mnie samemu kraje się serce, gdy się patrzę na nich. Mrą od głodu i od kijów żołnierskich, żywcem duszą się w ciemnicy. Czy nie lepiej dać im zarobek, dać chleb i mieć uczciwy pożytek?

Za uwagami Szachina zdawała się przemawiać istotnie pewna słuszność. Zmiana w losie jeńców hajdamackich nie mogła pewnie wypaść na gorsze, tak opłakane i nieszczęsne było ich początkowe położenie we Lwowie. Fogelwander wzruszył tylko ramionami.

— Szachin panu rotmistrzowi nie proponuje nic takiego, co by naruszało honor oficerski — mówił handlarz dusz — sam najjaśniejszy król jegomość nakazał, aby hajdamaków zatrudnić uczciwą pracą, jak ludzi, a nie pastwić się nad nimi jak nad bydlęciem lub bestią leśną...

— Ale król pewnie nie zezwolił na taki handel — wtrącił Fogelwander. — Zresztą, mój panie Szachinie, to nie ode mnie zależy. Ja pełnię tylko rozkaz przełożonych i nie mam prawa rozrządzać więźniami. Idź do komendanta!

Szachin skrzywił się na tę propozycję.

— Gdybym był chciał udać się z interesem do pana Korytowskiego, nie przyszedłbym do pana kapitana. Po co tu pana komendanta, kiedy my to sami załatwić możemy?

— Ależ to niepodobna — odparł oficer. — Każdy więzień jest policzony i zapisany; gdybym nawet chciał dobić z tobą tego dziwnego targu, to nie widzę żadnego możliwego sposobu.

Szachin zaśmiał się z lekceważeniem, jakby chciał uwidocznić całą błahość tego zarzutu.

— Gdyby tyle tylko kłopotu! — zawołał. — Wszakże pan rotmistrz wie, że król pozwolił szlachcie podolskiej i ukraińskiej reklamować tych hajdamaków, co z jej dóbr pochodzą. Mam przy sobie kilkanaście takich reklamacji z podpisami różnych panów szlachty. Powpisujemy tylko nazwiska jeńców i rzecz skończona.

Fogelwander chwilę się zawahał. Szachin usidlał go jak istny kusiciel. Przeszedł się kilka razy po pokoju, jakby walczył sam ze sobą. Suma stu kilkudziesięciu dukatów miała dlań dzisiaj wielkie znaczenie, warta była więcej niż niegdyś tysiące...

Ale walka ta wewnętrzna trwała krótko.

Z głębi sumienia wydzierał się wymowny głos protestu przeciw takiemu haniebnemu frymarkowi. Fogelwander zadrżał sam przed sobą, że choć na chwilę mógł się wahać w podobnej sprawie.

— Nie!... — rzekł stanowczo. — To być nie może!... Szachin próbował jeszcze raz swojej wymowy, ale Fogelwander

przerwał mu i mówić nie pozwolił.

— Skoro być nie może, to jest, skoro pan rotmistrz nie chce w żaden sposób, choć Szachin dałby się wyciągnąć na dwieście dukatów... to niech i tak będzie. Ale kiedy pan graf przez ludzkość odmówił mi jednej prośby, to przez ludzkość nie odmówi drugiej. Wiem, że między pojmanymi hajdamakami był jeden, który mię trochę obchodzi. Ja miałem długie lata u siebie sługę, poczciwego chłopa. Namówili go, dał się głupi skusić i poszedł do czerni. Żyd jeden z Brodów mówił mi, że widział, jak go razem z innymi pędzono do Lwowa. Chciałbym się przekonać, czy jest tu istotnie; może bym mu pomógł, może bym go wyprosił od pana komendanta.

— Jeżeli o to ci tylko chodzi, nic nie mam przeciw temu — rzekł Fogelwander. — Właśnie o tej porze znajdziesz ich przy robocie na szańcach karmelickich, idź tam, a obaczysz.

— Ja tam już byłem, ale mnie dragoni puścić nie chcą. Mogą mnie wziąć za szpiega konfederackiego, na co mi tego! Teraz tak niespokojne czasy.

— Mam na szczęście obowiązek służby na tym miejscu i idę tam zaraz, możesz pójść ze mną.

Rzekłszy to, oficer przypiął szpadę, wziął kapelusz i, skinąwszy na Żyda, wyszedł z nim razem z domu.

Szańce i mury, które opasywały dzisiejszy klasztor karmelicki, należały do najważniejszych punktów fortyfikacyjnych Lwowa. Uważane były poniekąd za klucz do twierdzy. Wódz szwedzki, Steinbock, tamtędy dostał się do wnętrza Lwowa, a konfederaci barscy także z tej strony przypuszczali szturm do miasta, który jednakże, jak wiadomo, komendant Korytowski odparł bardzo walecznie i stanowczo.

W przewidywaniu oblężenia Lwowa przez konfederatów Korytowski kazał naprawić szańce i okopy, otaczające klasztor karmelicki, i w tym celu używał hajdamackich jeńców. Stu kilkudziesięciu opryszków pracowało tu przy taczkach. Kilkudziesięciu żołnierzy z dragonii, czyli gwardii koronnej, w czerwonych koletach, z muszkietami nabitymi na ramieniu, trzymało straż nad robotnikami.

Fogelwander z Szachinem minęli straże i weszli na główne miejsce roboty.

Skoro Szachin ujrzał nieszczęśliwych jeńców, twarz jego zmieniła się prawie do niepoznania.

Muskuły jego twarzy wyprężyły się gwałtownie, oczy wpadły w głąb jak tygrys w zasadzkę, zaczaiły się w swej pomarszczonej oprawie, aby z niej jak z jaskini wyskoczyć niespodzianie na oczekiwaną ofiarę...

Z największą uwagą począł rozpatrywać się między zgromadzonymi hajdamakami...

Fogelwander, którego cała zagadkowa postać Szachina zaciekawiła niepomału, śledził go bacznie.

Nagle oczy handlarza dusz strzeliły żywszym blaskiem, rozświeciły się widocznym wyrazem dziwnego zadowolenia...

Młody nasz oficer, który uważnie przyglądał się Szachinowi, był teraz świadkiem niemej, tajemniczej, ale mimo to bardzo wymownej sceny.

Między pracującymi hajdamakami znajdował się jeden, który postacią swą całą odbijał od towarzyszy niedoli i mimo woli zwracał na siebie oko.

Był to człowiek wprawdzie niewysoki, ale herkulicznie zbudowany. Ubrany był w najnędzniejszą, w łachmany poszarpaną płótniankę, a pod nią rysowały się jego muskularne, jakby z żelaza kute kształty, które kazały wnosić o olbrzymiej sile...

Na nieproporcjonalnie szerokich barkach osadzoną była duża, niekształtna głowa, okryta gęstym, siwiejącym nieco włosem, bezładnym i pokłębionym. Z pośrodka tych kędziorów i strzępów wydobywał się długi kosmyk włosów, rodzaj warkocza, znak kozacki, tak zwany osełedec...

Małe, ponure, ale ogniste oczy strzelały dzikim połyskiem spod brwi nadzwyczaj gęstych, szerokich i krzaczastych. Nos był spłaszczony, czoło niskie i ostro sklepione, co dodawało tej fizjonomii opryszka coś zwierzęcego. Na domiar twarz jego oszpecona była wielkimi bliznami...

Na tym to jeńcu spoczęło z widoczną radością oko Szachina. Po ustach handlarza dusz przewinął się uśmiech przelotny...

Tymczasem opisany przez nas hajdamak spostrzegł świeżo przybyłych widzów. Spod gęstych brwi jego strzeliło spojrzenie na Szachina. Spojrzenie to było krótkie, szybkie jak błyskawica, ale Fogelwander uważał je dobrze. W tym spojrzeniu malowały się najrozmaitsze uczucia — jednym rzutem wyraziło ono i przerażenie, i gniew wściekły, i rozpaczliwą jakąś rezygnację.

Ta błyskawiczna zamiana spojrzeń między opryszkiem a Szachinem w najwyższym stopniu zajęła tajemnicą swą naszego oficera...

Im bardziej przypatrywał się Szachin, tym większy zdradzał niepokój więzień. Odwracał się w przeciwną stronę, pochylał i zasłaniał twarz swoją, od czasu tylko do czasu rzucając trwożne spojrzenie ku Szachinowi i oficerowi, jakby się chciał przekonać, czy właśnie on jest przedmiotem obserwacji.

Dziwne to, niemal gorączkowe zaniepokojenie wyrażało się we wszystkich ruchach jeńca. Począł się krzątać około roboty z nadzwyczajną żywością i dawał przy tym próby olbrzymiej siły. Podnosił jak piórka ogromne kosze szańcowe, wypełnione ziemią, w powietrzu niósł taczki, wyładowane gruzem, jak źdźbła, wyrywał potężne ostrokoły z ziemi. W człowieku, na którego twarzy wyryły się głębokim śladem głód i nędza, siła ta była prawdziwie zdumiewającą...

Kilka chwil tylko trwała ta scena.

Szachin zapewnił się snadź o tożsamości osoby, o którą mu chodziło, ustąpił bowiem na bok i szepnął do Fogelwandra:

— Panie kapitanie, on jest, on tu jest, jako żywo, to on!

— Kto taki? — zapytał oficer, udając, że się nie domyśla.

Szachin przygryzł usta, jakby się sam pochwycił na jakiejś nieostrożności, i zmienionym, rzekomo całkiem obojętnym głosem odpowiedział:

— Mój dawny sługa, biedny człowieczysko. Przecież mówiłem o nim już panu kapitanowi...

Po chwilce namysłu dodał:

— Jaśnie panie grafie, choćbym wiele miał stracić, choćbym miał iść do samego pana komendanta Korytowskiego lub pisać do pana Branickiego, to ja go chcę wyratować. On dwadzieścia lat służył u mnie; niech ja stracę z ludzkości... Ale po co tych wszystkich zachodów? Ja jestem pewien, że pan graf będzie pamiętać, że Szachin nie robi interesu, tylko z miłosierdzia tego hajdamaka chce zabrać z sobą.

Fogelwander słuchał z udaną przychylnością, ale z twarzy mu widać było, że nie wierzy w słowa Szachina i w szlachetność jego pobudek.

— Zobaczymy... — odparł tonem na pół obojętnym, na pół obiecującym. — Przyjdź do mnie jutro, dziś tego załatwić nie mogę!

Szachin skłonił się kapitanowi, raz jeszcze rzucił wzrokiem na wspomnianego więźnia i szybko wybiegł z szańców karmelickich. Twarz jego zdradzała jakieś wesołe zadowolenie; mruczał i uśmiechał się sam do siebie... Niebawem zniknął za arsenałem miejskim...

Uwolniony od niemiłego towarzysza, a zdjęty ciekawością, Fogelwander przystąpił do gromady hajdamackiej, aby się lepiej przypatrzeć postaci, której tajemniczy związek z Szachinem tak wyraźnie, choć niemo się przedstawił.

Spostrzegł to więzień i jeszcze skrzętniej pracować począł, przy czym jednak śledził skrycie oczyma każdy ruch oficera.

— Porwisz! — zawołał nagle Fogelwander.

Na zawołanie przyskoczył natychmiast stary, dobrze już szpakowaty wachmistrz od dragonii koronnej i, wyprężywszy się służbiście, czekał rozkazu.

— Przyprowadź mi tego opryszka! — rzekł oficer, wskazując palcem więźnia.

— Tego łotra watażkę?... — zapytał dla dokładnej informacji wachmistrz.

— Dlaczego zwiesz go watażką?

— Bo to, mości rotmistrzu, z respektem mówiąc, ten rabuś miał jakowąś szarżę między tymi buntownikami. Z respektem pokornym mówiąc, to hultajstwo miało swoich oberszterów, oficerów i wachmajstrów, jakby w jakim uczciwym wojsku.

— Czymże on był na tej rang-liście?

— Jedni mówią, że wodził kompanię i, z pokornym respektem powiedziawszy, nazywają go kampańczykiem, drudzy watażką, a wszyscy go się boją okrutnie.

— Nawet teraz?

— Nawet teraz, mości rotmistrzu — opowiadał dalej wachmistrz Porwisz, kontent bardzo, że go Fogelwander słucha z zajęciem. — Gdyby nie on, mości rotmistrzu, z respektem mówiąc, to stary Porwisz nie dałby sobie rady z tym łotrostwem, choć, nie chwaląc się, jako saski żołnierz w Königsteinie przeróżnych gwałtowników miałem pod wartą. Ale on już sam w subordynacji ich trzyma, a oni go też wenerują ogromnie. Kiedy się w kałauzie kłócić i bić poczną, a wyć jako wilki dzikie, muszkietami ich nie uskromisz, ale jak ten złodziejski rotmistrz czy ten kampańczyk, czy watażka huknie na nich, aby cicho było, to naprawdę, mości rotmistrzu, natychmiast taki spokój, że mak siać tylko...

— Jakże on się nazywa ten kampańczyk? — zapytał jeszcze bardziej rozciekawiony Fogelwander.

— Trokim Żyr, mości rotmistrzu!

— Przywiedź go tu!

Wachmistrz poskoczył ku hajdamakom i powrócił z Trokimem.

— Możesz odejść — rzekł oficer do wachmistrza. Porwisz się zawahał.

— Mości rotmistrzu, z respektem pokornym... niebezpiecznie!... To okrutny gwałtownik.

Fogelwander ruszył stanowczo ręką i Porwisz cofnął się, choć niechętnie.

Fogelwander pozostał sam na sam z Trokimem. Korzystając z przestrogi wachmistrza, prawą rękę położył na rękojeści szpady.

Kampańczyk Trokim patrzał wzrokiem niespokojnym i zatrwożonym na oficera.

— Ty jesteś Trokim kampańczyk?

Więzień chwilkę milczał z głową spuszczoną. Nagle padł na kolana i całując stopy oficera, począł wołać błagającym głosem:

— Złoty panie, jasny rotmistrzu! Miłosierna duszo, pomiłuj, pożałuj!

Fogelwander odskoczył w tył.

Trokim poczołgał się za nim na kolanach i, wznosząc do niego ręce jak w modlitwie, wołał dalej z rozpaczliwym niepokojem:

— Pomiłuj! Pożałuj, jasny rotmistrzu! Zlituj się, a Przeczysta Panna nie zapomni ci tego i wszyscy święci Ławry Peczerskiej! Nie trać duszy chrześcijańskiej, nie dawaj jej na pastwę niewiernemu!...

— Czegoż ty krzyczysz? Czego chcesz ode mnie? — zapytał Fogelwander, nie pojmując znaczenia tych słów błagalnych.

— Już ja widział, jasny rotmistrzu! — mówił Trokim dalej. — Szachin niewiara naważył na mnie; po mnie on tu przyszedł, bodaj drogi nie znalazł, a w piekło się zapadł gorące! Złoty, jasny panie, każ mnie rozstrzelać oto zaraz, sam mnie przebij na miejscu — nie markotno mi życia — ale nie wydawaj mnie w jego ręce!

Fogelwander, zaciekawiony jeszcze bardziej, chciał bliżej wybadać Trokima, ale w tej chwili właśnie nadbiegł ordynans i oznajmił, że powołują go do sztabowej kancelarii w bardzo pilnej sprawie. Fogelwander przywołał Porwisza, nakazał mu jak najściślej pilnować Trokima i pośpieszył do sztabu.

Samego komendanta Korytowskiego nie było we Lwowie. Mimo że oddana jego pieczy twierdza była niejako w stanie oblężenia, Korytowski musiał wyjechać w bardzo pilnych i ważnych sprawach. Oficer ten, jeden z tych nielicznych w ówczesnej Polsce ludzi, co mieli zmysł publicznego porządku i energicznie popierać go umieli, należał do najwierniejszych sług i stronników tronu, posiadał wielkie zaufanie króla, a w tej niespokojnej, niebezpiecznej porze używany był do rozmaitych spraw i poleceń.

Fogelwander udał się tedy do zastępcy komendanta. Tu mu oświadczono, że ma natychmiast wyruszyć z małym oddziałem swej chorągwi do Brodów jako konwój sześciu dział, które z rozkazu króla niezwłocznie odstawione być miały do Kamieńca na usilne i rozpaczliwe naleganie komendanta tej twierdzy, jenerał-majora Wittego. W Brodach oczekiwać miała armat komenda kamieniecka, aby je konwojować dalej na miejsce.

— Kto mnie zastąpi w służbie garnizonowej? — zapytał Fogelwander, odebrawszy ten rozkaz.

— Straż i nadzór nad hajdamakami — brzmiała odpowiedź — pozostawisz waćpan jednemu ze swych podoficerów, sam zaś jak najśpieszniej, marszem forsownym i pod ścisłą animadwersją artykułów wojskowych powracać masz z oddziałem z Brodów.

Otrzymawszy polecenie i mając wyruszyć jeszcze w nocy, Fogelwander pośpieszył do domu, aby się przygotować do marszu. Przede drzwiami domu czekał już Szachin.

— Panie rotmistrzu — przywitał zaraz na wstępie Fogelwandra — mam pilne interesa, wyjeżdżać muszę zaraz, i kto wie, kiedy już będę we Lwowie.

— Szczęśliwej podróży — odparł z uśmiechem ironicznym oficer.

— Dziękuję pięknie, ale ja chciałbym jeszcze przedtem załatwić tę bagatelkę, o której mówiłem. Chciałbym już teraz wziąć z sobą tego biednego człowieka... Jadę na Multany, daleko bardzo, on już ze mną tam kilka razy jeździł i bardzo by mi był na rękę...

— Żal mi, ale musisz się obejść bez towarzystwa. Szachin spojrzał z ukosa na oficera.

— Jak to! Nawet tego jednego chłopa, mego sługi, niewinnego człowieka, pan kapitan nie chce mi oddać? Po co jego trzymać? On pewnie nie zbrodniarz, on głupi i pijak, on sam pewnie nie wie, jak wlazł między hajdamactwo...

— Jakże on się nazywa?... — zapytał Fogelwander.

— Trokim mu na imię, nazwiska nie znam.

— Wiedzże o tym, panie Szachin, że ten twój Trokim to największy zbrodniarz, to kampańczyk, watażka... Mam rozkaz od komendanta, aby go strzec surowo i na żadną reklamację nie wydać nikomu...

— To być nie może, aby on był kampańczyk — odparł Szachin, na którego twarzy przebijało się wielkie niezadowolenie — to być nie może, to pewnie pomyłka. Ja nie chcę fatygi pańskiej daremnie — dodał znacząco i sięgnął w zanadrze, wydobywając pełną kiesę złota.

Fogelwander groźnie spojrzał na Szachina i zawołał:

— Schowaj to i ruszaj, bo jakem żyw, aresztować cię każę i spóźnisz się o trzy dni z wizytą u multańskiego hospodara jegomości!

Szachin cofnął się szybko o trzy kroki i rzucił jadowite spojrzenie na oficera.

Tymczasem Fogelwander żałować począł, że się uniósł. Tajemniczy stosunek między watażką a Szachinem, przestrach, z jakim pierwszy błagał o miłosierdzie, usilność, z jaką drugi nalegał na wydanie jakby upatrzonej ofiary — wszystko to naprowadzało Fogelwandra na domysł, że chodzi tu o zagadkę, której rozwiązanie może być zarówno ważne, jak ciekawe.

Nie chciał tedy od razu odstraszać Szachina i udaremnić może tym sposobem wyjaśnienie tajemnicy...

— Panie Szachin — dodał łagodnym tonem — zniecierpliwiłeś mnie do żywego i dlatego się uniosłem. Ja nie odmawiam ci tego opryszka, bo cóż mi na nim zależy? Ale poczekaj dni kilka! Dziś w nocy ruszam do Brodów, a skoro wrócę, załatwimy zaraz tę bagatelkę. Wiesz może, że pan Korytowski nie zna w służbie pardonu. Zakazał najostrzej rozrządzać hajdamakami samowolnie, a nie zechcesz przecie, abym za tego obszarpanego opryszka tracił mój złoty bandolet, bo to cały mój majątek i tego mi nie zapłacisz.

— Kto wie... — szepnął przez zęby Szachin, ale tak, że Fogelwander słów tych nie dosłyszał.

— Zaczekaj tedy dni kilka! — rzekł Fogelwander i, pożegnawszy Żyda skinieniem głowy, pośpieszył do pokoju.

Szachin rzucił za nim spojrzenie jadowite, rzec można, skrytobójcze... Ścisnął dłoń gniewnie i mruknął do siebie:

— Poczekam, albo nie poczekam... Zobaczymy... Być może, że bez ciebie powiedzie mi się gładko... Miałżeby on co miarkować?...

Potem zaśmiał się przez zaciśnięte usta i dodał:

— Jedź sobie, mizerny panie grafie, szczęśliwie do Brodów!... Kto wie, jak powrócisz, czy zastaniesz jeszcze i kupca — i towar...



III


Wachmistrz Porwisz na pokuszeniu


Fogelwander śpiesznie przygotował się w drogę. Nie chciał wszakże wyruszyć ze Lwowa, nie zapewniwszy się co do osoby Trokima kampańczyka. Zanadto był roztropny, aby ufać miał Szachinowi.

Ciekawość, a zarazem i uczucie litości, wzbudzone owym błaganiem watażki, podwójnie nakazywały mu ostrożność. Obawiał się, aby Szachin nie wyzyskał jego nieobecności i za pomocą jakiegoś oficera garnizonu lwowskiego nie stał się właścicielem Trokima. Postanowił tedy upewnić się o ile możności.

Między podoficerami jego chorągwi najsłużbistszym i najwierniejszym był znany już czytelnikom naszym wachmistrz Porwisz. Był to stary żołnierz, wychowany w dobrej szkole wojskowej, był bowiem przedtem w wojsku austriackim i saskim. Młodym chłopcem, nabroiwszy coś we wsi, przed plagami pańskimi uciekł z domu. W Jarosławiu spotkał się z werbownikami jenerała Szybilskiego, który za pozwoleniem Rzeczypospolitej werbował tam ochotników do pułku ułanów. Wysztyftowany tym sposobem pułk był pierwszym pułkiem ułanów w cesarskiej armii austriackiej.

Porwisz zawerbował się i odtąd stał się już żołnierzem z rzemiosła. Wysłużywszy lata, do których się obowiązał, wstąpił do gwardii saskiej, stamtąd dostał się do wojska Rzeczypospolitej cudzoziemskiego autoramentu.

Fogelwander lubił go bardzo, a stary żołnierz nawzajem przywiązał się całą duszą do swego rotmistrza, za którego chętnie byłby się dał porąbać. Na niego i w tym wypadku liczył Fogelwander. Właśnie chciał posłać po niego, gdy trzykrotne, z żołnierskim tempem odmierzone pukanie dało się słyszeć u drzwi i do pokoju wszedł wachmistrz Porwisz.

Pan wachmistrz Porwisz miał minę wielce niezadowoloną. Na pierwszy rzut oka widać było, że stary żołnierz był rozżalony i zafrasowany.

— Porwisz, przychodzisz jak zawołany — rzekł Fogelwander — właśnie posyłać chciałem po ciebie.

Stary wachmistrz, jakby tych słów nie słyszał, postąpił trzy kroki naprzód, stanął po regulamencie, wyprężył się, zrobił minę straszliwie marsową i obrażoną i począł mrukliwie:

— Mości rotmistrzu, z pokornym respektem raportuję, że jako właśnie o świętym Janie skończyły mi się werbownicze lata, przyszedłem prosić o abszyt!

Rotmistrz Fogelwander ze zdziwnieniem spojrzał na swego ulubieńca.

— A to co nowego, Porwisz? — zawołał. — Niedawno jeszcze mówiłeś, że już chcesz umierać w dragonii, a dzisiaj o abszyt prosisz?

— Z respektem pokornym, mości rotmistrzu, to i prawda, żem rad był zostać, póki kości całe, ale, mości rotmistrzu, człowiek nie dla mizernej lafy służy, ale i dla honoru... Pod Jarosławiem w mojej wsi potrzebują organisty, pójdę na organistę...

I tu stary żołnierz skrzywił się, jak gdyby najkwaśniejszą rozgryzł cytrynę, co było u niego znakiem najgłębszego rozrzewnienia... Fogelwander zaśmiał się z całego gardła.

— Organistą chcesz być! A to mnie pewnie biskupem zrobią... — zawołał. — A umieszże ty grać na organach?

— Nie umiem, to się nauczę — odparł z obrażoną dumą Porwisz. — Regulament niemiecki trudniejszy niż organy, a dało się jakoś rady...

— Ale czyś ty oszalał, Porwisz! Mówisz o honorze, a któż cię obraził?

— Mości rotmistrzu, albo to nie despekt dla starego żołnierza, kiedy chorągiew rusza, a jego w kuchni zostawiają jak, z respektem pokornym mówiąc, stepkę lub felczera! Kiedy już taka hańba spadła na Porwisza, że go, mości rotmistrzu, na mizerny detaszament wziąć nie chcą do Brodów — to stary Porwisz będzie organistą!

Fogelwander dopiero teraz zrozumiał, o co chodzi wachmistrzowi.

— Staryś, a głupi, braciszku — zawołał ze śmiechem — toś ty się na mnie pogniewał, że na konwój do Brodów nie pójdziesz. A wiesz ty, czemu cię nie biorę?

Porwisz milczał z obrażoną miną.

— Oto dlatego, mój bracie — mówił Fogelwander — że ci najbardziej ufam ze wszystkich i że się bez ciebie w pewnej bardzo ważnej sprawie obejść nie mogę...

I poklepał serdecznie wachmistrza po ramieniu. W oczach Porwisza rozjaśniło się nieco.

— Widzisz, kochany stary — ciągnął Fogelwander — my obaj tak się dobrze znamy, że tylko ty mnie możesz zastąpić, a ja ciebie...

Na twarzy Porwisza zaświeciła jasna pogoda, a poczciwe oczy jego poczęły mrugać wesoło spod brwi szpakowatych.

— Ja ciebie zastąpię na konwoju, a ty mnie zastąpisz we Lwowie. Ot, i cała zagadka rozwiązana, chyba że koniecznie chcesz pójść na organistę...

Porwisz uśmiechnął się i spuścił oczy, jakby się sam wstydził swojej odgróżki.

— Słuchajże, Porwisz! — mówił Fogelwander. — To, co ci powiem, to nie tylko ordynans rotmistrza, ale prośba przyjaciela.

Wachmistrz wytężył całą swoją uwagę.

— Kilka dni nie będzie mnie we Lwowie — ciągnął dalej oficer — oddam ci tedy pod nadzór najostrzejszy i pod najtroskliwszą opiekę pewną osobę, na której mi wiele zależy.

— Dam się za nią porąbać, pokłuć, postrzelać jak stare rzeszoto, mości rotmistrzu! — zawołał z komiczną emfazą Porwisz.

— Tą osobą jest ten hajdamak, któregoś mi wczoraj pokazywał...

— Trokim kampańczyk!

— Tak jest. Pamiętajże, Porwisz, że chcę go zastać za moim powrotem.

— Stanie się według ordynansu, mości rotmistrzu — odparł Porwisz — a gdyby kanalia umarła w tym czasie, to utnę głowę, z pokornym respektem mówiąc, i na hauptwachu przy sztabowej kasie położę na znak, że nie uciekł...

— Bez tego się zapewne obejdzie — rzekł z uśmiechem rotmistrz — ale strzeż się, aby ci spod rąk nie przepadł. Powtarzam ci, że wiele mi na tym opryszku zależy. Gdyby kto z panów szlachty go reklamował jako poddanego, nie wydaj! Gdyby który z panów oficerów chciał go wziąć na własną odpowiedzialność, oprzyj się temu! Gdyby nawet ze sztabu co przyszło, zakręć, skłam, mną się zasłoń, schowaj go, powiedz, że uciekł, bylebym go zastał jeszcze. Odpowiedzialność ja na siebie wezmę... Rozumiesz?

— Rozumiem, mości rotmistrzu — odparł Porwisz, a w tym jedynym słowie przebijało się tyle energii i żołnierskiego posłuszeństwa, że dawało ono zupełną rękojmię, iż rozkaz co do joty będzie spełniony.

— Bywaj tedy zdrów, przyjacielu! — zawołał Fogelwander i ścisnął serdecznie rękę wachmistrzowi.

Porwisz salutował ze służbistym respektem i wyszedł z miną zadowoloną i poważną, aby już zaraz pomyśleć o wszelkich środkach ostrożności.

Wkrótce za nim wyruszył w pełnym moderunku i na koniu Fogelwander, udając się do arsenału, gdzie go czekały działa i konwojowy oddział dragonii.

Pan wachmistrz Porwisz zaraz po wyjeździe Fogelwandra pomyślał o ubezpieczeniu osoby Trokima. Watażka znajdował się dotąd razem z kilkudziesięciu innymi hajdamakami w ciemnej komorze wielkiego, czyli królewskiego arsenału, który do dziś dnia oglądać możemy we Lwowie. Jest to duży budynek, opatrzony herbem króla Jana III, którego jeden front wychodzi na ulicę Sobieskiego, drugi zaś ku tak zwanym szkarpom.

W jednym z kompartymentów tego gmachu, zarzuconym popękanymi lufami działowymi i połamanymi lawetami, zamknięta była znaczna część więźniów. Porwisz obmyślał dla Trokima kampańczyka inne, odosobnione umieszczenie.

Wypatrzył sobie w małym cekhauzie, czyli prochowni, zachowanej dotychczas na dawnych wałach, czyli dzisiejszych szkarpach, doskonałą kryjówkę i tam go pod silną eskortą przeprowadzić kazał. Kryjówka ta używaną była niekiedy za ciężki areszt dla przestępców wojskowych. Porwisz przykuć kazał Trokima do długiego łańcucha, który wpuszczony był głęboko w mur ciosowy.

Przed prochownią stało zawsze na warcie dwóch żołnierzy; Porwisz dodał tam jeszcze jednego dragona, który czuwać miał z ostro nabitym muszkietem tuż pod małym, silnie okratowanym okienkiem, które oświetlało kaźnię watażki.

— Jeżeli nie czarownik — mruknął do siebie stary wachmistrz — to się stąd tak prędko nie wydobędzie!

Po chwili namysłu dodał, mówiąc do siebie samego:

— Jeżeli nie czarownik?... Hm... A nuż naprawdę, albo, jak to mówią, charakternik, co od samego biesa parol bierze.... Między tymi hajdamakami i rabownikami zdarzają się charakternicy. Jak się trafi taki między nimi, to go się kule nie chwytają... że choć chorągiew cała da ognia, to tylko jakby go grochem obsypał...

Powziąwszy tak ważną wątpliwość, wachmistrz mocno się zafrasował. Po chwilce namysłu snadź wpadła mu do głowy myśl szczęśliwa, bo czoło rozjaśniło mu się zupełnie... Przystąpił do postawionego na warcie dragona.

— Wyciągnij pobojczyk! Żołnierz wykonał rozkaz.

— Wykręć nabój z muszkieta! Daj go sam, niech go własną ręką nabiję.

Porwisz z własnej ładownicy wyciągnął nabój, opatrzył proch, czy suchy, kilka ziarnek sam starł na paznokciu dla tym pewniejszej próby, wsypał do muszkietu i przybił. Potem zajrzał znowu do własnej ładownicy, wydobył kulę, zawiązaną starannie w płatek czerwonego sukna, rozwinął, ujął kulę w dwa palce i, pokazując ją dragonowi, rzekł:

— Widzisz tę kulę? Umyślnie lana na święconej pszenicy. Na wojnie charakternika nie zabijesz, choćbyś go pod samo piąte żebro ugodził, chyba tylko kulą jak ta, ulaną na święconej pszenicy... Jeśli nie będziesz potrzebował wpakować jej w serce temu hajdamakowi, to ją oddasz — pod największym rygorem. Rozumiesz?

Żołnierz patrzał z głębokim respektem na wachmistrza. Porwisz wpakował kulę do muszkietu, opatrzył kurek, podsypał panewkę, nakręcił sam nowy, ostry krzemień i oddał go dragonowi.

— Teraz — rzekł uroczyście i tonem protekcyjnym — teraz, gdyby sam komendant i książę piekielny, Lucyper, przyszedł do ciebie, to jak mu strzelisz w łeb tą kulą, nie wróci pewnie do piekła przed capstrzykiem.

Uspokojony o skuteczności swych środków, Porwisz nie zapomniał o innych także rzeczach. Kazał dać Trokimowi świeżej słomy, podał mu chleba, małą flaszkę wódki i kawał mięsa.

— Trzeba z tym rabownikiem jak z jajem — tłumaczył sam przed sobą ten niesłychany w jego oczach zbytek — kiedy rotmistrzowi tak mocno chodzi o tę kanalię... Gotów zachorować i pójść nagle do apelu przed Belzebuba, do obersztabu... A Porwisz potem odpowiadać będzie przed rotmistrzem.

Załatwiwszy tak wszystko, uspokoiwszy gruntownie swoje żołnierskie sumienie, Porwisz udał się do swej kwatery późnym wieczorem, aby odpocząć po trudach dziennych snem sprawiedliwych.

Nazajutrz była niedziela. Pan wachmistrz Porwisz asystowawszy w paradzie kościelnej, wybrał się na przechadzkę po mieście. Stary żołnierz ustroił się, odświeżył, wykrygował, jak przystoi na wojownika, co się szanuje i miewa jeszcze pewne pretensje do płci pięknej...

Mundur dragonii koronnej był piękny, a marsowa postać Porwisza dzielnie w nim wyglądała. Miał na sobie kolet świąteczny łosiowy, burtowany misternie czerwonymi taśmami; na piersiach i plecach kolet ten ozdobiony był dużą, pozłocistą gwiazdą blaszaną. Była to odznaka gwardii królewskiej.

Ryngraf pod szyją połyskiwał z daleka na słońcu, sztylpy jaśniały czarnym połyskiem, szabla polerowana dumnie brząkała wraz z ostrogami po bruku. Wąsy wyczernił pan wachmistrz i wysztorcował woskiem i żywicą po regulamencie tak, że sterczały groźnie jak mordercze narzędzia, włosy upudrował obficie, fontazik przy harcapie przewiązał misternie i z fantazją, a tak wyfryzowaną głowę ozdobił trójgraniastym kapeluszem ze srebrnymi galonkami.

Na ręce włożył żółte glinkowane rękawiczki z dużymi karwaszami i tak w pełnym majestacie swej rangi i autoramentu wywiódł swoją szanowną figurę rycerską na przechadzkę po Lwowie. Był pan Porwisz na rynku właśnie i spoglądał z dumą na mieszczuchów i mieszczki, co wracały postrojone z kościołów do domu, gdy nagle usłyszał odgłos tarabana.

Z początku zdziwił się Porwisz, lecz po chwili poznał po rozstrojonym, rozbitym odgłosie, że to pachołek miejski bębni, publikując jakiś uniwersał sławetnego magistratu. Porwisza mało obchodziły wszelkie sprawy, co się nie odbywały przed frontem, ale że to była niedziela, więc poważnym krokiem zbliżył się do tłumu ludzi, co otaczał taraban i pachołka.

Przy pachołku stał wójcik miejski i skoro skończyła się melodyjna uwertura na rozbitym i chrypliwym tarabanie — nie mniej rozbitym i nie mniej chrypliwym głosem obwieszczał coś ludowi. Obwieszczenie musiało być bardzo ważne i ciekawe, bo na wszystkich twarzach znać było widoczne wrażenie. Zatrzymał się wachmistrz Porwisz i począł słuchać.

— Wszem wobec i każdemu z osobna wiadomo czynię, ogłaszam, obwieszczam i publikuję — wołał wójcik z wielkim natężeniem ochrypłego głosu i nie mniej wielką powagą — wiadomo czynię i publikuję, jako przybył wysłaniec kajmakana jegomości, zastępcy jegomości pana hospodara multańskiego, z pisaniem i osobliwą nowiną...

Tu przerwał wójcik i dał znak pachołkowi, aby uderzył znowu werbel na swym instrumencie. Gdy się stało zadość temu skinieniu, obliczonemu widocznie na tym większy efekt, sławetny wójcik tak dalej ogłaszał:

— ...Z osobliwszą nowiną: jako na drodze między Benderem a Wereżanką, w kraju jegomości pana hospodara, rabownicy jacyś i opryszkowie, z Siczy pochodzący, przed miesiącem kasę hospodarską, tamtędy wiezioną, odebrali, dziesięć tysiący piastrów w złocie z sobą unosząc; jako ścigani przez poddanych hospodarskich na terytorium Rzeczypospolitej się salwowali; jako zapewne w tych ziemiach się znajdują, z innymi grasantami wspólność czyniąc — jako wszech wobec a każdego z osobna hospodar jegomość uprasza, łaskę swą książęcą i tysiąc piastrów zapowiadając w nagrodę, aby, kto o onych rabownikach i grasantach jakążkolwiek famę pochwycił, dał o tym znać do pobliskiej komendy wojskowej, która za hetmańskim ordynansem asystencji do pojmania onych opryszków użyczy.

Wysłuchali ludzie tego ogłoszenia i rozeszli się, różne uwagi nad nim czyniąc. Wachmistrz Porwisz poszedł także dalej, a widać było, że wiadomość publikowana wielkie na nim sprawiła wrażenie. Nie szedł już z głową podniesioną, myśląc tylko o tym, jak przechodnie podziwiają jego strojną, marsową postać — ale zadumał się głęboko.

— Dziesięć tysięcy piastrów w złocie!... — mruknął sam do siebie. — Toż to musi być piękna suma! Nie widziałem nigdy tyle złota razem!... — mówił dalej w myśli. — To musi być więcej niż lafa na cały regiment dragonii, choćby i oficerów, i oberoficerów, i untersztab, i obersztab w to pouczyć! Piękny grosz! Gdyby tak mieć choć dziesiątą część tego!...

Tu Porwisz włożył machinalnie rękę do kieszeni, gdzie się błąkało kilka samotnych złotówek...

W duszy starego żołnierza obudziła się nagle chęć złota. Począł zazdrościć najpierw hospodarowi jegomości, że mu można skraść taką sumę, a potem szczęśliwym rabusiom, że z tej możności skorzystali.

— I bądźże tu uczciwym żołnierzem! — rozważał dalej Porwisz. — Masz traktament mizerny, pókiś zdrów i stare kości jako tako razem się trzymają, a potem... na starość... co zrobić? Choć giń pod płotem...

Takie i tym podobne myśli kłębiły się po głowie staremu wachmistrzowi i kto wie, gdyby w tej chwili kto błysnął złotem, czy Porwisz nie byłby zapomniał o swej wierności i służbistym rygorze?... Złoto hospodarskie siedziało w wyobraźni wachmistrza przez dzień cały. Gdy się zbliżył wieczór, Porwisz pomyślał o tym, jakby tę ponętną marę wybić sobie z głowy i rozweselić umysł, który zafrasował się widokiem smutnej, tak niedalekiej już starości...

— Trzeba pójść pod „Rycerskiego Koguta”... — zdecydował się wachmistrz.

Na placu Dominikańskim, w jednej z kamienic na lewo, znajdowała się gospoda pod „Rycerskim Kogutem”. Gospoda ta miała duże malowane godło, od którego też wzięła swą nazwę. Godło to przedstawiało czerwonego, niemal gorejącego koguta z żelaznymi ostrogami. Kogut stał na armacie, z której wylotu wydobywał się okropny, żółty płomień strzału, pomieszany z dymem; miał dziób otwarty, jakby piał właśnie, i patrzał na czerwoną, okrągłą plamę. Plama ta udawała wschodzące słońce i groziła białemu trójkątowi, który znowu miał oznaczać namiot obozowy. Dla tym większej wymowy całego obrazu, na który się wysiliły imaginacja i pędzel jakiegoś domorosłego artysty, wychodziła z otwartego dzioba koguta biała, pokrętna wstążka, opatrzona takim napisem: „Jam zegarmistrz i wachmistrz”.

Pod tym rycerskim godłem gromadzili się zazwyczaj rycerscy goście. Do gospody tej uczęszczali głównie wojskowi, a mianowicie podoficerowie, bo dla prostych żołnierzy była nieprzystępną. Do niej to skierował swoje kroki pan wachmistrz Porwisz.

W głównej izbie było już całe grono wojskowych gości. Jeden duży stół otoczony był nimi dokoła, dla starego Porwisza tylko zostawiono honorowy zydel. Porwisz, powitany głośnym okrzykiem kolegów, ukłonił się poważnie, zdjął kapelusz i usiadł na swoim miejscu. Towarzystwo składało się z podoficerów najrozmaitszej broni. Sądząc po tylu rozmaitych uniformach, zdawałoby się, że we Lwowie stoi korpus przynajmniej czterdziestotysięczny. Tymczasem załoga jego liczyła zaledwie pół tysiąca ludzi.

Na tę garstkę składały się jednak rozmaite oddziałki, pojedyncze gromadki rozbitków, furwachty przeróżnych pułków. Czytamy we współczesnych źródłach, że kilka pułków w owej porze stało garnizonem we Lwowie. Było tak w istocie, ale pułk każdy zaledwie setką żołnierzy był reprezentowany.

Pułki Rzeczypospolitej były rozcząstkowane na podjazdy, kampamenciki, asystencje i najrozmaitsze drobne komendy — a jak jeden pułk piechoty lub jedną chorągiew dragonii rozstawiono tak zwaną szachownicą, to na milę zaledwie kilkunastu przypadło żołnierzy.

Przy takiej rozmaitości broni we Lwowie nie dziw, że stół wojskowy pod „Rycerskim Kogutem” wyglądał bardzo różnobarwnie. Obok podoficera dragonii w czerwonym kolecie z mosiężnym ryngrafem siedział jakiś gwardiak koronny w pąsowym fraku z żółtymi burtami; obok gwardiaka widziałeś mirowczyka w kolecie czerwonym z żółtym lederwerkiem; tuż przy mirowczyku zabrał miejsce namiestnik od kawalerii narodowej lekkiego znaku w katance siarkowej, przy pasie i polskich szarawarach; dalej odbijał od reszty gorącożółtym, błękitno lamowanym mundurem brühlowczyk; obok tego znowu zajął miejsce jakiś szpakowaty już biały rak, to jest sierżant z pułku Goltza, ubrany w białą kurtkę z karmazynowymi burtami, a w końcu harmatnik, czyli artylerzysta w zielonym kabacie z czerwonymi wyłogami i dwoma mosiężnymi działkami na ryngrafie.

Był to więc sam cudzoziemski autorament z wyjątkiem namiestnika od lekkiego znaku, który jako szlachcic był najmocniejszego przekonania, że czyni wielki honor autoramentowi, siedząc z nim przy jednym stole. Tegoż samego zdania musiał być jakiś towarzysz złotej chorągwi w bardzo wytartym kontusiku i poszarpanym moderunku, który dotychczas bawił się w ten sposób, że od konfederatów przechodził do regałów; a od regałów do konfederatów, niby szukając swojej chorągwi, aż nareszcie, straciwszy konia i zostawszy bez grosza, przytulił się z łaski przy garnizonie lwowskim.

Na szarym końcu stołu, tuląc się widocznie pod łaskawą opiekę i protekcję gwardiaka, siedział nieśmiało kozak dworski z Krystynopola, setnik kozackiej milicji pana wojewody kijowskiego. Był to niski, krępy mężczyzna, z twarzą okrągłą, nosem płaskim i z małymi dobrodusznymi oczkami. Snadź po raz pierwszy znajdował się w tak dostojnym towarzystwie, bo spoglądał nieśmiało i z respektem po podoficerach i trzymał się skromnie samego różku stoła.

Wprowadził go gwardiak nazwiskiem Ogarek — dziecko warszawskie, żołnierz wiecznie wesoły i niewyczerpany w pomysłach, ilekroć chodziło o wydobycie nowych środków pieniężnych do libacji pod „Rycerskim Kogutem”. Kozak przyjechał do Lwowa z pełną kieszenią, aby pohulać sobie, gwardiak go pochwycił w swoją opiekę i wprowadził w towarzystwo jak Amfitriona, który pokryć miał koszta żołnierskiej ochoty.

Wachmistrz Porwisz, usiadłszy na swoim miejcu, które nazywało się „hetmańskim”,, obejrzał się dokoła i wzrok jego z pewnym dumnym niezadowoleniem spoczął na nieproszonym kozaku. Spostrzegł go gwardiak, mrugnął dowcipnie na Porwisza, a podnosząc kozaka z krzesła, powstał i uroczystym głosem począł:

— Szlachetne koło rycerskie!...

— Protestuje się przeciw intytulacji! — przerwał napuszyście towarzysz złotego znaku. — Koło rycerskie jest tylko w poważnych znakach, tylko ichmość panowie towarzystwo i szlachta czynią koło rycerskie! Zważywszy, że tu tylko sam autorament niemiecki jest praesens, z ekscepcją mojej osoby jako szlachcica i towarzysza protestuje się walor intytulacji!

— Owa, jaśnie wielmożny panie towarzyszu! — zawołał gwardiak ironicznie. — Waćpan dobrodziej myśli, że jest na sejmiku? Jeżeli waćpan dobrodziej obawia się między nami o swój honor, to może honor waćpana dobrodzieja bezpieczniejszy będzie za drzwiami?... A cóżeśmy, autorament, zawinili, że koło chorągwiane waćpana zgubiło, a waćpan sam siebie znalazłeś między nami?

Towarzysz złotego znaku nastrożył się mocno i byłoby może przyszło do gorącej repliki, kiedy pan wachmistrz Porwisz, uderzając dłonią po furdymencie szabli, aż pochwa zabrzęczała, tak się odezwał z miną poważnego rozjemcy:

— Gdzie są rycerze, tam jest koło rycerskie, i basta! Gwardia piesza koronna ma rację i niechaj mówi dalej!

— Szlachetne koło rycerskie i mili kamradowie! — ciągnął dalej gwardiak. — Mam honor osobliwy rekomendować wam tu oto obecnego zacnego młodzieńca, imć pana Tymofieja Kłyszkę, setnika w chorągwi nadwornej kozackiej jaśnie wielmożnego pana wojewody kijowskiego... Olśniony splendorem naszego zgromadzenia, mężny ten owo rycerz i cnotliwy komandier prosi przez moje usta w skromności chwalebnej i o ten zaszczyt, aby mu wolno było stawić przed nami antałek muszkatela.

Kłyszko uśmiechnął się szerokimi usty i nisko ukłonił, a cały stół chórem zawołał:

— Zgoda, zgoda! Akceptuje się i pana Kłyszkę, i jego intencje i muszkatel!

Stanął w jednej chwili antałek, a pan wachmistrz Porwisz pierwszy go rozpoczął toastem w ręce Kłyszki...

— Zdrowie twoje, asawuło!

Posypały się zdrowia najrozmaitsze, i króla jego mości, i Rzeczypospolitej, i autoramentu, i hetmanów, i pana Korytowskiego, i nieobecnego rotmistrza Fogelwandra, i każdego ze zgromadzonych z osobna...

Szedł gąsior za gąsiorem, a Kłyszko rozochocony rzucał talar po talarze. Niebawem gospoda pod „Rycerskim Kogutem” zawrzała od wesela i ochoty. Gwardiak przewodził konceptami i śmiechem, aż nareszcie, chcąc bardziej jeszcze ubawić towarzystwo, zaintonował piosenkę:

Nasza pani Greta
Szczególna kobieta...

— Gwardia piesza niechaj milczy, słyszeliśmy już tę piosenkę — zawołał pan namiestnik lekkiego znaku — ale jeśli łaskawa wola, to ja inną zaśpiewam, która w naszej chorągwi bardzo jest lubiona...

— Prosimy, prosimy!

Pan namiestnik lekkiego znaku otarł czuprynę, zrobił minę czułą i z wielkim sentymentem śpiewać począł:

A dokąd jedziesz, panie namiestniku,
Że luzak z końmi siodłanymi czeka?
Doba już późna, miesiąc na młodziku,
Droga być musi pilna i daleka...
Serce, Marysiu, jadę do Warszawy —
Ni noc, ni słota podróży nie wstrzyma;
Jutro, gdy w stepie pozłocą się trawy,
Mnie nie dopatrzysz czarnymi oczyma...


— Dajże sobie waćpan pokój! — przerwał towarzysz złotego znaku. — Wy, młodzi, to zawsze tylko o jakichś Blandyllach i Farwonisiach śpiewacie. Posłuchajcie no starej pieśni polskiej, szlacheckiej, marsowej, jak ta owo, którą zanucę.

I pan towarzysz z wielką emfazą, choć trochę ochrypłym głosem, śpiewać począł:

Ocknij się, Lechu, przerwij sen twardy,
Czyha nad tobą bisurman hardy,
Czas przetrzeć źrenice,
A toczyć krynice
Łez gorzkich!
Już pod armatą ziemia przyklęka,
Już Ukraina pod Turkiem stęka,
Już braniec spętany,
Już brzęka w kajdany,
A ty śpisz!

— A ty śpisz!! — grzmiącym chórem zawtórzyli obecni. Kozak Kłyszko, który skutkiem wielkiej dozy szlachetnego muszkatela zdrzemnął się na zydlu, przebudził się nagle i myśląc, że to do niego przemówka, zawołał zawstydzony:

— Nie śpię, nie śpię jako żywo, mości panowie! Hejże, jeszcze jeden gąsior muszkatela!

