←Rozdział IV | Rozbitki Część II Rozdział V Juliusz Verne |
Rozdział VI→ |
Uwaga! Tekst wydano w latach 1909-1910. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Oprócz Halga Kaw-dier przywiązał się serdecznie do Pawełka i Piotrusia, ośmioletnich chłopców, zupełnych sierotek, którymi po rozbiciu się „Jonatana“ zaopiekował się i polecił ich dobroci serca żony pana Rodhes’a.
Chłopcy, którzy stracili rodziców tak wcześnie, poprostu ubóstwiali swego szlachetnego opiekuna.
Najulubieńszą dla nich rozrywką po zajęciach w szkole były wycieczki nad morze. Towarzyszył im wtedy nieodstępnie olbrzymi Zoll, wierny pies Kaw-diera, przepadający za zabawami z obu chłopcami.
Zoll zdawał się być najszczęśliwszym, gdy z swymi małymi przyjaciółmi mógł się wyrwać za miasto, na wybrzeże.
Pewnego przedwieczerza Piotruś i Pawełek wybiegli, jak zwykle za miasto. Zoll biegł za nimi, radośnie skomląc, chłopcy zaś wołali:
— Zoll, dobry piesek!..
— Zoll, zuch piesek!..
Zwierzę nie posiadało się z radości i co chwila ogromny swój łeb z radością zwracało w stronę chłopców.
Ci zaś biegli u stóp skalistych wzgórz, wśród których, tuż