Powitano słowa śmiechem powszechnym, gdy pan wachmistrz Porwisz zastukał szablą na znak, że się chce odezwać. Zrobiła się cisza, a stary wachmistrz, wychyliwszy szklankę, tak się odezwał:

— To, mili kamradowie, jakby śpiewki panieńskie i szlacheckie, ale ja zaśpiewam obozową, jak na uczciwego żołnierza przystało.

I taką pieśń zanucił:

Larum w obozie, wszyscy do broni,
Niechaj z was każdy piersi odsłoni,
Muszkiet do ręki, marsz, serce żwawe,
Każdy z nas kocha królowę i sławę!
Niechaj do bitwy ordynans dają,
Niech w kotły biją i fajfry grają —
Kto na ten odgłos nie będzie tkliwy,
Ten nie jest żołnierz ani cnotliwy!

Była to stara pieśń wojacka, którą wszyscy znali, więc też drugą zwrotkę odśpiewało całe zgromadzenie chórem. Wśród śpiewu nie uważał Porwisz, że już od chwili stoi za nim Żyd gospodarz spod „Rycerskiego Koguta” i z tajemniczą miną ciągnie go za bandolet. Odwrócił się nareszcie Porwisz i spojrzał pytającym wzrokiem na Żyda.

— Panie wachmistrzu — szepnął mu Żyd — ktoś tu jest, co z panem chce pomówić...

— Niech przyjdzie jutro! Nie widzisz, że teraz nie mam czasu? — ofuknął Porwisz.

— Ale, panie wachmistrzu — odszepnął Żyd — to jest jeden znaczny człowiek z daleka, on zaraz jedzie, a ma ogromnie pilny i ważny interes.

— Gdzież on jest?

— Tu u mnie, w alkierzu.

Trochę ciekawy, a widząc, że się daleko fatygować nie potrzebuje, wachmistrz wstał i udał się do alkierza. Tu zastał człowieka w chałacie i z żółtym turbanem na głowie.

Był to Szachin, handlarz dusz...

Wachmistrz zmierzył od stóp do głowy Szachina, który ukłonił mu się grzecznie i z najsłodszym uśmiechem, na jaki się tylko zdobyć mogła jego fizjonomia.

— Pan oficer będzie łaskaw darować — rzekł Szachin, awansując dla pochlebstwa wachmistrza — żem zabawę przerwał, ale chciałbym pomówić w pewnym interesie na osobności...

— Nie znam was, ale to nic nie szkodzi — odparł wachmistrz, ujęty trochę tytułem oficerskim. — Mówcie, czego chcecie, a prędko, bo czekają na mnie...

— Może by pan oficer usiadł, a ręczę, że nie będzie żałował. Porwisz popatrzył na Szachina, potem rzucił spojrzenie bardzo znaczące na stół, jakby chciał uroczyście sprawdzić, że był próżny.

— Hm... hm... — począł krząkać — zostawiłem tam kamratów przy winie... a tu... hm... tak wieczorem ja nigdy na sucho nie rozmawiam...

— Bardzo dobry zwyczaj, bardzo dobry i bardzo zdrowy — podchwycił domyślny Szachin — a jakiego pan oficer pozwoli: pontaku, szczecińskiego, francuskiego, może krambambuli albo kanarsektu? A może starego węgrzyna?... Mendel mój dobry znajomy, jak ja mu szepnę na ucho, to on zajrzy do kącika w piwnicy i wyniesie taką buteleczkę, co już nie była młoda, kiedy król Sobieski pod Wiedeń chodził...

— To chyba tego węgrzyna, kiedy te rycerskie czasy pamięta... — rzekł pan Porwisz i pokręcił sztorcowanego wąsa.

Stanął wkrótce węgrzyn na stole; pan wachmistrz skosztował i pochwalił.

— Niezły trunek, zaprawdę... ale...

Szachin usłużnie i pytająco nań spojrzał, jakby chciał odgadnąć skwapliwie to „ale”.

— Ale... — ciągnął wachmistrz — jeżeli na sucho rozmawiać nie lubię, to nie chciałbym także, aby tamci czekali na mnie sucho...

I wskazał pokój, w którym zostawił swoje towarzystwo.

— Niech Bóg zachowa! I ja tego nie chcę! — zawołał Szachin. — Mendel, gąsior tego samego wina dla panów oficerów na mój rachunek!

Uspokoiwszy tak swoje sumienie przyjacielskie, Porwisz wychylił nową szklankę i skinął ku Szachinowi, że mu daje posłuchanie.

— Pan oficer ma pod swoim dozorem więźniów hajdamackich?... — rozpoczął Szachin.

— A mam tam tego trochę... — odparł obojętnie Porwisz.

— Mnie tam jeden z nich trochę obchodzi i chciałbym go uwolnić; głupi, niewinny chłop, mój furman... Ja bym go panu oficerowi pokazał.

— Macie wiedzieć — rzekł Porwisz — że ja nie wszystkich hajdamaków mam pod strażą. Wasz furman może nie jest między tymi, co sypią szańce u karmelitów...

— Jest, jest, on właśnie jest między tymi...

— A jakże on się zowie?

— Trokim.

— Znam tego szelmę... — odparł spokojnie wachmistrz. — Głowa jak korzec, twarz oparzysta i pokrajana, nos jak kula zgnieciona, kudły jak na baranie...

— Ten sam, ten sam! — zawołał Szachin. — Jak go pan oficer opisał, to tak jakby namalował! Ja bym go chciał odebrać znowu do służby... to niewinny chłop...

— Hym... trzeba by o to prosić, aby go wam wydano...

— No, ja też chcę prosić o to... pana oficera.

— Ja nie mogę...

— Ale ja mogę... stracić parę dukatów...

Tu Szachin zdjął z siebie trzos, którym był opasany, i rzucił go na stół. Złoto zabrzęczało ponętnym dźwiękiem.

— To będzie trudno... — rzekł Porwisz, patrząc na trzos pożądliwym okiem.

— O pięć dukatów także dziś trudno, a ja bym ich przecież nie żałował.

— Trzeba by się nad tym dwa razy namyśleć... — rzekł wachmistrz, jakby zachwiany w wierności żołnierskiej.

— Dwa razy? Dwa razy pięć to dziesięć... Dam dziesięć dukatów, a nie namyślajmy się dwa razy.

— Dacie zaraz tu, do ładownicy?

— Dasz pan zaraz Trokima?... — Do Trokima nie tak blisko...

— Do ładownicy także...

— Widzicie, panie kupcze — rzekł po krótkim namyśle Porwisz — koło hajdamaków stoją nie tylko dragoni, ale i gwardiacy. Jest tu także sierżant od gwardii, muszę z nim pierwej pomówić...

— Ja tu zaczekam i dukaty ze mną... — rzekł Szachin. Wachmistrz wszedł do drugiego pokoju. Towarzystwo, raczone węgrzynem na koszt Szachina, było w najweselszym usposobnieniu.

Gwardiak właśnie bawił i pobudzał do głośnego śmiechu żołnierzy. Stał on z uroczystą miną nad kozakiem Kłyszką — który od nadmiaru wina straciwszy zupełnie przytomność, leżał prawie bez życia jak kłoda — i wygłaszał mowę pogrzebową, wielbiąc wysokie cnoty rycerskie biednego asawuły z Krystynopola.

Porwisz przerwał orację i zaprowadził gwardiaka w ciemny kąt izby. Rozmawiali z sobą chwil kilka tajemniczym szeptem, a rozmowa musiała być wesoła, bo z kąta odzywał się śmiech stłumiony i gwardiaka, i Porwisża. Po tej naradzie wrócił wachmistrz do Szachina.

Szachin tymczasem rozłożył na stole dziesięć nowiuteńkich, błyszczących dukatów w powabnej symetrii.

— Sprawa ubita! — rzekł Porwisz.

— Dostanę Trokima? — zawołał Szachin, zdradzając ruchem zadowolenie.

— O północy za wałem Bernardyńskim przystawimy go związanego i z zawiązanymi ustami, bo to gwałtownik, a hałasem wszystko gotów zdradzić. Byłaby sroga bieda dla nas i dla was.

— Bardzo rozumnie — pochwycił Szachin. — Ja sam właśnie o to chciałem prosić.

— Jak go będziecie mieli w rękach, dukaty mają być zaraz wypłacone...

— Najuczciwiej w świecie!

— A jak będzie ze strażą koło drogi? — zapytał Porwisz.

— Już ja mam na to sposób — odparł z uśmiechem Szachin. — Takimi kołami — dodał, wskazując dukaty — każdą drogą wolno jechać... Będę czekał z furą o północy około wałów, aby tylko nienadaremnie.

— Macie parol na to! — zapewnił wachmistrz i uderzył w nastawioną sobie dłoń Szachina.

Szachin zabrał trzos, skłonił się z zadowoloną miną wachmistrzowi i wybiegł tylnymi drzwiami. Wachmistrz powrócił do swych towarzyszy właśnie w chwili, kiedy gwardiak obudzonego kozaka zalewał węgrzynem, udając najkomiczniej w świecie lekarza Niemca, który zachwala jakąś cudowną miksturę.

Wina już nie stało, towarzystwo postanowiło rozejść się do domów.

— Co zrobimy z atamanem czy z asawułą? — zapytał gwardiak, wskazując leżącego jakby bez ducha Kłyszkę. — Tak go zostawić nie można! Panowie kamradowie, to mój gość — pomóżcie mi go zanieść na moją kwaterę!

Wzięto na ręce biednego kozaka i wyniesiono go za gwardiakiem, a niebawem nocna cisza zapanowała pod „Rycerskim Kogutem”.

Porwisz poszedł do kwatery gwardiaka, gdzie złożono bezprzytomnego kozaka. Potem obaj żołnierze długo się naradzali z sobą, a wyszedłszy, chodzili po rozmaitych stronach miasta, jak gdyby czynili jakieś ważne przygotowania.

Północ się zbliżała, gdy przed wały Bernardyńskie zajechała mała bryka, zaprzężona trzema silnymi i rączymi jak wiatr rysakami. Z bryki wyskoczyło trzech mężczyzn; między nimi był i Szachin. Żołnierz, stojący nie opodal na warcie, przypatrywał się ludziom tym spokojnie, jakby był wtajemniczony w cały układ, zawarty między Porwiszem a Szachinem.

Kilkanaście minut czekał Szachin ze swoimi towarzyszami. Noc była ciemna, oko na kilka kroków nie mogło przebić jej gęstej zasłony...

Naraz dał się słyszeć ciężki chód kilku ludzi. Porwisz, gwardiak i dwaj jeszcze żołnierze na pół wlekli, na pół nieśli jakąś ciemną postać ludzką.

Szachin podbiegł do bryki i wydobył z niej zapaloną latarkę. Wachmistrz zostawił w tyle swoich towarzyszy i podbiegł ku Szachinowi.

— Człowieku, nie rób światła — zawołał stłumionym głosem — bo nas i siebie zgubisz!

Szachin podał latarkę jednemu z ludzi, którzy z nim przyjechali w bryce, a ten ją schował pod połą płaszcza...

— Trokim jest... Dawaj pieniądze...

Szachin wydobył dukaty i wyliczył je na dłoń Porwisza, który z cicha przywołał swych towarzyszy. Przynieśli z sobą człowieka herkulicznej budowy, w obszarpanej płótniance, ze związanymi nogami i rękami, z ustami przewiązanymi silnie chustą. Człowiek ten miał nos spłaszczony, włosy w dzikim nieładzie i czerwone blizny na twarzy...

Szachin wytężył wzrok i spojrzał na skrępowaną ofiarę, o ile na to ciemność pozwalała. Gdyby nie ta gruba ciemność nocy, żołnierze byliby ujrzeli na twarzy Szachina uśmiech wesoły i tryumfujący...

W tej chwili dał się słyszeć na grzbiecie wału chód odmierzony i głośne hasła strażnicze:

— Kto idzie?

— Ront!

— Przystąp, ront! Daj parol, ront!

— Jesteśmy zgubieni! Uciekaj! — szepnął Porwisz do Szachina. Handlarz dusz nie dał sobie tego dwa razy mówić. Towarzysze jego chwycili skrępowaną ofiarę i wrzucili ją na brykę. Szachin skoczył na kozieł i rysaki, zacięte biczem, ruszyły z miejsca szalonym pędem...

— Hurra! Udało się! — zawołał gwardiak. — A dukaty?

— Są tu — odpowiedział Porwisz — patrz, jak brzęczą! I wysypał pieniądze na dłoń gwardiaka.

Gwardiak potrząsnął monetą jak znawca; wydał z siebie najgwałtowniejsze żołnierskie przekleństwo i zawołał gniewnie:

— Do stokroć kroci gromów i piorunów! Porwisz, to nie dukaty! To nie złoto, poznaję po brzęku! Ach, dragonie, głupi dragonie — dodał do przerażonego wachmistrza — tyś nigdy nie liczył dukatów! Oszukał nas poganin!



IV


Głowa za głowę


Gdyby nie turkot bryki i tętent cwałujących rysaków, Porwisz i jego koledzy mogliby byli słyszeć, jak Żyd Szachin, zacinając konie, parsknął głośnym śmiechem szyderczym...

Za kilka chwil bryka była za miastem.

Zaledwie jednak poczęły znikać ostatnie domki podmiejskie, kiedy nie opodal dał się słyszeć tętent galopujących jeźdźców, wołania i strzały...

Szachin, który sam powoził, odwrócił się w tył i spojrzał poza siebie.

Z daleka, w cieniu nocy rysowało się kilka postaci na koniach...

— Pogoń!... — mruknął Szachin i zaciął konie biczem, napędzając je świstem i krzykiem.

Rysaki były dzielne i jak wiatr szybkie; na trzask batoga i okrzyk znany woźnicy kładły się niemal w biegu, a bryka szalonym pędem toczyła się po nierównej drodze.

Tętent koni i okrzyki jeźdźców, których Szachin uważał za pogoń, oddalały się coraz bardziej, słabły, aż nareszcie umilkły zupełnie.

Pogoń widocznie albo została znacznie w tyle, albo przewidując bezskuteczną gonitwę, wróciła ku miastu...

Szachin ufał jednak więcej szybkości swych koni niż szczęściu i nie zwolnił pędu. Jechał w kierunku ku Brodom.

Lwów został już kilka mil w tyle, a Szachin ciągle nawoływał na rysaki, pobudzając je do biegu. Tymczasem wczesny świt letni rozpraszać począł ciemności nocy i zrumienił swym blaskiem niebo.

Konie zmęczone poczęły ustawać, a Szachin, czując się coraz bezpieczniejszym, nie napędzał ich już tak zawzięcie.

Obrócił się do swych towarzyszy, dwóch silnych, wysokich postaci, i zapytał:

— Co robi watażka?

— Śpi jak nieżywy — odparł jeden z towarzyszy.

— Zawiązali mu prawie całą głowę — ozwał się Szachin — może się udusił! To by był głupi interes.

Oddał lejce jednemu ze swych pachołków i, rozkazując mu jechać powoli, wskoczył do środka bryki.

Hajdamak nie dusił się, ale przeciwnie, oddychał ciężko i zdawał się szamotać w jakimś śnie okropnym.

— Trzeba go zbudzić... — mruknął Szachin — aby wiedział, w czyich się rękach znajduje...

I uderzając nielitościwie śpiącego biczem po twarzy, zawołał:

— Dzień dobry, pane kampańczyk!

Śpiący drgnął cały, zwinął się, wyprężył i rzucił się siłą całego ciała do góry, jakby w największym wytężeniu...

Szachin zaśmiał się znowu i drugi raz uderzył biczem po głowie skrępowanego...

Uderzony po raz drugi zwinął się w kłębek, potem wyprężył silnie wszystkie muskuły i nagle porwał się swobodnie ze słomy...

Więzień Szachina był wolny...

Powrozy na nogach i rękach popękały jak nitki...

Szachin odsunął się szybko w tył jakby w przystępie trwogi...

Tymczasem jeniec zrzucił chustkę z twarzy, spojrzał zdumionym i zaspanym wzrokiem dokoła, wydał z siebie kozackie przekleństwo i szybko sięgnął w zanadrze.

Gwałtownym ruchem odsłonił z piersi podartą płótniankę i w tejże chwili padł strzał, a kula świsnęła tuż koło samego ucha Szachinowi...

Pachołek wstrzymał konie, a Szachin, wydawszy okrzyk śmiertelnego przestrachu, wyskoczył z bryki na ziemię...

Tuż za nim wyskoczył jeniec z długim nożem w ręku.

Łachmany nędznej płótnianki odchyliły się z piersi i odkryły błękitną kurtę kozacką i dwie czerwone ładownice na piersiach.

To nie był Trokim kampańczyk...

Szachin, cofając się w tył w przerażeniu i wołając na pomoc swych towarzyszy, rzucił przelotne spojrzenie na swego jeńca i wydał okrzyk zdziwienia.

Zamiast Trokima watażki stała przed nim postać zupełnie obca, którą pierwszy raz widział w swym życiu.

Dla czytelników naszych jest to już postać znajoma.

Nie był to kto inny, tylko biedny pan Tymofiej Kłyszko, setnik krystynopolskich dworskich kozaków...

Nie mogąc sobie zdać sprawy z tego, co się z nim działo, wściekły od bólu, który mu sprawił bicz Szachina, Kłyszko rzucił nóż i chwycił za drugi pistolet, który miał pod płótnianką, za pasem.

Szachin skoczył jak kot na drugą stronę bryczki, przyczepił się do niej i zawołał na pachołków, aby ruszali co żywo z miejsca.

Rysaki porwały się znowu szybkim pędem, bryka okryła się tumanem kurzu, a drugi strzał kozaka przedziurawił tylko płótno...

Kłyszko pozostał sam na drodze...

Przetarł oczy, przeżegnał się, znowu przetarł oczy, znowu się przeżegnał trzykrotnie, splunął, zaklął i począł chwytać wspomnienia, które uciekały mu z głowy jak tabuny na stepie...

Zrzucił z siebie szkaradną płótniankę i przekonał się, że ma wszystko na sobie, co miał w ostatniej chwili trzeźwości, prócz czapki i szabli...

Tymczasem bryka zniknęła zupełnie na zakręcie, a pan Kłyszko stracił ostatni wątek, po którym jeszcze mógł trafić do ocenienia swej sytuacji.

— Widocznie bies!... Czartowska sztuka... oman! — mruknął kozak i znowu się nabożnie przeżegnał.

Potem usiadł na ziemi i po krótkim namyśle przyszedł do przekonania, że to mu się śniło wszystko i że nie ma na to innego ratunku, tylko przespać ciężką marę. Położył się, obrócił i zasnął na miękkiej murawie przy drodze snem najsprawiedliwszego kozaka, jakiego kiedykolwiek nosił koń po tej Bożej ziemi.

Wyręczymy poczciwego Kłyszkę w wytłumaczeniu tej dziwnej przygody. Domysł czytelników może nas wyprzedził — więc tylko kilka szczegółów rzucimy na wyjaśnienie całego zajścia.

Szachin za fałszywe dukaty dostał fałszywego hajdamaka. Obie strony chciały się oszukać nawzajem i obie też oszukały się istotnie.

Rehabilitując honor pana wachmistrza Porwisza, któremu w oczach czytelnika rozdział poprzedni zadał może szwank niemały, pośpieszamy powiedzieć, że poczciwy pan wachmistrz, mimo że pod wpływem wieści o owych hospodarskich dukatach bardzo był przystępny pokuszeniu, w rozmowie z Szachinem ani na chwilę nie zachwiał się w swej służbistej wierności i w przywiązaniu do Fogelwandra.

Rozmawiał spokojnie z Szachinem i udawał przystępnego, raz, bo węgrzyn był dobry, po wtóre, bo siary wachmistrz chciał wyciągnąć za język handlarza dusz, aby się potem pochwalić przed rotmistrzem nie tylko z cnoty, ale i ze sprytu.

Gdy Szachin całkiem już jasno wystąpił z propozycją, wachmistrz miał zamiar aresztować go zaraz i udał się do gwardiaka, aby w tak ważnej sprawie zasięgnąć jego rady. Opowiedział mu całą sprawę i wezwał do asystencji. Tymczasem gwardiak Ogarek, sprytny i dowcipny rzemieślniczek warszawski, odwiódł Porwisza od tak surowego zamiaru i w lot ułożył plan mistyfikacji, której niewinną ofiarą miał paść biedny setnik z Krystynopola, Kłyszko.

Kłyszko od nadmiaru wypitego wina stracił był zupełnie wszelką przytomność i wpadł w rodzaj odrętwienia, którego snem zwykłym nawet nazwać nie było można. Mogli więc robić z nim żołnierze, co im się tylko podobało. Gwardiak, który kiedy jeszcze był w Warszawie, używany był często jako figurant w teatrze królewskim (zazwyczaj bowiem w tym celu używano żołnierzy gwardii pieszej koronnej), podjął się dokonania metamorfozy na Kłyszce.

Rozburzył mu w okropny sposób włosy czerwoną i siną farbą oszpecił mu twarz całą i przebrał go w obdartą płótniankę, tak że biedny kozak, który nadto, jak już wiemy posiadał nos mocno spłaszczony, w cieniu nocy i w pośpiechu mógł być wzięty za hajdamackiego jeńca. Zostawiono Kłyszce nóż i nabite pistolety w przypuszczeniu, że ich potrzebować będzie, a skrępowano go na lekko, tak że z pewnym wysiłkiem mógł się uwolnić z więzów. Porwisz nadto dał znać pocztowi dragonów, który ustawiony był za rogatkami miasta, aby dla przestrachu ścigał brykę Szachina.

Tym sposobem urządzono komedię, która się wprawdzie udała, która jednak nie tylko dla Szachina, ale i dla dowcipnych żołnierzy skończyła się niemiłym rozczarowaniem: dukaty bowiem istotnie były fałszywe.

Wytłumaczywszy tak opisaną scenę, pośpieszmy za Szachinem, handlarzem dusz. Ochłonąwszy z przestrachu; którym go przepełnił strzał Kłyszki, i ujechawszy już spory kawał rogi od miejsca swej niemiłej przygody, Szachin zatrzymał się w kaczemce, aby dać wytchnąć znużonym koniom.

Szachin był wściekły od gniewu. Ściskał konwulsyjnie dłonie i targał brodę, mrucząc przez zaciśnięte usta najstraszliwsze przekleństwa. Jedno go tylko pocieszało — a to owa zapłata w fałszywej monecie. Ale to była pociecha niedostateczna. Szachin pienił się od gniewu i wstydu, że się dał oszukać — może po raz pierwszy w życiu — w sposób łatwy i niezgrabny.

Na osobie Trokima kampańczyka zależało mu wiele, bardzo wiele, a w chwili obecnej dalszy był od celu niż przedtem. Radował się już w tryumfie, a teraz widział się bezradnym. Wracać do Lwowa byłoby bez skutku, a może i trochę niebezpiecznie; sprawa była popsuta.

Szachin począł przemyśliwać nad dalszym planem. Postanowił widzieć się koniecznie z Fogelwandrem, nim ten powróci jeszcze do Lwowa, dopaść go jeszcze w Brodach, ująć pieniędzmi, choćby nawet znacznymi, i upevnić się, że jeniec hajdamacki nie ujdzie rąk jego.

— Nie ma czasu do tracenia... — mruknął sam do siebie — każdy dzień wszystko gotóv udaremnić... Mogą z niego ciągnąć protokół lub on sam może się zdradzić... i wszystko przepadło...

Myśl ta dodała nowej, namiętnej energii Szachinowi, bo skracając popas, rozkazał natychmiast pachołkom gotować się do dalszej drogi ku Brodom. Gdy konie znużone odmówiły już usług, Szachin najął sobie u karczmarza najbliższego świeżą podwodę, a zostawiwszy swych ludzi w bryce, sam popędził do celu podróży.

Przybywszy do Bodów, spotkał na samym wjeździe jednego z dragonów Fogelwandra. Dowiedział się od niego, że rotmistrz właśnie za godzinę wyruszyć ma do Lwowa. Szachin udał się śpiesznie do wskazanej gospody i wpadł do izby Fogelwandra.

Oficer zdziwił się bardzo, ujrzawszy niespodziewanego gościa.

— Pan Szachin tu! — zawołał. — Cóż to się stało? Miałeś czekać na mnie...

— Ja chciał czekać, ale interes czekać nie chce — odparł Szachin.— Wypadło mi nagle być tu, w Brodach, a szczęście chciało, żem pana grafa zastał tu jeszcze. Nie będę mógł może zaraz Wrócić do Lwowa, a chciałbym raz już skończyć ten mały interes.

— Czy ciągle ci tak zależy na tym hajdamaku? — zapytał Fogelwander.

— Gdyby mi nie zależało, czyżbym się naprzykrzał panu rotmistrzowi? Panie grafie mówmy otwarcie! I pana to już znudziło, i mnie już nudzi. Wdasz mi pan graf Trokima?

Fogelwander nic nie odpowiedział.

— Nie będę szczędził złota — zawołał Szachin z niecierpliwością i sięgnął w zanadrze.

Wydobył rulon dukatów i rzucił je na stół:

— Sto dukatów! — rzekł sucho.

Fogelwander był mocno zakłopotany i chodził po pokoju, jakby sam z sobą staczał walkę. Szachin wodził za nim oczyma, w których się malowały gniew i niecierpliwość.

— Podwoję! — zawołał nagle z fałszywym uśmiechem i zgrzytnął zębami.

I drugi rulon dukatów położył na stole. Fogelwander się zatrzymał i spojrzał na Szachina.

— Nie mogę — rzekł po chwili milczenia.

— To ostatnie słowo? — zawołał Żyd, prawie siniejąc z gniewu.

— Ostatnie.

— Panie grafie — zawołał Żyd, zrzucając na chwilę swą układną maskę — powiem panu otwarcie: pan nie wiesz, co czynisz! Ja tego człowieka mieć muszę, mieć będę, a jeżeli go mieć nie będę, to i pan z tego nic mieć nie będziesz... Dla pana Trokim niewart nic, nawet jednego naboju prochu; dla mnie wart wiele. Namyśl się, panie rotmistrzu... A teraz moje ostatnie słowo: trzysta dukatów!

I trzeci rulon stanął na stole.

— Śmiało możesz ustawiać rulony — rzekł stanowczo Fogelwander — bo możesz być pewien, że ich nie wezmę.

Szachin porwał dukaty ze stołu, rzucił wściekłe spojrzenie na oficera i zrobił szybki ruch ku drzwiom. Nagle się wstrzymał.

— Może moje złoto nieszczęśliwe... — ozwał się znowu łagodnie. — A gdybym panu kapitanowi przyłożył do piersi dwa pistolety, dwa śliczne pistolety, całe w złocie, srebrze, słoniowej kości i turkusach, roboty najpyszniejszej, wprost z Damaszku?...

— Tobyś spudłował — odparł Fogelwander niewzruszony. Szachin ruszył się na miejscu, jak gdyby go ziemia paliła.

— A gdyby moja prośba — mówił dalej z przymuszonym uśmiechem — przyjechała na cudownym tureckim bachmacie, za którego basza benderski pięćset czerwonych chętnie zapłaci...

— Powróciłaby na nim do ciebie... — odparł rotmistrz. Szachin znowu chwycił za klamkę, ale tak silnie, że ją odkręcił. Widocznie znajdował się w rozdrażnieniu gwałtownym, którego uhamować nie zdołał.

— Ostatnie słowo! — zawołał jeszcze. — Może my przecież dobijemy targu o tego nędznego hajdamaka. Kiedy pan kapitan rusza do Lwowa?

— Za godzinę, za dwie najdalej. Muszę tam stanąć jutro koniecznie.

— Więc dobrze. Proszę pana grafa, niech pan graf przyjdzie do mnie za godzinę na chwil kilka...

— A to po co?

— Niech mi pan rotmistrz tego nie odmawia! Przysięgam, że pan nie pożałujesz tego.

— Nie będę miał czasu.

— Na kilka minut, na dwie minuty, na jedną. Nie zrobimy interesu, to nie zrobimy, przepadło — ale zobaczysz pan coś, co, przysięgam, zobaczyć warto!...

— Gdzie mieszkasz?

— U Arona Prochownika,

— Nie znam go.

— Idź pan prosto z gospody, każde dziecko powie panu, gdzie mieszka Aron Prochownik. Mam czekać?

— Ha... dobrze!... — rzekł po krótkim wahaniu Fogelwander. Szachin zniknął za drzwiami jak strzała.

— Przygoda zaczyna być naprawdę ciekawą i tajemniczą... — rzekł sam do siebie Fogelwander. — Jakaś zagadka łączy tych dwóch ludzi: Szachina i Trokima watażkę. Ale czyż nie mam klucza do tej zagadki?... Skoro powrócę do Lwowa, wydobędę z opryszka tajemnicę. A teraz pójść czy nie pójść w odwiedziny do tego handlarza dusz?

Oficer namyślał się. Ciekawość ciągnęła go na umówione miejsce — obawa możliwego niebezpieczeństwa wstrzymywała go znowu.

— A jeśli to zasadzka jaka?... — rozważał młody oficer. — Jeśli przypadnie być ofiarą tej dziwnej, niejasnej, tajemniczej sprawy?... Ten Szachin zdaje mi się należeć do ludzi, którzy potrafią być straszliwymi...

Wahanie to nie trwało jednak długo. Fogelwander był z natury mężnym i nieustraszonym, cała ta tajemnicza intryga drażniła mocno jego ciekawość, a możliwe niebezpieczeństwo dodawało przygodzie tylko nowego uroku.

Fogelwander przypasał szpadę i spróbował, czy klinga suwa się lekko w pochwie. Potem wydobył dwie małe, ostro nabite krócice, opatrzył dobrze panewki, spróbował kurków i włożył je do kieszeni koleta.

Tak uzbrojony udał się na miejsce oznaczone przez Szachina.

Gospoda, w której stanął kwaterą Fogelwander, znajdowała się już prawie na końcu miasta, na tak zwanym podówczas Trakcie Lwowskim. Tuż naprzeciw gospody prowadziła w bok uliczka nędzna i brudna i nią się też puścił Fogelwander według wskazówki Szachina. Po drodze zapytał pierwszego lepszego przechodnia o dom Arona Prochownika.

Był to Żyd bardzo bogaty, który za przywilejem królewskim i za pozwoleniem Potockich, właścicieli Brodów, prowadził handel prochu na wielkie rozmiary. Brody, o których ówczesnej postaci podamy jeszcze w ciągu naszego opowiadania kilka szczegółów, były jednym z najgłówniejszych składów fabrycznych prochu.

Początek temu przemysłowi, który później tak znacznie się rozwinął, dał jeszcze Stanisław Koniecpolski, zakładając w Brodach ogromne saletrzarnie. Aż do samego końca XVIII wieku utrzymały się te saletrzarnie, a dzierżawił je od Potockich właśnie Żyd Aron, znany powszechnie pod nazwiskiem Prochownika.

Fogelwander łatwo trafił do jego domostwa. Leżało ono już za miastem. Był to ogromny, murowany dom z pięterkowymi przyczółkami, niezgrabny, niekształtny i ponury. W dalszym ciągu naszej opowieści, gdy domostwo to stare stanie się także widownią wypadków, opiszemy je bliżej naszym czytelnikom — teraz zaś śpieszymy wprost za Fogelwandrem.

Dom Arona Prochownika otoczony był wysokim parkanem. Oficer nasz zatrzymał się przed zamkniętą bramą i silnie zapukał. Nie czekał długo, bo w tej chwili usłyszał szybkie kroki na podwórzu i w otwartej bramie pojawił się Szachin.

Handlarz dusz powitał z miną tajemniczą Fogelwandra i, nic nie mówiąc, skinął, aby szedł za nim. Weszli do wielkich ciemnych sieni. Im dalej posuwali się w głąb, tym większa panowała ciemność, mimo że było to w południe, wśród białego dnia.

— Proszę za mną... — szeptał ciągle Szachin.

Fogelwander się zawahał. Spróbował dłonią, czy pistolety są na podręczu, i zatrzymał się.

— Czy te sienie tak duże nie mają żadnego okna? — zapytał.

— Mają, ale pozamykano okiennice.

— Dlaczego?

— Ja nie wiem; ja tu także gość, tak jak i pan, panie kapitanie. Niech mi pan poda rękę... — odparł spokojnie Szachin.

Fogelwander uczuł pewną obawę, wstydził się jednak wrócić lub zdradzić trwogę przed Szachinem.

Był dobrze uzbrojony, a zresztą nie widział przyczyny, dla której by Szachin miał mu gotować zasadzkę. Nie podał jednak ręki swemu przewodnikowi, ale położył ją na krócicy w kieszeni.

Tak szli dalej. Szachin zdawał się mieć kocie oczy, prowadził oficera krokiem pewnym i szybkim, tak, że Fogelwander ledwie mógł zdążyć za nim w ciemności. Skręcili z sieni w wąski, bardzo długi i nie mniej ciemny korytarz, stamtąd weszli na schodki do góry, zakręcili w zygzak innym chodnikiem, szli znowu po schodach stromych i wąziutkich głęboko na dół, przeszli przez sionki i tu się zatrzymali.

Całą tę drogę odbył Fogelwander wśród ciemności, tak, że z trudnością tylko widział przed sobą niewyraźne zarysy postaci Szachina, który przed nim kroczył. W drodze tej przekonał się Fogelwander, że korytarze te zazwyczaj musiały być oświetlone okienkami, uważał bowiem niejednokrotnie, jak światło przez szczeliny zasłon i okienic dobywało się skąpymi strugami...

Szachin się zatrzymał nareszcie.

Stanął przed jakimiś drzwiami i z dziwnymi przestankami do nich zapukał tak, jakby dawał umówiony znak tajemniczy. Drzwi się otworzyły i blask dzienny zajaśniał przed Fogelwandrem. Weszli do małego pokoju, w którym nie było nikogo. Osoba, która drzwi otworzyła, zniknęła gdzieś jak duch bez śladu.

Szachin zamknął drzwi za Fogelwandrem i zatrzymał go na środku pokoju.

Fogelwander, znalazłszy się nareszcie wśród światła, odetchnął swobodniej i rzekł tonem wyrzutu do Szachina:

— Jakimże przeklętym labiryntem prowadziłeś mnie tutaj! Nie musisz mieć wielu gości, jeżeli wszystkich przyjmujesz w tej ciemnej otchłani!...

— Do niezwykłego celu niezwykła droga... — odparł z uśmiechem tajemniczym Szachin. — Kto wie, czy wyszedłszy stąd, nie zechciałbyś pan koniecznie wrócić...

— Mój Szachinie — przerwał oficer — wiesz, że nie mam czasu i nie lubię tych zagadek, którymi mnie raczysz ustawicznie. Z fantazji tylko tu przyszedłem i prawie tego żałuję... Co mi masz do pokazania?

— Panie grafie — rzekł tonem prawie uroczystym Szachin — to, co pan zobaczysz, tego nikt tak prędko nie ujrzy!...

— Cóż tedy? Skarb tajemniczy? Cudowne zjawisko?

— Tak jest, skarb tajemniczy... — mówił Szachin z pewnym uniesieniem — klejnot rzadki i kosztowny, z którym nie tak łatwo zmierzyć się może jaki inny, choćby najdroższy, zjawisko cudowne zaprawdę, które olśni oczy niejednego, za które Szachin stokroć więcej może by mógł dostać, niż pan graf za wszystkich swoich obdartych hajdamaków...

— Dosyć już tego! Skończże raz przecie tę zabawkę, bo mnie zniecierpliwisz do reszty!

— Natychmiast skończę. Jeden warunek tylko...

— Czego jeszcze żądasz?

— Żądam oficerskiego i szlacheckiego słowa.

— Na co?

— Żądam go jako rękojmi, że to, co pan ujrzysz, zostanie tajemnicą, że słówka nikomu nie powiesz o tym, coś tu widział!

— Niech i tak będzie! — odparł niecierpliwie Fogelwander.

— Być może, że i teraz jeszcze nie przyjdzie między nami do ugody; w takim razie dajesz mi pan parol oficerski, że o wszystkim zamilczysz?

— Daję.

Szachin zbliżył się na palcach do ściany przeciwnej i dał znak Fogelwandrowi, aby cicho przystąpił.

Fogelwander stanął przy Szachinie.

— Obacz pan tedy! — szepnął handlarz dusz.

I pocisnął ukrytą sprężynę w ścianie... Maskowane drzwi otwarły się przed Fogelwandrem.

Szachin popchnął go z lekka naprzód, a sam cofnął się w tył i zatrzymał wzrok swój przenikliwy na oficerze, jakby chciał badać na nim wrażenie, którego się spodziewał...

Fogelwander rzucił wzrok przed siebie i stanął jak wryty...

Na twarz jego wystąpił wyraz najwyższego zajęcia i prawie zachwytu — a oczy pełne zdumienia utkwiły w jednym miejscu, jakby się oderwać nie mogły od oglądanego przedmiotu...

Szachin nie spuszczał z oczu młodego oficera, a na brzydkich ustach jego igrał uśmiech...

Pokój, na którego progu stał Fogelwander, był to mały gabinecik ciemny i zapylony, którego staroświeckie umeblowanie wyglądało jak kram starożytności. Z sufitu spuszczał się pająk ciężki mosiężny, tu i ówdzie połyskujący jeszcze srebrnymi ozdobami, którego ramiona wyobrażały smoki biblijne zwijające się w jedną arabeskę fantastyczną. Ściany, ujęte w ciemne ramy starych dębowych lamperyj, okryte były spłowiałym, pąsowym adamaszkiem, od których odbijały dziwnie kabalistyczne ryciny z hebrajskimi napisami, dziś już śniedzią grubą pokryte.

W kątach stały szafki szklane, a spoza ich zapylonych szyb połyskiwały bogate i kosztowne naczynia srebrne i złocone, niezgrabne, rzeźbami przeładowane; kilka szaf innych, pstrej roboty snycerskiej, z ozdobami en marqueterie i duże półki z księgami hebrajskimi uzupełniały całe urządzenie tego pokoju, który zdawał się być skarbcem domu lub gabinetem jakiegoś rabina.

W jednym z kątów tego pokoju, którego okna zasłonione były gęstymi firankami, na krześle z wysokimi, snycerską robotą ozdobionymi poręczami, obitym gdańską, złoconą skórą, siedziała w sennym pochyleniu postać niewieścia, której sam pierwszy widok olśnić mógł każdego widza...

Było to dziewczę, którego wiek nie zdawał się przekraczać lat dziecinnych. Nieznajoma nie mogła liczyć więcej nad lat piętnaście. Twarz jej uderzała prawdziwie zdumiewającą, niemal idealną pięknością. Ciemne, długie, w malowniczym nieładzie spływające włosy, które wysunęły się spod złotego wschodniego naczółka w kształcie diademu, ocieniały twarzyczkę o rysach dziwnie czystych i szlachetnych, pełnych niewysłowionego czaru i słodkiego wyrazu.

Twarz cała rysowała się najpiękniejszą linią owalu, usta, pełne uroku i najszlachetniejszego wyrazu, zdawały się pochodzić spod dłuta nieprześcignionego starożytnego mistrza, nosek o kształcie klasycznym, pospołu z wdzięcznie sklepionym czołem nadawał całemu obliczu coś wyniosłego i dumnego... Nie była to zwykła nadobność, powabna, ale zwyczajna — była to piękność o idealnej harmonii i dumnej, niepospolitej gracji...

Ale na twarzy tej, tak promiennej samym urokiem rysów i wyrazu, brakło życia — oczy bowiem nieznajomej dziewczyny były snem przymknięte...

Fogelwander, zdumiony tym rzadkim zjawiskiem doskonałej niewieściej piękności, omal nie wydał z siebie mimowolnego okrzyku zdziwienia. Spostrzegłszy jednak, że nieznajoma pogrążona jest w śnie lekkim, pokonał silne wrażenie i wstrzymał prawie dech w sobie, jakby się nim bał przebudzić śpiącą...

Zdawało mu się na chwilę, że jest w jakiejś zaczarowanej krainie, że stanęła przed jego oczyma nagle w widomych kształtach jakaś baśń fantastyczna, że te smoki na starym, żydowskim pająku żywe są i strzegą swymi straszliwymi, ziejącymi paszczami powierzonego sobie tajemniczego skarbu... że, jeśli ruch najmniejszy zrobi, głos najcichszy wyda, ten cały widok zniknie, rozwieje się jak senne urocze widziadło.

Stał tedy chwilę nieruchomy i patrzał na postać tajemniczą... Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Fogelwander począł się baczniej i spokojniej przyglądać twarzy dziewczęcia. Dostrzegł zaraz, że na rysach malował się wyraz cierpienia i ciężkiego smutku, których nawet sen dobroczynny nie zdołał usunąć zupełnie. Około ust śpiącej przewijał się ślad boleści, na całej twarzy rozlany był niepokój i jakiś lęk głęboki, pierś oddychała niespokojnie, prawie kurczowo, a po całym ciele dziewczęcia zdawał się przebiegać od chwili do chwili dreszcz niepokonanej trwogi.

Czy to tylko sen był tak trwożny i niepokojący sam przez się, czy może to był odblask cierpień rzeczywistych?...

Kilka chwil zajęty był Fogelwander tym niespodziewanym widokiem, gdy uczuł, jak go Szachin chwycił za rękę i w tył pociągnął, dając mu znak do powrotu. Fogelwander, nie mogąc się oderwać od czarownego widziadła, nie chciał jeszcze ustąpić i usiłował uwolnić się z dłoni Szachina. W ruchu tym nieostrożnym szpada jego trąciła z głośnym stukiem o drzwi, a ostrogi zabrzęczały.

Młoda dziewczyna ocknęła się ze snu, powieki odsłoniły duże, czarne oczy... Porwała się szybko z krzesła i wydała okrzyk przestrachu. Potem, jakby przypomniawszy sobie swe położenie, padła znowu na krzesło i przymknęła oczy na chwilę. Wkrótce podniosła jednak znowu swe czarne oczy, pełne blasku i dziwnej trwogi, i rzuciła spojrzenia na oficera...

Widok Fogelwandra uderzył ją widocznie, a z oczu jej strzelił wyraz dziwnie energiczny. Porwała się znowu z krzesła i, wznosząc ręce jakby w modlitwie, zawołała coś w nieznanym Fogelwandrowi języku...

Fogelwander nie zrozumiał słów wcale, ale okrzyk ten był dla niego bardzo wymowny. Z głosu, ze spojrzenia, z błagalnego ruchu dłoni poznał, że to była prośba o pomoc, o ratunek... Nieznajoma, jakby domyślając się, że słowa jej nie są zrozumiałe oficerowi, zawołała po raz drugi, tym razem po włosku:

— Ratuj mnie! Nie opuszczaj mnie!

Oficer zrozumiał teraz — i aż zadrżał cały, tak silne na nim sprawił wrażenie ten okrzyk, pełny trwogi i rozpaczy, wydobywający się jękiem, rozdzierającym serce...

Fogelwander zrobił nagły ruch naprzód, jakby istotnie chciał wziąć w opiekę tajemniczą dziewczynę. W tej chwili jednak uczuł na ramieniu dłoń silną, która ujęła go jakby kleszczem żelaznym i jednym zamachem gwałtownym cofnęła go za próg pokoju.

Równocześnie drzwi z trzaskiem się zamknęły i Fogelwander znalazł się znowu sam na sam z handlarzem dusz...

Spoza drzwi odezwał się znowu głośny okrzyk, wołający rozpaczliwie o pomoc. Potem słychać było szamotanie i krzyk dalszy został stłumiony...

Fogelwandrowi krew uderzyła do głowy...

Wyrwał swe ramię z dłoni Szachina i wydobył szpadę...

— Puść mnie! — zawołał groźnie. —W tym pokoju ukrywa się zbrodnia!

I chciał się rzucić na Szachina.

Szachin stał spokojnie, zasłaniając barkami swymi drzwi do drugiego pokoju. W rękach jego błysnęły dwa pistolety, oba zwrócone w pierś oficera...

— Milcz pan! — rzekł Szachin zimno, spokojnie i cicho, ale ze straszliwym naciskiem. — Milcz pan, na Boga, bo inaczej stopa twoja nie wyjdzie stąd nigdy!... Spojrzyj pan tylko... — dodał, wskazując palcem w głąb pokoju.

Dwóch wysokich, barczystych pachołków Szachina stało po obu bokach Fogelwandra, a każdy z nich trzymał w ręku krócicę z odciągniętym kurkiem, kierując lufę w samą głową oficera...

— Jeden ruch szalony z pańskiej strony — mówił dalej Szachin z szyderczym uśmiechem — a padniesz pan przeszyty trzema kulami...

— Łotrze — zawołał Fogelwander — zwabiłeś mnie w zasadzkę!

— To nie zasadzka — odparł spokojnie Szachin, nie odwracając ani oczu, ani luf pistoletów od oficera — to nie zasadzka, panie rotmistrzu! To odparcie pańskiej napaści, to gwałt na gwałt!

— Zobaczymy, czy mi się ośmielisz choćby włos strącić z głowy! — mówił w największym rozdrażnieniu oficer. — Jeżeli padnę ofiarą twojej nikczemnej zbrodni, nie ujdziesz zemście, a żołnierze moi jaskinię tę rozniosą!

— Nie boję się ani zemsty, ani pańskich żołnierzy — odparł zimnym, szyderczym tonem Szachin. — Kiedy do tego już przyszło, mówić będę z panem otwarcie. Zginiesz pan cicho, bez śladu, jak kamień w wodzie, a tajemnica wieczna pokryje to, co się tu stanie, jeśli pan krok tylko jeden uczynisz na krzyk tej szalonej dziewczyny! Szachin dziś jest w Polsce, jutro w Holandii, dziś w Brodach, jutro w Frankfurcie, dziś w Londynie, jutro w Jassach lub nad Bosforem. Ja nie jestem niczyim poddanym, nie boję się waszych praw; gdy zechcę, wszędzie mnie znajdziesz — gdy nie zechcę, nigdzie!...

Ale ja nie chcę pańskiej zguby — ciągnął dalej Żyd z tym samym spokojem i naciskiem — ja nie myślałem o żadnej zasadzce, nie zapomniałem tylko o obronie, jak pan nie zapomniałeś o krócicach nabitych. To własność moja — dodał, wskazując w stronę, skąd przed chwilą wydobywało się wołanie o ratunek — a jeżeli pan użyjesz broni w szalonym zamiarze, na Boga — nie ujrzysz już dziennego światła!

Fogelwander próbował mimo swego wzburzenia namyśleć się nad sytuacją, w której się znalazł. Widział się bezsilnym wobec przemocy. Miał przeciw sobie trzech przeciwników, widocznie śmiałych, zdecydowanych na wszystko i dobrze uzbrojonych... Ale wołanie o pomoc, które dotąd brzmiało mu w uszach rozdzierającym echem, ale to odwołanie się słabej, nieszczęśliwej istoty do jego obrony przytłumiło w młodym oficerze rozwagę.

— Być może, że padnę, Szachin — zawołał — ale na twoim trupie! Kto jest owa dziewczyna, nikczemniku? Ona błagała mnie o ratunek, ja muszę pośpieszyć z pomocą...

— Panie kapitanie — odezwał się Szachin spokojnie, jakby chciał zreflektować zapaleńca — tym sposobem i siebie pan zgubisz, i jej nie wyratujesz... Jeżeli ją pan chcesz uwolnić z mojej mocy, łatwo to panu przyjdzie, bez groźby, bez gwałtu, bez krwi niepotrzebnej.

I Szachin posunął się trochę naprzód ku oficerowi, nie spuszczając jednak dłoni z pistoletu.

— Panie kapitanie, po co było tego krzyku i gniewu? — rzekł półszeptem. — Ja się pomieniam głowa za głowę...

— Jak to? — zapytał oficer, jakby nie pojmował jeszcze słów Szachina.

— Trokim do mnie, ona do pana należy. A teraz zgoda?

— Zgoda! — zawołał Fogelwander bez namysłu. Szachin spuścił pistolety ku ziemi i uśmiechnął się chytrze.

— Chodźmy więc stąd, panie kapitanie — rzekł — i ułóżmy się stanowczo!

Fogelwander schował szpadę do pochwy i wyszedł za Szachinem. Handlarz dusz prowadził go znowu jakimiś ciemnymi zaułkami starego domostwa, widocznie inną drogą. Stanęli w małej izdebce, której okienko wychodziło na brudne, ponure podwórze.

— Kończmy tedy... — rzekł Szachin.

— Kończmy nareszcie! — zawołał niecierpliwie oficer.

— Jak powiedziałem, pomieniam głowę za głowę, ale pod trzema warunkami.

— Słucham.

— Najpierw Trokim hajdamak ma mi być oddany do rąk tu, w Brodach, na tym miejscu, najdalej w przeciągu trzech dni...

— Zgoda — odezwał się Fogelwander po przelotnym namyśle.

— Po wtóre, nie będziesz go pan pytał o nic, nie będziesz się pan starał wybadać go, dowiedzieć się czegokolwiek od niego. Spuszczam się pod tym względem na honor oficerski, zresztą na nic się to panu nie przyda... Trokim panu nie powie nic albo kłamstwo. Przyrzekasz pan?

— Przyrzekam.

— Po trzecie — ciągnął dalej Szachin — co do owej niewolnicy (bo to jest niewolnica, do mnie należąca, przeze mnie kupiona), co do niej, zrobić pan z nią możesz, co ci się podoba, ale zachowasz tajemnicę na zawsze, kto ją panu powierzył. Czy i ten warunek pan przyjmujesz?

— Przyjmuję.

— A więc przyjmujesz pan wszystkie warunki. Czy ich pan dotrzymasz, to inne pytanie. Nie mam na to żadnej rękojmi prócz przyrzeczenia. Ale ja się upewnię przysięgą.

— Jak to? — zawołał, oburzając się, oficer. — Mamże ci jeszcze przysięgać?!

— Nie potrzeba. Ja nie chcę pańskiej przysięgi. Ja sam przysięgnę!

Fogelwander spojrzał ze zdziwieniem na Szachina.

— Tak jest, panu się nie przysłyszało. Ja przysięgnę i to mi wystarczyć musi...

I podnosząc się uroczyście, Szachin głośno i z groźnym, przejmującym naciskiem zawołał:

— Przysięgam, po trzykroć przysięgam, że jeśli pan złamiesz w czymkolwiek tę ugodę ku krzywdzie mojej, nie ujdziesz mojej zemsty, choćbym ją mieniem swoim, krwią moją, życiem moim przypłacił! I niechaj mi Jehowa nie przebaczy, jeśli ja tobie przebaczę!

Szachin wyrzekł te słowa z namiętną siłą.

Cała postać jego zmieniła się, kiedy je wygłaszał.

Zdawał się być wyższym, jakby urósł nagle; twarz jego miała na sobie piętno nieprzełamanej woli, oczy rozgorzały płomieniem groźnym i dzikim...

Szachin był istotnie strasznym w tej chwili...

Fogelwander stał chwilę nieruchomy pod wrażeniem tej sceny.

— Ugoda stoi — odezwał się nagle Szachin znowu dawnym, zimnym tonem — czekam jej spełnienia.

Fogelwander ocknął się i zawołał gorączkowo:

— Za trzy dni!

— Za trzy dni! — powtórzył Szachin. — Tędy pan wyjść możesz z domu — dodał, wskazując drzwiczki.

Oficer rzucił raz jeszcze wzrokiem na handlarza dusz i wybiegł.

Małym, jasnym korytarzem wyszedł na podwórze i znalazł się wprost naprzeciw bramy, którą wszedł w tajemnicze obejście.

Fogelwander postanowił śpieszyć do Lwowa skwapliwiej niż to było możliwe na czele oddziału. Powierzył komendę młodszemu oficerowi, który z nim razem był na konwoju, sam zaś umyślił wracać ze wszelkim możliwym pośpiechem.

Przed odjazdem przybył do niego na pożegnanie jeden oficer garnizonu brodzkiego. Fogelwander na samym wsiadanym, ściskając mu dłoń, zapytał nagle:

— Słuchaj, towarzyszu, czy znasz ty Arona Prochownika?

— Któż by go nie znał w Brodach!

— Byłeś kiedy w jego domu?

— Raz, dla odbioru prochu; duża rudera z nieznośnym zapachem siarki... Istne piekło!

— Odpowiesz mi na jedno pytanie poufne?

— Najchętniej.

— Czy nie można by tak znienacka wziąć dwudziestu dragonów, wpaść w ten dom i poszukać tam czego?

— Nie można! — odparł oficer, ze zdziwieniem patrząc na Fogelwandra. — Co ci się śni, rotmistrzu?

— Cóż w tym niepodobnego?... Któż jest ten pan Aron? Senator?...

— Prawie senator. Stoi pod rozmaitymi protekcjami: i król, i hetman, i pan Potocki, i komendant Seewald szczególną go łaską otaczają.

— Król daleko, hetman także, Potockiego tu nie ma, a z starym Seewaldem można by pomówić...

Oficer zaśmiał się tylko.

— Czego się tobie zachciewa? Stary Seewald armaty by przeciw tobie wytoczył z twierdzy, gdybyś się chciał targnąć na pana Arona. To jego ulubieniec!

— To źle. Bywaj zdrów, towarzyszu!

— Bywaj zdrów, rotmistrzu! Ale, hola! Fogelwander, czekaj! Fogelwander się zatrzymał.

— Czemu mnie o to pytasz?

— Z prostej przyczyny — odparł na pozór najobojętniej w świecie Fogelwander. — Mam podejrzenie, że ten wasz wielki Aron musi być łotrem zawołanym... Mamy we Lwowie poszlaki, że przedaje proch konfederatom. Gdybym tu był, przecieżbym go schwytał kiedy na uczynku! Ale to między nami, bracie, ani słówka nikomu!

I Fogelwander ruszył w podróż.

Wracając do Lwowa, Fogelwander przez całą drogę zatopiony był w głębokim zamyśleniu. Rozważał całą przygodę tajemniczą, w którą wplątał się tak niespodziewanie. Najrozmaitsze myśli i wątpliwości przebiegały mu przez głowę... Zawarł układ z Szachinem — czy miał go dokonać?... Dał przyrzeczenie — miałże go dotrzymać?... Czy postąpił sobie szlachetnie, wchodząc w podobne ugody z nikczemnym handlarzem dusz? Czy ma wydać tajemniczego watażkę? Czy usprawiedliwić zdoła krok podobny przed swoim sercem, sumieniem i honorem?... Takie i tym podobne pytania cisnęły się na myśl młodemu oficerowi, a na żadne nie umiał dać sobie stanowczej odpowiedzi.

Więc przedajesz człowieka!... — mówiło mu sumienie.

Nie przedaję — pocieszał się — nie plamię się złotem z judaszowej kiesy, odrzuciłem najkosztowniejsze i najdroższe podarki... Nie przedaję, ale mieniam... Czy to nie na jedno wychodzi?...

Wszystko jedno — odpierało sumienie. — Piękna kobieta wydała ci się droższą i ponętniejszą ceną niż dukaty, niż broń przepyszna, niż rumak szlachetny z pustyń arabskich... Kupiono cię, a tym gorzej, że kupiono cię po długim targu.

Popełniasz czyn podwójnie podły — wołał głos wewnętrzny — zniżasz człowieka do towaru i zniżasz go do monety zarazem. Przedajesz duszę ludzką i płacić sobie każesz duszą ludzką... Pogardzasz Szachinem, handlarzem dusz, a czymże jesteś, jeżeli nie wspólnikiem jego rzemiosła?

Fogelwander począł się wahać, a walka wewnętrzna coraz srożej dręczyć go poczynała. Młody oficer czuł całą słuszność i całą wagę wyrzutów, które mu czyniło sumienie. Ale przed oczyma jego majaczyła ciągle cudna postać nieszczęśliwej niewolnicy.

Któż jest Trokim? Zbójca, morderca, opryszek nikczemny, którego ręce splamiły się krwią, na którego głowie ciąży klątwa niewinnych ofiar! Z jednej strony potworny wyrzutek, który krwią swoich bliźnich zmył z czoła swego wszelkie znamię ludzkości, złoczyńca, który nie miał litości i niegodzien litości. Z drugiej strony to nieszczęsne dziecko, dzieweczka, kto wie, czy nie wydarta wprost od ogniska rodzinnego, z rąk matki lub ojca, rzucona na pastwę haniebnej niewoli, ofiara łotra, wydana na srom i męki!...

I Fogelwander uspokoił się na chwilę. Ale tylko na chwilę.

Wołała mojej pomocy — mówił sobie w myśli — dotąd brzmi mi w uszach i w sercu jęk bolesny tej biednej, opuszczonej istoty... Nie popełniam frymarku, chcę ją wyratować tylko, nie kupuję jej, chcę jej dać wolność tylko, wrócić rodzinie, która może w najsroższym jest teraz niepokoju o los wydartej...

Ale nie mogłemże wyratować jej innym sposobem? — wyrzucał sobie znowu. — Nie mogęż tego uczynić teraz jeszcze?... Nie, to było niepodobieństwem; chętnie byłbym oddał nawet życie, gdybym wiedział, że ocalę tym sposobem nieszczęśliwą... Ale czyż, padając z rąk zasadzonych skrytobójczo łotrów, byłbym wrócił jej wolność? Nie. A więc wrócić może teraz, natychmiast, narobić wrzawy, poruszyć piekło i ziemię, udać się do władz i wydrzeć Szachinowi jego ofiarę!

Fogelwander na chwilę gotów był pójść za tą myślą.

Ale czyż przyda się to na co? — zapytał sam siebie. — Przebiegły Żyd obliczył wszystko! Pomyślał on z pewnością i o zdradzie możliwej z mojej strony. Przygotowany na wszystkie kroki, ukrył pewnie swą ofiarę, zatarł ślady; wystąpienie moje zamiast przynieść ratunek nieszczęśliwej może ją zgubić tylko na zawsze!

Przepadło! — rzekł w końcu tonem stanowczej decyzji Fogelwander. — Stać się musi według ugody: głowa za głowę!

Wśród takich myśli i wątpliwości, które kończyły się zawsze coraz silniejszym postanowieniem wydania Trokima Szachinowi w zamian za piękną niewolnicę, szybko minęła droga oficerowi. Przed pierwszym brzaskiem dnia znalazł się we Lwowie. Przejeżdżał koło odwachu i kazał się zatrzymać woźnicy.

Wyskoczył z powozu i wszedł na strażnicę.

Wartę trzymali właśnie żołnierze z jego chorągwi, a z plutonu Porwisza. Fogelwander, wszedłszy do środka, zawołał na starego wachmistrza. Zamiast Porwisza stanął przed nim kapral z tego samego plutonu.

— Co słychać nowego? — zapytał rotmistrz.

Karpal, przestraszony niespodziewaną wizytą, wyprostował się, oddał pokłon wojskowy i odparł:

— Donoszę pokornie, wszystko dobrze.

— Nic nie zaszło nowego? — pytał Fogelwander dalej.

— Nic, mości rotmistrzu, donoszę pokornie, tylko...

— Cóż takiego? — zawołał niecierpliwie Fogelwander.

— Tylko, mości rotmistrzu, hajdamacy zrobili bunt i rebelię...

— Kiedy?

— Wczoraj pod wieczór, przy robocie na szańcach karmelickich.

— Kto miał tam komendę?

— Wachmistrz Porwisz.

— Gdzie on jest?

— W szpitalu... Herszt hajdamacki, co pierwszy ten bunt podniósł, uderzył go taczkami znienacka tak. okrutnie, że wachmistrz padł bez życia...

— Jak to? Nie żyje?

— Felczer, mości rotmistrzu, mówił, że żyje, ale trudno go było docucić.

— A hajdamacy?

— Czterech uciekło, kilkunastu raniono, sześciu zabitych.

— Byłeś przy tym?

— Byłem, mości rotmistrzu.

— Jakże to było, opowiadaj szybko!...

— Mości rotmistrzu, wszystkiemu winien ten okrutny opryszek, co to, nie wiem, jakim cudem, uszedł pala i na nasz kłopot się tu dostał, ten Trokim watażka...

— Czy i on uciekł? — zawołał z najwyższym niepokojem Fogelwander.

— Nie, on został szelma i dobrze mu się stało...

— Więc Trokim jest!? — odetchnął Fogelwander.

— Jest, mości rotmistrzu, w rowie szańcowym, nieżywy, dostał kulą w łeb z mego muszkieta.

Fogelwander drgnął cały na tę nowinę, która jak piorun weń uderzyła.

Chwilkę nie mógł wydobyć z siebie słówka.

— Przekleństwo! — zawołał przez zaciśnięte usta. — Wszystko stracone!... Głupcze szkaradny — dodał z gniewem do podoficera — jak śmiałeś strzelać!

— Mości rotmistrzu — usprawiedliwiał się z przestrachem biedny kapral — zrobiłem tylko po regulamencie. Taki nam dano ordynans... Oni by nas byli wszystkich wymordowali!

Fogelwander milczał w osłupieniu, nie słysząc nawet słów kaprala.

— Tak było, mości rotmistrzu — opowiadał dalej — ten łotr watażka był w lochu, w cekhauzie, osobno, pod podwójną strażą, bo go tam wachmistrz osadził. Zaczął się prosić Porwisza, płakać a po nogach go całować, aby go na robotę puścił i aby słonko Boże mógł oglądać. Porwisz go kazał wyprowadzić i sam stał przy nim, ani kroku nie odstępując. Watażka woził gruz, a hajdamacy wbijali palisady. Nagle watażka krzyknął, podniósł pełne taczki do góry jak kamyczek i uderzył nimi wachmistrza po głowie... Porwisz obalił się na ziemię, a tu wszyscy hajdamacy z palisadami na nas, chcąc wydostać się z szańców... Kazałem strzelać i sam jeden dałem ognia do głównego rebelianta i ot... mości rotmistrzu, jak się stała awantura.



V


Redivivus


Fogelwander nie słyszał nawet opowiadania przestraszonego podoficera. Wiadomość o tak niespodziewanym zwrocie, jaki zaszedł w całej tej intrydze, sprawiła na nim tak głębokie wrażenie, że usiadłszy machinalnie w strażnicy, milczał jakby w osłupieniu. Cały układ z Szachinem został zerwany przez ślepy wypadek czy z woli Opatrzności. Tajemnicza historia przerywała się, a nie kończyła, zostawała bez wszelkiego epilogu; zagadka miała pójść do grobu razem z zastrzelonym watażką; owa piękna nieszczęśliwa niewolnica, której postać stała ciągle przed oczyma młodego oficera, stać się miała istotnie sennym, ułudnym tylko zjawiskiem...

Podoficer stał ciągle wyprostowany, nieruchomy, w służbistej pozycji i patrzał zaniepokojonymi oczyma na zamyślonego rotmistrza, kiedy właśnie w tej chwili wszedł pachołek z lazaretu i, wołając kaprala po imieniu, wręczył mu duży, niezgrabnie złożony papier.

— Dla kogo to? — zapytał po cichu kapral, usuwając się z posłańcem na bok, jakby się obawiał obudzić z zamyślenia rotmistrza i sprowadzić na siebie nowy wybuch gniewu.

— Dla was od chorego wachmistrza, coście go wczoraj wieczór przynieśli do szpitala — odpowiedział posłaniec. — Prosił mnie na wszystkie świętości, abym wam to pismo zaraz zaniósł i do rąk własnych oddał.

Podoficer wziął list, ale go czytać nie chciał przy oficerze i próbował wsunąć papier w zanadrze koleta. W tej właśnie chwili ocknął się Fogelwander i wzrok jego padł na papier.

— Co to jest? — zapytał.

Kapral się zmieszał, zmiął papier w ręku i rzekł:

— Ja nie wiem jeszcze, mości rotmistrzu! Ten oto człowiek przyniósł: mi to pismo i mówi, że to z lazaretu od Porwisza.

— Pokaż tu! — zawołał Fogelwander i chwycił niecierpliwie za papier.

Obaczył duże, niezgrabne pismo, spod ciężkiej widocznie i niewprawnej ręki pochodzące. Litery były po części drukarskim kształtem kreślone, jedna drugą trącała, a wszystkie bardzo krzywą zataczały się linią.

Fogelwander począł czytać z ciekawością. List opiewał, jak następuje:

„Do jm. pana Jana Kapistrana Karpowicza, kaprala w regimencie dragonii gwardii konnej koronnej, w chorągwi 2, plutonie 1, tu we Lwowie, na hauptwachu albo gdzie by się teraz znajdował.
Szanowny kapralu, miły bracie i kamradzie!
Donoszę ci, jako jeszcze nie przeniosłem się do wieczności i jako felczer Bamber mówił mi, że takiej jeszcze twardej czaszki w praktyce swojej nie widział, kiedy nie pękła i całkowita się trzyma. Ja bym już dziś uciekł Bamberowi, ale tak mi głowa szumi i dzwoni, jakby była kotłem, a dziesięciu paukinierów od razu werbel na nim biło.
Proszę ciebie, miły kamradzie, ratuj mnie w ciężkim frasunku moim; weź dwóch dragonów, idź do szańca, gdzie leży ten hajdamak opryszek, co mnie zabić chciał, a wyście go pono na utrapienie moje zastrzelili, i postaw wartę nad trupem, a zakopać nie daj nikomu, a już najlepiej na hauptwachu połóż, aby się gdzie nie zatracił.
Miły kamradzie, już to zrób dla mnie, bo ja na honor i na rygor najsurowszy parol dałem jm. panu rotmistrzowi Fogelwandrowi, iż tego srogiego opryszka żywcem albo trupem zatrzymam bezpiecznie, aż nasz pan rotmistrz powróci. Więc póki nie wróci pan rotmistrz, kręć jako chcesz i jako umiesz, a zakopać nie daj, a jakby zakopali, głowę utnij na pokazanie, że kanalia nie uciekła.
O to cię proszę i bardzo się z tym submituję. Pozdrawiam cię, szanowny kapralu i kamradzie.
Szymon Porwisz
wachmistrz dragonii króla jegomości,
w chorągwi 2, plutonu pierwszego
komandier.”

Fogelwander, przeczytawszy ten list, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.

— Poczciwy, wierny Porwisz! — rzekł sam do siebie, a potem dodał: — To list do ciebie, ale nie potrzeba już tego wszystkiego, o co cię Porwisz prosi. Pójdę go sam odwiedzić w lazarecie.

Odwach znajdował się w ratuszu, Fogelwander, chcąc natychmiast odwiedzić biednego Porwisza, którego szczerze lubił, udał się ulicą Ruską ku szpitalowi. Minął bramę Bosacką, która zamykała tę ulicę, i wszedł na wały.

Dzień dopiero świtać począł.

Szary mrok nocy łamał się jeszcze z różowym blaskiem porannej zorzy, słońce nie wytoczyło jeszcze swego ognistego rydwanu na stropy wschodu. Spokój i cisza niemal nocna panowała wszędzie, tu i ówdzie tylko dawał się słyszeć samotny krok żołnierza na straży.

Fogelwander doszedł ku tej części szańców, która stanowiła węzeł fortyfikacyjny przy kościele karmelickim, i chciał skręcić ku Łyczakowskiemu przedmieściu, gdzie się znajdował lazaret wojskowy, gdy nagle usłyszał strzał jeden, po dłuższej chwili drugi...

Strzały te przerwały głośnym hukiem ciszę przed bramą i rozbijały się kilkakrotnym echem o kościół i o stojący niedaleko cekhauz miejski tak, że trudno było od razu oznaczyć miejsce, na którym padły.

Fogelwander zatrzymał się zaraz po pierwszym strzale, chcąc się przekonać, skąd padł. Drugi strzał zorientował go zupełnie. Strzelano na wschodniej stronie szańców karmelickich.

Fogelwander pośpieszył w tym kierunku i niebawem ujrzał na stoku szańcowym dwóch żołnierzy, dwóch zaś innych w głębi rowu.

Oficer przystąpił szybko do tej grupy.

Byli to żołnierze z pieszej gwardii koronnej.

Ci dwaj, co znajdowali się na stoku, rozmawiali z towarzyszami, którzy z latarką małą w ręku zatrudnieni byli w głębi fortecznej fosy.

Fogelwander podchwycił następującą rozmowę:

— Wszyscy już? — pytano z góry.

— Podobno nie — odpowiedziano z fosy — jeszcze jeden rzucał się i jęczał.

— Żyje?

— Żyje!

Fogelwander usłyszał w tej chwili znowu jęk przytłumiony.

— Dobij go! — odezwano się z góry.

Oficer w tej chwili przyskoczył do żołnierzy, stojących na stoku, i zawołał głośno:

— Hola! Co się tu dzieje? Nie strzelać więcej! Co tu robicie? Do kogo strzelacie? — zapytał, zaglądając do rowu szańcowego.

Między gwardiakami znajdował się także znany nam przyjaciel Porwisza, ów podoficer, który wprowadził biednego kozaka Kłyszkę pod „Rycerskiego Koguta”.

— Mości rotmistrzu — odpowiedział podoficer Fogelwandrowi — dobijamy tu hajdamaków!

— Jak to, dobijacie? Kto wam rozkazał?

— Wczoraj w nocy, mości rotmistrzu — raportował podoficer dalej — był tu bunt i dragoni dali do jeńców ognia. Padło ich kilku i zrzucono ich tymczasem do fosy szańcowej, aby potem ciała zakopać. Nie wszyscy byli na śmierć zabici, trzech zostało tylko mocno ranionych; jęczało to straszliwie w rowie przez noc całą, więc pan komendant szańców z litości kazał im skrócić męki i dobić wystrzałami. Dwóch już zastrzeliliśmy, jeszcze tylko jeden się tam męczy.

Fogelwander raz jeszcze zawołał na żołnierzy, którzy byli w rowie wałowym, aby się nie ważyli dobijać rannych i zeskoczył zaraz sam do nich. Ujrzał przed sobą szereg trupów pokrwawionych, ze śladami ran śmiertelnych na głowach i piersiach. Pięciu hajdamaków leżało już nieżywych, szósty wydawał jęki rozdzierające i słabym głosem coś usiłował mówić.

— Ani mi się tknąć tego, który żyje jeszcze! — zawołał rozkazującym tonem oficer.

Dwaj żołnierze pospuszczali do stóp muszkiety, Fogelwander odebrał latarkę jednemu z żołnierzy i nachylił się ku rannemu, który dawał jeszcze jękiem swym znaki życia. Blask światła padł na twarz dziką, wykrzywioną wyrazem strasznego cierpienia. Spod bujnych, poplątanych włosów hajdamaka płynął strumień krwi, dzieląc twarz jego czerwonym szlakiem i dodając jej szczególnej, odpychającej grozy...

Fogelwander nachylił się jeszcze więcej i zbliżył latarkę...

Ranny wydał jęk okropny, odsłonił swe małe, głęboko osadzone oczy, które spod gęstych i krzaczastych brwi zamigotały gorączkowym połyskiem jak iskry na ciemnym, wypalonym już ognisku, i wydobywając widocznie ostatnich sił swoich, przemówił słabym, ale przejmującym do głębi głosem:

— Darujcie mi, pożałujcie! Nie dobijajcie mnie jak tamtych!... Fogelwander z głębokim wzruszeniem patrzał na twarz nieszczęśliwego i nagle zawołał:

— Trokim watażka!

Ranny opryszek spojrzał rozgorzałym od gorączki wzrokiem na oficera i znowu błagać począł słabym głosem:

— Na Chrystusa Zbawcę, na Dziewicę Najświętszą Przeczystą, żyć mi dajcie!... Zostawcie mnie tu, niech sam skonam spokojnie... Och, gdybyście tu zawołali księdza! Wielkie grzechy palą duszę nędzną, ale Bóg miłosierny!

— Uspokój się, Trokim — rzekł Fogelwander łagodnie — uspokój się, nikt już nie godzi na życie twoje.

— Co wam życie moje, jeśli żyć będę! — jęczał coraz słabszym głosem watażka. — Dajcie mi zginąć spokojnie... ot, zginę jak pies... na to mnie i matka rodziła!... Ale niech choć jeszcze Bogu się pomodlę...

I modlitwa, która długo może nie postała na ustach zbrodniarza, wydobyła się z piersi rannego...

Fogelwander wyskoczył znowu na stok szańca.

— Podoficer! — zawołał na znajomego nam już sierżanta z gwardii pieszej. — Rozkazuję ci, a nawet proszę, abyś wydobył zaraz tego rannego z fosy, ale lekko i ostrożnie. Miej litość nad nim, boś ty żołnierz, a kiedy ci Bóg przeznaczy konać na pobojowisku, ktoś ci litością wynagrodzi!

Gwardiak, w którego żołnierskiej piersi głos surowego obowiązku i posłuszeństwa nie przygłuszył dobrotliwego z natury serca, pośpieszył z żołnierzem w głąb szańców, dopadł do składu narzędzi robotniczych i w jednej chwili zaimprowizował nosze. Następnie żołnierze razem z Fogelwandrem zeszli w głąb rowu i, podniósłszy ostrożnie rannego Trokima, wywindowali go z trudnością na stok wałów. Sierżant rozesłał na improwizowanych noszach płaszcz i złożono na nich hajdamaka.

— A teraz?... — zapytał sierżant.

— Teraz... — powtórzył w zamyśleniu Fogelwander — teraz... naprawdę nie wiem, co począć z tym nędzarzem!...

Do szpitala nie chciał go oddać, bo znaczyłoby to pozbywać się osoby Trokima, który wskutek właśnie co opisanego wypadku, w razie gdyby wyzdrowiał, mógł teraz pozostać niejako jego wyłączną własnością. U siebie przechowywać umierającego było niepodobna.

Fogelwander znalazł się w dziwnym kłopocie... Nagle myśl szczęśliwa zaświtała mu w głowie.

— Zanieśmy go nie opodal, do klasztoru oo. Karmelitów — rzekł do sierżanta i poszedł naprzód.

Żołnierze szli za nim z rannym, którego Fogelwander kazał nakryć długim płaszczem. Straże szańcowe, widząc rotmistrza i czterech żołnierzy, przepuszczali idących, nie patrząc nawet, co dźwigają. Tak stanęli przed furtą klasztorną...

Fogelwander kazał złożyć rannego na ziemi, a sam silnie dzwonić począł do furty.

W klasztorze już nie spano, oficer niedługo czekał na otwarcie.

— Muszę się natychmiast widzieć z ojcem przeorem! — rzekł rozkazującym i stanowczym tonem do przestraszonego furtiana.

— Ojciec przeor jest w chórze, w kościele, na porannych modlitwach... — odparł przelękniony nieco odźwierny.

— Pójdę do niego — rzekł oficer i pośpieszył do kościoła. Brzęk ostóg na schodach, do chóru wiodących, ostrzegł mnichów o niezwyczajnym w tej porze gościu. Przeor przerwał modlitwę i wyszedł na spotkanie oficera.

Zakonnik ten, siwy jak gołąb staruszek, słynny w całym Lwowie ze świątobliwości i cnót swoich, znał osobiście naszego oficera. Chorągiew Fogelwandra najczęściej pełniła służbę na szańcach karmelickich, a przeor był nawet jej kapelanem i spowiednikiem.

— Laudetur Jesus Christus! — rzekł zdziwiony starzec. — Kogo tu widzę? Rotmistrza, o rannej zorzy? Ptaszki tylko i mnichy chwalą Boga na doświtku, ale o dragonii tego dotąd nie słyszano nigdzie!

— Tak jest, ojcze drogi, chwalą Go i dragoni bezbożni! Przyszedłem Go tu chwalić i ojcu dać sposobność do chwały Jego dobrym, miłosiernym uczynkiem...

— Mówże, synu, mów, rotmistrzu, czego żądasz ode mnie, chwytając tak za serce starego mnicha...

— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — odparł Fogelwander — dał nam Bóg obu grzeszną, nędzną duszę, której nie godzi się puszczać z brzemieniem zbrodni ze świata... Ojcze kochany, przynoszę ci ciężko rannego, może już konającego opryszka, którego przy wczorajszym buncie śmiertelnie postrzelono, a dziś dobić chciano. Przeszkodziłem temu, bo ranny modlił się i prosił o pocieszenie kapłańskie...

— Gdzież on jest, ten nieszczęśliwy nędzarz? — zawołał z serdecznym udziałem zakonnik.

— Leży przed furtą — odpowiedział Fogelwander — ale, ojcze kochany, on nie tylko duchownej, lecz i cielesnej pomocy potrzebuje... Prawda, ojczulku, że dragonia nie robi nigdy wstydu swemu spowiednikowi, niechże spowiednik nie zawstydzi dragonii. Masz pewnie, ojcze, celkę pustą, oddaj ją dla rannego, aż póki nie umrze lub nie wyzdrowieje. Jeżeli mi odmówisz, pójdę koleją do innych klasztorów, a wszędzie mówić będę, że karmelici ludzie nieuczynni i niemiłosierni...

— Nie będziesz tego mówił, nie będziesz tego mówił! — przerwał zakonnik i, zawoławszy dwóch braciszków, pośpieszył do furty.

Plan powiódł się wybornie Fogelwandrowi...

Trokim watażka za chwilę był w małej celce, na schludnym łożu mniszym. Obmyto mu rany i przewiązano naprędce. Fogelwander poprosił gwardiana o sekret, strasząc poczciwego mnicha, że to miłosierdzie swoje, gdyby się wykryło, okupić by musiał surową karą wojskową, a otrzymawszy przyrzeczenie tajemnicy, wybiegł z klasztoru.

Przed furtą zastał jeszcze sierżanta i żołnierzy. Miał dwa dukaty całego majątku w kieszeni. Wydobył je, dał jeden sierżantowi, drugi żołnierzom i rzekł:

— Dziękuję wam, kamradowie! Nie zrobiliśmy nic złego; spełniłem tylko to, na co mi moje prawo pozwala i nie chodzi mi o żadną odpowiedzialność, ale wolałbym, żebyście o tym, co zaszło, nie mówili. Opryszek zginął i zakopano go z innymi — na co komu wiedzieć więcej?...

Zapewniwszy się tak o losie Trokima, pośpieszył Fogelwander do garnizonowego lekarza Bambera i uprosił go, aby natychmiast udał się do rannego watażki i dał mu troskliwą pomoc lekarską. Bamber uspokoił także rotmistrza w obawach o poczciwego Porwisza, który oprócz kontuzji i silnego wstrząśnienia nie odniósł żadnej niebezpiecznej rany i lada dzień spodziewał się zupełnego wyzdrowienia.

Dopiero teraz uczuł Fogelwander znużenie po tylu wrażeniach i po całej nie przespanej nocy. Udał się do swego mieszkania i zasnął snem głębokim. Obudził się dopiero po południu i zaraz począł rozważać całą sytuację.

Postać rzeczy zmieniła się zupełnie, plan cały został obalony.

Szachin pod tym tylko warunkiem zgodził się wymienić nieznajomą za Trokima, jeżeli Fogelwander sam do Brodów dostawi mu osobę watażki. To stało się teraz niepodobieństwem. Trokim był ciężko ranny, nawet więc w razie zostania przy życiu nie mógł być odwieziony do Brodów bez przyśpieszenia śmierci. Przeciw wydawaniu śmiertelnie chorego w ręce Szachina wzdrygało się wszelkie uczucie ludzkości, a handlarzowi dusz chodziło nie o przystawienie zwłok, ale żywej osoby...

Układ stał się tedy niewykonalnym...

Jedyny spokojny sposób ocalenia nieszczęśliwej dziewczyny z rąk Szachina stał się niepodobnym...

Cóż czynić teraz?...

Zapomnieć o wszystkim, zrzec się rozwiązania całej intrygi i epilogu całej tak dziwnej i zagadkowej przygody?... Zamknąć uszy przed echem owego jęku, wzywającego pomocy i ratunku? Wydrzeć z duszy ten cudny obraz tajemniczej postaci niewieściej, która stawała ciągle przed oczyma, otoczona podwójnym, niepokalanym urokiem: piękności i nieszczęścia?

Nie! To było niepodobna!

— Zginę raczej, a wydrę tę ofiarę ze szpon Szachina! — zawołał z namiętnym postanowieniem Fogelwander. — Życie moje spaczone, próżne i nudne... Przyszłości przed sobą nie widzę, dla której bym miał być ostrożny wobec awanturniczych zamiarów. Cóż mam do stracenia? Co rzucam na szalę w tym wypadku?

Fantazja młodego oficera rozogniała się coraz bardziej, obudził się w nim żywo wrodzony duch awanturniczy. W tej chwili gotów był podnieść bunt przeciw panu Korytowskiemu, wyprowadzić chorągiew swą do Brodów, wypędzić Seewalda z fortecy, zrobić najazd na dom Arona Prochownika, uwolnić piękną nieznajomą, zburzyć całe ponure domostwo, a na gruzach jego wznieść szubienicę dla Szachina...

Właśnie gdy nasz bohater najzuchwalsze układał plany, otworzyły się drzwi i wszedł do pokoju niski, opasły człowieczek w dużej peruce pudrowanej, z olbrzymim harbajtlem na plecach, w błękitnym, spłowiałym fraku z ogromnymi metalowymi guzikami, o dużych pomiętych żabotach i o cieniutkiej a długiej szpadce przy boku.

Był to dr Bamber, lekarz garnizonu lwowskiego, Niemiec, poczciwy i powszechnie kochany przez ofierów, choć trochę dziwak i nieposkromiony gaduła. Doktor Bamber uchodził za bardzo zręcznego chirurga, a że w świecie nie zrobił wielkiej kariery, to przypisać należało tylko jego fantastycznemu usposobieniu, które za młodu jeszcze zrobiło go igrzyskiem najrozmaitszych przygód i najzmienniejszych kolei.

Bamber był bardzo wzięty, a słynny niemal w całej Europie Styrnaeus, lekarz nadworny wojewody Potockiego w Krystynopolu, ten sam Styrnaeus, którego magnat polski pozyskał dla siebie, dając mu dwakroć większą pensję niż cesarzowa Maria Teresa, co także starała się o tego znakomitego lekarza, zaszczytną miał opinię o zdolnościach starego Bambera i przy ciężkich chirurgicznych operacjach rad się jego pomocą posługiwał.

Fogelwander, ujrzawszy poczciwego lekarza, powitał go serdecznie.

— Doktorze, jak na zawołanie przybywasz! — zawołał. — Chciałem odbyć na ciebie polowanie, aby się dowiedzieć, jak się mają moi pacjenci. O biednym Porwiszu wiem już, że nic mu się nie stało, ale o tego rannego hajdamaka mi chodzi. Czy byłeś u niego w klasztorze?

— Czy byłem u niego? Eine seltsame Frage! — odpowiedział, trzepiąc się cały. — Trzy razy już byłem i jeszcze raz pójdę dzisiaj i poślę um den alten Schafskopf Styrnaeus nach Kristinopel!!! Tak, tak, muszę posłać zaraz, er soll kommen und staunen, der Alte!

— Dobrze, dobrze, sam poślę — przerwał Fogelwander — ale powiedz mi, żyje ten człowiek czy umarł?

— Szczególny wypadek! Casus rarissimus, curiosissimus, inauditus, stubendus! Gdyby tu Boerhaven był albo Haller albo Brambilla, dieser grosse Esel aus Wien, Brambilla, toby gęby pootwierali z podziwu!

— Ale doktorze, doktorze, doktorze — zawołał Fogelwander — wierzę temu wszystkiemu, powiedz tylko, czy żyje i czy żyć będzie?

Bamber zamiast odpowiedzi począł nagle szukać czegoś po wszystkich kieszeniach, a miał ich niezliczoną mnogość w swojej garderobie. Szukał z przodu, z tyłu, na bokach, trzepał ręką po wszystkich punktach swej odzieży, zaplątał nogi w długą szpadę, potknął się, mało nie upadł, aż nareszcie wyciągnął coś z kieszeni.

— Gimpelwander, patrzaj, Gimpelwander — zawołał z tryumfem, przekręcając według swego zwyczaju nazwisko, czego zresztą nikt za złe nie brał poczciwemu eskulapowi.

Były to dwie kule, jedna nieco spłaszczona, druga w pierwotnej okrągłości. Bamber zaczął rzucać sobie kule w powietrze i łapać je ze zręcznością kuglarską.

Fogelwander z rozpaczą przypatrywał się staremu dziwakowi.

— Bamber, Bamberku, Bamberle, na miłość Boga, odpowiedz na moje pytanie! — zawołał niecierpliwie.

— Zaraz ci powiem, zaraz ci powiem — odparł Bamber — ale proszę cię, siadaj trochę, siadaj, mój kochany, boś za wysoki, a chcę ci to wyeksplikować!

Fogelwander usiadł z rezygnacją.

Chirurg rzucił się na niego jak na ofiarę, chwycił go silnie jedną ręką za głowę, a druga ręka poczęła biegać szybko po czaszce i zatrzymywać się na pewnych miejscach, jakby macała.

— Uważajże, Fogelwander— trzepał szybko doktor Bamber — uważaj dobrze, bo obersztem zostaniesz, posiwiejesz, umrzesz, a taki wypadek ci się nie zdarzy nigdy. Tu jest os prorae inverecundum, a tutaj są orbitales, tu właśnie zaczynają się margines superorbitales, tu jest crista, a tam processus zygmaticus. Otóż jedna kula dotknęła bokiem tubera, zawadziła o foramen, poszła tędy, tędy, szarpnęła tędy i została we włosach! Patrz, oto ta kula!

Fogelwander wyrwał głowę z rąk Bambera i powstał z najwyższą niecierpliwością.

— Chcesz mnie do pasji przyprowadzić, cyruliku! — zawołał. — Ja nie Styrnaeus ani Brambilla, ani Boerhaven — mówże mi zaraz, umrze czy żyć będzie?

— Ale żyje, żyje i żyć będzie! Obie kule już wyciągnąłem. A wiesz, Schnabelwander, gdzie druga była? Niesłychanie rzecz ciekawa. Ruszyła szyję koło arcus juguli, minęła vena vertebralem i wyobraź sobie...

— Więc powiadasz, że żyć będzie z pewnością?! — powtórzył Fogelwander, przerywając znowu Bamberowi. — Czy tylko nie mylisz się, doktorze?

— Doktor Bamber nigdy się nie myli! Ten rozbójnik niewart takiego wypadku i takiego doktora! Ma szczęście opryszek! Za dwa tygodnie możesz znowu strzelać do niego, jak się zbuntuje przy robocie! Adieu, Wandervogel!

Tu doktor spojrzał na swój pektoralik, która godzina, i wybiegł bez pożegnania za drzwi.



VI


Kawaler Casanowa de Seingalt


Po odejściu doktora Bambera Fogelwander począł dalej rozmyślać o swoich planach. Im dłużej myślał, tym bardziej przychodził do przekonania, że drogą prostą, przemocą, użyciem siły otwartej, pomocą władz nie zdoła wydrzeć pięknej niewolnicy Szachinowi, który przeciw podobnym środkom z góry musiał się ubezpieczyć najzupełniej. Nie pozostawało nic innego, tylko chytrość na chytrość. Trzeba było walczyć fortelem i podstępem.

Trzy dni miał Fogelwander czasu do obmyślenia kampanii przeciw Szachinowi. Aż do tego terminu mógł być pewien, że Szachin, czekając spełnienia zawartej ugody, nie wywiezie nieznajomej dziewczyny z Brodów, nie zniknie bez śladu razem ze swoją nieszczęśliwą ofiarą...

Młody rotmistrz postanowił postarać się koniecznie o jaki taki przynajmniej zapas pieniędzy, bez których nie można było myśleć o rozpoczęciu wyprawy, uzyskać urlop dłuższy od komendanta, wybrać ze swojej chorągwi kilku najdzielniejszych i najsprytniejszych żołnierzy, zabrać ich z sobą i udać się do Brodów, aby tam śledzić Szachina i upatrzyć sposób wydarcia mu jego ofiary.

Najważniejszą była kwestia pieniężna. Wyprawa podobna, jeżeli się miała udać wymagała bardzo obfitych środków, a wiemy już, że Fogelwander znajdował się w rozpaczliwym położeniu. Kredyt jego dawno już został wyczerpany, kosztowności wszystkich pozbył się w najrozmaitszych ciężkich chwilach, zgoła nie posiadał nic prócz swego oficerskiego patentu.

Patent oficerski autoramentu cudzoziemskiego był w dawnej Polsce, jak zresztą i w innych państwach, artykułem osobnego handlu; stopnie przedawały się i kupowały najczęściej za pośrednictwem agentów. Jak zwykle bywa w podobnych wypadkach, kto chciał nabyć patent taki, kupował bardzo drogo, kto musiał przedawać nagle, dostawał najlichszą cenę, połowę lub trzecią część tego, co sam niegdyś zapłacił.

Oto mniej więcej kurs rozmaitych stopni oficerskich. Za chorąstwo w autoramencie płacono 6000 zł, za porucznikostwo 7000, za kapitanię bez kompanii, czyli tak zwaną agregée 8000, za rotmistrzostwo lub kapitanię faktyczną, z kompanią lub chorągwią 12 do 25000, za majorstwo 20 do 30000, za podpułkownikostwo 42000 złotych. Szefostwo kosztowało bardzo dużo, np. w 5. pułku przedniej straży koronnej do 300000 złotych, w kawalerii lekkiej imienia królowej 10000 dukatów.

Fogelwander służył w jednym z najlepiej płatnych pułków, ho w gwardii konnej koronnej, miał stopień rotmistrza i komendę chorągwi, patent jego wart był około 30000 złotych. Była to najwyższa cena, wynosząca w dzisiejszej monecie mało co nad 7000 złotych reńskich. Przedając nagle, musiałby Fogelwander przedać stopień za bezcen, postanowił tedy patent zastawie tylko.

Na pozór był to krok dość niewinny, w istocie jednak równał się pewnej zgubie. Na zastaw stopnia pożyczali pieniądze tylko chciwi lichwiarze; oficer, który się do nich udawał, otrzymywał zaledwie szóstą część wartości swego patentu. Zastrzeżenia były bardzo trudne i niebezpieczne, warunki nieludzkie, ofiarę opisywano skryptami jak węża, otaczano całą siecią rabulistyki, a jeżeli oficer, który w ten sposób zastawił swój patent, najmniejszej zwłoki się dopuścił, przeciw jednemu tylko warunkowi wykroczył, wierzyciel przedawał patent w Radomiu, podczas sesji Komisji Wojskowej, a dłużnik nagle widział się bez pieniędzy i bez stopnia.

Fogelwander tak gorąco się zajął swą przygodą, Szachin i jego cudnie piękna niewolnica tak silnie uwięzili jego żywą i awanturniczą wyobraźnię, że nie zawahał się uciec do tego środka, którego dotąd mimo ciężkich kłopotów zawsze unikał. Pośpiech był konieczny — i tak nasz oficer na drugi już dzień ukończył interes. Agent, a raczej lichwiarz, któremu zastawił swój patent, wypłacił mu 5000 złotych.

Dawno już Fogelwander nie miał tak znacznej gotówki w kieszeni. Złoto poczęło w nim budzić nieszczęsną żyłkę szulerską. Począł rozmyślać czy nie dobrze by było spróbować jeszcze szczęścia, którego jeden uśmiech mógłby kilkakrotnie pomnożyć otrzymaną sumę, wrócić mu zastawiony patent i na jakiś czas przynajmniej uwolnić z przykrego położenia.

Młody oficer walczył mężnie z pokusą. Pamiętał o tym, że rzuciłby tym sposobem na niepewną kartę cały los swój, całą przyszłość — a w końcu, co dziś najbliższym było jego myśli i imaginacji, całą swą wyprawę przeciw Szachinowi. Odganiając od siebie natrętne pokuszenie, biegł do domu z pieniędzmi, jakby uciekał sam przed sobą. W rynku, koło winiarni Ormianina Wartonowicza, zaszło mu drogę dwóch mężczyzn. Jeden z nich był w czerwonym uniformie majorskim, drugi ubrany był po francusku z wielką przesadą i elegancją. Mężczyzna w uniformie był to major wojska polskiego, ale od tak zwanego słomianego lub pustego regimentu, to jest bez żadnej służby czynnej i bez żadnego żołdu, tylko z prawem noszenia uniformu.

Był to Włoch, nazwiskiem Sabi, awanturnik i gracz hazardowy, który bawił teraz w Polsce, aby opatrzeć się trochę w złoto, a potem włóczyć się po wszystkich stolicach europejskich i zakładać tam jaskinie szulerskie. Drugi mężczyzna był wysoki, barczysty, jak Herkules zbudowany, z twarzą ciemnośniadą, z oczyma niespokojnymi i przenikliwymi, które od razu budziły obawę i nieufność.

— Fogelwander — zawołał Sabi, zatrzymując naszego oficera — gdzieżeś ty bywał tak długo? Poczekaj, przedstawię ci kogoś, z kim ci znajomość z pewnością będzie bardzo pożądaną. Monsieur le chevalier de Seingalt... — dodał, biorąc za ramię swego wysokiego towarzysza.

Pan kawaler de Seingalt ukłonił się grzecznie i rozpoczęła się zaraz rozmowa ożywiona.

Ten Casanova vel Seingalt, jak się samozwańczo mienił, był jednym z najsłynniejszych i najniebezpieczniejszych awanturników tego czasu. Przybywał z Warszawy, skąd wyjechać był zniewolony, i jadąc bez planu i celu, zawadził o Lwów, kilka dni się tu zatrzymując.

Sabi, poznawszy Fogelwandra z awanturnikiem, zaprosił obu na wieczór do siebie. Fogelwander wiedział, na jakie się naraża niebezpieczeństwo, przyjmując zaproszenie, ale oprzeć się nie mógł. Kawaler de Seingalt objeżdżał całą Europę, znał doskonale wszystkie stolice, przebywał najrozmaitsze przygody, a o wszystkim tak wybornie opowiadać umiał, że Fogelwander, stęskniony i znudzony tak długim pobytem w garnizonie lwowskim, nie mógł sobie odmówić tej przyjemności, jaką mu sprawiała rozmowa z cudzoziemcem. Nadto Sabi nagadał mu mnóstwo niestworzonych rzeczy o swoim rodaku:

— Jest to człowiek sławny w całej Europie i, jednym słowem, znakomity — opowiadał Sabi. — Znają go w Londynie, w Paryżu, w Wiedniu, Berlinie, Madrycie, Wenecji, Neapolu, w Rzymie, w Petersburgu, w Warszawie — a wszędzie obracał się między najznakomitszą arystokracją. Jest hrabią papieskim i kawalerem Złotej Ostrogi, napisał kilka dzieł uczonych; w Warszawie bywał u króla jako gość bardzo mile widziany, na nieszczęście jednak poróżnił się z panem łowczym Branickim o aktorkę, signorę Binetti, wyzwał go na pojedynek, zranił i wyjechać musiał. Był u wojewody Potockiego w Krystynopolu, teraz jedzie do księcia Lubomirskiego do Łańcuta, który bardzo go ceni i koniecznie bliżej poznać pragnie... Byłbyś szalony, gdybyś unikać chciał znajomości tak znakomitego człowieka...

Pan major Sabi, wielbiąc tak zalety swego „sławnego” rodaka, zapomniał dodać kilka drobnych szczegółów, zapomniał w pośpiechu nadmienić, że ten sławny kawaler de Seingalt był szalbierzem, że w Wenecji wyłamał się z więzienia, że w Londynie omal go nie powieszono za sprzedanie fałszywego wekslu, że w Madrycie ledwie co nie zamienił więzienia na galery, że w Paryżu wydano przeciw niemu łettre de cachet, że w Florencji wielki książę wypędził go za spółkę z szulerami...

Fogelwander nie znał odwrotnej strony medalu i uległ pokusie... W wieczór udał się na umówione miejsce, a gdybyśmy tam poszli za nim z czytelnikiem naszym, ujrzelibyśmy go przy stole, jak rozpalony trunkiem i namiętnością, z bladą, wzburzoną twarzą, ze spiekłymi od gorączkowego rozdrażnienia ustami, z oczyma iskrzącymi się złowrogim żarem — rzuca lichwiarskie dukaty na hazard szalonej gry, zwanej passa dieci.

Fogelwander po kilku chwilach szczęścia, które uśmiechnęło się doń zwodniczo, począł przegrywać stawkę po stawce. Za godzinę miał już ledwo pięćdziesiąt dukatów. Kilkakrotnie głuchy, stłumiony głos rozsądku odzywał się doń napomnieniem, ale namiętność przemogła.

Rozpacz, gniew, wściekłość i ustawiczna nadzieja powetowania straty gnały go jak furie piekielne w zasadzkę. Obaj Włosi, Sabi i kawaler de Seingalt, grali z zimną krwią, wesoło i swobodnie, a Seingalt ustawicznie opowiadał najrozmaitsze przygody, kłamiąc i przesadzając z bezprzykładnym samochwalstwem.

Przed Fogelwandrem leżały już tylko drobne szczątki sumy, którą niedawno okupił zastawem swej rangi. Przeliczył ją drżącymi rękami, ułożył w stos i chciał rzucić na jedną stawkę. Seingalt, który trzymał bank, odsunął pieniądze z grzecznym uśmiechem.

Cospetto! — zawołał — Dość już na dzisiaj! Mój panie hrabio, nie masz dziś szczęścia, zostaw tę rezerwę — niechaj to będą smocze zęby, z których w szczęśliwej chwili wyrosną znowu legiony złotych holenderskich rycerzy!...

I wyciągając się na krześle, poprawił piżony na swej upudrowanej fryzurze, strzepał aksamitny frak a la Pompadour i rzucił wzrok zadowolony na swoje jedwabne pończochy a rouleau i na duże spinki przy trzewikach, których kamienie były podejrzanego blasku i bardzo podejrzanej wielkości.

Potem z kieszeni swej długiej, białej i złotem haftowanej kamizelki wyciągnął dużą kieskę, aby w nią pozbierać wygrane pieniądze. Gdy wyciągnął woreczek, wyskoczyła z kieszeni i padła na stół mała miniaturka na kości słoniowej, a potoczywszy się po stole, zatrzymała się na dukatach, które jeszcze leżały przed Fogelwandrem.

Młody oficer siedział podówczas właśnie w głębokim zadumaniu, a oczy jego wlepione były w resztkę złota. Miniaturka uderzyła go tedy zaraz. Obojętnie i przelotnie spojrzał z początku na miniaturkę i chciał ją już odsunąć Seingaltowi, gdy naraz drgnął cały, a na twarzy mu wystąpił wyraz nagłego zdziwienia. Chwycił gorączkowo szybkę ze słoniowej kości i począł się jej chciwie przypatrywać...

Miniaturka pochodziła spod lichego widocznie pędzla, a mimo to z dokładną wiernością oddawała rysy, które na zawsze wbiły się w pamięć i wyobraźnię Fogelwandrą. Sylwetka wyobrażała młodą dziewczynę niepospolitej piękności, ubraną w strój o wschodnich cechach. Był to dziwnie podobny, choć niezręcznie malowany portret owej tajemniczej, nieszczęśliwej ofiary Szachina, nad której wyswobodzeniem myślał Fogelwander.

Jakby nie chciał wierzyć swym zmysłom, Fogelwander przetarł oczy i raz jeszcze dokładnie przyglądał się miniaturce. Nie, to nie było złudzenie, to była ona z pewnością!... Fogelwander zatrzymał w dłoni sylwetkę i zapytał Seingalta:

— Skąd pan masz ten portrecik?

O che bella cosa! — odparł Włoch z uśmiechem. — Skąd go mam?! Cospetto, czy ja jedną mam miniaturkę pięknej kobiety!? Mam całą galerię najpierwszych piękności europejskich, a gdybym tu został dłużej w tym waszym zakazanym gnieździe, rozpakowałbym się i pokazałbym wam tę rzadką kolekcję... Ale, panie hrabio Fogelwander, dlaczego cię tak mocno zajęła?

Fogelwander pokonał w sobie uczucie zdumienia i zajęcia.

— Bo to musi być śliczna kobieta! — odparł na pozór spokojnie.

— Podzielam pańskie zdanie — rzekł Włoch — i tym bardziej żałuję, że jej nie znam i nie widziałem nigdy!

— Jakże się dostała w pańskie ręce? — zapytał oficer, udając obojętność.

— To cała historia dość zabawna i dość ciekawa, jednakże nie wiem, czy ją usłyszeć zechcecie.

— Ale przeciwnie, przeciwnie, ta piękność mocno mnie zaintrygowała; chętnie cię słuchać będę, panie kawalerze.

Włoski awanturnik rozparł się wygodnie w krześle i począł mówić:

— Wiecie, że wracam teraz z Warszawy, gdzie ta mała Binetti pozbawiła mnie kariery, którą na dworze waszym niechybnie zrobić bym musiał. Otóż pewnego razu, właśnie kiedym wychodził z pałacu księcia Sułkowskiego, u którego byłem na obiedzie, dopadł mnie stary Grek pewien i, rzuciwszy mi się gwałtownie na szyję, zawołał: — Mistrzu, wróć mi życie!... — Ale tu znowu musiałbym z Warszawy wrócić do Hagi i przytoczyć inną zabawną przygodę...

— Słuchamy, słuchamy! — zachęcał Fogelwander Włocha do dalszej opowieści.

— Kiedy przed dwoma laty byłem w Hadze — mówił awanturnik — zrobiłem znajomość z pewnym bogatym bardzo bankierem i kupcem, który miał piękną córkę. Bywałem często w domu, a że zgadało się o alchemii i kabalistyce, oświadczyłem, że jestem adeptem czarnej filozofii...

— Więc ty się bawisz i w czarną filozofię, Giacomo? — przerwał major Sabi z poufałym śmiechem.

— Mój drogi, ja się bawię wszystkim — odparł Włoch dumnie, podnosząc głowę. — W Kalabrii byłem już niemal księdzem, w Wenecji bawiłem się w lekarza i skrzypka, w Neapolu fabrykowałem merkuriusz, na wyspie Korfu byłem oficerem, w Paryżu miałem fabrykę jedwabnych materyj, w Berlinie założyłem loterię, którą Casalbigi dotąd prowadzi, i tak dalej bez końca — czemuż tedy nie miałbym się czasem zabawić w kabalistykę?

— Owóż w Hadze u tego bankiera... — poddał Fogelwander, chcąc gadatliwość Włocha sprowadzić na temat, który go tak mocno zajmował.

— Otóż w Hadze — ciągnął awanturnik — udało mi się raz za pomocą figur i piramid z cyfr kabalistycznych dać kilka trafnych odpowiedzi, które sprawdziwszy się, zrobiły mnie wielkim adeptem i czarodziejem w oczach bogatych holenderskich bałwanów. Zdarzyło się tedy, że przybył do Hagi agent francuski, który miał traktować o znaczną pożyczkę dla swego dworu. Mój znajomy bankier zajął się bardzo tym interesem i chciał w nim wziąć bardzo znaczny udział wspólnie z pewnym wielce bogatym Grekiem, kupcem i bankierem na Multanach...

— I ten Grek to był ten sam, co się teraz w Warszawie rzucił panu w ramiona? — przerwał Fogelwander.

Cospetto! Domyślny z pana słuchacz — odparł z ironicznym przekąsem awanturnik, niekontent, że mu przerywają. — Owóż mój bankier, mając niezmiernie wysokie wyobrażenie o mojej sztuce kabalistycznej, prosił mnie, abym zapytał mego tajemniczego geniusza, czy interes z pożyczką będzie zyskowny. Był przy tym i ów Grek bogaty. Tymczasem ja, moi panowie, przez stosunki moje z kardynałem de Bernis wiedziałem, że owemu agentowi odebrano pełnomocnictwo do zaciągnięcia pożyczki, gdyż już po wysłaniu go do Hagi przekonano się, iż jest niebezpiecznym oszustem, wiedziałem też, że lada dzień miał się pojawić w Hadze kurier francuski z prośbą o wydanie szalbierza. Wiedząc to, mogłem śmiało wróżyć. Popisałem rozmaite znaki kabalistyczne, postawiłem dowolne cyfry w piramidy, liczyłem, kombinowałem, imitowałem zawzięcie i obwieściłem w końcu z uroczystą miną wyrocznię: — Nie kończcie interesu dzisiaj, bo poniesiecie olbrzymie straty. Cierpliwości przez dni kilka. — Wystawcie sobie, moi panowie, na drugi dzień agent, przeczuwając coś złego, ucieka, na trzeci dzień przybywa kurier francuski z prośbą o jego wydanie, na czwarty dzień przychodzi do mnie bankier z Greczynem i z wyrazami czci i podziwu dziękują mi za magiczną przestrogę. Ten tryumf byłby upewnił mi karierę w Holandii, ale licho przyniosło Piccolominiego...

— Oto ten sam Greczyn — przerwał znowu grzecznie Fogelwander — spotyka pana kawalera w Warszawie...

— Tak jest, ten sam Greczyn spotyka mnie przed dwoma miesiącami nagle w Warszawie — ciągnął awanturnik — rzuca mi się na szyję i woła: — Mistrzu, ratuj mnie! Wróć mi życie! — Pytam, czego żąda ode mnie. — Panie — woła Greczyn, targając brodę — skradziono mi haniebnie córkę moją, dziecko jedyne, ukochane, szczęście mego życia, pociechę siwych włosów moich. Zapytaj twojej wyroczni, gdzie ją znaleźć mogę! — I to mówiąc, podaje mi tę oto miniaturkę na słoniowej kości, którą pan masz w ręku. Był w Warszawie Włoch, Tadini, bazgracz mizerny, co udawał wielkiego malarza, a w wolnych chwilach wykłuwał oczy ludziom pod pozorem, że bielmo operować umie; otóż ten Tadini według ślicznej miniatury, którą strapiony ojciec posiadał, narobił kilkadziesiąt takich sylwetek. Grek je potem rozsyłał po rozmaitych miastach dla tym prędszego wyszukania straconej córki. Otóż i historia tej miniaturki.

— I cóż pan poradziłeś temu biednemu ojcu? — zapytał Fogelwander.

O che bella cosa! Com mu poradził! — zawołał z głośnym śmiechem awanturnik. — Wiedziałem tyle o jego córce, co o trzeciej tanecznicy Wielkiego Mogoła! Ale vult decipi, ergo decipiatur! Kiedy na serio wierzył w moją nadprzyrodzoną wiadomość, czemuż nie miałem z tego korzystać? Stary jest bogaty, bardzo bogaty... Czemuż nie miałem wyzyskać łatwowierności, sam będąc właśnie bez grosza? Sabi, powiedz, czemu?

— Nie widzę przyczyny, cavaliere... — odparł Sabi, przyznając słuszność zupełną Seingaltowi.

Fogelwander spojrzał ze wstrętem i pogardą na obu awanturników.

— Wziąłem starego do siebie — opowiadał dalej z cyniczną swobodą wywołaniec — począłem zapisywać papier cyfrymi, które mi wpadły do głowy, stawić z nich piramidy, trójkąty i koła, nazywając to kluczem Salamona, clavicula Salamonis, a stary patrzał na mnie z głęboką wiarą i podziwem. Rozumny, jeśli nie wyzyska głupca, sam staje się głupcem. Owóż po długich korowodach dałem mu taką wyrocznię: — Widzę twoją córkę tam, kędy graniczny półksiężyc przebija się srebrem, na czerwonym pomoście, w rękach człowieka o kruczych włosach, który z dalekich pól i z dalekich lasów wędruje.

— I cóż miała znaczyć ta odpowiedź kabalistyczna? — zapytał Fogelwander.

— Cha... cha... cha... — zaśmiał się awanturnik — alboż ja wiem? Powiedziałem, co mi na myśl przyszło, strzel mi pan w łeb, a nie objaśnię, co to miało znaczyć.

— A Grek czy zadowolony był z takiej ciemnej odpowiedzi? — zapytał dalej Fogelwander.

Cospetto, i jak jeszcze! Pomyślał nad nią chwilkę i nagle krzyknął radośnie, uderzył w dłonie, rzucił mi się w objęcia, ściskając tak silnie, żem się omal nie udusił i wołał: — Już wiem, już wiem. — Kiedy wiesz to wybornie — pomyślałem w duchu — bo ja nic nie wiem. Uradowany Greczyn dał mi sto dukatów i zapewniał o dozgonnej wdzięczności. — Już wiem, już wiem! — wołał ciągle. — To ten łotr Boscamps wykradł mi moje dziecko! O, jakaż mądra jest pańska wyrocznia! Pan sam nie wiesz, jaką boską posiadasz sztukę: — Mąż, który z pól i lasów wędruje. — Bois — las, camp — pole, Boscamps — mąż z lasów i pól! O, to Boscamps, z pewnością Boscamps!

I Seingalt, powtórzywszy te słowa nieszczęśliwego ojca, śmiać się począł ogromnie.

— Stary Greczyn poleciał jak szalony — ciągnął dalej swą opowieść — i już go odtąd nie widziałem. Ale co najciekawsza i najzabawniejsza w całej tej sprawie, że dawszy taką wyrocznię, jaka mi na język przyszła, wskazałem osobę rzeczywiście żyjącą. Pan Moszczyński, który mnie w Warszawie przyjaźnią swoją zaszczycał, opowiedział mi później, że istnieje taki pan Boscamps, że jest internuncjuszem waszej Rzeczypospolitej w Turcji i że kupuje na wschodzie śliczne dziewczęta. Ma on mieć polskie nazwisko, które także pola i lasy oznacza. Pan Moszczyński powiedział mi to nazwisko, ale zapomniałem, bo trudne.

— Ten pan nazywa się istotnie Boscamps-Lasopolski i jest internuncjuszem polskim u Porty — potwierdził Fogelwander.

— Tak, tak — przypomniał sobie awanturnik — a jenerał Roniker mówił także, iż ten pan Boscamps lubi czasem przywozić z sobą do Polski piękne Greczynki i Gruzinki. Wystawcie sobie, moi panowie — dodał, śmiejąc się na całe gardło — gdyby ślepy przypadek zdarzył, że córka tego głupiego Greka znalazła się u Boscampsa, przyszedłbym tanim kosztem, mimo woli i wiedzy, do sławy kabalisty!

— Nie pamiętasz przypadkiem, kawalerze — zapytał Fogelwander — jak się ten stary Grek nazywa?

— Jest to fanariota, nazywa się Movropolos czy Maurokordato, czy jakoś inaczej... Ale, popatrz pan na drugą stronę miniaturki, znajdziesz pan tam imię i nazwisko tej pięknej, skradzionej fanariotki.

Fogelwander spojrzał na miniaturę i odczytał napis: Erinna Maurodukas.

— Czy nie mógłbyś mi odstąpić tej sylwetki, mości kawalerze? — zapytał oficer.

— Nie — odparł Seingalt.

— Jakąż ma wartość dla pana?

— Za małą, abym ją mógł panu darować, za wielką, abym ją miał przedać.

— To znaczy, że nie ma żadnego sposobu nabycia tej sylwetki...

— Owszem, jest jeden. Mogę ją przegrać... — odparł awanturnik, uśmiechając się. — Stawka dukat...

— Zgoda — odparł Fogelwander i rozpoczęła się gra o sylwetkę. Ostatnie dukaty znikały sprzed oficera jeden po drugim... Gdy się los rozstrzygnął w końcu, został Fogelwandrowi jeden tylko dukat — ale miniaturka pięknej fanariotki była jego własnością.



VII


Spowiedź Trohima


Biały już był dzień, kiedy Fogelwander pożegnał Sabiego i Seingalta i opuścił jaskinię szulerską. Wracał z jednym dukatem w kieszeni, ale, rzecz dziwna, strata tak dotkliwa, niepowetowana, równająca się niemal zupełnej ruinie, przestała mu teraz wydawać się straszliwym ciosem. Przed godziną jeszcze, przegrawszy grosz lichwiarski, młody oficer czuł w duszy rozpacz prawdziwą, a do głowy cisnęły się samobójcze myśli.

Niespodziewane szczegóły, które otrzymał od włoskiego awanturnika o niewolnicy Szachina, wydały mu się tak kosztowną zdobyczą, że powetować mogły stratę pieniężną. Piękna fanariotka, która od pierwszej chwili stała się królową jego żywej wyobraźni, a może i serca, zasłoniła mu swą uroczą postacią przyszłość smutną.

Przejmowało to szczególną radością Fogelwandra, że imaginacja jego nie łudziła się, wyobrażając mu to tajemnicze, cudowne dziewczę jako ofiarę zbrodni, jako nieszczęsną istotę, wyrwaną z łona rodziny. Szczegóły Seingalta, tak dziwnym przypadkiem potwierdzające te domysły, podniecały jeszcze bardziej, jeżeli to być mogło, zajęcie młodego oficera.

Wracając do domu, nie wypuszczał z rąk miniaturki, lecz wpatrywał się w urocze rysy fanariotki z uczuciem dziwnej rozkoszy. Ale spoza tej ślicznej główki, strojnej czarem wyjątkowej piękności, wychylała się w myśli Fogelwandra wstrętna i dzika twarz opryszka, który według warunku Szachina miał być kluczem do tego skarbu.

Fogelwander przypomniał sobie pod wpływem tego zespolenia myśli wczorajszą wizytę Bambera, który go upewnił, że Trokim nie znajduje się już w niebezpieczeństwie życia, i że w krótkim czasie powrócić może zupełnie do zdrowia. Przyszło mu na myśl, że nim rozpocznie jakie kroki przeciw Szachinowi, należałoby wybadać watażkę i próbować, czy zeznania jego nie dostarczą mu jakiej dalszej wskazówki, jakiego dalszego wątku do całej tajemniczej sprawy.

Zamiast udać się tedy do domu Fogelwander zboczył z drogi i udał się do klasztoru Karmelitów. Na korytarzu spotkał poczciwego przeora.

— Dobrze, że przychodzisz, rotmistrzu — zawołał mnich — wołać cię już chciałem, bo potrzebuję brachium militare!

— A to przeciw komu, ojcze drogi?

— Przeciw komuż, jeśli nie przeciw twemu opryszkowi! Lepiej mu już i żyć będzie z pewnością, ale wyobraź sobie, rotmistrzu, przebrać się nie chce i stawia opór zacięty, skoro chcemy zdjąć z niego nędzną, obdartą płótniankę... Dziki to jakiś zbójca, ponury i milczący jak noc bez gwiazd Bożych... Czarna być to musi dusza, co z tych małych, zapadłych oczu przegląda...

— Bądź spokojny, ojcze — odparł Fogelwander — jeżeli hajdamak ten krnąbrny i wam przykrość tu robi, poskromić go zaraz potrafię.

Rzekłszy to, Fogelwander udał się do celi, w której złożono opryszka. Trokim na odgłos otwierających się drzwi ruszył się niespokojnie na swym łożu, a gdy ujrzał mundur przed sobą, zatrwożył się widocznie i w oczach jego lęk nagły zamigotał. Gdy jednak przypatrzył się bliżej swemu gościowi i rozeznał twarz Fogelwandra, zdawało się, jakoby się uspokoił. Zamknął wszakże oczy i odwrócił na bok głowę.

Fogelwander zbliżył się do watażki i ozwał się łagodnym głosem: — Trokim, jak ci jest teraz?

Watażka odwrócił głowę, podniósł ją nawet nieco, co mu zdawało się sprawiać ból wielki, i wlepiając swe małe, przenikliwe oczy w twarz oficera, rzekł wyraźnym, choć osłabionym jeszcze głosem:

— To wy, złoty, miłosierny panie! To wy, jasny rotmistrzu! Oby wam Bóg dał Królestwo Niebieskie!

— Czyś ty mnie poznał, Trokim? — zapytał Fogelwander.

— Czy ja was poznałem? O, ja bym was poznał i za sto lat jeszcze! Ja was dwa razy widziałem, jasny, najmiłościwszy panie! Raz z tą pogańską duszą, z Szachinem niewiarą... Drugi raz w tej nocy... O, ja was widziałem, choć mi krew oczy oślepiała. Wyście mnie nie dali dobić jak psa, wyście mnie tu, do tego monasteru przynieśli! Ale cóż, kiedy to nie taki monaster, jak nasz, to inne mnichy jakieś, nie czerńcy, ta i człowiek nawet wyspowiadać się nierad przed nimi!... O, wy dobry pan, miłosierny pan, jasny rotmistrzu!

Watażka urwał, jakby dłuższe mówienie odbierało mu siły. Fogelwander stał przy nim i nie przerywał chwili milczenia.

Watażka podniósł znowu nieco głowę, powiódł dokoła oczyma, spojrzał ku drzwiom i rzekł sucho:

— Wy tu sami, jasny panie?

— Sam.

— Jasny panie, Trokim wam coś ma powiedzieć, ale o tym cyt, przed nikim! Jeno drzwi zamknąć trzeba...

Fogelwander usłuchał prośby i zasunął rygiel.

— Co mi masz powiedzieć, Trokim? — rzekł. — Mów śmiało, ja mam serce, ja także człowiek, nie zdradzę cię, a co będę mógł, to zrobię.

— Ja się nie boję już teraz waszej zdrady — mówił Trokim — mnie już teraz na jedno wychodzi. Prędzej ja umrę niż na nogi wstanę, a jak umrę, tak i co wy mi zrobicie?...

— Nie umrzesz, Trokim, doktór mówił, że zdrów będziesz...

— Ot, co tam doktór! Doktór swoje, a Bóg swoje. Jak nie umrę, to nie przez doktora, ale przez świętego Onufrego cudotwórcę. A jak nie umrę, to i co mi gorszego będzie, niż mi było? Usłuchacie, to dobrze, a jak nie, to i cóż poradzić?...

Rzekłszy to, Trokim dobył sił wszelkich, które mimo osłabienia pozostały jeszcze w jego herkulicznych muskułach, dźwignął się i usiadł.

— Trokim, nie podnoś się — przestrzegł oficer — to ci zaszkodzić może!

— Ot, co ma szkodzić! Mnie już raz wasze dragony, jasny rotmistrzu, kulami przedziurawiły jak sito, temu lat trzy będzie. Miałem ośmnaście lotek w ciele, a przecie raczkiem do wsi zalazłem i tam się ukryłem. I nic mi nie było...

Rzekłszy to, Trokim począł macać palcami swoją nędzną płótniankę, poszarpaną niemal w same gałgany i strzępy.

— Macie nóż, jasny panie? — zapytał.

Fogelwander wydobył nóż mały i podał go mu z ciekawym spojrzeniem.

— Dajcież mi wasz kapelusz, jasny rotmistrzu!... — mruknął watażka. — Podtrzymajcie go trochę, może nie pożałujecie tego...

Fogelwander, zaciekawiony w najwyższym stopniu, podsunął poduszkę watażce, aby mógł oprzeć głowę zranioną i podał swój kapelusz.

Watażka począł pruć cały rąbek swej płótnianki. Za pierwszym szarpnięciem noża błysnęło złoto. Był to dukat. Watażka rzucił go do kapelusza i pruł dalej. Dukat po dukacie spadał do kapelusza. Nareszcie Trokim przerwał swoją robotę.

— Porachujcie — rzekł do oficera i opuścił głowę na poduszkę w znużeniu.

— Trzydzieści — rzekł Fogelwander.

— To wszystkie, więcej nie wziąłem z sobą.

Chwilkę Trokim odpoczywał, potem chwycił znowu nóż i pruć począł płótniankę w innym miejscu.

— I to weźcie... — rzekł, podając jakiś mały przedmiot oficerowi.

Fogelwander wziął go z rąk Trokima i przystąpił do okna. Był to pierścień złoty, którego obrączka była pogięta i w jedną niemal masę zgnieciona. W zgniecionym złocie tkwił bardzo duży kamień, o ile Fogelwander mógł ocenić, brylant najczystszej wody.

— Co mam z tym zrobić? — zapytał.

— Dobry z was pan — odparł watażka — to dla was... To już wasze. Ale to mało, bardzo mało, to zadatek tylko drobny. Takiego złota ja mam dużo... dużo... ot, tak dużo...

I hajdamak podniósł obie ręce, jak mógł najwyżej.

— A takich pierścieniów i kamieni, a kraśniejszych jeszcze od tego, mnogo u mnie także, choć kwartą bierz... Ja was tak złotem obsypię, że ani jeden guzik z munduru nie będzie wyglądał spod samych czerwieńców, ale wysłuchajcie Trokima...

Trokim wytchnął chwilę i począł mówić dalej:

— Gdzie komu da Bóg szczęście, a mnie dał pokaranie. Z innych kampańczyków, co ze mną razem chodzili, jeden panuje sobie w Wołoszczyźnie, w złocie opływa; drugi w Moskwie kupcem jest bogatym i kramy ma wielkie; trzeci na szlachcica wyszedł — a ja ot... gdziem się dostał... Ale gdybym ja był wolny, gród cały razem z zamkiem i wszystkimi cerkwiami bym kupił — a złota by mnie nie brakło... Jasny rotmistrzu, słysz ty dobrze i na rozum bierz, co ja tobie powiem! Zróbcie, jak Trokim poradzi, a obu nam będzie dobrze!... Starczy czerwieńców dla was i dla mnie, a jeno na kobiercu siadać, korzenno jadać, słodko pijać, czeladzi siła, pracy mało, rozkoszy nazbyt... Ot, mi życie!...

Fogelwander uśmiechnął się na ten obraz idealnego życia, jakie się marzyło w wyobraźni opryszka.

— Nie śmiejcie wy się, jasny panie — mówił dalej watażka, któremu nie uszedł śmiech na twarzy oficera — bo to wszystko prawda szczera, co Trokim mówi... Ja mam skarb, wielki skarb... Skąd ja go wziąłem?... Alboż wy nie wiecie? Co tam bogactwa!! Aż człowiekowi w oczach świeci! Hej, były to czasy! Hulaliśmy po całej Ukrainie, po całym Podolu, wyprawiali się na Wołoszę, na Tatarów, a zewsząd juczno wracali! Siedem lat Bożych my tak wojowali sobie...

Chodziliśmy kupą w trzydziestu, to była nasza banda. Jak bieda była, wracaliśmy na Sicz, tam się okupili, a byle znowu wiosna, dalejże na wyprawę! My nie należeli do regestrowych na Siczy, do żadnego kurenia my się nie liczyli, tylko tak, po własnej woli i na własną rękę chodziło się za łupem. W tej gromadzie było nas dwóch kampańczyków, ja i Kozak Puk. Puk był najstarszy. Cośmy złowili, to szło częścią na podział, częścią na Puka. Był zły człowiek i niesprawiedliwy ten nasz watażka Puk: towarzyszy byle czym zbywał, a sobie garnął bogactwa...

Bywało przy kupcu, co wracał z Bałty, tysiące czerwieńców my wzięli, na Żydach kwartami pereł i karbowańców złupili, bywało Śmiła kopami czerwieńców się okupić musiała — wtedy Puk mołojcom po dukacie rzucił, po dwa, mnie jako starszyźnie pół kopy najwięcej, a resztę grzebał... Gdzie grzebał, to wiedział tylko on i ja, a trzeci Bóg. A teraz i Puk już pod ziemią. Na świecie ja jeden znam, gdzie skarb leży, bo watażka wiedział, żem wierny, jak pies, i z sobą mnie zawsze brał, gdy miał dorzucić co do skarbu, bo sam poradzić by nie mógł...

Ale po co ja wam mam opowiadać wszystkie nasze hajdamackie sprawy?... Nie skończyłbym ani dziś, ani jutro, choćbym dzień i noc całą prawił, a prawił bez ustanku... Powiem tylko, co wam o tym skarbie zagrzebanym wiedzieć potrzeba... Temu dwa lata dwaj szlachcice przyczepili się do nas. Jeden Tomaszowski się zwał, drugi Kulikowski. Przystali do nas, a Puk ich przyjął do kompanii. We trzydzieści koni napadliśmy za ich poradą na Latyczów i zabrali skarbową kasę całą, dwieście tysięcy bez mała.

Tak się dziwnie zdarzyło, że gdy nas ścigano, obaj szlachta zgubę swoją znaleźli: jednego ubito, drugiego rannego wzięto. Trzeba było zniknąć na czas jakiś, bo był strach, że ranny wyśpiewa wszystko i nas zdradzi. Puk, jak zwykle, nam po trosze dał złota, może jaki tysiączek na głów trzydzieści, a resztę zatrzymał, pocieszając, że kiedyś, jak się tego moc wielka zbierze, wszystko między nas równo podzieli. Wysłał bandę całą naprzód, aby się wymknęła ku Wołoszy i pod Kałuszem nad Dniestrem na siebie czekać kazał. Sam mnie zabrał, na jucznym koniu złoto wioząc na miejsce, gdzie skarb leżał zagrzebany.

Odgrzebaliśmy, schowali złoto do złota i pośpieszyli za bandą na umówione miejsce. W Kałuszu pogoń nas dopadła, wytropili nas, my do Dniestru, kule za nami jak deszcz gęsty, ten i ów poszedł pod wodę, kilku złapano, ale my przecież do Wołoszy się przedarli... Posłano na nas gońców na wszystkie strony, z Kamieńca, ze Żwańca wybiegły za nami komendy, dragonia i towarzysze; do wszystkich baszów i kihajów rozpisano za nami — ale my dobrze znaliśmy wszystkich baszów i tego, co w Chocimie siedział, i tego, co w Benderze, i tego, co w Oczakowie; każdemu Puk się okupił i oczy poganie zamykali, a kihajowi, bywało, kilka czerwieńców do ręki, to się odczepił i dobrego zdrowia życzył na drogę...

Tak dotarliśmy do Wereżanki, do monasterku... Bodaj to ten monasterek wereżański! Czerńcy z nami trzymali jak z braćmi; prawda i to, że, bywało, czapkę złota dać w podarunku, to tak jakby kaszy, nic to nam nie znaczyło... My takich monasterów mieliśmy kilka; jak było ciężko, hul między czerńców jak do wody i bezpieczno tam jak na Siczy albo na Gardach. Monasterek wereżański siedział w borach jak wilk, na skałach jak orzeł, od biedy bronić się w nim było można jak w fortecy...

Byliśmy kilka dni w monasterku, aż starszy czerniec woła mnie i Puka i mówi:

— Mam ja dla was coś tłustego, mołojcy, obłowicie się hojnie, jeno aby i mnie z tego skąpo nie było!

Powiada nam, że od kajmakana wielki grosz wiozą do baszy chocimskiego, cały wór czerwieńców, haracz hospodarski.

— Tędy a tędy powiozą, jedzie przy kasie kihaj i kilku janczarów — co to dla was?

My na to jak na lato, zasadzili się, wypadli, zabili kihaja, skłuli kilku janczarów, reszta uciekła, i skarb nasz!

Udało się; nigdy jeszcze takiego połowu nie mieliśmy! Ale bieda była wielka! Ruszyły się i Turki, i Wołochy za nami, ledwieśmy z życiem i skarbem uszli. Na Gardy uciekać chcieliśmy. Raz nas tak obsaczył Filipony, że z dwudziestu tylko ośmiu nas się przebiło, reszta zginęła lub w jeńcy poszła. Dopadliśmy Benderu, na szczęście basza tamtejszy o niczym jeszcze nie wiedział, przeprawili się przez Sorokę, wrócili pod Kałusz, potem przez Dniestr i ot, znowu w nasze strony...

Tu właśnie hulali sobie nasi, bunt jak morze się rozlał wszędy, zginęliśmy między czernią jak kamień w wodzie. Hulaliśmy razem z innymi; wiele krwi szlacheckiej i żydowskiej przeleli, a ze złotem, z perłami, z kamieniami drogimi aż kłopot był nieraz. Choć nasza banda teraz tylko kilka głów liczyła, trzymaliśmy się zawsze razem i wyprawiali się na własną rękę. Puk wiele bogactwa znowu nazbierał, ale i my go wiele dostali...

Zebrał się Pukowi znowu worek tęgi, trzeba było zagrzebać znowu tam, gdzie już skarb leżał. Jak zawsze, tak i teraz mnie wziął do pomocy. Ale nim ruszyliśmy na ukryte miejsce, pokazała się zdrada Puka. Było w naszej kompanii chłopię małe, syn diaczka. Chłopiec ten czytać umiał i pisać, a Puk go dlatego trzymał przy sobie.

Lubił mnie ten chłopak, bom mu dobry był zawsze, a bywało, kiedy Puk się upije i katować pocznie biedne dziecko, to ja mu na pomoc idę i z rąk Puka wydzieram. Ot, i za to lubił mnie sierota. Mówi mi przed samym odjazdem chłopak:

— Trokim, nie idźcie jutro z watażką!

— A czemuż bym ja iść nie miał? Chodzę ja z nim lat siedem, to i jutro pójdę.

— A ja wam mówię, nie idźcie, Trokim, bo watażka zdradą na was godzi! — rzecze chłopak i rozpowiada mi, że podsłuchał Puka, jak kochance swojej mówił, że jutro w nocy, gdy do tego skarbu razem pójdziemy, zgładzi mnie z tego świata, a potem złoto weźmie i na Wołoszy panować sobie będzie jak wojewoda.

Na zdrowie tobie, Puk, psi synu! — pomyślałem sobie. — Siedm lat jam ci wiernie służył za kampańczyka, a teraz ci zawadzam! Chcesz skarb cały wziąć dla siebie jednego, a mnie usta ziemią surową zatkać, aby już tylko ty i Pan Bóg wiedział o złocie zagrzebanym! Zobaczysz, gadzino, komu na bezgłowie wyjdzie! Milczkiem ty kąsasz, ugryzę i ja ciebie milczkiem...

Chłopak nie skłamał; wszystko, co mi powiedział, prawda była — ciągnął dalej opowieść swoją Trokim kampańczyk. — Nigdym nie chodził bez pistoletów i dużego noża, a siłą sprostać mogłem Pukowi. Wybraliśmy się razem z pełnym workiem, było co dźwigać. Były tam i dukaty, i ruble, i złotego naczynia dużo, sreber, kielichów, lichtarzy, perłowych bind żydowskich. Przebraliśmy się obaj z Pukiem za chłopów, co jadą z rybą suszoną, włożyli złoto na teligę pod słomę i pojechali tam, gdzie skarb był zagrzebany.

Do samego miejsca dojechać nie było można, bo skarbiec Puka znajdował się wśród przepaścistych jarów, niedaleko Kamieńca Podolskiego, blisko granicy tureckiej. Dojechawszy niedaleko Tatarzysk janczyniecką drogą w nocy, zostawiliśmy teligę w karczmie; ja wziąłem worek na barki, a watażka szedł za mną, ale tak niedługo było, bo bałem się, aby mnie z tyłu nie zastrzelił jak psa. Szedłem umyślnie złą drogą, choćbym na ślepo był umiał trafić na miejsce, aż widząc, że błądzę, watażka poszedł naprzód, klnąc mnie, żem pijany i droga mi się kręci przed oczyma.

Tak weszliśmy między jary głębokie i urwiste. Droga prowadziła nad samym brzegiem przepaści. Noc była bardzo ciemna, choć oczy wykól, a na trzy kroki nic nie zobaczysz. Puk szedł ledwie krokiem jednym naprzód, a ciągle się oglądał za mną. Ja nadsłuchuję, co mogę, i mam się na baczności przed zdradą. Nagle słyszę... krak... krak... Oho, wiem ja, czym to pachnie, nie zwiedziesz, zdrajco!... To watażka spust u samopału naciągał...

Myślę sobie, już on gotów na mnie, poganin, jeno się odwróci, a palnie i koniec. Już nie ma czasu czekać a dumać, jednemu z nas śmierć sądzona... Skoczyłem nagle, jak kot, chwyciłem watażkę za kark i całą siłą pchnąłem w przepaść... Ledwie krzyknął... i zginął w przepaści... Stuknęło na dnie w jarze, jakby bryła ciężka spadła, zostałem sam wśród nocy...

Nachyliłem się ponad jar... Widzieć nie można było w ciemności, ale słuchałem, czy się jęk nie odezwie... Ani pisnął... poszedł milczkiem do biesa i kość jedna nie pozostała pewnie w nim cała... Ptak jeno jakiś duży a czarny, spłoszony hukiem, podleciał z jaru, a ja trzy razy krzyż zrobiłem, bo mi się w strachu zdało, że to sam nieczysty pędzi z duszą watażki...

Poczekawszy chwilę, poszedłem dalej w ukryte miejsce, a jak tylko zaświtało, zagrzebałem skarb w tej jaskini na dnie jaru, gdzie i reszta była... Mocny Boże, co tam złota i srebra! Bałem się w dzień wracać, bo komendy pana regimentarza Stempkowskiego i rosyjskie kozaki gęsto już się wtedy uwijały wszędzie, a kogo z naszych przydybano z bronią, na pal szedł albo od kuli ginął...

Przez cały ten Boży dzień dumałem w jarze, co zrobić z sobą? Złota mam huk, jeno się w nim kąp a pływaj, a pełnymi czapkami siej po drodze... Jest złoto, byle swoboda była... Dumałem i wydumałem, aby pójść na Teliguł pod Oczaków, tam między rybołowców się zaciągnąć, biedę przeczekać, a jak już przestaną wieszać i na pal wbijać kampańczyków, powrócić, skarb powoli wynosić, ta żyć gdzie po królewsku na Wołoszy.

Kiedy noc przyszła, ruszyłem w drogę. Licho mnie skusiło wstąpić po konia i teligę do karczmy na Tatarzyskach... Ledwiem wyszedł na janczyniecką drogę, a tu widzę komendę dragonii, prosto sadzi na mnie. Byłem ubrany nędznie, ot, w tej samej płótniance, co ją widzicie; odrzuciłem prędko pistolety i nóż poza siebie na pole, ta i myślę sobie, napastować mnie nie będą a wolno puszczą...

Nadjechali dragoni i zatrzymali. Ja, głupi, pokłon niski robię, suplikuję się, żem stróż od Żyda karczmarza i czapką ziemię zamiatam. Bóg mię rozumu pozbawił, zapomniałem, że choć na głowie włosy mi odrosły, osełedec hajdamacki znać jeszcze było. Zobaczyli dragoni osełedec i wzięli mnie z sobą. Chcieli mnie na pierwszym lepszym drzewie powiesić, ale komendant był ludzki i żywego do Kamieńca dostawił... Tam już było mnogo ludu naszego. Mnie wtrącili w loch razem z innymi.

Trokim przerwał swoje opowiadanie. Osłabionej piersi rannego opryszka zabrakło tchu. Wypoczął chwilę dłuższą, a potem odezwał się znowu:

— Dużo wam mówiłem, a może dość było powiedzieć tylko, że mam skarb wielki w ukryciu... Ale kto wie, czybyście byli uwierzyli tak od razu, jasny panie... Ale teraz posłuchajcie najważniejszej sprawy... Weźcie okup sowity i dajcie mi wolność!

Fogelwander milczał pod wrażeniem całej tej opowieści hajdamackiej.

— Nie mówicie nic, jasny panie? — mówił dalej Trokim. — Sprawiedliwie, kupujesz, to kupuj — ale co dasz? Ot, ja wam powiem, co dam, pewno więcej niż Szachin niewiara...

— Czekaj! — przerwał Fogelwander. — Kto jest ten Szachin i skąd go znasz?

— Skąd ja znam Bunię czy tam Szachina? Bo my go i tak, i tak nazywali... — odpowiedział kampańczyk — bodaj się w skonaniu wił jak żmija... Szachin, jasny panie, to był nasz kupiec, nasz hajdamacki kupiec... On z cudzego mienia i cudzej krwi więcej miał niż inni. Chodził za nami jak kruk za nieżywym bydlęciem; co my gdzie zrabowali, a watażka o tym nie wiedział, to on wszystko od nas kupował. Jeden Puk tylko mu nic nie sprzedał. Człowiek nie znał się na złocie; bywało, Szachin za wiadro wódki nabierze pierścieni, pucharów, kielichów kościelnych, da czapkę barankową albo kilka łokci czerwonego atłasu, ot, i kupił.

— Więc ty znasz od dawna Szachina? — ozwał się Fogelwander. — Powiedzże mi, czemu on na ciebie czyha jak szatan na grzeszną duszę? Czy ty wiesz, Trokim, że gdybym był chciał, byłby mi Szachin zapłacił za ciebie jak za najpiękniejszego konia!

— A czemuż bym jak tego nie wiedział! — rzekł Trokim i oczy mu się roziskrzyły. — I on wie, czemu ja tak drogi dla niego. Jemu moja głowa tyle waży, co cały ten skarb zagrzebany. Szachin z nami długo handlował, znał wszystkie nasze tajemnice. Wiedział on o tym dobrze, że watażka Puk, co mu nigdy nic sprzedać nie chciał, grzebie złoto w ukrytym miejscu i że ja jeden tylko po watażce znam ten skarb duży.

Posiwiejesz, złoty paniczu — mówił dalej kampańczyk — a nie spotkasz żmii takiej, jak okrutny poganin ów, Bunia Szachin niewiara! Kiedy nas na gałęziach wieszają, na pale srogo biją, w kawały ćwiartują, kiedy hajdamackie głowy na kołach w płocie sterczą jak garnki, Szachin zdrów chodzi, wolno handluje, złoto liczy... Już ja się tego nie wyprę, żem krew przelał i rabował, ale człowiek głowę swoją na to stawił, życie ważył, kul się nie bał. Nie szanowałem ja krwi cudzej, ale nie szanowałem i swojej; przed wami my nie uciekali. Bywało, dragonia lub pancerni na nas idą, my staniemy, czapkami się pokłonim: — Zdrowiście, Lachy! — i nuż na nich, bywało, jeden na trzech, a śmiało i bez strachu...

A Szachinowi co? — mówił dalej z goryczą Trokim. — My, co wzięli od ludzi, poszło między łudzi. Bywało, jak w pierze porośniemy, jedziemy do Bałty, ubieramy się jak szlachta rycerze w czerwone buty, w karmazyn atłasowy, w kontusz z granatu; srebro rzucamy pełną garścią, cały jarmark wódką częstujemy; nahulamy się do woli, a potem człowiek jak stoi w kadź dziegciu skoczy na znak, że mu szlacheckie bławaty za nic stoją — i tak znowu bez grosza wraca do, swoich.

— Ale o tym Szachinie... Co wiesz więcej o tym Szachinie i czemu go się tak boisz? — przerwał Fogelwander watażce, który snadź z pewnym rodzajem rozkoszy przypomniał sobie hajdamackie czasy.

— Czemu ja się boję Szachina? — odrzekł kampańczyk. — Alboż ja nie wiem, co mnie czeka, gdybym mu w ręce popadł? Jasny rotmistrzu, on na hajdamakach skarb zarobił; za lada kopę groszy, za kilka złotych przedawali mu pierścienie, srebrne krzyże, puchary złociste, kielichy kościelne, ornaty i inne drogie bogactwa. A potem, gdy Bóg dopuścił i pomsta na nas przyszła a krwawe pokaranie, Szachin od dragonów i od kozaków nas jak bydło kupował, za Dniestr pędził, Turkom w Oczakowie, w Chocimie, w Benderze przedawał.

Ot, tu razem ze mną w lochu był jego parobek, co mu uciekł i za hajdamaka był wzięty, choć nigdy nie był kampańczykiem i chyba gdzie do czerni chłopskiej należał; ten mi opowiadał, co Szachin z naszymi robił. Taki był zwyczaj między czernią i między kampańczykami, że jak który jakiego się złota dorwał, coś większego we dworze lub u Żyda zrabował, przy sobie nie nosił, ale ot, chował, gdzie mógł, pod kamień jaki, w pień spróchniały, w burzanystepowe, jak wypadło. Szachin wiedział o tym, a jak którego gdzie odkupił, to go brał na męki, głodził, pić nie dawał, bił okrutnie, żarem palił, gwoździe w paznokcie wbijał, aby się dowiedzieć, gdzie zakopał złoto. On to wszystko między Turkami robił, na bisurmańskiej ziemi, bo mu tam bezpiecznie było, a basza wziął okup i nie litował się krwi chrześcijańskiej...

— A o skarbie twoim czy wie on także? — zapytał Fogelwander. — Mówił mi ten sam parobek jego, co siedział ze mną w lochu w Kamieńcu i tu, we Lwowie — odpowiedział Trokim — że on ciągle mnie szukał i o mnie rozpytywał. Dowiedział się o skarbie od kochanki Puka. Kiedy Puk z owej wyprawy do skarbu już żyw nie wrócił, tak ona już zaraz wiedziała, że albo z mojej zginął ręki, albo Lachom się dostał, i ot, głupia białogłowa wygadała się przed Szachinem. Ale ona nie wiedziała, gdzie skarb zagrzebany. Szachin mnie szukał, wszędzie szukał, aż się dowiedział od innych pojmanych hajdamaków, że mnie tu, do Lwowa popędzono. Przylazła tu za mną gadzina... Chciał mnie od was kupić, jasny rotmistrzu, ale chybabyście Boga w sercu nie mieli, abyście krew chrześcijańską mieli oddać na zgubę. Wolę ja tu zginąć od kuli, od pala, od szubienicy, jak już wola wasza...

Tu Trokim przerwał, podniósł głowę, wpatrzył się swymi małymi oczkami badawczo w Fogelwandra i rzekł po chwili namysłu:

— Chcecie mnie przedać, to przedajcie temu, kto da najwięcej... A ja ze wszystkich dam najwięcej. Przedajcie Trokima Trokimowi!... Słuchajcież teraz dobrze! Zróbcie wy ugodę ze mną, jasny panie!... Ja was zaprowadzę do skarbu, skoro na nogi wstanę. Podzielimy skarb na trzy części, na trzy równe, sprawiedliwe części. Jedna Bogu, druga wam, trzecia mnie...

— Bóg przeklął twój skarb, Trokimie — rzekł Fogelwander — mnie by on hańbę i klątwę przyniósł, a tobie go na co?

— Kto to wie — odparł Trokim. — Wy pan, wy oficer, wy uczony, ale już to monachy lepiej wiedzą, co Bogu miłe, a co nie. Bóg przyjmie moją ofiarę, mnie o tym monachy z Wereżanki mówiły. Ja zbuduję monaster za złoto, piękny monaster, sześciu siwobrodych czerńców modlić się tam będzie w dzień i noc; jeden przestanie, drugi zacznie, to i gdzieżby oni nie wymodlili przepuszczenia?... Ta jak to może być, złoty panie?... I temu nie wierzcie, żeby to skarb był przeklęty... Com ja słyszał, to słyszał — a mówili mi to kampańczyki, co byli przy tym: ihumen perejasławski wie o tym lepiej, a on krzyżem nam dał odpuszczenie. Kiedy ihumen pozwolił, to kto przekląć może?...

Trokim przerwał, a gdy Fogelwander, patrząc z litością na zbłąkanego zbrodniarza, nic nie mówił, ozwał się znowu z pewnym tryumfem:

— Ot, widzicie, że to inaczej niż wam się widzi, jasny panie... Tak jedna część Bogu, druga wam, trzecia mnie. Na co mnie złoto się przyda, pytacie? Żył człowiek lat pięćdziesiąt jak pies, gorzej niż pies, najadł się biedy na świecie, że aż strach mówić. Chciałby teraz panować trochę i szczęścia zażyć, nim umrze. Pójdę tam, gdzie lepiej, okupię się dobrze, aby mi swobodno było i monaster budować będę, a pod monasterem sobie futor piękny założę. Ot, żyłbym jak starosta, spróbowałbym pańskiego chleba... A wam by to co szkodziło?...

Wy może ciągle myślicie — mówił dalej po krótkiej przerwie Trokim, widząc, że oficer nic nie odpowiada —- wy może ciągle myślicie, że to nieprawda, co ja wam mówię, i że ja tylko chcę was oszukać, abyście mnie wolno puścili? A ja nie chcę nic naprzód, nie chcę nic darmo. Dopóki ja wam skarbu nie pokażę, niech ja będę wasz sługa, wasz niewolnik, wasz pies. Trzymajcie mnie na łańcuchu, póki zdrów nie wstanę, a potem chodźcie ze mną na miejsce, gdzie skarb leży, a jak się pogodzimy sprawiedliwie, wtedy dopiero ja wolny jak ptaszek! Teraz ja skończyłem, jasny panie, teraz nagadałem się dosyć, wy teraz mówcie...

Ledwie hajdamak tych słów domówił, kiedy u drzwi dały się słyszeć silne pukania. Fogelwander zostawił Trokima bez odpowiedzi i pośpieszył odsunąć rygiel. Do celi weszli przeor i doktor Bamber.

— Ojcze kochany — rzekł swobodnie Fogelwander, maskując wrażenie, które na nim sprawiły zwierzenia Trokima — nasz chory hajdamak zrzuci już teraz płótniankę. Możecie go przebrać w czystą odzież... — i, nachylając się do przeora, dodał z cicha: — Mam słówko pomówić z tobą, ojcze.

Zostawiając Bambera przy chorym, wyszli obaj na korytarz. Fogelwander trzymał w ręku dukaty Trokima.

— Wasz klasztor jest ubogi, ojcze — rzekł do przeora — narzuciłem wam chorego, który was na koszt naraża. Oto, czcigodny ojcze, trzydzieści dukatów za hajdamaka. Ja może dziś lub jutro wyjadę, a nie wiem, czy prędko wrócę. Pielęgnujcie miłosiernie chorego, zapłaćcie leki i poczciwego Bambera, sprawcie rannemu nową, przyzwoitą odzież, a jeśli co zostanie z tej sumy, rozdajcie ubogim i módlcie się, ojcze drogi, za tego nieszczęsnego grzesznika i... i... za mnie...

Mnich trzymał w ręku dukaty i milczał jakby z wielkiego zdziwienia.

— Ojcze drogi — rzekł Fogelwander — czy modlicie się i za tych, w których sercu szepce głos pokusy, a słabi są, aby go stłumić?...

— Modlimy się, synu... ale...

— O, to niech Bóg waszych modłów wysłucha! — przerwał dziwnym głosem Fogelwander.

Sędziwy mnich spoglądał na Fogelwandra ze zdziwieniem. Chciał przemówić, gdy Fogelwander nagle zapytał:

— Ojcze, czy z tej celi łatwo uciec?

— Cela ma silne kraty żelazne, mur gruby forteczny, okno leży wysoko. Cela ta leży od obronnej strony klasztoru.

— To dobrze; zapomniałem o tym — rzekł oficer. — Od dzisiaj będzie tu przychodził żołnierz i strzec będzie drzwi od korytarza. Ale, ojcze drogi, słowa kapłańskiego się trzymam: aż do pewnego czasu wszystko jest tajemnicą!

I nie dawszy nawet odpowiedzi zakonnikowi, zniknął w długim korytarzu...



VIII


Szturm


Wyszedłszy z klasztoru, Fogelwander czuł się prawie odurzonym. Jedna myśl po drugiej cisnęła się do głowy, a żadną nie mógł się zająć spokojnie. Kilka dni ostatnich przyniosło młodemu oficerowi tyle nagłych i głębokich wrażeń, a każde z tych wrażeń tak silnym odzywało się echem w żywej jego wyobraźni, że chwilami zdawało mu się, jakby ten cały dziwny szereg przygód i odkryć niespodziewanych, ta cała tajemnicza intryga, w którą się wplątał mimo woli, była tylko snem fantastycznym...

Szachin, handlarz dusz, którego chód zdradziecki Fogelwander ciągle jakby słyszał za swymi plecyma, którego szept jak syk węża brzmiał mu przykrym wspomnieniem w uszach; Trokim watażka, stróż ogromnego, tajemniczego skarbu, nędzarz, posiadający klucz do złota i klejnotów, na których ledwo co zastygła krew pomordowanych ofiar, postać szczególna, w której zbiegły się dziwaczne dwa skrajne kontrasty: ostatniej nędzy i bajecznego bogactwa; stary, sędziwy fanariota, zrozpaczony ojciec, co przebiega gdzieś teraz kraje dalekie, szukając straconego dziecka; w końcu ta cudownie piękna dziewczyna w niewoli u zbrodniarza, za której miniaturkę nie wahał się przegrać ostatniego grosza — wszystkie te postacie, jedna po drugiej lub wszystkie razem stanęły w całej swej dziwnej łączności przed rozgorączkowaną imaginacją Fogelwandra...

Ale nad wszystkimi wspomnieniami tych kilku dni górowało wspomnienie uroczej i nieszczęśliwej fanariotki, wszystkie postacie zwyciężała jej nadobna postać, nad wszystkimi planami unosił się plan jej ratunku... Czas był kosztowny, ani jednej chwili nie było do stracenia. Trzy dni, które Szachin czekać obiecał, ubiegały z dniem jutrzejszym — kampanię należało rozpocząć natychmiast.

Ale jak, skąd środki wziąć ku temu?... Ostatni grosz, tak ciężko okupiony, pojechał w daleki świat razem z włoskim awanturnikiem, o nowe postarać się środki było rzeczą niepodobną... Fogelwander nic już nie posiadał...

W tej chwili przypomniał mu się pognieciony pierścień watażki...

Oficer wyciągnął klejnot z kieszeni, gdzie go był ukrył w chwili nagłego nadejścia Bambera i przeora. Spojrzał na kamień kosztowny niepospolitej wielkości i zadrżał prawie... Zdawało mu się, że ten świetny brylant pali się takim samym dzikim, nieczystym ogniem jak oczy hajdamackie, że w blasku jego miga się krew i łuna pożaru...

Zdawało się Fogelwandrowi, że przywłaszczając sobie ten pierścień, poślubia zbrodnię, że nim, jakby ogniwem, łączy się z nieczystą pokusą, która przemawiała z opowieści watażki... Ale oprócz pierścienia nie miał Fogelwander nic, czym by ułatwić sobie mógł wykonanie najdroższego zamysłu... Ten klejnot złowrogi miał mu posłużyć do uwolnienia pięknej Erinny fanariotki...

Nie wahał się długo... Postanowił zapytać o wartość klejnotu i dać go w zastaw za sumę skromną, która by mu pozwoliła wybrać się w towarzystwie kilku żołnierzy na kilka dni do Brodów. Był wówczas we Lwowie niejaki Amsztel, znawca wielki brylantów i kosztowności, którymi handlował. Miał on wielki zbiór rzadkich klejnotów i cennych starożytności, mianowicie rzadkich monet, którymi szeroki prowadził handel, objeżdżając od czasu do czasu niemal wszystkie stolice europejskie.

Fogelwander udał się do Amsztela tym śmielej, że człowiek ten słynął z prawości i na zupełną zasługiwał ufność. Przywitawszy się z nim, podał mu, milcząc, pierścień pognieciony.

Amsztel wziął go obojętnie, jak człowiek oswojony już z kosztownościami najrozmaitszego rodzaju, lecz zaraz po pierwszym przelotnym spojrzeniu wystąpił na twarz jego wyraz żywego zajęcia. Podbiegł z nim do okna, począł badać starannie i zawołał nareszcie:

— Rotmistrzu, skąd masz ten kamień przedziwny?

— Powierzono mi ten pierścień i chciałbym się dowiedzieć, czy kamień w nim jest prawdziwy i jaką posiada wartość?

— Przepyszny, rzadki kamień!... — zawołał Amsztel, przypatrując się ze Wzrastającym zajęciem brylantowi. — Niezawodnie prawdziwy i nieoszacowanej wartości! Czy go przedajesz, rotmistrzu?

— Powtarzam, nie moja własność — odparł Fogelwander. — Jest to rzecz, której święcie dochować muszę...

— Ale skąd on się wziął tutaj, skąd się on wziął, ten przedziwny klejnot? — wołał Amsztel, nie mogąc oderwać wzroku od kamienia. — Jest to rzadkość niesłychana! Czy znasz się na brylantach?

— Bardzo mało.

— Strzeżże się, rotmistrzu, powierzać go komukolwiek! Taki kamień nie zdarzy się tak łatwo. Widziałem w moim życiu morze brylantów, całą Golkondę! Znam targowiska klejnotów w Londynie, Paryżu, Amsterdamie i na Wschodzie, ale wierz mi, rzadko kiedy podobna sztuka pojawiła się w handlu. Najniezawodniej jest prawdziwy! Co mu dodaje nadzwyczajnej wartości, to ów prześliczny, różowy przebłysk. Brylanty różowe niesłychanie są rzadkie w takiej wielkości; jeden tylko zdarzyło mi się widzieć przed laty kilkunastu w Semelinie. Pochodził ze skarbca Nadir-Szacha...

— Jak wysoko go cenisz, panie Amsztel? — zapytał Fogelwander.

— Dokładnie ci nie mogę powiedzieć zaraz, panie rotmistrzu — mówił Amsztel. — Musisz wiedzieć, że haniebnie jest szlifowany. Jakiś partacz miał go pod ręką! Potrzeba go wyjąć i posłać do Londynu, aby go tam szlifowano powtórnie. Dopiero wtedy cały jego przepych i cała barwa zajaśnieje w pełnym blasku. Nie mogę wiedzieć, jak wielka jest culasse; mniemam wszakże, że waży 15 karatów. Przypuśćmy, że przy ponownym szlifowaniu 3 karaty mu ubędą — to wart zawsze najmniej pięćdziesiąt tysięcy złotych.

— Pięćdziesiąt tysięcy złotych! — zawołał prawie z przestrachem Fogelwander.

— Tak jest, pięćdziesiąt tysięcy złotych, czyli około ośmiu tysięcy talarów, czyli około dwóch tysięcy pięciuset dukatów. Nota bene, przypuszczam w obliczeniu, że culasse tak jest duża jak cały pawilon, a przypuszczać mogę, bo to kowal jakiś szlifował i oprawiał. Czy pozwolisz go wyjąć, rotmistrzu?

— Nie, panie Amsztel. Chciałbym, aby tak pozostał, jak jest, bo, powtarzam, to nie moja własność.

— W jakim celu go ci powierzowno?

— W dość smutnym i drażliwym... Ma pójść w zastaw. Chodzi o małą sumę, o sto dukatów.

— Dwudziesta część wartości! — zawołał Amsztel. — Co za sens powierzać za tak drobną sumę taki klejnot kosztowny? Komuż ty go będziesz mógł dać w zastaw, panie rotmistrzu? Gdzie znajdziesz takiego rzetelnego kupca, co by ci dawał rękojmię, że ujrzysz na powrót swój kamień, że ci go nie zamienią na lichszy?

— Dam go panu... — rzekł krótko Fogelwander.

— Na tak mały zastaw nie przyjmę. To by był nadmiar zaufania, którego się stary Amsztel boi.

— Większym długiem nie mogę obciążać tego klejnotu. Boję się także... Mógłbym się znaleźć w smutnym położeniu, może bym go później nie zdołał wykupić... A wtenczas... wtenczas... byłbym nieszczęśliwy...

Amsztel badawczo spojrzał na młodego oficera. Fogelwander się zmieszał i po chwili milczenia zawołał:

— Panie Amsztel, znasz mnie od dawna, znałeś mnie jeszcze wtedy, kiedym był bogaty, kiedym posiadał równie piękne klejnoty, a sprzedawać lub zastawiać ich nie potrzebowałem... Powtarzam, ten pierścień jest nietykalnym, świętym depozytem; gdybym go stracił, dopuściłbym się podłości. Niech to panu wystarczy! Pokładam nieograniczoną ufność w twojej prawości; potrzebuję tej małej sumy — proszę, weź w zastaw ten klejnot!

Amsztel przez chwilę milczał, jakby się namyślał, potem poszedł do kantorka, otworzył go, wydobył rulon dukatów i rzekł do oficera:

— Mój hrabio Fogelwander, znałem niegdyś twego wuja; ile razy byłem we Francji — a dawniej często tam jeździć musiałem — zawsze coś kupił u mnie, zawsze dał Amsztelowi sposobność do pięknego zysku. Dziś jestem dość bogaty i nie chodzi mi o nieczyste zyski. Pamiętasz, rotmistrzu, kiedy przybyłeś do Lwowa, sprzedałeś mi tabakierkę, osypaną brylancikami. Przyznam ci się, że znalazłem zapalonego amatora, który mi dał trzy razy tyle, ile mnie kosztowała, a jeśli nie wierzysz, przekonam cię moimi kupieckimi rachunkami. Widzę, że jesteś w kłopocie, widzę, że cię z tym pierścieniem wiąże jakiś tajemniczy, honorowy węzeł... Wybacz, że tak mówię: siwe włosy mają swój przywilej! Oto sto dukatów, pożyczam je panu — racz je przyjąć jak od przyjaciela!

Fogelwander zawahał się chwilkę, nie wiedząc, czy ma przyjąć pożyczkę od szlachetnego kupca.

— Przyjmuję — zawołał nareszcie rozrzewniony, ściskając dłoń antykwarza. — Amsztel, postąpiłeś sobie ze mną jak z synem! Pamiętaj, że czynisz mi ogromną przysługę, że ratujesz mnie może znad samego brzegu przepaści... Potrafię być wdzięcznym może...

Łzy zakręciły się młodemu oficerowi i jakby się ich wstydził, odwrócił się szybko i wybiegł. Spadł mu ciężar z serca... Nie potrzebował już korzystać z klejnotu watażki, który był może krwawą i okrutną zdobyczą... Nie ściągał na swoją wyprawę i na te marzenia, które się z nią łączyły, klątwy, ciążącej nad złotem zbójcy... Miał środki poczciwe do swej podróży, do pierwszych kroków przeciw Szachinowi, mógł teraz natychmiast wziąć się do dzieła...

Wesoło i lekkim krokiem szedł prosto do kwatery komendanta Lwowa, pułkownika Korytowskiego, aby prosić go o kilkodniowy urlop zaraz od jutra. Gdy wszedł do przedpokoju, uderzył go na wstępie ruch jakiś niezwykły. Ordynansy wbiegały i wybiegały, a dwóch podoficerów okurzonych jakby wprost zsiedli z koni po forsownej jeździe, opuściło pokój pułkownika.

Fogelwander zaczekał chwilkę, bo mu powiedziano, że u pułkownika jest właśnie teraz pan starosta lwowski Kicki i marszałek trybunału Szeptycki. Nagle otworzyły się drzwi i wybiegł sam Korytowski.

— Ordynans od rotmistrza Fogelwandra wrócił już? — zawołał. — Czy znalazł go?

— Jestem tu — ozwał się Fogelwander i wystąpił naprzód.

— A, nie uważałem cię, rotmistrzu — rzekł Korytowski. — Drugi raz już posyłam po waćpana. Proszę za mną!

Gdy weszli do ubocznego pokoju, w którym nie było nikogo, pułkownik zatrzymał się i rzekł żywo:

— Czy wiesz, hrabio, o najnowszej depeszy?

— Nic nie wiem, mości pułkowniku.

— Konfederaci na karku! — zawołał Korytowski. — Właśnie powróciły furwachty, które starły się z nimi o trzy mile pode Lwowem.

Wiadomość ta sprawiła na oficerze podwójne wrażenie. Obeszła go najpierw żywo jako żołnierza, dalej była dlań niespodzianką przykrą, bo udaremniła zupełnie wszelki, choćby najkrótszy urlop.

— Panie grafie Fogelwander — ozwał się Korytowski, patrząc bystro w oczy oficerowi — pora na nas, aby dać dowód królowi jegomości naszego wiernego męstwa i poświęcenia. Załoga nasza szczupła, ale panowie bracia z Baru, da Bóg, nie dostaną nas tak łatwo, jak im się to wydaje.

Tu pułkownik przerwał, spojrzał jeszcze przenikliwiej i przeciąglej w oczy Fogelwandrowi i odezwał się po chwili tonem dobitnym, pełnym stanowczego nacisku:

— Mówmy otwarcie, jak żołnierz z żołnierzem! Byłeś waćpan złym oficerem, mości hrabio. Miałem nieraz słuszny powód do żalu przeciw tobie. Ale ja, stary żołnierz, znam się na ludziach. Stosunki wojskowe w tej naszej biednej Rzeczypospolitej nie są po temu, aby wyrabiały służbistych i zamiłowanych oficerów. Nasz autorament mizerny jest bardzo. Nikt go nie płaci, nikt go nie szanuje, bo szlachta nie chce, a król nie może. Życie w takim garnizonie jak Lwów nie bardzo miłe; nudami i jednostajnością psuje żołnierza — już ja to dobrze rozumiem. Oto, mości rotmistrzu, dlaczego byłeś złym oficerem!

Fogelwander nic nie odpowiedział, ale czuł, że pułkownik powiedział prawdę.

— Co innego — mówił dalej pan pułkownik Korytowski — kiedy zgniłe nudy przerwie strzał nieprzyjacielski. Wtedy się wie, że się jest żołnierzem i na co się jest żołnierzem. Złoty bandolet idzie wtedy w górę, zniechęcenie znika, kwasy ustają i jeden tylko honor rozstrzyga. Oto, mości rotmistrzu, dlaczego teraz będziesz dobrym oficerem!

— Zaprawdę, będę takim, pułkowniku! — zawołał z wyrazem szczerego zapału Fogelwander.

— Jestem tego pewien i dam ci nawet jasny dowód mojej pewności. Jesteś zdolnym i walecznym; byłeś oficerem francuskim i masz wyższe wiadomości wojskowe. W całym garnizonie nie ma więcej nad trzech oficerów, co służyli w wielkich, wzorowych armiach zagranicznych: ja, ty i rotmistrz Narwoj. Podzielimy się pracą. Ja będę tu i tam, wszędzie i nigdzie, Narwoj obejmie komendę szańców karmelickich, waćpan fortyfikacyj bernardyńskich.

— Jak wola twoja, mości pułkowniku.

— Mości rotmistrzu, pamiętaj, że to zadanie wielce ważne! Fortyfikacje bernardyńskie muszą być bronione przezornie i z największą energią. Wzmocnię chorągiew waćpana oddziałem pieszej gwardii i regimentu jenerała Grabowskiego, to ci musi wystarczyć, bo więcej nie mam żołnierza.

— Wystarczy, mości pułkowniku — rzekł Fogelwander stanowczo. — Nie zawiodę zaufania.

— Dobrze tedy! — zawołał pułkownik, ściskając dłoń oficera, który w tej chwili zapomniał o wszystkich przykrościach, jakich kiedykolwiek doznał od surowego i służbistego komendanta. — Nie masz teraz ani chwilki do stracenia, rotmistrzu! Żywo na swoje miejsce do pracy, bo wiele trzeba tam będzie zrobić przygotowań. Konfederaci mogą być tu już jutro; co gorsza, mogą być dziś w nocy jeszcze przed murami Lwowa!

Fogelwander pożegnał komendanta i wybiegł jak strzała na miasto.

Na ulicach miasta powstał ruch niezwykły; zewsząd śpieszyło wojsko drobnymi oddziałami, ustawiając się na rynku przed główną strażą, która się znajdowała naprzeciw pałacu arcybiskupiego. Tu oficerowie odbywali przegląd i udawali się ze swoimi komendami na rozmaite punkta fortyfikacyj i szańców, które powierzone zostały ich opiece. Odgłos werbla alarmowego brzmiał po wszystkich ulicach, a mieszkańcy potrwożeni zbierali się gromadkami i przyglądali się tym złowrogim przygotowaniom.

Więcej było hałasu niż wojska, a kto się uważnie przypatrywał przeciągającym oddziałom żołnierzy, nie mógł mieć wielkiej otuchy, aby Lwów zdołał odeprzeć napad trochę tylko silniejszego nieprzyjaciela. Cała załoga lwowska wynosiła mało co więcej nad 500 ludzi, a w liczbie tej tylko dwie chorągwie dragonii królewskiej miały postać porządnego i dzielnego wojska. Dwie te chorągwie liczyły po sto koni, jedną dowodził rotmistrz Narwoj, drugą nasz Fogelwander.

Dragonia królewska, czyli konna gwardia koronna, była jedynym dzielnym i regularnym korpusem wojskowym. Ci waleczni żołnierze zawsze i wszędzie ratowali honor wojskowy Rzeczypospolitej; używani zawsze i w najrozmaitszych potrzebach, dawali najpiękniejsze dowody męstwa i karności. Czy to przeciw napadom siczowych opryszków, niezmiernie zuchwałych i wybornie uzbrojonych, czy to przeciw czerniom zbuntowanego chłopstwa, czy w końcu przeciw oddziałom konfederackim, uwijającym się po kraju — zawsze i wszędzie dragonia szła w pierwszy ogień, odbywała najtrudniejszą służbę.

Lubiona i protegowana bardzo przez ostatniego Sasa, zorganizowana wybornie na wzór najlepszych podobnych pułków za granicą przez jenerałów Miera i Wielopolskiego, dragonia zachowała tradycje żołnierskiego męstwa i żelaznej karności w czasie, kiedy karność ta należała do niewidzianych niemal zjawisk. Używani niegdyś zawsze do straży przy pałacu i osobie króla, odszczególnieni tytułem gwardii koronnej, dragoni zachowali wierność i miłość dla monarchy swego i dawali oficerom swym zupełną rękojmię ślepego posłuszeństwa, podczas gdy inne pułki ówczesne polskie, nawet autoramentowe, były najniepewniejszym żołnierzem, słuchały lada magnata, lada frakcji wichrzycielskiej, byle im wypłaciła żołd, zalegający w skarbie.

Dragonia była tym doskonalszą, że łączyła w sobie i jazdę, i piechotę. Dragoni celowali jako jazda, ale w razie potrzeby zmieniali się natychmiast na komendę swych oficerów w żołnierzy pieszych, nasadzali na swoje krótkie flinty bagnety i walczyli pieszo z wprawą i swobodą zupełną. Takiej dragonii było wówczas we Lwowie mało co nad dwieście ludzi i na tej to garstce ciężyła głównie obrona Lwowa, bo cała reszta załogi składała się z luźnych plutonów i rozbitków najrozmaitszej broni, a pomieszana gęsto z dworskim i komputowym żołnierzem, urągała z wszelkich usiłowań wojennej organizacji.

Z tego to powodu dwa najważniejsze punkta fortecy lwowskiej, klasztor Karmelitów i klasztor Bernardynów, powierzył komendant Korytowski dwóm chorągwiom dragonii, biorąc sobie z nich po jednym plutonie jako kit organizacyjny i duszę żołnierską dla reszty gawiedzi uzbrojonej, którą mógł jeszcze rozporządzać. Gdyby nie garstka dragonii, Lwów nigdy nie byłby się oparł zamachom konfederackim.

Fogelwander, słysząc larum na ulicach, wiedział, że chorągiew jego musi być już na swoim miejscu i istotnie zastał już obie chorągwie na rynku, ustawione wzdłuż połaci południowej. Według otrzymanego rozkazu udał się natychmiast ze swoją chorągwią do klasztoru Bernardynów.

Tu go czekała ciężka robota.

Napad konfederatów był od dawna przewidywanym i czyniono rozmaite przygotowania, ale wszystko, co czyniono dotąd, było bardzo niedostateczne, bo choć nie brakło na energii i dobrej woli komendanta, to brakło na potrzebnych materiałach i zasobach. Kilka tygodni przedtem ogołocił lwowską fortecę jenerał Witte, komendant Kamieńca Podolskiego, zabierając dla siebie najlepsze armaty i rozmaite przybory forteczne.

Fogelwander, obsadziwszy klasztor, rozwinąć musiał gorączkową skrzętnośc. Słowa komendanta odniosły skutek: w młodym, lekkomyślnym człowieku odezwał się żołnierz; ambicja jego podnieconą była w najwyższym stopniu. Od czasu wstąpienia swego w szeregi ojczyzny po raz pierwszy znalazł sposobność odznaczenia się męstwem i wojskowymi zdolnościami — podwójną więc rozwijał energię na swojej komendzie.

Wśród tych zajęć nagłych, wśród rozporządzeń i robót, które paliły mu się pod ręką, nie miał Fogelwander czasu myśleć o zamierzonej podróży do Brodów, o Szachinie i jego nieszczęśliwej niewolnicy, pięknej fanariotce. Dopiero w nocy, gdy czuwać musiał, lada chwila oczekując strzału od forpoczt, rozstawionych poza obrębem murów i wałów lwowskich, przychodziło mu na myśl wszystko i dziwny ogarniał go niepokój o los kobiety, której nie mógł już wyrugować ze swej imaginacji.

Pragnął, aby konfederaci jak najśpieszniej na Lwów uderzyli, aby szturm natychmiast się rozpoczął i aby już znowu odzyskać mógł swobodę. Śmierci się nie bał, drżał tylko przed dalszą zwłoką lub przed raną, która by go mogła na długi czas przykuć do łoża...

Całą noc błąkał się Fogelwander po wałach klasztornych, nadsłuchując, czy z której strony miasta nie odezwą się strzały... Ale miasto było ciche i głuche, spoczywało spokojnym snem pod prześlicznym, gwiaździstym niebem. Tylko wołania straży fortecznych, tylko hasła, odbierane od rontów nocnych, przerywały milczenie.

Powoli blednąc poczęły gwiazdy i wschód rozgorzał rubinowym światłem, a nieprzyjaciół nie było... Niestety, nie było ich na drugi i trzeci dzień jeszcze... Konfederaci o kilka mil pod Lwowem rozłożyli się obozem, oczekując posiłków i spodziewając się przybycia szlachty sanockiej i przemyskiej, co przystąpiła świeżo do barskiego związku...

Tak minął cały tydzień... Zwłoka ta niespodziewana była prawdziwą męką dla naszego bohatera. Niecierpliwe, gorączkowe jego usposobienie, które nie umiało czekać, rozdrażniało go coraz bardziej, a myśl o fanariotce, którą może Szachin uwiózł z sobą w dalekie strony, a może przedał któremu z pogranicznych baszów, przywodziła go niemal do rozpaczy.

Nareszcie odezwały się dalekie strzały... Furwachty królewskie, spędzone przez następujących konfederatów, poczęły umykać ku Lwowu... Pikieta za pikietą wracały z przysiołków, a każda niosła zapowiedź bliskiego napadu. Konfederaci stanęli pod murami Lwowa.

Zastęp ich był kilkakroć większy niż załoga lwowska. Dwie większe partie konfederatów pod dowództwem starosty żużelnickiego Pułaskiego i starosty wartelskiego Dzierzbickiego połączyły się przed fortecą... Stanęli główną siłą naprzeciw bramy Krakowskiej, u stóp wzgórzy, i wygięli się stamtąd półkolem popod klasztor karmelicki aż do klasztoru bernardyńskiego...

Nieprzyjaciel był straszniejszy liczbą niż oblężniczą siłą. Cały oddział konfederacki prawie wyłącznie składał się z jazdy, a artylerię ich stanowiły malutkie działka dworskie nie o wiele straszniejsze od zwykłych wiwatówek. O oblężeniu formalnym, o zmuszeniu załogi do poddania się nie mogło być mowy — forteca lwowska mogła się dostać konfederatom tylko za pomocą nagłego, gwałtownego napadu...

Konfederaci, idąc na Lwów, mieli nadzieję, że albo uda się im namówić załogę do złamania wierności królowi, jak to z tylu oddziałami wojska im się powiodło, albo że śmiałym, gwałtownym natarciem, zuchwałym szturmem wedrą się do miasta. Stanąwszy pod murami, rozpoczęli konfederaci od pierwszego planu. Wysłano parlamentarzy do twierdzy z wezwaniem, aby załoga, połączywszy się z nimi, do miasta ich wpuściła.

Ale Lwów stał pod komendą oficera, który liczył się do najwierniejszych sług tronu. Korytowski był nieubłaganym przeciwnikiem konfederacji barskiej, a starosta Kicki poświęceniem dla królewskiej osoby także mu nie ustępował...

Parlamentarze konfederaccy źle się wybrali. Komendant nie uważał konfederacji za stronę wojującą, ale po prostu za rokoszan przeciw państwu, za zuchwałych buntowników przeciw monarsze. Wydał rozkaz, aby parlamentarzy na strzał nawet nie dopuścić, a gdyby pod wały podjechać chcieli, dać ognia do nich natychmiast...

Rozkazy te wykonano, a dwukrotnie wysyłani do miasta parlamentarze padali od kul lub uciekali, nie wysłuchani nawet, do obozu. Nie pozostawało tedy konfederatom nic innego, jak próbować drugiego planu: uderzyć natarczywie na twierdzę i opanować ją jednym zamachem.

Zaraz z pierwszą ciemnością nocną po nieudaniu się rokowań uderzyli konfederaci na lwowskie fortyfikacje.

Była to trwożna noc dla mieszkańców Lwowa... Konfederaci uderzyli z szlachecką werwą i z zapamiętałą walecznością na dwa punkta równocześnie, na klasztor Karmelitów i na fortyfikacje bernardyńskie, w których dowodził Fogelwander.

Atak był szalony i natarczywy.

W pełnym pędzie rzuciła się jazda barska pod wały, zsiadła z koni i darła się na mury...

Fogelwander dopiero wśród walki odzyskał rozwagę i spokój.

Jakby się odrodził wśród zgiełku i wrzawy bojowej; gorączkowa niecierpliwość opuściła go; z fantasty i burzliwego wartogłowa stał się dzielnym oficerem, co czuł, że sprawa, której służy, i honor, który jedynym był dziś jego skarbem, wkładają na niego ważne obowiązki.

Przy działach miał tylko kilku artylerzystów i jednego sztucjunkra, obsługa była więc niedostateczna i z przerażeniem widział, że strzały nie szkodzą szturmującym. Ośmieleni tym konfederaci rzucili się szybkim pędem ku samym wałom, a było ich w tym miejscu do tysiąca...

Fogelwander przypuścił konfederatów jak najbliżej, a gdy u stóp wałów błysnęły ich szable i wszyscy, pewni tryumfu, wdzierali się na szańce, wówczas na komendę dragonia obsypała ich gradem celnych strzałów, które siały śmierć i popłoch w szeregach szturmujących...

Dragonia konna słynęła celnym strzelaniem i, co już wówczas rozstrzygało bitwy, bardzo szybko dawała ognia, nabijając muszkiety tak śpiesznie i wprawnie jak najlepsi fizylierowie pruskiego Fryderyka.

Dwie takie salwy, a konfederaci cofnęli się w ogromnym nieładzie, porzucając rannych i zabitych. Fogelwander mógł sobie powinszować pierwszego powodzenia.

Równocześnie odparty został atak na fortyfikacje karmelickie.

Konfederaci nie dali się jednak odstraszyć pierwszą porażką. W parę godzin ponowili atak na całą wschodnią linię obronną. Odparto ich po raz wtóry. Przed samym świtem próbowali szczęścia po raz trzeci.

Ozwały się hejnały w ich szeregach, zabrzmiały pieśni, potem nastąpiła cisza, a nagle z wielkim okrzykiem i podwojoną zaciętością rzucili się po raz trzeci do szturmu.

Tym razem uderzyli w trzech miejscach: na klasztor karmelicki, bernardyński i na fortyfikacje halickie.

Był to napad silniejszy i zdawało się, że konfederaci otrzymali świeże posiłki. Poczęli rzucać granaty na miasto i na przedmieścia.

Poczęły się palić dworki podmiejskie, łuna pożarowa spływała się z jutrzenką poranną. Granaty spadły na klasztor karmelicki i wznieciły pożar. Niebezpieczeństwo było wielkie.

Konfederaci, widząc popłoch na szańcach karmelickich, odstąpili od szturmu na szańce bernardyńskie, aby uderzyć tam podwójną siłą.

Dostawszy się raz do klasztoru Karmelitów, wpaść mogli od razu w sam rynek miasta, opanować je jednym zamachem, albowiem furta Bosacka, zamykająca dzisiejszą ulicę Ruską, słabą by już była zaporą.

Fogelwander, widząc, że konfederaci cofają się od fortyfikacyj bernardyńskich, wpadł na myśl bardzo śmiałą, ale i szczęśliwą. Sprzykrzyło mu się spędzać z wałów nieprzyjaciela, chciał się z nim zetrzeć na dobre. Zebrał swych dragonów, wyszedł z szańców i rzucił się z bagnetami na konfederatów.

Wprawny i wyćwiczony żołnierz, wpadłszy na niesforną kupę konfederacką, rozbił ją w jednej chwili, odciął od kościoła karmelickiego i pędził przed sobą jak tłum bezbronny...

Tym sposobem Fogelwander przyszedł skutecznie w pomoc szańcom karmelickim i wpłynął niemal stanowczo na odparcie szturmu.

Pułkownik Korytowski artylerią, ustawioną na szańcach halickich, rzucił popłoch między konfederatów, którzy tu atak przypuścili; ci, uciekając, dostali się znowu na dragonie Fogelwandra jakby na ostry klin żelazny i cofając się w nieładzie roznosili trwogę między własne szyki.

Gdy słońce wschodzące rzuciło światło na pobojowisko, już pod Lwowem nie było konfederatów.

Wkrótce nadszedł sam komendant Korytowski i dziękował Fogelwandrowi za dzielną komendę, winszując mu szczerze śmiałej a szczęśliwej wycieczki. Polecił także pułkownik, aby Fogelwander wysłał zaraz podjazd złożony z kilkunastu dragonów, który miał przejrzeć okolice Lwowa i dowiedzieć się, w jaką stronę pociągnęli konfederaci i czy przypadkiem nie gromadzą nowych sił do powtórnego ataku na miasto.

Spełniwszy rozkaz i wysławszy na podjazd ten znanego naszym czytelnikom wachmistrza Porwisza, który po owej przygodzie ze zbuntowanymi hajdamakami powrócił zupełnie do zdrowia, Fogelwander, znużony bezsennością i trudem, rzucił się na posłanie i zasnął snem twardym.

Było już dobrze około południa, kiedy Fogelwander się obudził. Chciał korzystać z wolnego czasu i wyjść do miasta, aby zobaczyć się z innymi oficerami załogi i pomówić o nocnej walce, kiedy wszedł wachmistrz Porwisz.

— Z respektem pokornym donoszę, mości rotmistrzu — raportował wachmistrz — jako wróciłem z podjazdu. Konfederaty z całym taborem umykają ku Podolu. Milę stąd, na trakcie brodzkim, dopadliśmy jeszcze gromadki rebeliantów, mości rotmistrzu. Kazałem natrzeć, stawili opór, ubiliśmy dwóch, reszta umknęła.

— Twoi wszyscy cali?

— Zdrowi, mości rotmistrzu, z respektem meldując — odparł wachmistrz — i cali także, tylko Klapce ustrzelił konfederat kawałeczek ucha, malutki, mości rotmistrzu, jak gdański szelążek, a Grzybkiewiczowi nos szablą pomacano... Przyniosłem tu w ładownicy...

— Co, nos Grzybkiewicza? — przerwał ze śmiechem Fogelwander.

— Nie, mości rotmistrzu, Grzybkiewicz z nosem sam przyjechał, tylko bobkowy liść przylepił, ale przywiozłem, pokornie donosząc, kieskę z dukatami i pektoralik srebrny.

Rzekłszy to, Porwisz wydobył zegarek srebrny, czyli tak zwany wówczas pektoralik, i małą skórzaną kieskę z kilku dukatami.

— Skąd to pochodzi, dla kogo to? — zapytał oficer.

— To, mości rotmistrzu — odparł Porwisz — znalazłem w kontuszu zabitego konfederata i składam do rąk z respektem.

— Jest to zdobycz wojenna, Porwisz, i należy do ciebie... Porwisz milczał chwilkę.

— Mości rotmistrzu — odpowiedział w końcu — z respektem pokornym powiedziawszy, jakoś ja tego wziąć nie mogę... To był szlachcic chudzina jakiś, widać to było po wytartym kontuszu i po szkapce mizernej... Padł od pierwszego strzału. Przy szablinie, którą przywiozłem także z sobą, jest jego nazwisko na rzemiennym pendencie czarno wypisane. Z respektem powiedziawszy, mości rotmistrzu, mnie by ten pektoralik palił w kieszeni jak węgiel żarzący. Może tam gdzie matka albo żona płacze po nieboszczyku... Jak się może zgłoszą, zostanie im pamiątka. A jak nie będzie oddać komu, to niech idzie na mszę za duszę konfederata... Tymczasem niech to leży w kasie regimentowej, mości rotmistrzu!

— Czemu żeś zabrał to z sobą, kiedy zatrzymać nie chcesz?

— Konfederat padł przy drodze i tam leży, kto inny byłby przetrząsł suknie i zabrał...

— A nie byłby tak poczciwym jak stary Porwisz i przywłaszczyłby sobie zegarek i kieskę... — dokończył Fogelwander. — Dobrze, wachmistrzu, stanie się według twojej woli.

Porwisz skręcił się na piętach i opuścił kwaterę.

Fogelwander czuł, jak mu na twarzy występuje rumieniec wstydu...

Stary, ubogi żołnierz pogardził łupem, który mu się według ówczesnych praw wojennych należał, nie chciał tknąć złota, które mogło być komuś drogą puścizną... Poczciwe serce starego żołnierza przeczuwało, że po poległym konfederacie zostanie matka, wdowa lub sierota.

— To złoto piekłoby mnie jak węgiel żarzący! — powtórzył Fogelwander słowa Porwisza i dodał: — A mnie nie piecze ów klejnot, z którego blasku miga krew przelana? A mnie nie pali tajemnica watażki? Skarb jego, na którym klątwą ciążą łzy i krew ofiar pomordowanych, nie miałże dla mnie uroku pokusy?...

Jakby pod wpływem tego ciężkiego wyrzutu chwycił Fogelwander szpadę swą i kapelusz i wybiegł z klasztoru, dążąc wprost do kwatery komendanta Korytowskiego.

— Mości komendancie — rzekł, znalazłszy się przed Korytowskim — zrobiłem odkrycie, które wyjawić nakazuje mi mój honor i obowiązek oficerski. Przed tygodniem jeden z jeńców hajdamackich, którego miano dobić na szańcach, wzbudził moją litość. Wstrzymałem żołnierza, który miał strzelić do niego, i kazałem nędznego zbójcę zanieść do klasztoru Karmelitów. Doktór Bamber opatrzył mu rany i odwrócił niebezpieczeństwo o życie. Zapewne wiedziony uczuciem wdzięczności hajdamak ten zwierzył się przede mną, że wie o zakopanym skarbie, zebranym z rozbojów hajdamackich. Ofiarował mi część tego skarbu, jeśli mu wrócę wolność. Niejako w zadatek dał mi ten oto pierścień z brylantem. Kamień ma być bardzo rzadki i kosztowny, a Amsztel ceni go bardzo wysoko. Składam go w ręce twoje, mości komendancie, odstępując zarazem tajemnicę hajdamacką, z którą raczysz postąpić podług własnego zdania.

Korytowski ze zdziwieniem wysłuchał Fogelwandra, a zapytawszy go się jeszcze o kilka bliższych szczegółów, rzekł:

— Panie rotmistrzu, postąpiłeś słusznie, uświadamiając mnie o tej dziwnej historii. Opowieść o skarbie może być przesadzona, ale może być także prawdziwa. W każdym razie dochodzić musimy tej sprawy, a może istotnie uda nam się powrócić niejednej rodzinie wydarte mienie, niejednej świątyni zrabowane kosztowności kościelne. Pójdź ze mną, panie rotmistrzu, do pana Kickiego, on spisze twoje zeznania urzędowanie, a następnie udamy się razem do klasztoru, aby wybadać opryszka.

Fogelwander wyszedł z Korytowskim. Po drodze rozmawiali żywo o zeznaniu watażki Trokima, gdy nagle jakiś zadyszany człowiek przypadł do Fogelwandra.

Był to furtian z klasztoru karmelickiego.

— Panie rotmistrzu — zawołał — biegam za panem od godziny; byłem u Bernardynów, byłem w kwaterze, byłem na odwachu... byłem w untersztabie...

— Czegóż chcesz? Teraz mów, kiedyś mnie znalazł!

— Ja niczego nie chcę — mówił zadyszany furtian — ale ksiądz przeor chce koniecznie, abym panu rotmistrzowi doniósł, że ten opryszek, ten rabownik, ten... ten... watażka, jak powiadają...

— Umarł?! — przerwał niecierpliwie Fogelwander.

— Uciekł, nie umarł! — zawołał furtian.

— Jakim sposobem?

— A podczas tej awantury konfederackiej, panie rotmistrzu. W klasztorze był wielki popłoch, na wieży palić się zaczęło, żołnierz, co go pan postawił u drzwi, do służby musiał pójść na wały — a ten szelma rabownik udawał, że umiera. Dziś rano patrzy braciszek Gaudenty — nie ma; patrzy przeor — nie ma; patrzę i ja — nie ma! Uciekł!



IX


Wyprawa do Brodów


We dwa dni po opisanych w poprzednim rozdziale wypadkach wjeżdżał do Brodów wóz duży, kryty, zaprzężony czterema końmi. Podróż musiała być bardzo pośpieszna, bo konie okryte były pianą, a po słabym ich kłusie poznać było można, że odbyły daleką drogę bez wytchnienia.

Na wozie znajdowali się trzej mężczyźni w wojskowych mundurach. Były to osoby znajome już dobrze naszym czytelnikom. W głębi wozu, pod płóciennym dachem siedział rotmistrz Fogelwander, a obok niego stary wachmistrz Porwisz; na przodzie, obok woźnicy, zajął miejsce ów wesoły i dowcipny podoficer gwardii pieszej, którego łaskawi czytelnicy zapewne mają jeszcze w pamięci od czasu nocnej sceny pod „Rycerskim Kogutem", co się zakończyła tak nieprzyjemną przygodą dla krystynopolskiego kozaka, pana Tymofieja Kłyszki.

Nie potrzebujemy prawie wyjaśniać celu tej podróży do Brodów. Była to wyprawa przeciw Szachinowi, a właściwie na ratunek pięknej fanariotce. Zaraz na drugi dzień po tym, co opowiedzieliśmy w ostatnim ustępie, Fogelwander uzyskał urlop od komendanta Korytowskiego i po tylu najrozmaitszych przeszkodach mógł wreszcie zabrać się natychmiast do stanowczych, a tak upragnionych kroków.

Postanowił natychmiast udać się do Brodów, uczynić, co tylko leżało w siłach jego, użyć chytrości, podstępu, nawet otwartego gwałtu, aby uwolnić piękną niewolnicę z rąk handlarza dusz... Ale czy Szachin jest jeszcze w Brodach? Czy nieszczęśliwa fanariotka znajduje się jeszcze w swym więzieniu u Arona Prochownika? Myśl ta przejmowała go dziwną trwogą i przygotowaniom do podróży dodawała gorączkowego pośpiechu.

Bez dwóch co najmniej wiernych towarzyszy i pomocników nie można było rozpocząć podróży, która nie obiecywała odbyć się bez awanturniczych i niebezpiecznych przygód. Szachin niezawodnie miał się na ostrożności, ale jeśli nie wywiódł swej ofiary gdzieś w dalekie strony, to pewnie otoczył ją tajemniczą i czujną strażą. Handlarz dusz nie był człowiekiem, któremu by z łatwością można wydrzeć ofiarę, co raz dostała się w jego drapieżne szpony.

Złoczyńca ten łączył namiętność z chytrością, zuchwałą odwagę ze sprytem i rozwagą. Jak wąż, śliski, i jak wąż, jadowity, pełzał cicho, czyhał w ukryciu, gołą ręką wziąć się nie dał, a ukąsić śmiertelnie nie bał się w stanowczej chwili... Trzeba go było zajść podstępem lub w otwartej walce zgruchotać mu łeb stopą...

Fogelwander kazał przywołać do siebie Porwisza, na którego wierność i przywiązanie mógł liczyć w najtrudniejszym i najniebezpieczniejszym nawet wypadku.

— Porwisz, stary towarzyszu — rzekł do wachmistrza — proszę cię o radę w ważnej i ciężkiej, w bardzo ważnej i bardzo ciężkiej sprawie. Radź mi tak, jakbyś radził sobie!...

— Mości rotmistrzu — odparł stary żołnierz — z respektem mówiąc, lepiej bym nawet chciał poradzić niż samemu sobie...

— Wystawże sobie, Porwiszu — mówił Fogelwander — że masz wyjechać ze Lwowa na jakąś wyprawę, bardzo trudną i bardzo niebezpieczną, na której i kłopotu nabawić się można, i nawet głowę położyć, a potrzebowałbyś koniecznie towarzysza wiernego i dzielnego, co by cię nie opuścił w potrzebie, nie stchórzył w stanowczej chwili, nie opuścił lub nie zdradził... Kogo byś wziął z sobą?...

Porwisz, który słuchał z największym natężeniem, pomyślał chwilkę, uśmiechnął się lekko, przystrzygł swymi wysztorcowanymi wąsami i odparł:

— Gdybym udawał się na taką wyprawę, a był, z pokornym respektem powiedziawszy, panem rotmistrzem Fogelwandrem, tobym wziął z sobą wachmistrza Szymona Porwisza z drugiej chorągwi dragonii koronnej, z plutonu pierwszego.

— Doskonale byś zrobił, stary przyjacielu!— zawołał Fogelwander. — I ja też posłucham twojej rady... Ale gdybyś nie był Fogelwandrem, gdybyś wyprawiał się sam, jako Porwisz, kogo byś wziął za towarzysza?

Porwisz myślał chwilę, a potem zawołał stanowczo:

— Tylko Ogarka, mości rotmistrzu, tylko Ogarka! Z całego garnizonu, jak przy apelu stanie, wziąłbym tylko Ogarka!

— Któż to jest ten Ogarek?

— Ogarek, mości rotmistrzu, to sierżant z gwardii pieszej koronnej, to ten sam Ogarek, mości rotmistrzu, co to, jakem z respektem meldował, przedał temu Żydowi kozaka Kłyszkę zamiast watażki.

Fogelwander przypomniał sobie teraz, że był to ten sam sierżant, który pomógł mu przenieść rannego hajdamaka do klasztoru Karmelitów.

— Ogarek, mości rotmistrzu — mówił Porwisz — to fryc kuty na wszystkie cztery nogi. Z respektem mówiąc, ja nigdy nie miałem i nie mam serca do piechurów. Kiedy byłem w cesarskim wojsku, to my, kawaleria, baganczów nigdy nie lubili, a teraz, mości rotmistrzu, ja także nie respektuję żołnierza, co biega piechotą po Bożym świecie... Ale Ogarek, mości rotmistrzu, wart zaprawdę, aby go cztery kopyta nosiły. Sprawny chłopak i żwawy; szkoda, że kusy, do dragonii ani rusz...

— Dobrze tedy, stary smoku — odparł Fogelwander, przerywając Porwiszowi, który na dobre się rozgadał — usłucham twojej rady. Dziś w wieczór, skoro zmrok, ty i Ogarek macie być w mojej kwaterze z całym moderunkiem jak do marszu.

— Po rozkazie, mości rotmistrzu, o zmroku będę już na moim dereszu. Furażu na ile dni, mości rotmistrzu?

— Ale nie na dereszu, nie na dereszu! — zawołał, śmiejąc się, Fogelwander. — I furażu także nie trzeba!... Pojedziemy wozami; tak nam lepiej będzie. Wziąć szablę, pistolety, Ogarkowi ja dam sam parę krocie; więcej nie potrzeba.

— Szkoda, że bez deresza! — zawołał Porwisz z pewnym nieukontentowaniem. — To koń, mości rotmistrzu, bardzo mądry; bywało, jeno czekam, aż przemówi. Szkoda, że bez deresza: deresz zdałby się nam bardzo.

Po tej uwadze, do której się czuł moralnie obowiązanym, poczciwy Porwisz wyszedł, aby wyszukać gwardiaka i przygotować się do podróży.

Jeszcze przed zmrokiem stanęli obaj żołnierze w pomieszkaniu Fogelwandera, przed którym już czekał wóz kryty, zaprzężony czterema dobrymi końmi.

Fogelwander opowiedział obu najważniejsze szczegóły sprawy, o którą chodziło.

— Wiecie teraz, towarzysze — zakończył — czego od was wymagam. Jeżeli nam się uda, spełnimy czyn dobry, czyn prawdziwie rycerski. Pośpieszymy z ratunkiem słabej, nieszczęśliwej istocie, którą od boku ojca porwał zbrodniarz niegodziwy, łotr, którego bym bez pardonu powiesić kazał, bo strzału niewart. Nie spodziewajmy się jednak, aby nam lekko udała się wyprawa. Mamy do czynienia z człowiekiem pełnym chytrości nikczemnej. My przeciw niemu mamy tylko swe szpady — on przeciw nam wszysto, na co się zdobyć może podłość i zbrodnia. Rozumiecie?

— Rozumiemy — ozwał się Ogarek. — To, mości rotmistrzu, zupełnie jakby w bajce: smok i zaczarowana księżniczka.

— Smoka, mości rotmistrzu, ja na siebie biorę — rzekł Porwisz — ale co do księżniczki, to już chyba pan rotmistrz albo sierżant Ogarek... Ja już proszę o smoka...

Fogelwander zaśmiał się serdecznie i, biorąc za ręce obu żołnierzy, rzekł:

— Mam tedy słowo uczciwych żołnierzy, że mi z serca pomagać będziecie. Na teraz wam żadnej nie mogę dać nagrody prócz tej, jaką sam w sobie zawiera każdy szlachetny uczynek. Ale kto wie, towarzysze, czy was i inna nie spotka zapłata. Ojciec tej nieszczęśliwej Greczynki jest ogromnie bogatym człowiekiem; gdy mu oddamy córkę, nie poskąpi złota. Wszystko to waszym będzie.

— Hurra! Niech żyje stary Grek! — zawołał wesoło gwardiak. — Niech żyje piękna Greczynka!

— Niech ginie smok — zawtórzył Porwisz — ale niech ginie z mojej ręki!

Szczere, serdeczne zajęcie, jakie okazywali obaj żołnierze, dodało otuchy Fogelwandrowi.

Wesoło i z dobrą nadzieją wsiedli wszyscy trzej do wozu, śpiesząc bez popasu do Brodów, gdzie już ich spotkaliśmy na początku tego rozdziału.

W Brodach zastał Fogelwander krzyk, zgiełk i ruch nie do opisania.

Właśnie rozpoczął się bowiem główny doroczny jarmark. Brody już wówczas były jednym z najhandlowniejszych miast polskich — a jarmarki tutejsze sławne były niemal w całej Europie.

Miasto samo w zwyczajnym czasie przedstawiało widok nędzny i opuszczony, bo oprócz obronnego i wspaniałego zamku, który słynny Beauplan zbudował, i kilku kościołów składało się z samych lichych domostw, przeważnie drewnianych.

Należało to do szczególnych cech miasta tego, że paliło się prawie co lat dziesięć do szczętu. Z popiołów tych nie powstawał jednak świetny Feniks — wznosiły się tylko nędzne domostwa, klecone jakby w przeczuciu nowego pożaru, który za lat kilka obracał Brody znowu w zgliszcza i gruzy... Właśnie na kilka lat przed czasem naszego opowiadania nawiedził był taki periodyczny pożar tę stolicę handlu.

W chwili, kiedy wprowadzamy czytelników naszych do Brodów, przedstawiały one ten sam widok, jaki miały przed ostatnim pożarem, który za naszych już czasów zniszczył je prawie zupełnie. Zamek tylko okazały, otoczony wałami i rawelinami, ozdobiony piękną wieżą, dodawał mu odmiennej fizjonomii.

I ludność była ta sama, co teraz.

Składała się przeważnie, a prawie nawet wyłącznie z Żydów, a od czasów, kiedy zwiedzał i opisał je Francuz Daleirac, aż do dnia dzisiejszego nic się nie zmieniło pod tym względem.

Nie pięknością tedy swoją, nie okazałością gmachów i ulic słynęły Brody w porze naszej opowieści, ale swym handlem ogromnym, wysoce rozwiniętym, sięgającym nie tylko do mórz i portów dalekich, nie tylko do wszystkich stolic handlowych europejskich, ale i do dalekich krańców Wschodu.

Brody nazywano wówczas Amsterdamem polskim.

Hurtownicy brodzcy mieli stosunki europejskie. Z Londynem, Hamburgiem, Frankfurtem, Amsterdamem, Paryżem, Wenecją miały Brody bezpośrednie stosunki, a weksel bankiera brodzkiego, mieszkającego w nędznym i brudnym domostwie, miał kurs we wszystkich wielkich miastach europejskich i w podróży wygodniejszym bywał od złota.

Jeżeli jednak ruch handlowy brodzki zawsze był żywy i szeroki, to w czasie jarmarku głównego wzbierał do potężnych rozmiarów i stawał się wielką, zgiełkową targowicą Wschodu.

Nie było niemal towaru, nie było zbytkownego artykułu, który by hurtem nie był sprowadzany na ten jarmark z najdalszych stron Wschodu i Zachodu.

Całe miasto okrywało się morzem namiotów; nie było pustego miejsca, gdzie by nie ustawiono kramu; domy zajezdne i prywatne były literalnie przepełnione, a wszystkie ulice roiły się przekupniami.

Spotykałeś tam najrozmaitsze stroje, słyszałeś najrozmaitsze języki.

Był to bazar niemal światowy.

Z Frankfurtu, Lipska i Wrocławia zwożono olbrzymie ładunki sukna, bawełny i płócien; Włochy nadsyłały jedwabie, korale, mozaiki i złotnicze towary; ze Styrii dostawiono żelazo, z dalekiej Azji kadzidła, kitaj i herbatę...

Rosja rzucała na targ przepyszne futra; Grecja ubiegała się z Turcją o lepsze na polu dywdyków, adamaszków, kobierców i złotogłowia; tryjesteńscy kupcy zwozili całe ładunki kawy, bakalij i południowych owoców; Francja nadsyłała towary zbytkowne, Hiszpania i Cypria najwytworniejsze wina.

Polski handel także miał tu niepoślednie miejsce.

Czym chata bogata, tym rada.

Z krajowych towarów zakupowano za granicę zboże, miód, wosk i konie.

Bywały jarmarki, na których przedawano w Brodach 12000 cetnarów wosku, 5000 cetnarów miodu polskiego.

Czym jednak słynął także jarmark brodzki po całej Europie, to ogromnym targiem koni.

Jak olbrzymie były te targi, stąd wnosić może najlepiej nasz czytelnik, że w czasie naszego opowiadania zbudowano w Brodach 150 nadzwyczaj wielkich stajen dla sprowadzonych na jarmark koni. Stajnie te jednak nie mogły pomieścić w sobie nawet daleko mniejszej połowy koni, tak że w mieście po rozmaitych stajniach i szopach płacono za dzień od jednego konia dukata w złocie jako postajenne.

Najrozmaitsze rodzaje i z najrozmaitszych krajów konie sprowadzano na jarmark do Brodów.

Od najszlachetniejszego arabskiego latawca, co lotem strzały mknął po białym piasku pustyń skwarnych, aż do małego ruskiego broniaka, co brnął w błocie podolskim, od tureckich bachmatów i dzianetów, aż do opasłego ciężarnika niemieckiej rasy — znaleźć tam można było wszystkie rodzaje, wszystkie chowy, wszystkie rasy...

Ale najwięcej było koni polskich i po nie też głównie się wyprawiano. Kupowano je w znacznych ilościach.

Wszystkie niemal armie europejskie wysyłały do Brodów swych agentów celem zakupna polskich koni.

Oficerowie pruscy, sascy, austriaccy uwijali się po jarmarku, kupując polskie konie.

Szlachetna i piękna rasa polskich koni, co nosiły Chodkiewiczów, Sobieskich i Czarnieckich, na których niegdyś jazda polska wpław szturmowała wyspy szwedzkie — ta nieoceniona rasa, pełna najrzadszych zalet, właśnie, wygasła w czasie, w którym się toczą opowiadane przez nas wypadki...

Rasa polskich koni właśnie w tej wyginęła porze.

Wytępiły ją ciągłe zamieszki i wojny domowe, wytępiły ją zwichrzenia konfederacji barskiej, kiedy to rabowano i nielitościwie niszczono całe najpiękniejsze stadniny polskie...

Ale mimo woli odbiegliśmy od toku naszej opowieści, dopuściliśmy się zboczenia, za które nam nie będą może wdzięczni nasi czytelnicy. Śpieszmy tedy do Fogelwandra i jego towarzyszy.

W żadnym z domów zajezdnych nie mógł już Fogelwander znaleźć pomieszczenia.

Po długim dopiero szukaniu Żyd faktor wynalazł mu dwie małe izdebki w lichym domostwie, położonym już prawie za miastem.

Zdarzyło się szczęśliwie, że domek ten stał w pobliżu saletrzarni Arona Prochownika, tak iż z małych okienek obserwować można było wygodnie stare to i posępne zabudowanie.

Fogelwander rad był z tego bardzo i dlatego też zgodził się na nędzną kwaterę. Odstąpił pierwszą izdebkę swoim towarzyszom, drugą przeznaczył dla siebie.

— Oto jaskinia Szachina — rzekł Fogelwander, pokazując obu żołnierzom dom stary — tu się kryje handlarz dusz i jego ofiara, którą ocalić mamy. Nim rozpoczniemy pierwsze kroki, ja sam pierwszy muszę odbyć rekonesans. Potem zrobimy radę wojenną.

Poleciwszy Porwiszowi i Ogarkowi czekać na siebie, Fogelwander udał się prosto ku domostwu Arona Prochownika.

Chodziło najpierw o to, aby się dowiedzieć, czy Szachin znajduje się jeszcze w Brodach i czy piękna fanariotka jest jeszcze w dawniejszym swym więzieniu.

Około tysiąc kroków oddzielało kwaterę Fogelwandra od saletrzarni. Jak już wiemy, było to zabudowanie ogromne, długie i głębokie, ale pochylone starością i najgorzej utrzymane. Stało już za miastem, w otwartym polu, od strony pogranicznej wioski Smólna.

Bardzo dużych rozmiarów dziedziniec otaczał całe domostwo, a dziedziniec ten obwarowany był nader wysokim, widocznie bardzo troskliwie utrzymywanym parkanem, którego wierzch nabity był gęsto żelaznymi grotami.

Całe to ponure obejście było ciche i opuszczone, mimo że było to wśród białego dnia.

Dziedziniec był pusty i nigdzie na nim nie widać było śladu obecności ludzkiej. Domostwo wyglądało jakby wymarłe lub stojące pustkowiem. Fogelwander zbliżył się do furtki i spróbował klamki.

Była zamknięta.

Począł tedy silnie pukać, czekając, aż mu otworzą. Pukanie to jednak nie odniosło żadnego skutku, na podwórzu nie dawał się słyszeć krok ludzi, tylko echo ponure odpowiadało od szarych, popękanych ścian saletrzarni i groźne, ochrypłe szczekanie kilku psów ozwało się z dalekiego kąta podwórza.

Fogelwander wziął do rąk szpadę i gifesem począł stukać o bramę z całej siły.

Echo odezwało się jeszcze głośniej, psy jeszcze więcej ujadać poczęły — a na ten wrzask piekielny ktoś przybiegł do furtki. Był to podeszły już człowiek, ubrany w nędzny strój żydowski.

Odchylił tylko z lekka furtkę i spojrzał niechętnym okiem na oficera.

— Wszakże to jest dom Arona Prochownika? — zapytał oficer: Żyd potwierdził skinieniem głowy, ale nie otwierał szerzej furtki i nie przestawał podejrzliwie spoglądać na oficera.

— Czy zastałem Bunię Szachina? — zapytał dalej Fogelwander.

— Nie ma go w Brodach.

— Dokąd pojechał?

— Nie wiem.

— Kiedy wróci?

— Nie wiem.

— Czy sam pojechał?

— Z kim miał jechać? — zapytał Żyd, jeszcze podejrzliwiej mierząc Fogelwandra.

— A Aron Prochownik jest?

— Nie ma.

— To przecież ktoś tu musi być w tej jaskini, z kim by pomówić można, pawianie ty głupi! — zawołał zniecierpliwiony oficer i próbował wejść przebojem na dziedziniec.

Ale odźwierny snadź był przygotowany na to, bo nim Fogelwander krokiem postąpił naprzód, już furtka skrzypnęła na zawiasach i zamknęła się z trzaskiem.

Żyd zasunął rygiel i Fogelwander pozostał sam przed furtką.

Pierwszy krok nie wypadł tedy pomyślnie i nie mógł być wzięty za dobrą wróżbę.

Tajemnicza cisza, jaka panowała w całym domostwie i na podwórzu, przejęła trwogą Fogelwandra. Być może, że Szachin wyjechał już gdzieś w dalekie strony i uwiózł z sobą nieszczęśliwą fanariotkę.

Nie należało jednak tracić z góry nadziei.

Być właśnie może — pomyślał nasz oficer — że ofiara znajduje się jeszcze w tym domostwie i że Szachin, bojąc się jakichś kroków z jego strony, dlatego otoczył taką tajemnicą i taką ostrożnością dom Arona Prochownika.

Nie było innej rady, jak brać się do dzieła cicho, ostrożnie, cierpliwie.

Trzeba było przed rozpoczęciem jakichś kroków informować się ile możności.

Fogelwander postanowił udać się do znajomych oficerów załogi brodzkiej i jako świadomych stosunków miejscowych wybadać ich co do Arona i Szachina, którego osobiście znać mogli.

Bez takich wstępnych informacyj nie dało się nic zrobić.

Fogelwander powrócił do swojej stancji, gdzie obaj żołnierze czekali nań niecierpliwie.

— Mości rotmistrzu — rzekł do niego Porwisz, który z właściwą sobie starannością odświeżył się z podróży i wąs marsowo nasztorcował i naczernił — prosimy o ordynans!

— Nie mam jeszcze dla was ordynansów, kochani kamraci. Zdaje się, że dłużej czekać i rozglądać się będziemy musieli, nim rozpoczniemy wojnę. Daję wam wolność na dzień cały aż do godziny siódmej wieczorem. Oto macie lafę wojenną — dodał Fogelwander, dając po dukacie żołnierzom — idźcie na miasto, oglądnijcie sobie jarmark i znajdźcie sobie kamratów z tutejszej załogi, a tak ostrożnie, mądrze, niby od niechcenia, dowiadujcie się o saletrzarnię, pytajcie o Szachina, o Arona Prochownika, ale ostrożnie i zręcznie, raz jeszcze powtarzam.

— Dobrze, mości rotmistrzu! — rzekł Porwisz. — Ja się zaraz dowiedzieć muszę, z której strony najlepiej uderzyć na tę budę, ile tam jest cywilnego garnizonu, kiedy to tałałajstwo spać się kładzie i czy kto nie widział tej księżniczki.

Fogelwander nie wiedział, czy ma śmiać się, czy gniewać. Ogarek ciągnął za kolet Porwisza, chcąc mu dać do poznania, że się niedorzecznie wyrwał.

— Porwisz, Porwisz, stara ty babo z wąsami! — zawołał Fogelwander na pół gniewnie. — Może jeszcze każesz otrąbić w mieście, żeśmy przyjechali wykraść Greczynkę? Czyś ty oszalał, stary szaławiło?

— Niech pan rotmistrz będzie spokojny! — ozwał się teraz gwardiak, ratując z kłopotu biednego Porwisza, który poczerwieniał jak burak z kontuzji. — Ja już to biorę na siebie. Byłem w garnizonie warszawskim długie lata, a nas, gwardię pieszą, zawsze dodawano instygatorowi marszałkowskiemu. Nieraz my szli na zwiady za rabownikami i złodziejami; poduczyłem ja się tam dobrze, jak zasięgać języka ostrożnie. Raz mi sam jaśnie wielmożny pan marszałek koronny kazał w nagrodę wypłacić pięć dukatów za to, żem wytropił jednego srogiego złoczyńcę. Już ja biorę wszystko na moją głowę; nie wrócę bez języka.

— A ja, mości rotmistrzu — rzekł Porwisz — będę trzymał mój język za zębami; niech Ogarek kręci już swoim, on sprawniejszy do tego. Ale za to, mości rotmistrzu, jak przyjdzie do komendy — wal! pal! — to ja lepiej machnę szablą niż językiem Ogarek. Niech on macha teraz, bo on frant warszawski, machnę ja potem Szachinowi...

Salwowawszy tak honor swój żołnierski, Porwisz skręcił się według regulamentu na zapiętkach i wymaszerował z Ogarkiem z pokoju.

Podczas gdy Fogelwander udał się wprost do zamku, aby tam wynaleźć znajomych sobie oficerów, gwardiak wziął Porwisza pod ramię i obaj poszli oglądać ruch jarmarczny.

Widok najrozmaitszych kramów i najrzadszych towarów zajmował ich bardzo, szli więc powoli i bez celu, zatrzymując się często po drodze. Porwisz był jeszcze ciekawszy od Ogarka, osobliwie widok prześlicznych koni wywoływał ustawicznie jego podziw, tak że czasami gwardiak musiał go przemocą ciągnąć dalej, przypominając mu ustawicznie; że mają obowiązek powrócić z jakąś informacją do rotmistrza.

Jakim jednak sposobem zaopatrzeć się w potrzebne szczegóły do wyprawy — o tym jeszcze i sam sprytny gwardiak nie miał wyobrażenia.

Najbliższym i najprzystępniejszym źródłem pierwszych wiadomości wydawali się gwardiakowi żołnierze brodzkiego garnizonu i dlatego też naglił swego towarzysza, aby szedł z nim co prędzej do strażnicy zamkowej, gdzie łatwo zawiązać można było niezbędne znajomości.

Kierując się ku zamkowi, wpadli obaj nasi żołnierze nagle i niespodzianie we wrzask i pisk piekielny, w nieopisany odmęt szwargotu, w istną Scyllę, wirującą ubogimi, obdartymi Żydami.

Była to giełda skórek zajęczych.

W Brodach bowiem podczas dorocznego jarmarku odbywała się formalna giełda na ten szlachetny artykuł handlu.

Skórki zajęcze z całej Polski, jak była szeroka i długa, szły na jarmark do polskiego Amsterdamu i tu przez obcych hurtowników zakupywane i wywożone bywały w olbrzymich niekiedy ilościach.

Skórki z biednych szaraków, uzbierane przez ubogich, wędrujących przekupniów żydowskich po najdalszych stronach kraju, piętrzyły się tu górami, wypełniały całe ładowne wozy.

Jeszcze do ostatnich lat ubiegłego stulecia utrzymała się ta giełda zajęczych skórek. Były lata, w których przeszło pół miliona skórek tych wywożono z Brodów.

Im lichszy towar, tym wrzaskliwszy bywa targ — nie dziw też, że jeśli głośno i rojno było na innych punktach jarmarcznej targowicy, to tu zgiełk, pisk i krzyk wznosił się w powietrze muzyką prawdziwie piekielną.

Ogarek i Porwisz zatrzymali się mimowolnie, bo o przebiciu się przez ten gęsty kłąb ludzi trudno było myśleć.

Ogłuszeni wrzaskiem, stanęli i poczęli patrzeć ze śmiechem na tę szczególną giełdę. Po chwili zniecierpliwił się Porwisz i pociągnął za ramię swego towarzysza, chcąc skręcić inną ulicą, ale Ogarek oparł się i nie chciał ruszyć z miejsca. Snadź coś nagle żywo zajęło uwagę gwardiaka, bo utkwił wzrok w jednym kierunku, jakby kogoś śledził z wielkim zajęciem.

Kierując się wzrokiem Ogarka, spostrzegamy o kilka kroków wysokiego, chudego mężczyznę, ubranego nędznie i dziwacznie.

Człowiek ten miał na sobie podarty i połatany kubrak hajducki i buty w bardzo opłakanym stanie, na głowie zaś wypłowiałą furażerkę zieloną.

Nieznajomy ten włożył obie dłonie w kieszenie swego kubraka i patrzył w kłąb krzyczących Żydów, to liczących skórki zajęcze, to wiążących je w tuziny, to dla odmiany bijących się między sobą aż do krwi...

Ogarek kilka chwil przypatrywał się tej postaci, aż nagle, porzucając Porwisza, zbliżył się do niej szybko i uderzył ją silnie po ramieniu.

Nieznajomy oglądnął się i z przestrachem spojrzawszy na gwardiaka zgiął się we dwoje i chciał skoczyć w otchłań zajęczej giełdy, gdzie by niezawodnie był zniknął jak w bezdennej jakiej czeluści.

Ale Ogarek chwycił go silnie za ramię i gwałtownie zatrzymał.

Nieznajomy, nie mogąc się uwolnić, spojrzał na gwardiaka na pół gniewnie, na pół lękliwie.

— Oho! — zawołał jowialnie gwardiak, trzymając silnie nieznajomego. — Coś ja widzę, że artyleria koronna zmieniła moderunek! Nie wiedziałem, że odkąd bombardierzy zmienili mundur, tak się hardo stawią swoim znajomym...

I śmiejąc się, powiódł okiem po nędznym ubraniu nieznajomego.

Chudy, mizerny człowiek popatrzył osłupiałym wzrokiem na Ogarka.

Gwardiak wyprostował się, przyłożył dłoń do kapelusza i z komiczną subordynacją zawołał:

— Przypominam się z respektem i wenerunkiem pamięci jaśnie wielmożnego pana dobrodzieja! Czy mam osobliwy honor widzieć przed sobą jegomość pana bombardiera Kwackiego?

— Ogarek! To ty, Ogarek! — zawołał nagle chudy nieznajomy i twarz jego uspokoiła się, a nawet rozweseliła.

— To ja, pokornie do ordynansu — rzekł gwardiak — ale Kwacki, co się też z ciebie stało!... Już ty nie wyglądasz jak bombardier jego królewskiej mości, ale jak wiszor armatni. Czy tobą tam w Kamieńcu haubice czyszczono, hę?

— Jeszcze gorzej, Ogarek, jeszcze gorzej! Ot, dużo by mówić... — mruknął Kwacki i machnął smutnie ręką.

— Mości wachmistrzu — zawołał teraz Ogarek do Porwisza — mam zaszczyt zarekomendować waćpanu tego zacnego i czcigodnego kawalera, ozdobę artylerii koronnej, która to ozdoba trochę się sponiewierała, jak widzę...

— At, Ogarek — rzekł kwaśno Kwacki — tobie żarty w głowie, a mnie... a mnie na płacz się zbiera...

— „Wstrzymaj łzy swoje, Aksturze — rzekł, deklamując wiersz z opery warszawskiej, gwardiak — i powiedz krótko, czy długo jesteś tu, w Brodach?

— Rok cały mija, jak mnie tu los nieszczęsny trzyma.

— Dziękuj temu nieszczęsnemu losowi, bo inaczej nie miałbyś przyjemności mówić ze mną dłużej — rzekł gwardiak — ale kiedy już rok jesteś w Brodach, to musisz znać doskonale całe miasto.

— Jak zły szeląg!

— Doskonale! Pomówimy z sobą, mam się o coś rozpytać w handlowych interesach. Czy artyleria koronna nie jest tego samego zdania, co my, gwardia koronna, i imć Porwisz, czyli dragonia koronna, że głodno i na sucho źle się rozmawia?

Kwacki uśmiechnął się łakomo, a w uśmiechu tym było bardzo wiele apetytu i bardzo wiele pragnienia.

— Jeżeli tak, to niech artyleria koronna poprowadzi nas do jakiej gospody, ale do uczciwej, aby to nie było z kontemptem dla autoramentu i dla podoficerów, co się respektują.

Kwacki nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć i poprowadził obu podoficerów do najbliższej winiarni.

Ogarek kazał podać przekąskę i miodu, a Kwacki rzucił się chciwie na jedną i na drugi.

— Teraz, mości Kwacki — rzekł Ogarek — opowiadaj krótko a szczerze, co się z tobą stało i czemu cię nie widzę w mundurze. Kiedyśmy byli razem w Warszawie, byłeś już kapralem, miałeś pójść z awansem do Kamieńca Podolskiego, a teraz widzę, żeś trochę w negliżu...

— Opowiedziałbym wszystko, ale... — przerwał Kwacki i spojrzał znacząco na Porwisza.

— Mów śmiało i krótko, ale prawdę: nie masz się tu kogo obawiać!

Kwacki wychylił z rozkoszą nową szklankę miodu i tak się ozwał:

— Moja historia, krótka, ale nieszczęśliwa. Jak wiesz, kiedy się rozpoczęły ruchawki, wysłano nas z Warszawy do fortecy kamienieckiej. Tu mnie było dobrze, sam pan jenerał Witte lubił mnie bardzo, zostałem ceugwartem. Licho przyniosło młodego oficera, co sobie kupił swoją szarżę w naszej kompanii. Znam moją służbę doskonale i nie dam się zawstydzić. Otóż ten gach , młody raz począł mnie łajać, racji najmniejszej nie mając. Złość mnie zdjęła — nie zmilczałem; on mnie uderzył. Zabolała mnie srogo ta krzywda, nie miałem pohamowania, dobyłem szabli, ciąłem go przez głowę i zraniłem znacznie. Kajdany, krygsrecht, degradacja — ot, i wszystko. Zamknięto mnie do kazamaty i miałem sześć lat robić na wałach taczkami. Pół roku biedowałem, nareszcie udało mi się uciec. Tak się stało!

Rzekłszy to, Kwacki chudymi rękami zakrył oczy, jakby łzy ocierał.

— Hm... to źle, bardzo źle — rzekł z współczuciem Ogarek. — Cóż tu robisz w Brodach?

— Co robię! — powtórzył Kwacki. — Pracuję jak koń, żyję jak pies i nie mam nadziei, abym mógł się wydobyć z biedy. Wiesz, że byłem zawsze przy cekhauzach i prochowniach; w Saksonii lat kilka byłem rakietnikiem. Dostawszy się do Brodów, szukałem służby w saletrzarni...

— W saletrzarni! — zawołał Porwisz, nie mogąc się powstrzymać.

— W saletrzarni — powtórzył obojętnie Ogarek, dając Porwiszowi kopnięciem nogi delikatną wskazówkę, aby milczał — nic w tym dziwnego... Kwacki zna się doskonale na fabryce prochu; on go z pewnością więcej popsuł niż cała dragonia koronna go wąchała. Opowiadaj dalej, Kwacki, byliśmy zawsze dobrymi kamratami, obchodzi mnie bardzo, jak ci się powodzi.

I Ogarek kazał znowu postawić świeży dzban miodu.

— Dobrze o tym wiedzieć, że jesteś w saletrzarni — mówił dalej — my tu nieraz po proch do Brodów przyjeżdżamy. W którejże jesteś, bo tu ich jest podobno kilka?

— U Arona, bodaj wyleciał wraz z siarką i saletrą w powietrze jak bomba! — zawołał Kwacki.

— Hm... żebyś tak bardzo czule życzył Aronowi, tego bym nie powiedział... — zauważył obojętnie Ogarek. — A długo tam jesteś?

— Rok już cały. Płaci mi jak najmizerniejszemu pachołkowi; na jego łasce wiszę. Aron Prochownik wie, żem dezerter, ma mnie w ręku, kanalia.

— Jak widzę — wtrącił Ogarek — tobyś ty chętnie wrócił do zielonego munduru i do armat kamienieckich.

Kwacki, milcząc, westchnął.

— Ceugwartem być to ładna ranga, dalibóg, ładna... — mówił dalej Ogarek, patrząc na Kwackiego. — Gdyby to tak złe naprawić jakoś, hę?... Co ty na to mówisz, Kwacki?

— Czy chcesz żartować z mego nieszczęścia? — rzekł tonem wyrzutu Kwacki. — Wszystko już przepadło...

— A jak nie przepadło?

— Jak to? A krygsrecht, a dezercja?

— Może by na to i był sposób... Kto wie, czy nie mam na to rady...

Kwacki wpatrzył się zdumionym wzrokiem w gwardiaka.

— Słuchaj uważnie, co ci powiem! — ozwał się Ogarek. — Znasz mnie nie od dzisiaj, wiesz, żem był zawsze dobry chłop i życzliwy kamrat, a z tobą w Warszawie w szczerej przyjaźni zostawałem. Daję ci parol gwardiacki, że nie żartuję. Wiem ja znaczną osobę, co by ci pardon i rangę u pana Witta, a jak trzeba wyżej, to i wyżej, na przykład w departamencie albo u pana jenerała Komarzewskiego wyrobiła. Ale nie za darmo.

— Człowieku — zawołał Kwacki — głowę narażę, w piekło pójdę!...

— Tam nie potrzeba ciebie: już tam siarkę sobie sami fabrykują... Ale poczekaj, zobaczymy... Odpowiesz mi otwarcie i prawdę na kilka pytań? Od tego zależy, czy znowu ceugwartem będziesz w Kamieńcu.

— Jak przed krucyfiksem będę mówił! — zawołał biedny Kwacki.

Ogarek oglądnął się ostrożnie po izbie, a przekonawszy się, że nikt nie podsłuchuje, zapytał:

— Czy nie znasz przypadkiem Żyda Buni Szachina?

— Buni! Kto by nie znał Buni? Ten wisielec to z moim Aronem szwagraszek czy jakiś tam inny krewny po ciotce Belzebuba...

— Za ostro sądzisz ludzi, za ostro sądzisz, młodzieńcze — rzekł z humorystyczną powagą Ogarek. — Powiedzże mi, czy ten Bunia Szachin jest teraz u Arona?

— Nie ma go, ale powrócić ma jutro na jarmark.

— Jesteś rok cały u Arona — prowadził dalej Ogarek — powiedz mi, mój drogi, czy ci tam nie wpadło co w oczy?

— Oho, czy mi co nie wpadło w oczy! Tam ciągle odbywają się jakieś nieczyste praktyki, zmowy, konszachty... Szachin w nocy odjeżdża, to przyjeżdża, a zawsze w tajemnicy, w ciemności... To zbójecka jaskinia; powiadam ci, ja to kiedyś wszystko w powietrze wysadzę!

— Byle nie zaraz, byle nie zaraz! Zresztą nie mam nic przeciw tej zacnej imprezie. Czy w tym wszystkim coś osobliwie przede wszystkim nie zwróciło twojej baczności?...

— Ile razy! — zawołał Kwacki. — Ot, niedawno, będzie temu niespełna dwa miesiące, kogoś przywieźli, jakąś kobietę, czy dziecko. Byłem właśnie na podwórzu. Słyszałem krzyk, a jak nadbiegłem, było już cicho, tylko konie Szachina stały przede drzwiami...

Porwisz porwał się i uderzył pięścią w stół z takim okropnym łoskotem, że aż szklanki i szyby wszystkie zabrzęczały. Poczciwy wachmistrz nie mógł bowiem stłumić w sobie wrażenia, jakie na nim sprawiła wiadomość Kwackiego.

Ogarek trącił Porwisza w bok szablą i zapytał znacząco: — Mości wachmistrzu, mości wachmistrzu!... Czy waćpan tak muchy łapiesz?

— Ot... przypomniało mi się coś... — tłumaczył się zawstydzony Porwisz. — Deresz mi się przypomniał.

— O czymże my to mówili, Kwacki? — mówił dalej Ogarek. — Aha, coś krzyczało, powiadasz... Kobiety czasem krzyczą, dzieci także, nic szczególnego. A więcej nic ci nie utkwiło w pamięci? W samym środku domu nic nie uważałeś szczególnego?

— Albo ja tam był kiedy? — odparł Kwacki. — Mnie tam nie wolno ani nosa pokazać. Tam zawsze zamknięto, zabito, zagwożdżono... Ja w dzień jestem w saletrzarni, a w nocy śpię w drewnianej budzie przy parkanie. Ale prawda! Ot, nie przyszło mi na myśl. Wczoraj byłem w lochach, bo trzeba ci wiedzieć, że pod domostwem Arona i pod saletrzarnią są lochy wielkie, w których leży saletra i proch, bo Aron handluje prochem. Chodząc po tych lochach, znalazłem dość duże, zakratowane okno nad ziemią... Poznałem zaraz, że okno to nie wychodzi na podwórze, i przez ciekawość począłem wyglądać. Okno wychodziło na małe ciemne podwórko, które snadź jest w środku domostwa. Patrzę i widzę, jak z góry, z okna tej skrytej części domu wygląda jakaś młoda śliczna panienka i płacze rzewnie... Nie mogłem oderwać oczu od tej dzieweczki, taka była piękna, a taka nieszczęśliwa...

— Oho, Kwacki w sentymenta się bawi, w romanse! — zawołał Ogarek ze śmiechem. — I cóż, mrugnąłeś do niej, nieprawda? Ale żart na bok, to mnie rozciekawia. Czy jesteś pewny, że ta dziewczyna jest jeszcze w domu Arona...

— Z pewnością jest, bo ani wczoraj, ani dzisiaj żadna żywa dusza nie opuściła tej jaskini...

Porwisz, który nie mógł się wstrzymać, począł gwałtownie dzwonić ostrogami, a twarz rozpromieniła mu się od radości.

— Kwacki — rzekł teraz Ogarek — jestem z ciebie kontent! Od ciebie tylko zależy, abyś ty znowu z nas był kontent. Czy chcesz zrobić piękny uczynek, pomóc kolegom, udaremnić zbrodnię, dostać cały regiment złotych holendrów, otrzymać pardon i zostać ceugwartem?

Kwacki za całą odpowiedź rzucił się na szyję Ogarkowi, ściskając go z radosnym uniesieniem.

— Chodźże teraz z nami, a przekonasz się, że nie żartuję z tobą — rzekł Ogarek i, zapłaciwszy za wypity trunek, wyszedł z Porwiszem i Kwackim z gospody.

W sieniach się zatrzymał.

— Nie możemy iść razem przez miasto — rzekł do towarzyszy — jesteśmy w kraju nieprzyjacielskim. Trzeba maszerować wojennym ordynkiem. Dragonia pójdzie awangardą, prosto ku stancji rotmistrza, czyli do kwatyrsztabu; artyleria pójdzie środkiem; gwardia piesza koronna trzymać będzie straż tylną. Jeden od drugiego zachowa dystans dwudziestu kroków; oglądać się za sobą nie wolno; jeden patrzy na plecy drugiego; Kwacki na gwiazdę koletu Porwisza, ja na twoją łatę, co ją masz na grzbiecie, mości Kwacki. Rozumiecie ordynans?

— Rozumiemy — odparli równocześnie Porwisz i Kwacki.

— A zatem — zawołał gwardiak — dragonia koronna — marsz! Porwisz ruszył z miejsca, a gdy Kwacki wprawnym okiem artylerzysty odmierzył odległość dwudziestu kroków, ruszył także naprzód. W równej odległości za nim szedł Ogarek. Gwardiak był snadź w wybornym humorze; przechylił swój kapelusz na bakier i idąc śpiewał sobie arię z opery Genowefa, w której tyle razy figurował jako statysta w Warszawie:

Cieszcie się, chwila szczęśliwa!
Już okropne przeszły chmury:
Ariodantes pod te mury
Z całym swym wojskiem przybywa!
Ariodantes, o nieba,
Cóż nam więcej potrzeba?

Podczas gdy to się działo, Fogelwander daremnie obiegł był miasto i zniechęcony, zrozpaczony niemal, powrócił do nędznej kwatery. Podczas jarmarku, który tyle tysięcy ludzi sprowadził do Brodów, garnizon miejscowy był nadzwyczaj zajęty, aby przestrzegać porządku i bezpieczeństwa, poskramiać zwady i czuwać nad złodziejami. Oficerowie, znajomi Fogelwanderowi, byli wszyscy mocno zajęci i dopiero wieczorem mógł się z nimi widzieć. Oprócz nich nie znał nasz bohater nikogo; trzeba było tedy czekać całą połowę dnia cierpliwie, a tu każda godzina, spędzona w niepewności i w rozdrażnieniu gorączkowym wydawała się wiekiem całym.

Fogelwander chodził po pokoju w nieznośnej nudzie, kiedy usłyszał w sieniach, a potem w ubocznym pokoiku szepty, przerywane wesołym śpiewem gwardiaka:

Ariodantes pod te mury
Z całym swym wojskiem przybywa,
Ariodantes! Ariodantes!
Aaa-rioo-daan-tees!!!

Tak śpiewał Ogarek, naśladując straszliwym głosem trele operowe.

Fogelwander chciał wybiec do drugiego pokoju, gdy w tej chwili po trzykrotnym pukaniu stanął we drzwiach Ogarek.

— Co znaczy ten śpiew? — zapytał niecierpliwie Fogelwander.

— Wracam z językiem — odparł Ogarek.

— I to bardzo głośnym, jak widzę!

Ogarek nie odpowiedział nic na ten przycinek i skinął na Kwackiego, aby wszedł.

— Kto to jest? — zapytał Oficer.

— To jest język, mości rotmistrzu — odparł Ogarek — to jest Ariodantes... Kwacki!

— Nazywam się właściwie Wojciech — prostował Kwacki, mnąc czapkę w ręku.

Ogarek, widząc zniecierpliwienie rotmistrza, odesłał Kwackiego na powrót do drugiego pokoju i opowiedział wszystko.

— Wołaj go tu! — zawołał ucieszony Fogelwander. Kwacki wszedł do pokoju.

— Wszystko, co ci przyrzekł Ogarek — rzekł oficer — spełni się. Masz na to słowo moje oficerskie. Wyrobię ci pardon i powrót do łaski u pana jenerała Witta, a ceugwartostwo cię nie minie. Nadto otrzymasz nagrodę osobną ode mnie, ale musisz nam wiernie służyć i wszystko uczynić, co tylko w siłach twoich.

— Przysięgam! — zawołał uroczyście Kwacki.

— Czy spamiętałeś sobie dobrze rysy owej dziewczyny, którą widziałeś przez kraty w lochu?

— Stoi mi przed oczyma, jakbym ją widział w tej chwili. Fogelwander wydobył sylwetkę, wygraną od włoskiego awanturnika, i pokazał ją Kwackiemu.

— To ona! Dalibóg to ona! Jakby żywa! — zawołał Kwacki.

— Słuchajże teraz, o co chodzi — rzekł Fogelwander. — Ta kobieta jest ofiarą Szachina, handlarza dusz. Wykradł ją ojcu i więzi w ukryciu, zapewne, aby ją przedać pierwszemu lepszemu baszy... Musimy uwolnić tę dziewczynę jak najprędzej, dziś jeszcze. Skoro noc nadejdzie, chcemy wtargnąć do domu Arona Prochownika. Wskażesz nam drogę?

— Wszystko uczynię, choćbym żadnej nie miał dostać nagrody — odpowiedział Kwacki — ale...

— Cóż ale?... — przerwał niecierpliwie Fogelwander.

— Ale to rzecz bardzo trudna — dokończył Kwacki. — Brama zamknięta skoro zmierzch; cztery srogie brytany, czujne na każdy szelest, krążą po podwórzu. Wiernik Arona ma klucze zawsze przy sobie, a w domu wiem, że jest zawsze sześciu Żydów mołdawskich, ludzi silnych, odważnych i dobrze uzbrojonych...

— Nas będzie z tobą czterech... niewielka różnica...

— Ale owa dziewczyna jest w głębi domostwa, a to jaskinia taka głęboka jak czeluść piekielna. Mnóstwo tam drzwi, a każde kute i każde zamknięte... Nie dostaniemy się do środka, choćbyśmy wtargnęli już na podwórze... Tymczasem hałas się rozniesie, gwałt okrutny powstanie, przybieży ront nocny, a pan komendant Seewald bardzo proteguje Arona!...

Fogelwander zamyślił się.

Ogarek spojrzał na Kwackiego i rzekł:

— Ariodantes! Ariodantes! Nie będziesz nigdy ceugwartem! Pomyśl no jeszcze, posusz głowę, to ci nie zrobi różnicy, suchszym i chudszym już nie będziesz nigdy, braciszku.

— Objaśnij nam tylko dobrze rozkład domostwa, daj najpotrzebniejsze szczegóły; o roncie ja już sam pomyślę... — dodał Fogelwander.

— Zobaczę, czy się da co zrobić — rzekł po namyśle Kwacki — proszę tylko o trochę czasu. Do wieczora daleko, wrócę do domu, rozejrzę się dobrze, a przed wieczorem jeszcze przyjdę z raportem.

— Ale jak zdradzisz — rzekł stanowczo Fogelwander — pamiętaj... pamiętaj, że ci nie pomoże ani Aron, ani Szachin, ani pan komendant Seewald i czeka cię kula od jednego z nas trzech!

— I nie zostaniesz nigdy ceugwartem w Kamieńcu, i złapią cię, i pójdziesz przez rózgi albo zginiesz nędznie na śmiecisku u twego pana Arona! — dodał Ogarek.



X


W jaskini szakala


Kwacki, opuściwszy sprzysiężonych, długo nie wracał, tak że Fogelwander począł go już posądzać o zdradę.

Nareszcie po trzech godzinach pojawił się znowu i zdał sprawę ze swoich spostrzeżeń.

— Przez furtkę nie wejdziecie nigdy — mówił — bo wiernik wam nie otworzy, jeśli nie dacie mu hasła. Łotrowie ci mają hasła jakby w jakiej uczciwej fortecy. Gdy kto zadzwoni, wiernik nie otwiera, dopóki nie otrzyma umówionego znaku. Nie ma innej rady, tylko trzeba przeleźć przez parkan. Trzeba, mości rotmistrzu, żeby Ogarek i Porwisz wzięli z sobą drabinę, najlepiej sznurową, bo mniej z nią będzie kłopotu, a będzie nam koniecznie potrzebna.

— Z której strony najlepiej przeleźć parkan? — zapytał Ogarek.

— Od zachodniej strony, niedaleko samego rogu. Umyślnie rzucę do wody swoją czapkę, a potem, niby dla osuszenia, powieszę na jeden z grotów żelaznych, które sterczą na wierzchu parkanu. To będzie znak.

— Doskonale, Ariodantes! — zawołał Ogarek, klepiąc Kwackiego po ramieniu.

— Ale to nie koniec — rzekł artylerzysta. — Ja nie sam śpię w tej budzie. Razem ze mną jest pachołek Arona, Żyd sążnisty, uzbrojony zawsze w pistolety... Jak wejdziecie, trzeba się sprawić szybko i ostrożnie, aby nie dał ognia lub nie narobił wrzasku...

— Znajdziemy na to sposób — ozwał się Fogelwander. — Ale powiedz nam teraz, co poczniemy dalej, stanąwszy już na podwórzu?

— Drzwiami nie dostaniemy się nigdy do środka — tłumaczył Kwacki — gdyby nawet dom był zupełnie pusty, bo całą noc musielibyśmy strawić na rozbijaniu drzwi dębowych i mocno okutych. Nie ma innej drogi, tylko okna.

— Ale okna zakratowane — zauważył oficer.

— Oglądałem je dobrze: wszystkie są Zakratowane, ale znalazłem jedno, w którym kraty zupełnie są popsute i rdzą przegryzione. Zresztą być może, że do wieczora obmyślę jeszcze inny sposób. Tymczasem oczekuję przybycia pod parkanem.

— Czy masz broń? — zapytał Fogelwander.

— Właśnie prosić chciałem o nią.

Fogelwander miał z sobą dwie pary pistoletów. Wydobył jedną i dał ją Kwackiemu.

Pistolety były nabite, a oficer dodał jeszcze artylerzyście mały zapas prochu i kul.

— Muszę natychmiast wracać — rzekł Kwacki — i już nie wyjdę z saletrzarni. Wiernik i pachołcy czujnie mają mnie na oku, mógłbym wzbudzić podejrzenie.

— Idź tedy i czekaj naszego przybycia! Skoro zupełnie ciemno się zrobi, będziemy pod parkanem. Pamiętaj, Kwacki, że powierzamy siebie i swój cel twojemu żołnierskiemu słowu.

— Dotrzymam go, choćbym miał stracić życie! — zawołał Kwacki i, schowawszy dobrze pistolety, wymknął się ostrożnie z domu, oglądając się na wszystkie strony, czyli go kto nie śledzi.

Po wyjściu Kwackiego Fogelwander udał się zaopatrzeć we wszystko, co by mogło być potrzebne do wyprawy.

Wkrótce zaopatrzono się w drabinę sznurową, której Fogelwandrowi ustąpił jeden z oficerów z magazynu fortecznego, w latarki, silne powrozy i długie żelazne dłuta.

Przygotowania te zajęły sprzysiężonym prawie całą resztę dnia.

Fogelwander najął cztery świeże, rącze konie, które pospołu z krytym wozem zaraz z ciemnością nocy czekać miały na umówionym miejscu, za małym domkiem nadmiejskim, który stał w pobliżu saletrzarni Arona.

Gdy już wszystko było gotowe, powrócili do kwatery i opatrzyli doskonale pistolety.

Zmierzch gruby okrył był ziemię, Fogelwander jednak czekać musiał do zupełnej ciemności.

Tych chwil kilka wydało mu się nieskończenie długim przeciągiem czasu.

Z okna kwatery widać było saletrzarnię Arona...

Fogelwander stanął przed małymi szybkami i patrzał w gorączkowym rozdrażnieniu, jak wielkie, ponure domostwo, czerwieniejąc się z jednej strony od dogasających blasków zachodu, jakby od krwawej łuny, tonęło ze strony przeciwnej w coraz gęstszych i posępniejszych cieniach wieczora.

Porwisz siedział poważny i spokojny, ale z pewnym uroczystym nastrojem na poczciwej twarzy, jakby to było przed bitwą i jakby oczekiwał lada chwila pobudki.

Jeden tylko Ogarek nucił wesołe piosnki, zwijając sznury i przygotowując latarki.

Nareszcie zrobiło się zupełnie ciemno.

Noc była bezksiężycowa...

Od jej ponurego tła odbijały niewyraźne zarysy saletrzarni, majacząc w kształtach jakichś potwornych i fantastycznych...

Fogelwander odstąpił niecierpliwie od okna i szepnął:

— Ruszajmy, w imię Boże! Wszyscy trzej wyszli na ulicę.

W mieście ucichł już gwar jarmarczny i cisza panowała dokoła.

Fogelwander szedł naprzód, wytężając ciągle wzrok na wszystkie strony, nigdzie jednak nie widać było nikogo.

Cicho i ostrożnie, zachowując głębokie milczenie, udali się ku wschodniej stronie parkanu i posuwali się powoli wzdłuż niego, szukając na grotach żelaznych czapki Kwackiego. Szli dość długo, nim ją nareszcie odkrył Ogarek.

— Tu... — szepnął, zatrzymując oficera.

— Kto rzuci do góry drabinkę? — zapytał Fogelwander. Ogarek zamiast odpowiedzi wziął zwinięty sznur do rąk i cofnął się na trzy kroki od parkanu. Sznurowa drabina miała na swym końcu dwa haki żelazne.

Ogarek zmierzył okiem wysokość parkanu i rzucił drabinę tak zręcznie, że uwięzia hakami na wierzchu.

— Za mną... — szepnął Fogelwander i począł wspinać się pierwszy.

Stanąwszy na szczycie, chwycił się żelaznych grotów, a potem, nabierając zamachu, skoczył na dół...

Skok był śmiały i niebezpieczny, bo jak już wiemy, parkan był bardzo wysoki, jednakże powiódł się szczęśliwie.

Stanąwszy pod parkanem, Fogelwander kazał Porwiszowi i Ogarkowi złazić po swych barkach. Porwisz, który nie z samego tytułu tylko należał do ciężkiej kawalerii, skorzystał z tej pomocy, Ogarek jednak zeskoczył lekko i zgrabnie, nie zapominając zabrać z sobą drabinki...

Wszystko to było dziełem jednej chwili.

Ledwie jednak wszyscy trzej stanęli już na ziemi, odezwało się z drugiego końca podwórza groźne ujadanie psów... Równocześnie wyskoczyła z drewnianej budy wysoka, barczysta postać jakaś.

Poznać było można po samym wzroście, że nie był to Kwacki.

Postać ta, wybiegłszy kilka kroków na podwórze, zwróciła się ku parkanowi...

W tej samej jednak chwili wypadł z budy inny człowiek i, podbiegłszy z tyłu do barczystej postaci, zarzucił jej płachtę na głowę i powalił na ziemię...

Był to Kwacki...

Gdy usłyszał szelest na parkanie, udawał śpiącego, a dopiero, gdy pachołek Arona wybiegł z budy, pośpieszył za nim i powalił go na ziemię w opisany sposób.

— Do mnie! — zawołał stłumionym głosem Kwacki i, powaliwszy się na pachołka, okręcał mu całą siłą płachtę około głowy.

Powalony wydał tylko głuchy ryk jak człowiek, który jest bliski uduszenia, i począł się szamotać gwałtownie.

W tej chwili Ogarek i Porwisz pośpieszyli z pomocą.

Ogarek wydobył powrozy i z niesłychaną szybkością skrępował ręce i nogi obalonego pachołka, podczas gdy Kwacki przytrzymywał mu płachtą usta, aby nie wydał okrzyku.

Ogarek wydobył z torby, którą miał Porwisz, przygotowaną szmatę płótna, skręcił ją dobrze i szybko zapchał nią usta pachołka właśnie w chwili, kiedy tenże otworzył je do krzyku.

— Tylko od zaziębienia, tylko od zaziębienia!... — pocieszał Ogarek skrępowanego. — Noc teraz chłodna, mógłbyś waćpan dobrodziej nabawić się kaszlu...

— Usuńmy go na bok — rzekł teraz Kwacki — i cofniemy się na chwilę do budy.

Wkrótce wszyscy cofnęli się na wskazane miejsce. W tejże chwili psy nadskoczyły, szczekając przeraźliwie.

— Dzięki Bogu — uspokajał Kwacki — psy ujadają więcej od srogiego głodu niż z czujności. Karmią ich ledwie tyle, aby nie pozdychały. Szczekanie ich z początku nikogo nie zdziwi w domu bo głodne bestie, skoro je spuścić z łańcucha, wyją i ujadają z głodu, aż uszy puchną. Kupiłem dla nich trochę łakoci: mam kilka kości, kilka świeżych baranich rogów — zaraz je na chwilę bodaj uspokoję.

Artylerzysta wydobył spod słomy zapas kości, wyszedł z drewnianej budy, zawołał psy po nazwisku, uspokajał je i rzucił dla każdego kość ogromną.

Psy porwały chciwie, co im rzucono, i porozbiegały się po rozmaitych kątach podwórza, jakby się obawiały wzajemnej napaści.

— Teraz ruszajmy dalej! — rzekł niecierpliwie Fogelwander.

— Możemy ruszać natychmiast, ale Ogarek niech pozapala latarki — odpowiedział Kwacki. — Obmyśliłem drogę. Mam wytrych do lochu doskonały. Zdarzyło się szczęśliwie, że kiedy od was wróciłem do domu, trzeba było przygotować kamień prochu, podobno dla konfederatów; otworzono mi loch i kazano proch wydać. Korzystałem ze sposobności i poszedłem do owej kraty, z której widziałem tę piękną niewolnicę. Miałem przy sobie pilnik i dłuto, zabrałem się zaraz do kraty. Robota była bardzo łatwa, bo żelazo było już zupełnie rdzą zgryzione... Tamtędy wtargniemy na małe podwórze w środku domostwa.

Fogelwander z radości uściskał serdecznie Kwackiego.

Gdy psy zniknęły w ciemności, warcząc i naszczekując nad kośćmi, Kwacki wziął latarkę, schował ją pod połę i to samo uczynić polecił Ogarkowi.

— Pójdziemy teraz do lochów — szepnął, udając się naprzód. Gdy wszyscy trzej znaleźli się przed drzwiami, wiodącymi do piwnic, Kwacki przykląkł i począł odmykać drzwi wytrychem.

Zamek nie chciał się otworzyć, a robota przewlokła się tak długo, że Fogelwander tracił już wszelką cierpliwość...

Nareszcie puściły zawiasy i Kwacki wszedł do lochów, wiodąc za sobą trzech towarzyszy wyprawy.

Loch był zaledwie tak wysoki, że średniego wzrostu mężczyzna nie potrzebował uchylać głowy, a tak wąski, że tylko jeden człowiek mógł nim postępować naprzód.

Po obu bokach tego podziemnego, sklepionego krużganka były wielkie komory, z których uderzał tak silny zapach siarki, że czasami przytłumiał oddech.

W komorach tych bocznych były składy saletry, siarki i prochu, którymi to artykułami Aron Prochownik prowadził handel hurtowny i rozległy...

Kwacki postępował ostrożnie naprzód, przyświecając latarką.

— Na miłość Boga, Ogarek — przestrzegał — ostrożnie ze światłem! Jedna iskierka, a wyskoczymy w górę jak granat... Po ziemi rozsypany jest proch i siarka...

— Nie bój się, Ariodantes! — odparł Ogarek, który w tej nawet drażliwej chwili nie tracił swojej wesołości. — To jedyny sposób, w jaki byś się mógł dostać do nieba, jeżeli sklepienie tego lochu nie bardzo twarde...

Ledwie tych słów domówił, kiedy pod stopą jego prysnęła iskra i podleciała w górę niebieskim płomykiem.

Porwisz krzyknął i szybko przykrył iskrę kapeluszem. Wszyscy stanęli, dowiadując się, co zaszło.

— To nic, mości rotmistrzu, to nic! — mówił, nie tracąc kontenansu, Ogarek. — Wspomniałem o Kwackim i o niebie, a Lucyfer protest zakłada z piekła, bo zawerbował Kwackiego na sztucjunkra...

— O, do stukroć kroci!... — zaklął nagle Kwacki. — Stać na miejscu, ani kroku!

Komenda Kwackiego była tak stanowcza i surowa, że wszyscy mimowolnie zatrzymali się na miejscu.

— Gdzie moja głowa, gdzie moja głowa! — wołał Kwacki i znowu zaklął z całej siły.

— Musiałeś się pomylić, dając nam sygnał — zaśmiał się Ogarek — powiesiłeś głowę na parkanie, a mokrą czapkę wsadziłeś na kark... Niewielka różnica, niewielka!

— Milcz, szaławiło! — wołał Kwacki. — Taki ze mnie ceugwart! Mości rotmistrzu, proszę natychmiast zdjąć buty, i wy także, Porwisz i Ogarek! Jeszcze jedno ziarnko prochu, które zetrzemy butami, a wysadzimy się w powietrze! Na śmierć zapomniałem o butach!

Wszyscy poszli za radą Kwackiego i, pozbywszy się obuwia, szli dalej boso.

— Co jejmoście powiedzą, co jejmoście powiedzą! — kłopotał się ze śmiechem Ogarek.

Kwacki skręcił na bok, przeszedł krótki krużganek i stanął.

— Jesteśmy u kraty... — rzekł, chyląc się ku ziemi.

Fogelwander i Ogarek przyszli mu w pomoc; przerdzewiała, przepiłowana przedtem krata została w jednej chwili wyjęta.

Fogelwander wyskoczył na dwór, za nim trzej jego towarzysze.

Znaleźli się na malutkim podwórzu, zamkniętym ż, trzech stron ślepymi ścianami, z czwartej niskim pięterkiem o dwóch oknach.

Jedno z tych okien było ciemne, z drugiego przebijało słabe i mdłe światełko...

— W którym oknie widziałeś tę kobietę? — zapytał Kwackiego Fogelwander.

Kwacki wskazał ciemne okno.

— W tym — odpowiedział — ale to jest okratowane. Drugie, oświetlone, jak widzę, nie ma kraty.

— Wtargniemy przez okno oświetlone — ozwał się Fogelwander.

W tej właśnie chwili zniknęło światło w tym oknie, a pojawiło się w drugim, okratowanym.

— Tym lepiej dla nas — rzekł Ogarek, który zauważył to zaraz. — Drabinki nie mam o co zaczepić! Na szczęście, okno niskie. Porwisz i Kwacki niech staną razem, ja na ich barkach podlezę ku oknu, wysadzę ramy, sam pierwszy wskoczę do pokoju, a wam spuszczę drabinkę...

Zgodzono się na ten plan Ogarka, który zwinnie wspiął się ku oknu.

Victoria! — zawołał półgłosem z góry. — Okno tylko przychylone!

Gwardiak otworzył cicho okno, zaczepił o ścianę drabinkę, potem usiadł wygodnie w otworze i, odczepiwszy od szabli swoje buty, naciągnął je, doradzając to samo towarzyszom.

— W pokoju nie ma nikogo, ale w drugim, ubocznym, słychać jakiś głos przykry jak skrzekot żabi... — mówił z góry.

Fogelwander wlazł po drabinie do ciemnego pokoju, za nim cicho wsunął się Kwacki. Porwisz tylko zawadził sztylpami o otwarte okno, które z trzaskiem się przymknęło.

Stłuczone szkło wydało brzęk głośny...

Na ten odgłos błysnęło nagle z ciemnej ściany światło.

Z drugiego pokoju otwarły się drzwiczki i pokazała się stara kobieta z kagańcem w ręku.

Była to postać fantastyczna i dziwnie potworna. Wysoka, chuda, kobieta ta miała twarz żółtą i w tysiączne zmarszczki pofałdowaną, policzki kościste i głęboko Zapadłe, nos ogromnie duży, który zakrzywieniem swym dodawał twarzy wyraz okrucieństwa i drapieżności.

Oczy duże, zapadłe, zaszłe krwią i migające zielonawym połyskiem jak u kota nadawały całej fizjonomii coś, co przypominało nocne zmory i widziadła w śnie gorączkowym lub maszkarony na starych budynkach...

Postać ta stanęła jak zjawisko nieruchome...

Ujrzawszy czterech nieznanych ludzi, stara kobieta jakby skamieniała od zdumienia i przestrachu...

Chwilkę stała niema, aż nagle oczy zamigotały jej złowrogo, a sine, zaciśnięte usta poruszyły się jakby do okrzyku...

Zjawisko to sprawiło dziwne wrażenie na Fogelwandrze i jego towarzyszach...

Gdyby w pokoju powitała ich była cała banda zbójecka, gdyby im były od razu zajrzały w oczy wyloty luf lub ostrza szpad — byłoby ich to przyjęcie ani zadziwiło, ani zmieszało...

Ale wybierać się na wyprawę z imaginacją, oczekującą innych widoków, z myślą o cudownie pięknej kobiecie, jakby o zaczarowanej księżniczce, czekającej wybawienia — a obaczyć taką wiedźmę z kagankiem dymiącym w suchej, żylastej dłoni... to była niespodzianka, z którą się nasi bohaterowie oswoić nie mogli od razu...

Fogelwander, który stał z dobytą szpadą, spuścił ostrze ku ziemi i nie wiedział, co dalej robić wypada...

Stary Porwisz z komicznym wyrazem trwogi patrzał na starą kobietę, a chuda twarz Kwackiego przedłużyła się o połowę...

Jeden tylko Ogarek szybko pojął sytuację.

Widząc po ustach kobiety, że chce wydać okrzyk, podskoczył szybko do niej, chwycił ją wpół, przytrzymał jedną dłonią usta i zawołał tekstem operetki ówczesnej:

— „Zejdź w me ramiona, o nimfo wdzięczna!"

Wiedźma poczęła się szamotać, ale Ogarek trzymał ją jakby kleszczami.

— Wachmistrz Porwisz! — zawołał. — Prawda, żeś waćpan wziął na siebie smoka, a nam zostawił księżniczkę... Masz go waszmość tu, nie chcę się wdzierać w twoje prawa!

Widząc jednak, że Porwisz chowa się za plecy Kwackiego, wydobył pistolet i, odejmując dłoń od ust Żydówki, przyłożył jej lufę do piersi, a kłaniając się z elegancką uprzejmością, mówił głosem jak najsłodszym:

— Wdzięczna damo, urodziwa pani! Racz nakazać milczenie usteczkom twoim! Niechaj nawet zefirek tchnienia twego nie porusza aury, o Mirtyllo wdzięczna, albowiem mimo sentymentu czułego serca ten oto pistolet gotów przerwać wiosnę twojego żywota. Co wszystko w polskiej translacji tak opiewa: jeżeli krzykniesz, babo, łeb ci kulą roztrzaskam!...

Fogelwander zorientował się i poznał, że znajdują się w tym samym pokoju, w którym rozmawiał z Szachinem.

Drzwi, którymi nagle pojawiła się wiedźma z kagankiem w ręku, były te same, które otworzył był za pociśnięciem sprężyny handlarz dusz, pokazując Fogelwandrowi piękną fanariotkę.

Zrobiwszy to spostrzeżenie, oficer rzucił się ku tym małym drzwiom maskowanym, ale stara kobiera zatrzasnęła je była za sobą.

Fogelwander nacisnął z całej siły, ale daremnie, a ukrytej sprężyny nie mógł znaleźć nigdzie...

— Otwórz drzwi! — zawołał Fogelwander do kobiety, która stała niema i nieruchoma pod grozą pistoletu, którego Ogarek nie spuszczał jej z piersi...

— Tam nie ma nic, tam nie znajdziecie nikogo! Puśćcie mnie! — odpowiedziała stara Żydowica.

Fogelwander zbliżył się do samych drzwi i zawołał po włosku:

— Erinna! Erinna Mavrodukas! Ojciec cię szuka.

Na słowa te ozwał się szelest i lekki, szybki odgłos kroków, potem dał się słyszeć ten sam głos, który niegdyś tak do głębi poruszył był naszego bohatera.

— Jestem tu! Ratunku! — zawołał ten głos z drugiego pokoju i Fogelwander słyszał, jak słabe i drobne dłonie usiłowały wyprzeć drzwi zamknięte.

— Otwórz natychmiast, upiorze! — zawołał groźnie Fogelwander do starej kobiety.

— Ja klucza nie mam. Zapomniałam go. W przestrachu zatrzasnęłam drzwi, sprężyna zapadła i nikt teraz zamku tego nie otworzy — odparła stanowczo kobieta.

— Mości rotmistrzu — ozwał się Ogarek — tak się z damami nie mówi. Piękna i zacna damo — począł, zwracając się z grzecznym umizgiem do wiedźmy — czy nie zechcesz pocisnąć tej sprężyny? Jeśli nie uczynisz tego, wdzięczna figlarko, zgubisz mnie. Będę musiał zastrzelić cię, synogarlico, a cóż moje życie warte, gdy ty żyć przestaniesz?!... „Otwórz!... Ach, otwórz, Amintho!" Raz! — dwa!!

Ogarek tak stanowczo położył palec na cynglu, że wiedźma zadrżała i, rzucając wściekłe spojrzenie na gwardiaka, wskazała, milcząc, mały metalowy guzik w ścianie.

Fogelwander pocisnął i drzwi odskoczyły...

Wybiegło z nich młode, prześliczne dziewczę, z rozpuszczonymi włosami, z rumieńcem wzruszenia na znękanej twarzyczce i pałającym od niespodziewanej radości wzrokiem.

— Ojciec mój, gdzie ojciec mój? — zawołała po włosku i rzuciła się szybko naprzód.

Fogelwander ujął jej rękę i rzekł tym samym językiem, tonem łagodnym i uspokajającym:

— Ojca pani tu nie ma, ale są tu ludzie, co przyszli wydrzeć cię z rąk złoczyńców, uwolnić z jaskini łotra i powrócić ci wolność! Widzisz mnie po raz drugi już, Erinno. Pierwszym razem daremnie wołałaś mojej pomocy, nie mogłem ci pośpieszyć z ratunkiem. Ale prośby twej nie zapomniałem; drżała mi ona ciągle w sercu i nie dała mi spocząć, dopóki jej nie spełniłem.

Piękna fanariotka spojrzała przeciągłym wzrokiem na oficera.

— O, tak, widziałam raz pana, we trzy dni, kiedy mnie tu przywieziono! O, uchodźmy stąd, uchodźmy, na Boga!

I spojrzawszy z niewymownym lękiem na starą, potworną kobietę, z drżeniem uchwyciła ramię Fogelwandra.

Podczas tej sceny między Erinną a Fogelwandrem odbywała się druga, mniej piękna i mniej romantyczna.

Kwacki krępował silnie ręce starej kobiety, a Ogarek zawiązał jej usta grubą i szeroką chustą. Wśród tej roboty Ogarek, niewyczerpany w piosnkach, słyszanych niegdyś w Warszawie, nucił z sentymentalną czułością:

Weź tę przepaskę Amora,
Jest to przepaska milczenia,
Nim przyjdzie szczęśliwa pora,
Zdradzić miłosne westchnienia!

Właśnie gdy to się odbywało wewnątrz domostwa, na podwórzu saletrzarni zaszły tymczasem rzeczy, których nie przeczuwali nasi bohaterowie.

Psy, uciszone na chwilę rzuconymi kośćmi, pochowały je w swych budach i wkrótce ze straszliwym ujadaniem powróciły do miejsca, gdzie je Kwacki częstował.

Tu znalazły związanego pachołka i poczęły około niego szczekać bezustannie.

Wściekłe ujadanie psów zbudziło Aronowego wiernika, który wziąwszy z sobą dwóch ludzi, wyszedł na podwórze.

Widząc, że psy stoją na jednym miejscu, udali się do nich i znaleźli związanego pachołka.

Myśleli z początku, że już nieżywy, lecz poświeciwszy latarką, przekonali się, że go tylko skrępowano i zakneblowano.

Uwolniono mu usta, a przerażony śmiertelnie parobek opowiedział, co widział i co mu się zdarzyło.

Gdyby nie powrozy, które pachołek miał na rękach i na nogach, nie uwierzono by w jego opowieść.

Zaklinał się bowiem, że przez parkan wtargnęła cała banda opryszków — tymczasem na podwórzu nie było nikogo, drzwi od domostwa nie były naruszone, a wewnątrz nie słyszano najmniejszego szelestu.

Przestraszony wiernik pobudził wszystkich parobków i całą załogę, złożoną z Żydów mołdawskich, którzy byli gwardią Szachina, a jakby wódz zręczny, podzielił swą armię na dwie połowy: jedną dom obstawił ile możności dokoła, z drugą pośpieszył do wewnątrz.

Jakby miał osobne, szczególne zlecenie na wypadek takiego napadu, pobiegł ze swoim oddziałem ciemnymi schodami i korytarzami, którymi niegdyś prowadził był Szachin Fogelwandra do pokoju więzionej fanariotki.

Przedtem wszakże najwierniejszego ze sług domowych wysłał do miasta, na strażnicę zamkową, nakazawszy mu wyraźnie, aby tam żądał pomocy wojskowej i zapewnił oficera, że rabusie jacyś w domu Arona palą, rżną, mordują, kradną, rozbijają i zabijają, że od Arona wprost chcą iść do miasta i że tam będą także palili, rżnęli, mordowali itd.

Ledwie Ogarek uporał się ze starą kobietą i zapewnił się, że ani się ruszyć, ani krzyczeć nie mogła, gdy w domostwie wszczął się hałas i rozległy się stuki.

Armia wiernika, niepewna, ilu rabusiów wtargnęło do środka, nie szła po cichu, ale czy to dla dodania sobie odwagi, czy też dla odjęcia jej napastnikom, śpieszyła z łoskotem, który groźnym echem odbijał się o mury starego domostwa...

— Do odwrotu! — zawołał Fogelwander na pierwszy odgłos. — Obecność tej słabej istoty nakazuje nam ostrożność. Musimy unikać walki ile możności, aby nie narazić jej na niebezpieczeństwo.

Pośpiech i ostrożność były istotnie bardzo konieczne, albowiem biedne dziewczę zemdlało pod wpływem gwałtownych wzruszeń i nieustannej trwogi...

Fogelwander rzucił się ku oknu ze swoją kosztowną zdobyczą.

Ogarek jednak wstrzymał go, a zagasiwszy kaganek w izbie, spuścił się pierwszy po drabince na ciemne podwórko, tak że Fogelwander mógł z okna podać mu zemdlałą fanariotkę, gdyż jak wiemy, pięterko było bardzo niskie.

Puszczona z góry przez oficera, a powstrzymana zręcznie przez Ogarka fanariotka wskutek tego wstrząśnienia silnego przyszła do przytomności.

— Odwagi i siły, Erinno — szepnął do niej Fogelwander — a za chwil kilka będziesz pani daleko poza tą łotrowską jaskinią...

Porwisz, który złaził ostatni, przymknął okno, a Kwacki prowadził całe grono do lochów.

Musiano znowu zachować wszelką ostrożność i pozbyć się obuwia, co przewlekło znacznie odwrót.

Gdy stanęli u małych drzwi, którymi byli weszli, słychać już było na podwórzu nawoływanie pachołków, pomieszane z ujadaniem rozżartych psów.

— Stać! — zawołał Fogelwander u drzwi. — Nim wyjdziemy na podwórze, musimy się uszykować, bo tam uderzy na nas cała szajka łotrów. Opatrzcie broń!

Wszyscy dobyli szabel i zawiesili je temblakami na prawej ręce, w którą ujęli pistolety z odwiedzionymi kurkami.

Kwacki, który nie miał szabli, trzymał krócice w obu dłoniach.

Fogelwander wziął pod lewe ramię fanariotkę, a w prawej miał na bandolecie szpadę i pistolet.

— Ogarek pójdzie naprzód — komenderował oficer. — Porwisz zasłaniać będzie damę z drugiej strony, a Kwacki niech zasłania odwrót!... Naprzód!...

Ogarek trącił silnie drzwi od lochu i wyskoczył na podwórze.

Tuż za nim wyszli wszyscy.

Ledwie znaleźli się na podwórzu, rzuciły się psy ku nim, wskazując drogę pachołkom Szachina i Arona...

W szyku, wskazanym przez Fogelwandra, ustawiło się nasze grono koło muru saletrzarni...

Fogelwander był przez chwilę niepewny, co ma począć dalej...

Na szczęście pachołcy Szachina byli rozproszeni po podwórzu, dwóch tylko było w pobliżu i ci dostrzegli gromadkę, ustawioną pod murem... Bali się atakować ją sami, dali tylko ognia z pistoletów i poczęli nawoływać resztę swych towarzyszy...

Korzystając z tej krótkiej chwili, Fogelwander ruszył szybko ku owej budzie Kwackiego, która już znana jest naszym czytelnikom.

Chciał jak najprędzej dostać się do parkanu.

Ale od lochu aż do tej budy, przypierającej do parkanu, leżał spory kawał podwórza. Ledwie nasi bohaterowie byli w połowie drogi, gdy z wielkim wrzaskiem rzuciła się ku nim banda pachołków, puszczając mały grad kul na ścieśnioną gromadkę...

Kule gwiznęły tuż ponad głowami Fogelwandra i jego towarzyszy...

Pachołcy źle strzelali, nikt nie odniósł rany. Nasza gromadka poczęła się cofać znowu powoli i ostrożnie ku opuszczonemu miejscu.

Tymczasem wiernik, zastawszy klatkę pustą i dowiedziawszy się od starej kobiety, co zaszło, wybiegł z domostwa na podwórze z całym swoim oddziałem.

Tu połączył się cały garnizon Arona i Szachina i całą gromadą rzucił się na śmiałków.

Fogelwander kazał wymierzyć dobrze pistolety swoim towarzyszom i zakomenderował:

— Ognia!

Salwa dana była w chwili, kiedy pachołcy zbliżyli się na kilkanaście kroków.

Ponieważ ludzie Arona mieli latarki w rękach, towarzysze nasi mogli mierzyć wybornie. Pięć strzałów padło, bo Kwacki dał ognia raz po razu z obu pistoletów...

Z przeciwnej strony ozwały się przeraźliwe jęki i słychać było, jak się dwa czy trzy ciała z głuchym łoskotem obaliły na ziemię...

W gromadzie atakujących powstał popłoch i pachołcy zatrzymali się na chwilę.

Fogelwander cofał się dalej, a nim ponowił się atak, znalazł się razem ze swoim towarzyszami u drewnianej budy.

— Wejdźmy do środka, stąd bronić się będziemy mogli wygodniej — rzekł oficer.

Buda była bardzo mała, tak że ledwie pomieścili się wszyscy.

Z dwóch stron były w niej małe otwory zamiast okienek, w trzeciej ścianie były drzwi, czwartą ścianą był parkan.

Fogelwander postawił u drzwi Porwisza, przy jednym okienku Kwackiego, przy drugim Ogarka.

— Strzelajcie stąd, a celnie! Musimy wytrzymać oblężenie!

— Ja, mości rotmistrzu, jeśli wola, zrobię wycieczkę — proponował Porwisz, ale nie został wysłuchany.

— Kwacki — zapytał Fogelwander — czy w dachu tej budy da się szybko zrobić wyłom?

— Nie potrzeba go robić — odparł Kwacki, strzelając właśnie — jest tam duża dziura, którą zatkałem słomą.

Fogelwander znalazł słomę i wyciągnął ją z dachu...

Potem wziął od gwardiaka drabinkę sznurową i, stanąwszy na małym stołku, który stanowił jedyny sprzęt budy, stanął na nim i rzekł do fanariotki, która drżała na całym ciele:

— Wyjdę na dach, a pani pójdziesz za mną. Wy, towarzysze moi kochani, brońcie się do upadłego! Wytrzymajcie tylko chwil kilka, a wyjdziemy cało z tej przeprawy.

Fogelwander wygodnie wysunął się otworem na dach budy.

Z oblegających nikt go tam nie spostrzegł, noc bowiem była ciemna, a uwaga pachołków odwrócona strzałami, które padały z budy. Fogelwander położył się na dachu, który niebezpiecznie trzeszczeć począł, i stamtąd łatwo mu było zaczepić o groty parkanu drabinkę i przerzucić ją na drugą stronę...

Gdy to zrobił, podał przez otwór ręce fanariotce i, wydźwignąwszy ją na dach, pomógł jej przewinąć się ponad parkan, stanąć na sznurowym szczeblu i spuścić się na drugą stronę.

Nie kazał jej jednak schodzić samej na ziemię, ale trzymać się na górnych szczeblach, tak aby w razie niebezpieczeństwa jakiego mogła stanąć znowu w kole swych obrońców.

Potem szepnął Fogelwander przez otwór:

— Porwisz niech ustąpi, ode drzwi, a wy je zatarasujcie, jak możecie, byle na chwilkę oprzeć się mogły. Ja was tymczasem wyręczę w ogniu.

I położywszy się na dachu, dał dwa razy ognia z pistoletu, raniąc za każdym razem jednego z pachołków. Oblężeni tymczasem zamknęli drzwi zasuwką i przyparli do nich wszystko, co tylko znajdowało się w budzie.

— Teraz za mną — rzekł Fogelwander — po jednemu, a ostrożnie, aby się dach nie załamał...

I przysunąwszy się do parkanu, kazał Greczynce spuścić się na dół po drabinie i sam się zsunął na ziemię.

Za chwilę Ogarek, Kwacki i Porwisz byli już także pod parkanem, na czystym polu i razem z Fogelwandrem i jego zdobyczą zniknęli w ciemnościach nocy...

Tymczasem przybyła załodze Aronowej z miasta pomoc, złożona z kilkunastu żołnierzy.

Przypuszczono szturm formalny do drewnianej budy i zdobyto ją z wielką walecznością od razu — ale, niestety, wewnątrz nie było już nikogo...



XI


Gość niespodziewany


Od opisanych w ostatnim rozdziale wypadków ubiegło kilka tygodni.

Fogelwandra nie zastajemy już we Lwowie, chorągiew jego z rozkazu wojskowego departamentu udać się musiała do Kamieńca Podolskiego i tu się teraz przenosi widownia naszej powieści. Nim wszakże poprowadzimy ją dalej, musimy pokrótce wspomnieć o tym, co zaszło od czasu wyprawy na jaskinię Szachina.

Gdy żołnierze i pachołkowie przypuszczali szturm do budy Kwackiego, w której nie było już nikogo, tymczasem śmiałkowie nasi ze swoją zdobyczą dostali się szczęśliwie do czekającego powozu, a za chwil kilka znaleźli się poza Brodami, na trakcie lwowskim.

Wróciwszy do Lwowa, Fogelwander natychmiast pomyślał o losie młodej fanariotki. Mieszkała wówczas we Lwowie pani starościna krzemieniecka, matrona cnotliwa i wysoce poważna, a słynąca z dobrotliwości swojego serca.

Fogelwander znał ją dobrze, był nawet dalekim jej kuzynem po matce i często bywał w jej domu.

Nigdy nie prosił o nic starościny; nawet gdy się znajdował w najtrudniejszym położeniu, nie uciekał się do jej pomocy, choć dama ta zarówno była bogata, jak szlachetna. Tym razem wszakże Fogelwander postanowił zrobić wyjątek. W godzinę po swoim powrocie udał się z Erinną do starościny i, opowiedziawszy jej całą historię nieszczęśliwej dziewczyny, powierzył ją jej opiece.

Z największym zajęciem wysłuchała starościna całej dziwnej przygody i, litując się nad opuszczoną istotą, przyjęła ją z uczuciem macierzyńskim. Chodziło już teraz tylko o to, aby odszukać ojca Erinny i uwiadomić go o pobycie straconego i opłakanego dziecka.

Erinna wskazała dwa miejsca, w których głównie przebywał Mavrodukas. Miejscami tymi były Konstantynopol i Jassy. Fogelwander udał się do Amsztela, który wskazał mu rozmaite firmy w stolicach europejskich, z którymi Mavrodukas jako bogaty kupiec mógł mieć stosunki. Rozpisano kilkadziesiąt listów — i oczekiwano skutku poszukiwań...

Fogelwander tymczasem częściej niż kiedykolwiek bywał gościem u pani starościny.

Piękna Greczynka mówiła tylko po grecku i po włosku, z francuskiego języka znała zaledwie słów tyle, ile niezbędnie potrzeba było do koniecznego porozumienia.

Nasz oficer władał, jakkolwiek niedostatecznie, językiem włoskim i on to bywał głównym tłumaczem w dłuższych rozmowach między Erinną a jej szlachetną opiekunką.

Nie tylko wszakże obowiązek tłumacza i troskliwość opiekuna prowadziły Fogelwandra tak częto w dom starościny.

Jeżeli sam urok piękności młodej fanariotki zaraz w pierwszej chwili tak olśniewające i głębokie wywarł na nim wrażenie, to bliższa znajomość Erinny, jej wdzięczność ku niemu, dziwnie urocza prostota jej duszy, naiwność jej wyobrażeń, spod której przebijały piękny umysł i szlachetne serce niewieście — obudziły w naszym bohaterze uczucie zanadto silne i głębokie, aby uchodzić mogło tylko za zwykłe zajęcie się dolą opuszczonej istoty...

Odpowiedzi na rozesłane listy nie można się było spodziewać tak rychło — a szczerze mówiąc, Fogelwander nie bardzo pragnął rychłego zgłoszenia się ojca w obawie, że będzie się musiał rozstać z uroczą cudzoziemką. Tak stały rzeczy, gdy nadszedł rozkaz dla dragonii, aby wyruszyła ze Lwowa do kamienieckiej twierdzy, której załoga potrzebowała koniecznie wzmocnienia.

Nie potrzebujemy prawie wspominać, jak przykry był ten rozkaz dla Fogelwandra. Ale konieczność posłuszeństwa silniejszą była niż niechęć Fogelwandra, silniejszą niż wewnętrzny opór uczucia. Tylko zrzeczenie się rangi wojskowej mogło uwolnić Fogelwandra od wyjazdu ze Lwowa — a ranga ta nie była jego wyłączną własnością, bo jak wiemy, dał swój patent rotmistrzowski w zastaw za owe pieniądze, które zaraz później po zielonym suknie stoczyły się w kieszeń włoskiego awanturnika.

Mógł chyba przedać swój patent, ale ku temu w tak krótkim czasie nie mogła się nadarzyć sposobność.

Fogelwander musiał tedy opuścić Lwów i Erinnę.

Polecił ją raz jeszcze czułemu sercu starościny i z tęsknotą w duszy ruszył do Kamieńca. Ogarek musiał zostać we Lwowie, a Kwackiego zostawił nasz oficer także do czasu, w którym uda się wyrobić mu przebaczenie u jenerała Wittego, komendanta kamienieckiej twierdzy.

Życie w garnizonie kamienieckim stokroć jeszcze nudniejsze było niż we Lwowie. Fogelwander miewał chwile, w których chciał wyrzec się stopnia i powrócić do Lwowa, a gdyby nie myśl o dwuznacznej przyszłości, byłby zaraz w pierwszych dniach wykonał ten zamiar.

Tymczasem zaszły wypadki, które choć groźne i niebezpieczne, przerwały jednostajność codziennego życia.

Ledwie kilka dni minęło od pobytu Fogelwandra w Kamieńcu, gdy doznał kilka tajemniczych i zagadkowych przygód, których omal życiem nie przypłacił.

Zdawało się, jakoby mściwa jakaś a straszna dłoń zawisła nad jego głową... Godzono kilka razy na jego życie...

Raz powracał Fogelwander z nocnej inspekcji straży fortecznych, mając przy sobie mały ront dragonii; szedł właśnie według przepisu jenerała Wittego od bramy Ruskiej popod zamek ku Karwasarom, kiedy nagle z boku padł strzał niespodzianie... Kula przeszyła kapelusz Fogelwandra; jeden cal niżej, a byłaby mu roztrzaskała głowę...

Żołnierze rzucili się natychmiast ku stronie, z której dano ognia, przeszukano wszystkie zakątki, zaalarmowano wszystkie pikiety, ale nadaremnie — strzał pozostał tajemnicą!...

Innym razem powracał Fogelwander wieczorem, wśród jasnej bardzo nocy do domu, gdy nagle dwóch żołnierzy, ubranych w czerwone mundury piechoty, rzuciło się na niego z szablami...

Fogelwander strzelił, a gdy chybił, bronił się szpadą i dopiero kroki nocnego patrolu przerwały tę walkę...

Była to widocznie obmyślona zasadzka.

Fogelwander doskonale spamiętał sobie twarze napastników, a na drugi dzień jenerał Witte kazał wyruszyć całemu garnizonowi do apelu, aby odkryć złoczyńców.

Nie brakło ani jednego żołnierza przy tej lustracji.

Fogelwander chodził z jenerałem wzdłuż frontu i bacznie przypatrywał się twarzy każdego żołnierza — napastników nie znalazł.

Widocznie złoczyńcy nie byli żołnierzami, przebrali się tylko w mundury, aby tym bezpieczniej i łatwiej urządzić zasadzkę...

Trzecim razem, w dzień jasny, gdy Fogelwander w swej kwaterze odbierał raport od wachmistrza Porwisza, brzękła szyba i kula z piekielnym świstem przeleciała mu obok piersi, zawadziwszy o ryngraf metalowy, na którym ślad wyraźny zostawiła.

Porwisz i Fogelwander rzucili się na ulicę — daleko dokoła nie było nikogo... Strzał jakby z niewiadomej padł ręki...

Te trzy zamachy w krótkim przeciągu czasu przekonały Fogelwandra, że jest celem nieubłaganej, śmiertelnej zemsty, że na życie jego godzi ręka nie wzdrygająca się zbrodni, ręka silna i doskonale okryta tajemnicą.

— To Szachin... — rzekł sobie Fogelwander. — Handlarz dusz dotrzymuje słowa!

I stanęła mu żywo w pamięci owa scena w Aronowym domostwie, kiedy Szachin z namiętnym połyskiem oczu, z wyrazem stanowczym i groźnym na twarzy taką uczynił przysięgę:

— Przysięgam, po trzykroć przysięgam, że jeśli pan złamiesz w czymkolwiek tę ugodę ku krzywdzie mojej, nie ujdziesz mojej zemsty, choćbym ją mieniem moim, krwią moją, życiem moim przypłacił. I niechaj mi Jehowa nie przebaczy, jeśli ja tobie przebaczę!

Fogelwander przygotowany był na wszystko.

Nie wychodził nigdy inaczej, tylko dobrze uzbrojony i w towarzystwie Porwisza, a we wszystkim zachowywał jak największą ostrożność.

Jenerał de Witte, którego mocno oburzały te tajemnicze zamachy, zaostrzył policję miejską, wysyłał osobne patrole, odbywał rewizje i kazał aresztować, kto tylko podejrzanym mu się wydawał — ale nie trafiono na ślad złoczyńców.

Razu jednego wszedł do kwatery Fogelwandera Porwisz, cały wzburzony i zadyszany, i zawołał:

— Mam go, mości rotmistrzu, mam tego łotra!...

— Kogo?

— Szachina, zbójcę. Szedłem przed chwilą przez Karwasary i widziałem go, jak szedł przede mną o kilka kroków. Poznałem go od razu. Szedłem za nim chyłkiem, tak że mnie pewnie nie widział, i wiem, gdzie się ukrywa. Przyprowadziłem z sobą patrol i wstąpiłem po pana rotmistrza. Weźmiemy go jak baranka!

Fogelwander udał się natychmiast na oznaczone miejsce, obstawiono dom dokoła, wtargnięto do środka, przeszukano wszystko.

Szachina nie było...

Ale Fogelwander miał już teraz dowód, że handlarz dusz przybył umyślnie do Kamieńca, aby osobiście urządzać zasadzki i godzić mściwie na jego głowę.

— Ogarka by tu potrzeba, Ogarka! — mówił smutny i zawstydzony Porwisz. — Z respektem mówiąc pokornym, mości rotmistrzu, my tu bez Ogarka nie damy sobie rady z tym opryszkiem...

— Bądź spokojny — odparł z uśmiechem Fogelwander — będzie tu niebawem i Ogarek, bo gwardia piesza ze Lwowa dostała także ordynans ruszyć do Kamieńca. Tymczasem i bez niego nic nam się nie stanie, a Szachin, jeśli nie uciekł, będzie wisiał na szańcu fortecznym.

Zamachy na życie oficera ustały od niejakiego czasu.

Fogelwander począł już przypuszczać, że Szachin po tylu daremnych usiłowaniach odstąpił już od swego zamiaru lub przynajmniej odłożył zemstę do wygodniejszej pory.

Wstydziło go i krępowało mu osobistą swobodę to ciągłe zachowywanie ostrożności, więc też mniej już był bacznym i przezornym.

Poprzestał tylko na tym, że nie wychodził nigdy bez nabitych pistoletów i unikał wycieczek późną nocą po odleglejszych częściach Kamieńca. Do tego rozproszenia obaw przyczyniło się także i to, że Fogelwander z swoją dragonią odbywać począł częste podjazdy przeciw oddziałom konfederatów i że nieraz po kilka dni nie było go w Kamieńcu. Powróciwszy raz właśnie z takiego podjazdu, Fogelwander, znużony długim marszem, spoczywał w swej kwaterze, gdy naraz usłyszał szelest u drzwi i nagle zjawiła się w progu jakaś dziwna postać.

Był to niski, herkulicznie zbudowany człowiek, o głowie dużej, gładko ostrzyżonej, z licznymi bliznami na dzikiej i wstrętnej twarzy, z nosem spłaszczonym i z szerokimi usty, z oczyma małymi i przenikliwymi, którym brwi ogromne szorstkie i krzaczaste dodawały dziwnie groźnego wyrazu...

Człowiek ten ubrany był w porządną kurtę kozacką, przepasany był szerokim rzemieniem i miał w ręku krymkę wysoką.

Tuż za tym człowiekiem wbiegł pies duży, zwierzę dzikie i brzydkie, kudłate, burej maści, z uciętymi uszami i ogonem...

Oficer, ujrzawszy takiego gościa, porwał się z łóżka, na którym leżał w pełnym ubraniu, i chwycił za pistolety, które wisiały na ścianie... Na ten ruch Fogelwandra pies najeżył swe kudły, zawarczał groźnie i chciał się rzucić naprzód, lecz schwycony ręką swego pana i rzucony całą siłą o ścianę, musiał zostać na miejscu, warcząc i nie spuszczając z oka oficera.

Fogelwander z pistoletem w ręku podszedł ku nieznajomemu i zapytał groźnie, czego żąda. Człowiek w kurcie kozackiej skłonił się nisko, dotykając czapką swą ziemi, a wyprostowawszy się na powrót, spojrzał na oficera malutkimi oczyma, które rozjaśniły się wyrazem pewnej wesołości...

Oficer wpatrzył się bystro w twarz swego gościa i, spuszczając pistolet ku ziemi, zawołał:

— Trokim, watażka!

— Sława Bogu, jasny rotmistrzu, to ja, Trokim, hajdamak, a wy mnie nie poznali...

Hajdamaka trudno było poznać istotnie.

Strój porządny, ostrzyżona gładko głowa, ogolona twarz i mina do pewnego stopnia śmiała i swobodna zmieniły bardzo całą tę postać, z którą czytelnik nasz po raz pierwszy spotkał się na karmelickich szańcach we Lwowie.

— Co tu robisz, Trokim? — zapytał Fogelwander surowo. — Czy ty chcesz, abym przywołał żołnierzy i do lochów znowu cię rzucił? Jak śmiałeś ten próg przestąpić? Czy nie wiesz, że skoro cię ujrzałem, mam obowiązek okuć cię w kajdany i natychmiast oddać komendantowi?

Na twarzy watażki zaigrał uśmiech przelotny.

— Już wy mi to wybaczcie, jasny panie, ale ot, po szczeremu mówiąc, Trokim się tego nie boi... Wiem ja, gdzie idę i po co idę...

— Przyszedłeś po śmierć albo po kajdany — zawołał oficer — bo jeśli nie poddasz się dobrowolnie i nie pójdziesz ze mną do strażnicy, zastrzelę cię jak psa!

I Fogelwander podniósł w górę pistolet.

— Nie, wy tego nie zrobicie, jasny panie — rzekł spokojnie watażka — a dlaczego nie zrobicie, ja wara powiem. Na kulę jest kula, na ogień jest ogień, ot, u mnie także są krócice...

I w tej chwili błysnęła w ręku watażki lufa pistoletu.

— Ja wiem, kiedy przyjść i po co przyjść — mówił dalej Trokim. — Już mnie Lachy żywcem nie wezmą, mądry już ja na to... Z wami tu nie ma nikogo, drzwi od sieni zaparłem od środka. Wy tu jeden, a nas dwóch!

— Jak to!? — zawołał oficer. — Więc ty nasadziłeś się na mnie, zbójco, i przywiodłeś sobie drugiego opryszka?

Watażka znowu się uśmiechnął.

— At, jasny panie, źle wy mnie zrozumieli! Nas tu jest dwóch: ja i Bimbasza! O, ten Bimbasza, sobaczka moja. Gdzież to człowiek? On lepszy niż człowiek! To brat mój i druh — ot, Bimbasza ten, co go widzicie.

I mówiąc to, poruszył nogą psa, który jakby rozumiejąc, że o nim mowa, patrzył na swego pana wesołym okiem i do nóg mu się tulił...

Niepodobna było wyobrazić sobie brzydszego, bardziej oszpeconego zwierzęcia jak ten pies hajdamacki.

Kudłata sierść jego była wypłowiała, brudna i zwijała się w gęste kudły, tu i owdzie zaś oblazła zupełnie. Na łbie znać było szeroką, nie zarosła bliznę, która szła przez nos aż ku oku, jedna z łap przednich była krzywa, widocznie od złamania. Było psisko niekształtne, zlewek i parodia wszelkich ras...

Pan i pies nie mieli sobie nic nawzajem do zazdroszczenia co do urody.

— To mi sobaczka mądra — mówił watażka, spoglądając ze szczególną czułością na zwierzę — to mi brat ten Bimbasza! Gdyby tylko na dwóch nogach chodził, a mówić umiał, wart być atamanem; cały kureń by wodził, a dobrze... Nieładny on, bo nieładny, taka już jego uroda — nie darmo pies hajdamacki. Ale za to śmiały i silny: wilka weźmie, chłopa powali. Pięć lat on ze mną chodzi, w najgęstszy ogień za mną, bywało, bieży... Kula turecka nogę mu złamała, ot, jak widzicie, a przez łeb dragon go tak pałaszem uderzył!... Świat cały zejść za taką sobaczka... Zuch Bimbasza, mołojec tęgi! Lachów zwącha, dragonii nie lubi, jak świecący guzik zobaczy, już by się rzucił... Ot, jak na wasz mundur się patrzy, jasny rotmistrzu!

Pies istotnie nasrożył się, najeżył i, ciągle warcząc, nie spuszczał z oka Fogelwandra, jakby tylko czekał najmniejszej wskazówki swego pana, aby wściekle rzucić się na oficera...

— A jak my się znaleźli, jasny panie, to cud a dziwo! — prawił dalej hajdamak, który wpadł w zapał, wielbiąc cnoty swego czworonożnego przyjaciela. — Kiedy my wtedy z Pukiem do skarbu szli, jak wiecie już o tym, zostawiłem Bimbaszę przy telidze w janczynieckiej karczmie. Bimbasza wierny stróż — lepsza warta niż czterech żołnierzy z muszkietami. Rozszarpie, na śmierć pogryzie, kto by co ruszył, posiekać się da, zabić, a słomki z wozu wziąć by nie dał nikomu. Nie wrócił już Puk z tej wyprawy, zginął zdrajca z mej ręki, ale i ja nie wrócił, bo mnie dragony wzięły, a co ze mną potem było, już wy wiecie, jasny panie. Kiedym ja uciekł z tego monastyru we Lwowie, dniem i nocą szedłem, aby się dostać tu, w te strony, bo tu człek znajomy, jak u siebie. Słabym był jeszcze i nie domagał bardzo; wiatr mógł mnie przewrócić; na czworakach się lazło, byle dalej i bezpieczniej. Przywlókł się ja do karczmy janczynieckiej, bo tam stróż — dobry mój towarzysz i sam niegdyś w hajdamaki chodził; wiedziałem, że mnie przechowa a nie wyda. Noc już była, kiedym do sieni wlazł, a tu słyszę, jak coś buch! o mnie... łapami na piersi. A to Bimbasza był, sobaczka moja! Jakże on zacznie się cieszyć a radować, a skakać, a ujadać, a skomleć z wielkiej uciechy — mocny Boże! — jak dziecko, co rodzonej matki dawno nie widziało! Ot, i my teraz znowu razem, ja i Bimbasza... Tak my i do was w gościnę przyszli, jasny panie!

Fogelwander, który cierpliwie wysłuchał tego opowiadania Trokima, bo mu zresztą przerwać nawet było niepodobna, tak się rozgadał i rozrzewnił hajdamak, odezwał się teraz szorstko:

— Czego chcesz ode mnie i czemu szukasz własnej zguby?

— Ja mojej zguby nie szukam, ale waszej się boję, i dlatego mnie tu widzicie. Miejcież wy się na baczności, jasny rotmistrzu: nawarzyła się zdrada jakaś na was. Słuchajcie tylko, co wam powiem. Od kiedy ja uciekłem ze Lwowa, chowałem się w janczynieckiej karczmie u stróża, nim zdrowie wróciło po trosze. Wczoraj ja w nocy pod żłobem w stajni leżał, a Bimbasza koło mnie. W stajni było trzech chłopów i naradzali się ze sobą. Mnie oni nie widzieli, a ja słyszał wszystko. Jeden namawiał dwóch drugich, aby z nim dzisiaj w nocy do Kamieńca poszli, oficera jednego zabić. — Zarobicie po pięć czerwienców — mówił — jak go żywcem weźmiemy albo ubijemy, ale trupa przystawić trzeba. — Słyszę ja to i niewiele mnie to obchodzi; myślę sobie: chcą zabić oficera — niech im na zdrowie będzie; zabił i ja już niejednego, a oficery nas, hajdamaków, także nie pożałowali nigdy. Będzie jeden czerwony kabat mniej na świecie — dla diabła strata, dla nas zysk... Ot, tak ja myślał sobie, ale słucham dalej, bo i jak nie słuchać, kiedy mówią sobie ó dwa kroki ode mnie. Tak mówi znowu jeden, ów herszt: — Sztuka gładko pójdzie, weźmiemy go w jamie jak lisa: w tym domu, gdzie on siedzi, stróż z nami trzyma. Drzwi nocą otworzy, nas wpuści, a jak będzie po robocie, wypuści znowu. — Słyszę ja to i znowu myślę: tanio was zgodzili, co prawda, to prawda: za głowę pięć czerwonych — ale jak nie ma roboty i to dobrze.

Fogelwander począł teraz słuchać z wytężoną uwagą: domyślał się, że tu o niego chodzi.

— Mów prędko, Trokim, mów dalej! — naglił watażkę.

— Kiedy ci trzej przestali mówić i poszli, ja leżał sobie jeszcze, a potem wstałem i idę do wrót, na świat popatrzeć trochę. Patrzę, a oni przy wrotach sobie stoją, jakby na kogoś czekali. Naraz powiada jeden: — Ot, jedzie teraz, pokażę go wam, abyście wiedzieli, czyja głowa ma być dzisiaj w naszym worku. — Spoglądam i ja i aż przeżegnałem się trzy razy, oczy przecierając. Czy to wy, czy to nie wy?! Nie, taki to wy! Jechaliście na koniu z dragonami; za wami zaraz ten sam wąsaty wachmistrz, co nad nami był w szańcach lwowskich. Poznał ja was od razu i widzę, że to na waszą głowę się nasadzili... Ho, ho... myślę sobie, weźcie sobie całą kopę głów oficerskich, jakich chcecie, ale tego mi nie ruszcie! Już to mój oficer; miłościwy pan, serce miał dla mnie — tego wam nie dam. Tak ja zaraz chyłkiem z karczmy na pole, a potem za wami i za dragonią. Wy drogą, ja polem, wy drogą, ja polem. Wy do miasta, ja za wami, wy do kwatery, a ja także... Ot, i wszystko Trokim powiedział, co wiedział. Pilnujcież wy się, a dobrze: w nocy goście do was przyjdą...

Fogelwander stał, milcząc, jakby pod głębokim wrażeniem opowieści i patrzał z pewnym zdumieniem na hajdamaka. Chociaż przestroga Trokima była dla naszego oficera wielce ważną i ocalała mu życie, przecież nie tyle samo odkrycie zamachu, co postać opryszka zajmowała w tej chwili Fogelwandra...

Patrzał na watażkę jak na dziwną, tajemniczą zagadkę...

Ten człowiek mówił o zbrodni, jak o rzeczy naturalnej i godziwej, morderstwo uważał za zarobek, cudze życie miał sobie za coś, co jest własnością pierwszego lepszego zbójcy... Z opowiadania jego przebijała szczerość zbrodniarza, posunięta do szczególnej naiwności, przebijał brak najzupełniejszy wszelkiego moralnego poczucia — a przecież ta dzika, potworna natura błysnęła szlachetniejszym jakimś instynktem i umiała zdobyć się na uczucie wdzięczności...

Po takiej chwili milczącego zdumienia Fogelwander zawołał żywo:

— Dziękuję ci, Trokimie, dziękuję. Uczyniłeś pięknie, przestrzegając mnie o niebezpieczeństwie, ale nie kuś mnie i nie próbuj! Byłeś wdzięczny, nie zmuszajże mnie, abym ja był niewdzięczny! Uchodź stąd zaraz, znikaj! Niechaj tak będzie, jakbym cię nie widział, nie słyszał! Opuść mnie natychmiast! Gdy stopa twoja chwilkę jeszcze będzie na tym progu, kto wie, czy go opuści. Za kilka' chwil, zaraz może przyjdą do mnie żołnierze, a wtedy, wierz mi, natychmiast uwięzić cię każę...

Trokim stał obojętnie mimo tych słów oficera, wyrzeczonych z bardzo stanowczym naciskiem.

— Oho, jeszcze nie wszystko, jasny panie — ozwał się znowu — a co ze skarbem będzie? Ja bym był i tak was wyszukał: ja sprawiedliwy człowiek. Com powiedział we Lwowie, tom powiedział, ja słówka z tego nie zmienię. Skarb Panu Bogu, mnie i wam. Bogu na sławę, mnie na odpoczynek w starości, wam na uciechę, bo wy młodzi, jeno wam hulać po Bożym świecie. I to jest główna sprawa, dla której tu także przyszedłem. Wy może myśleli: Trokim zdrajca, Trokim uciekł, słowa nie dotrzymał... A jak ja nie miałem uciekać, kiedy można było? Była bitka, przyszły konfederat, daj im, Boże, zdrowie, w sam czas przyszły — wy mogliście dostać kulą w głowę, ot, i po was... A ze mną co wtedy? Monachy wasze byłyby mnie wydały znowu do lochów — i bajka nudna jak długa, a co dopiero bieda i niewola w lochach... Ot, i dlaczego ja uciekł. Ale ja byłbym was znalazł koniecznie. Podzielimy się rzetelnie i sprawiedliwie...

W tej chwili dało się słyszeć silne pukanie do drzwi, a popod szyby przemknęły się kapelusze aragońskie.

— Uchodź — zawołał Fogelwander — inaczej nie wyjdziesz stąd nigdy! Gdy mnie tu żołnierze moi zobaczą razem z tobą, będę cię tu musiał aresztować. Czy myślisz, że oni cię nie poznają?

Fogelwander otworzył drzwi do drugiego pokoju i rzekł dalej:

— Idź tędy, otwórz okno i wyskocz! Nie chcę, abyś się z nimi spotkał.

Watażka usłuchał oficera, ale szedł, wahając się, krokiem powolnym.

— Jaki wy dziwny pan, jaki dziwny!... — mówił z niezadowoleniem do oficera. — Rozmyślcie się jeno dobrze, hej, rozmyślcie się dobrze! Mnie bez was trudno dać sobie radę ze skarbami, wy beze mnie nie zobaczycie ich nigdy. I dla chwały Boskiej nic nie będzie... To i jak to może być?... Nie, nie, nie... Już ja tu znowu przyjdę, koniecznie przyjdę... A jak wy chcecie, to przyjdźcie do janczynieckiej karczmy do mnie, pytajcie stróża, on mnie wywoła. Ale już ja u was będę, koniecznie będę...

Fogelwander wybiegł do sieni, aby otworzyć pukającym żołnierzom, a byli to podoficerowie z jego chorągwi, którym stawić się był kazał po ordynanse.

Trokim chwilkę się zatrzymał, podsunął się ku stołowi i coś spod swej kurty kozackiej wyciągnął...

Był to jakiś przedmiot, zawinięty w grubą, brudną szmatę.

Watażka rozwinął go, obejrzał z uśmiechem i zostawił na stole.

Był to przepyszny szczerozłoty puchar, misternie rzeźbiony, otoczony dokoła wieńcem szlachetnych kamieni...

Puchar ten, który zdawał się być nadzwyczaj wysokiej ceny, wypełniony był po same brzegi iskrzącymi się połyskiem złota piastrami...

— Może jeszcze nie wierzy... — mruknął Trokim, wychodząc do drugiego pokoju — ot, ma na pokazanie, niewierna dusza...

I otworzywszy okno, wyskoczył z pokoju do ogrodu razem ze swym wiernym psem, Bimbaszą.

Opuściwszy Kamieniec, watażka wracał do janczynieckiej karczmy.

Przez drogę myślał nad czymś ponuro, a od czasu do czasu mruczał coś sam do siebie.

— Ot, i widzisz go — mówił, spluwając — jaki dziwny i głupi, dalibóg, głupi!... Złota nie chce, szczerego złota nie chce, kamieni drogich, jasnych jak gwiazdy na niebie, pereł srebrzystych, korali czerwonych... Ot, nie chce i koniec. Rób, co chcesz, kiedy nie chce... Głupi! Czy on hardy taki, czy on się boi, czy niewierny? Król by wziął, hetman by wziął... sam sułtan by wziął, choć cały w złocie siedzi jak w plewie — a on nie!... Pek mu!...

I Trokim splunął z wielkim zgorszeniem, a Bimbaszę, który mu wcisnął się między nogi, kopnął z taką furią, że pies zaskowyczał z bólu...

— Ot, co mówić długo i głowę sobie łamać — mruczał dalej hajdamak. — Weźmie on, chybaby z rozumu zeszedł... Jak mówiłem, tak i będzie... Pójdę do pieczary i skarb podzielę, sprawiedliwie podzielę, na trzy kupy... To Bogu... to mnie, to jemu... Tak będę dzielił i dzielił, aż rzetelnie podzielę... Potem jedną kupę wezmę i do Wereżanki zaniosę, na monaster. Potem drugą wezmę i zaniosę mu do domu; jak nie weźmie, w nocy na progu położę, przez okno wsypię... Trzecia kupa dla mnie. Ot, i po mojemu będzie!

Domawiając tych słów, znalazł się Trokim kampańczyk pod karczmą janczyniecką. Nie wstąpił jednak do niej: skręcił na lewo w pole i szedł ku jarom.

— Dziś zacznę dzielić — prędzej skończę... To Tobie, Boże, to tobie, oficerze, to tobie, hajdamaku... Aby krzywdy nie było!...

I jakby myśl ta przejęła go prawdziwym zadowoleniem, Trokim zaśmiał się, krymkę na bok zasadził i Bimbaszę pieszczotliwie po kudłach poklepał...

Kiedy Trokim mijał karczmę, nie spostrzegł pewnie, jak przez zamglone szkło okienka wyglądała głowa jakaś ruda, jak z niej błyszczały oczy chytre i okrutne, które utkwiły w postaci hajdamackiej z wyrazem dzikiej, wstrętnej uciechy...

Gdyby nie brudne szybki karczemnego okna, widzielibyśmy, jak po cienkich, sinych ustach tej twarzy bladej i obrzękłej zaigrał uśmiech pełny demonicznej zjadliwości — a po tym uśmiechu poznalibyśmy, że człowiekiem, który z takiem zajęciem przypatrywał się idącemu polem Trokimowi, jest — Szachin, handlarz dusz...

Kampańczyk szedł wesoło przez pole i gwizdał przez zęby, a Bimbasza, podzielając dobry humor swego pana, skakał, naszczekiwał radośnie i uganiał się z pustoty za każdą podlatującą wroną...

Coraz bardziej malała już postać kroczącego szybko watażki, kiedy z karczmy janczynieckiej wyszło trzech ludzi i puściło się w tym samym kierunku, w którym zniknął hajdamak.

Trokim minął pole i wszedł na brzeg skalistego jaru.

Tu stanął i obejrzał się, ale nie widział nikogo, bo trzej ludzie zasłonieni byli rzędem krzaków, co rosły na krańcu pola...

Trokim spuścił się do jaru i przepaścistymi ścieżkami szedł dalej krokiem pewnym i szybkim...

Gdyby mu co chwila nie zasłaniały widoku odłamy skał i ściany wąwozów, byłby może na pierwszym lepszym skręcie dostrzegł, jak trzy postacie jakieś pomykały się za nim chyłkiem i przezornie, maskując się zręcznie wśród urwisk skalistego jaru...

Ale Trokim nie oglądał się nawet, myśl jego cała zajęta była powziętym zamiarem, ruszał rękami, jakby już przesypywał dukaty, i mruczał, uśmiechając się z głębokim zadowoleniem:

— Masz Tobie, Panie Boże!... Masz tobie, panie rotmistrzu!... Masz tobie, Trokimie kampańczyku!... Wszystkim równo, każdemu z czubem, nikomu krzywdy!...



XII


Mąż z lasów i pól


Po zniknięciu Trokima Fogelwander wydał zaraz ordynans Porwiszowi, aby z dwoma żołnierzami przybył skrycie do niego zaraz ze zmierzchem i pozostał w kwaterze aż do zapowiedzianego przybycia zbójców, drugiemu zaś wachmistrzowi, Karpowiczowi, rozkazał obstawić ostrożnie dom dokoła, maskując dobrze pikiety, i wpuszczać w to koło każdą podejrzaną osobę, nie wypuszczać zaś nikogo.

Przestroga Trokima nie była kłamliwą: około północy istotnie trzech opryszków weszło do domu Fogelwandra, wpuszczonych przez stróża, który należał do spisku.

Powitano ich tu strzałami; zbójcy, uzbrojeni dobrze, bronili się z zaciętością do ostatniej krwi kropli.

Trzech ubito; sam stróż ciężko ranny, indagowany przed śmiercią zeznał, że najął ich do tego morderstwa człowiek jakiś obcy. Nazwiska złoczyńcy nie znał, wiedział tylko, że miał czekać na Fogelwandra lub na jego zwłoki w janczynieckiej karczmie.

Według dokładnego opisu osoby, który podał umierający zbrodniarz, nie pozostawała żadna wątpliwość, że to był Szachin...

Wysłano natychmiast patrol konny do wskazanej karczmy, ale nie znaleziono tam już handlarza dusz.

Poprzestać musiano na tym, że rozesłano natychmiast do wszystkich okolicznych i nadgranicznych pikiet i forwachtów rysopis Szachina z rozkazem, aby go w razie przydybania aresztowano i przystawiono do Kamieńca.

Nazajutrz po tym wypadku, który przekonał Fogelwandra, że zemsta Szachina ustawicznym gromem wisi nad jego głową, otrzymał nasz oficer wezwanie, aby stawił się w sztabie fortecznym, przed panem jenerał-majorem de Witte. Jenerał był komendantem tej podolskiej twierdzy od roku i na tej posadzie umarł w dwadzieścia lat później po sześćdziesięciu blisko leciech służby żmudnej a gorliwej i wiernej dla króla i Rzeczypospolitej.

Jenerał de Witte mógł mieć w owym czasie około lat pięćdziesięciu, wyglądał jeszcze czerstwo i był doskonałym żołnierzem. Z cudzoziemskiej pochodząc rodziny, zaszczycony indygenatem polskim, pokochał całym sercem swą nową ojczyznę, lepszym był Polakiem niż wielu najpierwotniejszych jej synów. Był dzielnym, umiejętnie wykształconym oficerem artylerii; o twierdzę kamieniecką, którą zastał w najsmutniejszym opuszczeniu, dbał z nadzwyczajną gorliwością: naprawiał, sztukował, podpierał, łatał, jak mógł, stare te mury i pozycje obronne, żebrał i naprzykrzał się u króla, u sejmu, u hetmanów, u departamentu wojskowego, byle wyjednać jaki grosz na naprawę i porządne utrzymanie twierdzy.

Pilny i dobry żołnierz, gorliwy obywatel, wierny królowi aż do poświęcenia, ratował, jak mógł, honor polskiej broni na tym kresie Rzeczypospolitej, utrzymywał karność, czuwał, ile mógł, nad bezpieczeństwem w tym nieszczęsnym zakątku podolskim, który był wieczystym szlakiem rozbójnictwa, ciągłą areną opryszków polskich, tureckich i wołoskich.

Wszystko się obalało na Kamieniec i na biedną głowę jego komendanta; była to istotnie posada ciężka i przykra. Zbiegały się tu w pobliżu trzy granice: rosyjska (po pierwszym rozdziale), multańska i turecka, tu były ciągłe waśnie nadgraniczne, tędy szła dżuma i powietrze morowe, tędy wiódł szlak międzynarodowego rozbójnictwa, które w tak niesłychany sposób wybujało w ostatnich dziesiątkach lat XVIII wieku.

Trapił się jenerał Witte najrozmaitszymi kłopotami; kłócił się o honor granic polskich z Rosjanami, z baszą chocimskim, z hospodarem wołoskim, głaskał i groził, wywijał się dyplomatycznie, bo trzeba było zachować powagę Rzeczypospolitej, a nie wolno było narazić się sąsiadom; do tego wszystkiego nie dali odpocząć nigdy konfederaci, niepokoili hajdamacy, dokuczali opryszkowie, a garnizon był mały, funduszów prawie żadnych.

Mimo tylu ustawicznych kłopotów i trudów miał pan jenerał czas do spraw nauki i wiedzy. Miał piękną bibliotekę, był zawołanym miłośnikiem i znawcą numizmatyki, posiadał bogaty zbiór najrzadszych i najstarożytniejszych monet, utrzymywał wszystkie lepsze owego czasu gazety, jak np.: lejdejskie, biponckie, utrechckie i hamburskie, pożyczał je lub prokurował całemu Podolu, a nawet jegomość pan hospodar wołoski u niego się dziennikami zasilał.

Spostrzegamy, że wpadliśmy w dygresję, której nie będą może radzi nasi czytelnicy, ale chcieliśmy choć pokrótce scharakteryzować tego zacnego żołnierza, chociaż w naszej powieści odgrywa on tylko bardzo uboczną, chwilową rolę. Gdy Fogelwander stanął przed jenerałem, ten zbliżył się do niego z uśmiechem uprzejmym i, kładąc mu dłoń na ramieniu, rzekł:

— Dalibóg, mości rotmistrzu, aż się wstydzę i w oczy popatrzeć ci nie śmiem. Ale cóż pocznę, biedny? Tak już twoją dragonią zamiatam, że aż mi samemu markotno, a cóż tobie dopiero?

— Mości jenerale, wierzaj mi, że z radością pełnię wszystkie, choćby najuciążliwsze rozkazy... — wtrącił Fogelwander.

— Grzeczny z waćpana kawaler — już ja to wiem, ale przecież nie dowierzam prawie waszej ochocie służbowej... Wczoraj dopiero wróciłeś, mości rotmistrzu, z dalekiego podjazdu ze swoją chorągwią, a dziś już znowu ściele się wam droga...

— Dokąd, mości jenerale, i czy dziś zaraz?

— Do Żwańca i dzisiaj koniecznie.

— Będę gotów z moją chorągwią, proszę o ordynans.

— Widzisz, panie grafie Fogelwander — mówił Witte — musimy odebrać naszego posła od Turków. Dostałem z departamentu nakaz, aby odbieranie posła naszego odbyło się okazale i z paradą przystojną — i jest w tym racja, jest wielka racja, bo wstyd by był dla Rzeczypospolitej... Trzeba jakoś przykrywać pięknym płaszczykiem naszą mizerię, aby z nas sąsiedzi nie szydzili, a i tak już niewiele nam w tych nieszczęsnych czasach zostało powagi...

— Więc pan internuncjusz de Boscamps powrócił z Konstantynopola?

— Tak jest, powrócił już i zatrzyma się w Chocimiu, skąd go nam basza odda uroczyście... Mam nakaz od departamentu, aby co tylko można wysłać wojska na solenne odebranie i powitanie naszego posła... Musicie iść, braciszkowie... Cały garnizon i co się dało ściągnąć z kampamentów rozmaitych wysyłam. Sam tu z dziadami na szańcach i przy bateriach zostanę. Wysyłam palną artylerię, wysyłam pułk lekkiej kawalerii pana kasztelana kijowskiego, wysyłam dragonię pana jenerała Kozłowskiego... Was bym chciał oszczędzić, ale cóż, macie nowe, piękne kolety, moderunek strojny i ochędożny, konie dobre, to was tam potrzeba, aby Turek miał respekt jakiś dla polskiego żołnierza. Ludzi bym znalazł, ale obdarte to, nie ma munduru ani rynsztunku przyzwoitego, wy tedy iść musicie.

— Śpieszę przygotować moją chorągiew, ruszymy jak najprędzej — rzekł Fogelwander.

— Tylko jak najśpieszniej, rotmistrzu, jak najśpieszniej, bo gotowiście się opóźnić. Stanąwszy w Żwańcu, oddasz się waćpan pod komendę pana miecznika Grocholskiego, który kierować ma całym aktem i czynić będzie Turkom sąsiedzkie komplementa...

Opuściwszy poczciwego komendanta, który mu z zadowoleniem rękę ścisnął, rzucił się Fogelwander do przygotowań, a nim południe minęło, cała chorągiew jego już była w pośpiesznym marszu.

Chorągiew Fogelwandra stanęła w Żwańcu na czas oznaczony i brała udział w akcie ceremonialnym, któremu marsową, dzielną swoją postawą, wyćwiczoną obrotnością i pięknym moderunkiem dodawała wiele wojskowej świetności.

Oddawanie i odbieranie posła polskiego, wyprawiającego się lub wracającego z Turcji, odbywało się zawsze według pewnych reguł uroczystych międzynarodowych.

Internuncjusza, jadącego do Wielkiej Porty, oddawano zazwyczaj baszy chocimskiemu, który na nietykalną osobę poselską wystawiał rewers formalny, zawierający zapewnienia i wielkie zaklęcia na Allaha i jego proroka, że poseł stanie bezpiecznie w Konstantynopolu i równie cało wróci do swej ojczyzny.

Gdy wracający stanął już na polskiej ziemi, oddawano rewers ten baszy z uroczystością i honorami wojskowymi.

Odbieranie posła, w którym wziął udział z chorągwią swą Fogelwander, wypadło okazale, a nawet z wyjątkową świetnością.

Akt ten odbył się na Dniestrze, jako rzece granicznej, której jeden brzeg do Polski, drugi do Turcji należał.

Dzień był prześliczny, pogoda późnego lata oblała blaskiem swym słonecznym kres Polski naddniestrzański, a w jasnym świetle rysowały się imponująco mury twierdzy chocimskiej i połyskiwały wieże i półksiężyce na minaretach.

Z polskiej strony Dniestru ustawiono wojsko, wysłane przez jenerała de Witte.

Niewielki to był zastęp, ale dzięki gorliwości kamienieckiego komendanta wyglądał dzielnie i pięknie. Ozdobą szyków była chorągiew dragonii koronnej Fogelwandra na rosłych, dobranych koniach, w łosich koletach, z sutymi czerwonymi burtami, od których odbijały złocistym połyskiem gwiazdy duże na piersiach, w ryngrafach, palących się od słoneczngo blasku, w polerowanych moderunkach i trój graniastych, galonkowanych kapeluszach.

Na przeciwnym skrzydle ustawiła się dragonia jm. pana jenerała Kozłowskiego, uniformowana jeszcze na saski modelusz przez swego pierwotnego szefa Wielopolskiego, w czerwonych kurtach, w żółtych lederwerkach, w kapuzach z dwoistego barwnego sukna na głowie; w centrum ustawiła się piechota także autoramentu cudzoziemskiego, w czerwonych mundurach; nieco opodal ustawiła się artyleria z ośmiu działami.

Gdy wojsko się już uszykowało, wyszedł z osobnego, jedwabnego namiotu sztab cały, a składał się on z pana miecznika koronnego Grocholskiego i z jenerałów: Kozłowskiego i Marcina Lubomir-

skiego.

Przewodniczył aktowi całemu pan miecznik Grocholski, który był zarazem kasztelanem kijowskim i jenerał lejtnantem wojsk króla jegomości i Rzeczypospolitej.

Obaj jenerałowie ubrani byli w paradne mundury autoramentu cudzoziemskiego; pan miecznik jednak, jako rotmistrz poważnego znaku i szef chorągwi pancernej, ubrał się w mundur przepyszny narodowy, a gdy dosiadł dzielnego dzianeta i wyjechał przed front, całe wojsko z podziwem patrzyło na okazałą jego postać. Miał pan miecznik na sobie zbroję stalową polerowaną, gęsto złotem i srebrem nabijaną, na głowie szyszak srebrny, który w promieniach letniego słońca zdawał się gorzeć białym płomieniem... Z szyszaka powiewały dumnie czarne strusie pióra, przez plecy malowniczo spływała tygrysia skóra, spięta u ramion drogą, brylantową egretką, w ręce, srebrnym karwaszem zbrojnej, trzymał miecznik buzdygan, klejnotami osypany, u boku lśnił jasnym blaskiem kołczan szczerosrebrny, tradycyjna ozdoba kawalerii narodowej.

Rzucał się ogniście pod sędziwym już, ale dzielnym zawsze jeźdźcem koń szlachetny, cały w złocie i srebrze, cały połyskujący od bogatego rzędu, w czepcu srebrnym na głowie i karku, ze strusią kitą na dumnym, podniesionym czole, w dywdyku pysznym tureckim na złocistej aksamitnej dece...

Przed wojskiem płynął Dniestr graniczny, od słońca błękitem dzieląc ziemie obu państw sąsiednich; po drugiej jego stronie stało w szyku okazałym wojsko tureckie, przeważnie z janczarów złożone.

Przez Dniestr prowadził prom długi, suknem czerwonym wysłany, w samym środku rzeki w dwie połowy podzielony, tak że jedna do polskiego, druga do tureckiego odbijała brzegu. Po tym czerwonym promie miał przybyć pan internuncjusz Boscamps-Lasopolski...

Fogelwander patrzał z zajęciem na to nowe jeszcze dla niego widowisko, a gdy wzrok jego padł na Dniestr, skręcający się w łuku półksiężycowym, na ów most, usłany czerwonym kobiercem, mimo woli przypomniał sobie ową noc, spędzoną we Lwowie przy grze hazardowej z włoskim wywołańcem i awanturnikiem, który pierwszy dał mu niespodziewane wskazówki o pochodzeniu więzionej fanariotki. Stanęła mu na myśli owa żartobliwa wróżba, którą obwieścił awanturnik stroskanemu fanariocie, a która zamykała się w tak mistycznych na pozór słowach:

— Widzę twoją córkę tam, kędy graniczny półksiężyc przewija się srebrem na czerwonym pomoście, w rękach człowieka o kruczych włosach, który z dalekich pól i z dalekich lasów wędruje...

Dziwną igraszką losu, która uśmiech wywołała na ustach Fogelwandra, mistyczna dekoracja wyroczni sprawdziła się tu istotnie. Dniestr zataczał srebrzyste półkole graniczne, czerwony pomost znajdował się na nim, a po tym pomoście miał przybyć mąż z „lasów i pól", pan Lasopolski de Boscamps.

Nie mógł się dłużej zastanawiać nad tym dziwnym zbiegiem okoliczności, gdyż w tej chwili dano znak, że pan internuncjusz Chocim opuszcza... W towarzystwie baszy chocimskiego, znakomitszych agów i bejów janczarskich, kihajów w pysznym stroju i kilku oficerów polskich, których jako świtę aż do Jass wysłano naprzeciw Lasopolskiemu, wszedł pan internuncjusz na prom turecki.

W tej chwili ryknęły armaty tureckie z murów chocimskich na waletę, a od polskiego brzegu artyleria poczęła bić salwy działowe na cześć powracającego posła; wojsko prezentowało broń. Pan miecznik czekał już na polskim promie, odebrał posła, uczynił komplement sąsiedzki baszy, oddał mu rewers na głowę poselską i wręczył jako podarek bogaty świecznik srebrny.

Basza odwzajemnił komplement, a dar darem odpłacił, dwa pyszne pistolety srebrzyste składając miecznikowi. I znowu zagrzmiały działa po obu stronach, rozległy się salwy muszkietowe i ozwały się hucznym odgłosem kotły, pałki, brzękacze, bębny, piszczałki i szałamaje, z których ówczesnym obyczajem składały się kapele wojskowe.

Tak odbył się akt oddawania i odbierania posła. Sztab cały i oficerowie udali się razem z internuncjuszem Lasopolskim do ogromnego namiotu, odbyć się tu bowiem miał bankiet, nim ruszyć miano do Żwańca, gdzie poseł odbyć miał kwarantannę. Dragonia Fogelwandra zsiadła z koni i otoczyła namiot jako straż honorowa, a sam Fogelwander miał już udać się na bankiet, gdy nagle wrzask podniósł się ogromny w jego pobliżu...

Jakiś stary Greczyn, z siwą, poważną brodą, w stroju swego narodu, usiłował koniecznie przedrzeć się przez łańcuch dragonów, którzy muszkietami zagradzali mu drogę...

Grek rzucał się namiętnie, odtrącał żołnierzy, wołał rozmaitymi językami i byłby niezawodnie padł pod bagnetami rozgniewanej straży, gdyby Fogelwander nie był mu pośpieszył na ratunek.

— Panie oficerze — wołał Greczyn po francusku, ujrzawszy Fogelwandra — puść mnie natychmiast do pana Boscampsa! Muszę się z nim widzieć koniecznie i zaraz!

— To niepodobna — uspokajał Fogelwander — z internuncjuszem mówić pan teraz nie możesz... Udaj się pan do Żwańca, tam pan Boscamps-Lasopolski zabawi kilka dni w kwarantannie, rozmówisz się pan z nim wygodnie.

— To nie może być, to nie może być! — wołał starzec jak szalony i rwał się naprzód całą siłą — Natychmiast, natychmiast muszę się widzieć z Boscampsem! O, mam go przecię! Szukam go po całym Wschodzie i Zachodzie... Wyrocznia spełniła się. Tu jest srebrzysty półksiężyc, tu most czerwony, tu bois, tu camp, tu Boscamps, mąż z lasów i pól.

Fogelwander aż zadrżał pod nagłym wrażeniem tych słów... Spojrzał z najwyższym zajęciem na starca... Wskazówki Seingalta były prawdziwe... To musiał być ojciec Erinny fanariotki.

— Puśćcie mnie, puśćcie mnie! — wołał Greczyn dalej. — Boscamps, zbójco, Boscamps, łotrze, oddaj mi moją córkę, wróć mi dziecko jedyne! Ulituj się nad starcem, puść mnie! Zabić się dam, a widzieć go muszę!

Fogelwander zbliżył się do starego Greka i, ujmując dłoń jego, rzekł:

— Uspokój się pan! Czy nazywasz się Mavrodukas?

— Tak jest, Mavrodukas jestem, biedny, nieszczęśliwy ojciec. Puść mnie!

— Twoja córka nazywa się Erinna? — zapytał dalej Fogelwander.

— O tak, Erinna! — zawołał starzec. — A więc ona tu jest? Ty ją znasz? Gdzie ona, gdzie gwiazda mojej starości?

I znowu z rozpaczliwą gwałtownością rzucił się ku namiotowi. Fogelwander zatrzymał go i, biorąc go za obie ręce, rzekł:

— Ujrzysz twoją córkę, uzyskasz ją na powrót. Erinna jest we Lwowie. Posłuchaj pan cierpliwie, zdobądź się na chwilę spokoju, a dowiesz się o wszystkim!

Rzekłszy to, Fogelwander wziął pod ramię Greczyna i odprowadziwszy go na bok, pokrótce opowiedział mu wszystko, co już wiadomym jest naszym czytelnikom.

Stary fanariota stał chwilę jakby niemy z radości, potem nagle rzucił się w objęcia Fogelwandra i począł go ściskać i całować z największym uniesieniem. Potem zaczął śmiać się w upojeniu radosnym, potem znowu płakał jak dziecko, tak że Fogelwander obawiać się już począł o zmysły starca.

Niepodobna było uspokoić fanarioty. Począł wydobywać wszystko, co miał najkosztowniejszego przy sobie i wpychać do rąk oficerowi. Odpasał ciężki trzos i zawiesił go Fogelwandrowi na ramieniu, wydobył jakieś pudło i wysypał z niego brylanty w jego kapelusz, pozdejmował pierścienie i chciał je koniecznie powciskać na palce oficera, który wzbraniał się, co miał siły... Po chwili, jakby się inaczej namyślił, odbierać począł wszystko na powrót i chować po rozmaitych kryjówkach swojej odzieży, mrucząc do siebie:

— To za mało, to wszystko za mało!

Potem znowu trzos swój ciężki uchwycił w ręce i, podbiegłszy do dragonów Fogelwandra, począł rozsypywać pomiędzy nich dukaty, płacząc i śmiejąc się na przemian i co chwila wracając do naszego oficera, aby go ściskać i całować...



XIII


Złoty grób


Z trudnością tylko wielką zdołał Fogelwander wyrwać się z ramion starego fanarioty i wymóc na nim chwilkę cierpliwości.

Gdy mu się to udało, wszedł nasz oficer do namiotu, przedstawił się internuncjuszowi, a po kilku chwilach, spędzonych na bankiecie, powrócił do ojca Erinny, obawiając się, aby Grek nie wtargnął w swym radosnym szale do namiotu.

Fogelwander miał ordynans wracać natychmiast do Kamieńca, który nie mógł być długo ogołoconym z załogi, ruszył więc zaraz do Żwańca, gdzie tylko tak długo miał się zatrzymać, dopóki żołnierze jego nie przebiorą się do marszu.

Stary Grek wsiadł na luźnego konia i jechał na czele szwadronu obok Fogelwandra, nie mogąc się nasłuchać szczegółów o niewoli i oswobodzeniu swej córki, a coraz to nowymi pytaniami obsypując młodego oficera.

W Żwańcu Fogelwander napisał list do starościny krzemienieckiej, który wręczył Mavrodukasowi, a uszczęśliwiony ojciec najął natychmiast cztery konie i udał się w podróż do Lwowa, aby jak najprędzej obaczyć się z drogim, a opłakanym już dzieckiem.

Wkrótce za nim ruszył Fogelwander w marsz ze swoją chorągwią.

Po głowie naszego bohatera roiły się najrozmaitsze myśli... Stanęła mu przed oczyma cała ta dziwna przygoda, której był uczestnikiem, a która tak szybko zbliżała się teraz do swego epilogu. Pojawienie się ojca Erinny i cieszyło, i smuciło go zarazem. Cieszyć go i rozrzewniać musiał widok radości ojca, którą niebawem podzielić miała i piękna jego córka — smuciła go i niepokoiła obawa, że przyjdzie mu się może na zawsze rozstać z fanariotką... Uczuł teraz, że urocza postać młodziutkiej cudzoziemki zrosła się z najmilszymi jego marzeniami... Wśród takich rozmyślań, obaw, przypuszczeń i najrozmaitszych planów, na jakie się tylko zdobyć mogła żywa imaginacja rozkochanego młodziana — szybko mijała droga...

Pod samym już Kamieńcem, przy janczynieckiej karczmie zatrzymał się na chwilę Fogelwander, gdy naraz zwrócił uwagę jego widok, przypominający mu jedną z postaci, która tak dziwną i fantastyczną odgrywała rolę i pierwszym była powodem zajść wszystkich.

O kilkanaście kroków od karczmy ujrzał Fogelwander dużego, burego i niekształtnego psa, w którym zaraz poznał Bimbaszę watażki...

Pies szedł naprzód na trzech tylko nogach, unosząc czwartą w powietrzu, jakby była zranioną... Za Bimbaszą szedł człowiek jakiś w nędznej płótniance, ale nie był to Trokim hajdamak...

Fogelwander nie mógł pokonać swojej ciekawości i, przywoławszy Porwisza, podążył z nim za chłopem.

Gdy go dopędził, ujrzał, że biedny Bimbasza był cały skrwawiony, a na głowie i na ciele swym miał ślady ran głębokich, z których sączyła się jeszcze krew po burych, szkaradnych kudłach, czyniąc brzydkie to zwierzę jeszcze wstrętniejszym i potworniejszym...

Oficer kazał stanąć chłopu, a Bimbasza, ujrzawszy mundury, zaszczekał słabym i ochrypłym głosem i począł wściekle warczyć, odsłaniając duże i straszne zęby...

— Skąd masz tego psa? — zapytał ostro Fogelwander. — On do ciebie nie należy!... Gdzie z nim idziesz?

Chłop ukłonił się pokornie i trwożnie i rzekł nieśmiało, chyląc głowę aż do kopyt konia:

— To pies nie mój, jasny panie, ot, przyczepił się do mnie; jakieś niedobre psisko, bodaj sczezło!...

— A ty co za jeden jesteś?

— Ja stróż z tej karczmy, jasny panie...

— Kiedy tak — rzekł Fogelwander — to ty znasz Trokima i wiesz dobrze, że to pies jego. Czemuż kłamiesz?

Chłop zmieszał się i nastraszył, a mnąc czapkę w ręku, mówił:

— A czyjże by był, jak nie Trokima? Prawda, szczera prawda, jasny panie!

— Powiedzże mi zaraz, gdzie Trokim? — ozwał się Fogelwander. — Ale mów prawdę, bo mnie nie oszukasz! Jak skłamiesz, każę cię natychmiast wziąć w dyby i pójdziesz szańce kopać do Kamieńca!

— Jasny panie — odpowiedział chłop — ja się na Chrystusa klnę, że nie wiem, gdzie jest. Ot, pewnie go licho przydybało! Może gdzie ziemię dobrze gryzie... Ot, jasny panie, z tym psem poszedł... Pies wrócił, a on nie... Trokim u nas w stajni nocował; jak nie wrócił, myślę sobie: nie ma go, to nie ma, a co mnie do tego? Ale ot, przyszło to psisko wczoraj raz do mnie, pokrwawione i porąbane, i jak pocznie wyć a skomleć, jakby mnie prosiło, żebym za nim poszedł... Ledwie mnie zębami nie ciągnie, a znaki daje, jak umie, aby iść za nim. Ot, widzicie, jasny panie...

Bimbasza istotnie zdawał się mocno niecierpliwić...

Warczał groźnie na Fogelwandra, podbiegał do chłopa, skomlił żałośnie, odbiegał naprzód, patrzył, czy nie idzie za nim, i znowu wracał, łasząc się, jakby za sobą prosił...

Fogelwander przywołał jednego żołnierza, zsiadł z konia i Porwiszowi to samo uczynić polecił, a oba konie oddał żołnierzowi, każąc mu czekać w karczmie. Dragonię wysłał pod dowództwem młodszego oficera do Kamieńca, sam zaś z Porwiszem postanowił pójść za Bimbasza.

— Idź za psem naprzód! — zawołał na chłopa.

Stróż karczemny ruszył, a biedny Bimbasza biegł naprzód na trzech nogach, oglądając się za swym towarzyszem. O kilkadziesiąt kroków z tyłu postępowali za nim Fogelwander i Porwisz. Minęli pole i weszli w jary przepaściste. Droga, którą wskazywał Bimbasza, prowadziła urwiskiem ponad brzeg głębokiego, skalistego jaru.

Fogelwander, idąc, patrzył w przepaść głęboką i nagle zatrzymał się na miejscu. Na dnie jaru leżały jakieś zwłoki, na których znać było jeszcze resztki chłopskiej płótnianki. Czaszka bielała na szarym tle skały; włosy tylko z osełedcem pozostały jeszcze na niej, ciało snadź krucy i zwierzęta dzikie ogryzły zupełnie... Koło trupa leżał krótki sztuciec kozacki...

Fogelwander przypomniał sobie opowiadanie Trokima i szepnął do siebie:

— To Puk watażka, strącony w przepaść...

Bimbasza tymczasem biegł dalej i coraz bardziej śpieszyć się zdawał mimo licznych ran i ciężko skaleczonej nogi.

Fogelwander i Porwisz szli za psem i chłopem drogą dziką i niebezpieczną. Mijali debry i wyłomy, przewijali się wśród urwisk, pięli się po stromych skałach, przedzierali się przez chaszcze gęste, spuszczali w głębokie doły i jary...

Bimbasza nie zatrzymał się nigdzie...

Oficer począł już żałować swej ciekawości, która go zawiodła w ten prawdziwy labirynt skał i przepaści. Ale wracać już nie chciał po tak uciążliwym, kilkogodzinnym pochodzie.

— Porwisz — zapytał Fogelwander — czy trafisz na powrót?

— Mości rotmistrzu — odparł wachmistrz — bez znaku nie trafiłbym w żaden sposób, choć kulą w łeb... ale, pokornie raportując, ot, tam z dala widać czubek kamienieckiej baszty, a ja po drodze, gdzie mogłem, szablą nacinałem krzewiny, i tą marszrutą wrócimy, byle nas noc nie zaskoczyła, z respektem mówiąc, bo wtedy chyba giń w tych debrach...

— Pójdziemy więc dalej — rzekł Fogelwander — jeszcze nie ma południa, do nocy daleko jeszcze...

Szli tak może pół godziny jeszcze.

Nagle pies począł się spuszczać po urwistej, nadzwyczaj stromej skale... Chłop, a za nim Fogelwander i Porwisz z największą tylko ostrożnością zdołali zejść za Bimbaszą.

Znaleźli się w małym jarze, otoczonym dokoła wysokimi skałami. U podnóża jednej z tych olbrzymich ścian skalistych rosły gęste, karłowate krzewy.

Bimbasza wpadł między gęstwinę i zginął tam z oczu.

Fogelwander przyśpieszył kroku.

Poza krzewami znajdowała się pieczara w skale. Był to rodzaj naturalnej groty, jaskini osłoniętej zewsząd bujnymi chaszczami, złożonej z samych urwistych, olbrzymich odłamów kamienia... W tej jaskini zginął Bimbasza...

Fogelwander chciał pójść za nim do środka, lecz potknął się, a spojrzawszy przed siebie, cofnął się z pewnym przerażeniem...

U samego wchodu do pieczary leżał trup jakiegoś człowieka... Na samym środku czoła była krwawa rana, pochodząca widocznie od kuli celnej i śmiertelnej... W dłoni trupa znajdował się jeszcze nie wypalony pistolet, sine i skostniałe palce trzymały go jeszcze kurczowo...

Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Fogelwander spojrzał uważnie na twarz zabitego. Nie była mu znajoma, lekkie tylko wspomnienie przemknęło się przez myśl oficera, jakoby postać tę widział kiedyś, zapewne między pachołkami Szachina, w domu Arona Prochownika.

Omijając trupa, Fogelwander wszedł do wnętrza pieczary. Okropny widok przedstawił się jego oczom. Był to obraz pełen przerażającej grozy, straszliwy i fantastyczny, jakby widziadło snu ciężkiego...

Pieczara była na pół oświetlona.

Przez gęste liście krzaków, co rosły bujnie u jej wchodu, jakby przez żywe, zielone firanki wpadały w głąb promienie słoneczne, a światło ich, przedzierając się przez poruszane wiatrem gałęzie, drżało dziwnie i coś magicznego dodawało całemu obrazowi, który się tu roztaczał przed okiem oficera...

Na samym środku jaskini leżał trup drugi... Szyja jego okropnie była poszarpana w kawałki, tak że głowa oddzielała się niemal od tułowia. Ta straszna rana nie mogła pochodzić ze zwykłej broni — tylko zęby jakiegoś dzikiego, rozwścieczonego zwierzęcia mogły pastwić się tak okrutnie nad swą ofiarą... W rękach widzieć można było sierść burą, która pochodziła zapewne z Bimbaszy. Twarz była pogryziona do niepoznania, długa, czarna broda okryta była krwią zastygłą...

Fogelwander z głębokim wstrętem odwrócił oczy od tego widoku — lecz wzrok jego padł zaraz na inny, bardziej może jeszcze okropny.

W samej głębi jaskini widać było świeżo odkopany dół, a tuż obok Fogelwander ujrzał Bimbaszę, jak ze wściekłym warczeniem rzucił się na zwłoki trzeciego jakiegoś człowieka... Po rudej brodzie, po wyrazie twarzy i po stroju poznał oficer w nieżywym — Szachina, handlarza dusz...

Leżał na wznak, cały krwią zbroczony, ze straszliwym piętnem śmierci na twarzy, która wykrzywiona była kurczem okropnej męczarni.

Pies watażki stanął na piersiach Szachina, warcząc bezustannie, dziko rozognione oczy swe wlepił w twarz zmarłego, tchem jej dosięgając, i tak chwilkę czekał, jakby chciał się przekonać, czy ofiara nie daje jeszcze znaków życia...

Fogelwander zbliżył się jeszcze bardziej i ujrzał, że usta Szachina były gwałtownie rozwarte i zapchane złotymi piastrami... Spod zwłok widać było worek pęknięty, z którego rozsypały się dukaty, ruble, łańcuchy złote, sznurki pereł i korali... Cała ta część jaskini zasiana była złotem i klejnotami...

Leżały tu w nieładzie kielichy kościelne, pierścienie, naszyjniki, srebrne puchary, krzyże i najrozmaitsze monety złote i srebrne... Złoto dziwnie błyszczało w kałuży krwi, która okrywała grunt skalisty...

Fogelwander cofnął się ze wstrętem, widząc, że stopy jego grzęzną we krwi... Rzucił raz jeszcze wzrokiem po pieczarze... Szukał Trokima watażki... Nie było tu zwłok jego... Równocześnie i pies hajdamacki rzucił się w kąt ciemny, a wróciwszy stamtąd, skomląc i z widocznym niepokojem wybiegł z pieczary, nawąchując ślady, jakby szukał kogoś...

Oficer wyszedł z tej otchłani śmierci i złota i zaczerpnął powietrza, aby się pokrzepić po tak wstrętnych wrażeniach.

— Porwisz — rzekł do wachmistrza — pilnuj chłopa, aby nam nie uszedł! Musimy go zatrzymać, aby się zapewnić, że tego złota nikt nie ruszy aż do naszego powrotu w to miejsce. Gdzie pies? — dodał, zwracając się do stróża z janczynieckiej karczmy.

— Szuka Trokima, jasny panie — odparł chłop — pobiegł dalej za śladem, ot, tam zniknął teraz za skałą...

— Mości rotmistrzu — ozwał się Porwisz — jeżeli Trokim tu był, musiał być w omdleniu lub ciężko ranny, dlatego to psisko rozumne nas tu przywiodło.

— Gdzież by się podział?...

— Ot, gdzie... — wtrącił teraz chłop — pewnie przyszedł do siebie, zwlókł się i dalej poszedł w debry, nim pies powrócił... Patrzajcie, jasny panie, tu są ślady krwi...

Istotnie od pieczary prowadziły ślady krwi... Fogelwander poszedł za tymi śladami i spotykał tu i owdzie zgubiony dukat, pierścień lub inny klejnot taki... Może ciężko ranny watażka chciał unieść życie i część skarbu z miejsca, na którym go zdradliwie zaskoczono. Uchodząc, znaczył ślady swe krwią i złotem...

O kilkadziesiąt kroków, w skrytym załomie skały ślady te ustawały. Było na tym miejscu więcej krwi razem i znajdowały się części odzieży watażki: Widocznie opatrzył tu swoje rany, odtąd bowiem gubił się szlak krwawy.

Bimbasza zniknął zupełnie: wierny pies pobiegł zapewne za swym panem...

Fogelwander powrócił do pieczary, aby raz jeszcze rzucić okiem na straszny obraz... Było to pobojowisko, na którym według wszelkich przypuszczeń Trokim przy pomocy Bimbaszy pokonał trzech wrogów.

Człowiek, którego trup leżał u samego wejścia pieczary, wchodził widocznie do niej pierwszy, lecz nim sam strzelić zdołał, padł od celnej kuli hajdamaka. Bimbasza snadź walczył z drugim napastnikiem o czarnej brodzie. Szachin zaś sam wejść musiał w śmiertelne zapasy z watażką... Ciało jego gęsto pokłute było nożem, kilkadziesiąt pchnięć głębokich znajdowało się na nim...

Południe dawno już minęło — czas był pomyśleć o odwrocie.

Porwisz wydobył pistolet i kazał iść przed sobą chłopu. Nie potrzeba było orientować się długo, bo stróż janczyniecki z bystrością prawdziwego syna natury wskazywał drogę z jarów na pole. Późnym dopiero wieczorem powrócili Fogelwander i Porwisz razem ze swym uwięzionym przewodnikiem do Kamieńca...



XIV


Rozdział ostatni


Opowieść nasza zamknęła się z poprzednim rozdziałem, akcja jej dobiegła swego kresu, główne postaci odegrały swoją rolę — resztę pozostawić by można imaginacji czytelnika... Rozdział niniejszy, rozdział ostatni nazwać by się mógł słusznie zbytecznym... Jest jednakże zwyczaj, powiedzielibyśmy, tradycyjny, że autor, nim się pożegna ze swoimi czytelnikami, wyprowadza ich poza granice zakreślone powieści i o dalszych losach najgłówniejszych osób rzuca bodaj kilka krótkich szczegółów. Jest to zwyczaj tak stary, tak silny i tak już utarty, że i my wyłamywać się z niego nie chcemy.

Taki rzut oka na późniejsze koleje bohaterów powieści miewa zresztą swoje usprawiedliwienie albo w życzeniu czytelnika, który się zajął nimi, że nieobojętna, a nawet pożądana mu jest taka wycieczka poza widownię właściwej powieści — albo w pewnej słabości samego autora, który w długim toku opowiadania tak się przywiązał do tych dzieci swojej imaginacji, że żegnając się z nimi, raz jeszcze rad by ujrzeć je w myśli przed sobą...

Autor byłby szczęśliwy, gdyby tym razem zbiegały się oba powody na usprawiedliwienie tego krótkiego ostatniego rozdziału... Rzućmy więc kilka słów o każdej z najważniejszych postaci.

W kilka miesięcy po opisanych zajściach odbył się we Lwowie, w kościele katedralnym przepyszny akt ślubny, w którym wszystkie znakomitości miasta i nadzwyczaj liczna publiczność pośpieszyła wziąć udział. Przed kościołem stała w ordynku paradnym chorągiew dragonii koronnej, a gdy nowożeńcy opuścili kościół, powitała ich huczną salwą...

Pan młody ubrany był w mundur gwardii koronnej, a urodą swoją męską i dzielnością postawy podwójnie zwracał na siebie uwagę wszystkich obecnych. Mówiono, że godny był swej oblubienicy, którą z wyrazem szczęścia na całym obliczu wiódł do ołtarza, a która urokiem niepospolitej, prawdziwie olśniewającej piękności wywoływała głosy szczerego podziwu...

Nie potrzebujemy prawie dodawać, że śliczną tę i dobraną parę stanowili hrabia Fogelwander i Erinna.

W tłumie gości weselnych było dużo bogatych strojów i świetnych mundurów, ale ponad wszystkie górował bezprzykładnym przepychem i blaskiem klejnotów wschodni ubiór starca, ojca panny młodej, o którego bajecznym majątku obiegały po całym Lwowie najdziwniejsze i najprzesadniejsze wieści. Mimo tej wielkiej przesady pogłoski te miały przecież rzeczywistą podstawę, Mavrodukas bowiem był istotnie właścicielem olbrzymiej jak na owe czasy fortuny. Należał do najsłynniejszych kupców całego Wschodu, a imię jego we wszystkich stolicach europejskich liczyło się do pierwszorzędnej handlowej arystokracji.

Jakby nie dość było staremu fanariocie dać córce swej posag ogromny, usiłował jej dać jeszcze blask tytułu i wysokiego urodzenia. Przywiózł z sobą całą cyprysową skrzynię najrozmaitszych pergaminów, które miały dowodzić, a nawet dowodziły istotnie, że Mavrodukas pochodzi od książąt greckich, blisko niegdyś spowinowaconych z tronem, że nawet i po zdobyciu Konstantynopola przez Turków i rozproszeniu się najznakomitszych rodzin po innych krajach ród jego dostępował zaszczytów i że zdobiła go niejednokrotnie mitra książęca multańska. Hospodar wołoski, Konstantyn III miał być członkiem tej rodziny.

Fogelwander miał na sobie szarfę oficerską po raz ostatni na ślubie. Wystąpił z wojska i wyjechał z Polski. Wychowany od najpierwszych lat dziecinnych we Francji, tęsknił do niej ustawicznie. Będąc panem świetnej fortuny, osiadł, wzorem tylu innych magnatów polskich owego czasu, stale w Paryżu. Nim wszakże przeniósł się tam zupełnie, towarzyszyć musiał teściowi swemu do Konstantynopola, który żegnając zawód kupiecki, musiał osobiście uporządkować swe liczne stosunki na Wschodzie.

Jechali przez Multany.

Kilka mil za granicą polską zatrzymali się dla odpoczynku w nędznej gospodzie. Z dala widać było na wysokiej skale, wśród ciemnych borów ponury, samotny monaster. Była też Wereżanka.

Fogelwander z żoną swą i teściem ruszyli już w dalszą drogę, kiedy olbrzymi bury pies z głośnym ujadaniem wyprzedził podróżną karetę i zabiegł koniom drogę, jakby ich puścić nie chciał dalej...

— Bimbasza! — zawołał ze zdziwieniem Fogelwander.

W tejże chwili stanęła u drzwiczek karety szczególna jakaś postać.

Był to krępy mężczyzna, z twarzą pełną blizn głębokich, z przenikliwymi małymi oczkami, z dużą, dziką brodą. Ubrany był w brudny i poszarpany habit mnicha... Był to Trokim watażka...

— Ho, ho, postójcie no chwilkę — wołał z wyrazem szczerej radości na swej szpetnej twarzy — postójcie, jasny panie rotmistrzu!... Ot, stary znajomy was pozdrawia, Trokim Żyr, hajdamak!

— Cóż ty tu robisz? — zapytał Fogelwander, patrząc na strój kampańczyka.

— Ot, co robię, w monastyrze siedzę! — odparł Trokim. — Ale cóż, monachy szelmy! Dał ja im złota dużo, ot, tak dużo... wszystko obiecali, mówili, że mnie popem zrobią — a teraz kręcą i cyganią: ani im mów o tym, monastyr zamiatać mi każą! Ale dobrze i tak, żem im nie dał wszystkiego, mam tego dobrą kupę jeszcze zakopaną hen... w tym sinym borze, widzicie, tam daleko za monastyrem!... Czekam jeno czas jakiś, a jak mi bardzo markotno będzie w Wereżance, monastyr podpalę, a monachów zamknę, aby żywcem w popiół poszły, zdrajcy!

I zaśmiał się okrutnie, pokazując szeroki rząd białych dużych zębów... Fogelwander kazał ruszyć woźnicy.

— Hej, hej, panoczku, jasny panoczku — wołał dalej Trokim, który nie zdawał się być trzeźwym — głupi wy byli, skarbu wy nie chcieli... ot, i marnie poszedł!... Szachin mnie przy skarbie napadł; zabił ja jego, zabił ja dwóch pachołków — masz tobie skarb, psi synu! Doprawił i mnie Szachin, co prawda, to prawda: leżałem w tej pieczarze bez ducha. Jakem tylko otworzył oczy i dech znalazł, począłem wynosić zaraz złota po trosze, po trosze i chować w inne miejsce niedaleko... Wyniósł ja tego kupę dobrą... Potem w czas jakiś, gdy się człek wylizał znowu, wrócił ja po resztę... oho! Co wy na to? Ani złota, ani Szachina, ani jego kampańczyków! Czary, wierutne czary! Szachin z biesem trzymał; czart — jego kum przyszedł i wziął ich wszystkich trzech, a o złocie nie zapomniał... Boże, pomiłuj!

I Trokim przeżegnał się trzy razy — a tymczasem powóz, wyjechawszy na gładką drogę, ruszył szybko i zostawił go z Bimbaszą w tyle...

Tu miejsce nadmienić łaskawym czytelnikom, że co hajdamak przypisywał paktom Szachina z piekielnymi mocami, stało się drogą naturalną a następującą.

Zaraz po powrocie swoim do Kamieńca z owej wycieczki w jary Fogelwander stawił się razem z Porwiszem i stróżem janczynieckiej karczmy u pana komendanta jenerała de Witte i tu o wszystkim zrobił formalne zeznanie. Zaraz nazajutrz wysłano tam osobną komisję i oddział żołnierzy.

Skarb, który mimo że już nie był cały, miał w istocie ogromną wartość. Deponowano go w twierdzy kamienieckiej, a całą sprawę powierzono osobnej komisji, której Fogelwander także wręczył brylant i puchar z piastrami. Wydano ogłoszenia, aby właściciele zrabowanych kosztowności zgłaszali się z dowodami. Kielichy i inne sprzęty kościelne pozwracano kościołom, po niektóre znaczniejsze kosztowności zgłosili się prawi właściciele, ale pretensji do gotówki mało kto mógł udowodnić. Skarbowi latyczowskiemu zwrócono część złupionej kasy, hospodar jegomość nie otrzymał nic. Cała sprawa wlokła się nieskończenie długo — aż nareszcie ucichła zupełnie wśród nieszczęśliwych zamieszek domowych— a chcąc podać dokładną historię późniejszą kolei tej części skarbu watażki, musielibyśmy chyba napisać osobne, długie opowiadanie... Kiedyś może napiszemy je istotnie...

Wspomnijmy teraz o naszej trójce żołnierskiej: o Porwiszu, Ogarku i Kwackim. Mavrodukas wynagrodził ich hojnie za uratowanie swej córki, a Fogelwander za uratowanie swej żony. Każdy z nich otrzymał po pięćset ważnych holenderskich dukatów. Kwacki nadto, który koniecznie pragnął powrócić do swych honorów w Kamieńcu, otrzymał za instancją Fogelwandra u jenerała Witte pardon i rangę ceugwarta, którą pełnił wzorowo jeszcze lat dwadzieścia, aż do śmierci jenerała, którego kochał i uwielbiał...

Porwisz płakał jak dziecko, gdy się rozstawał ze swym rotmistrzem. Napierał się koniecznie, aby go Fogelwander wziął z sobą za forysia, rozmyślił się jednak inaczej, gdy się dowiedział, że musiałby opuścić kraj ojczysty, w którym spokojnie pragnął położyć kości. Wystąpił wkrótce z dragonii i wrócił pod Jarosław, do swej wioski rodzinnej. Tu, odszukawszy krewnych, posiadając, jak na stan swój, bardzo przyzwoitą fortunkę, stary żołnierz spokojnie i szczęśliwie spędził resztę żywota.

Wesoły gwardiak Ogarek powrócił do Warszawy, ożenił się z majętną mieszczanką, założył sklep, kupił kamieniczkę i tak z ubogiego żołnierza stał się zamożnym obywatelem stolicy.

Otóż i wszyscy znajomi nasi, z którymi się rozstajemy. Pozostaje teraz autorowi tylko pożegnać łaskawych czytelników, przeprosić tych, których cierpliwości nadużył, podziękować tym, których pobłażliwa uwaga aż dotąd towarzyszyć mu raczyła — i napisać:

KONIEC.



Advertisement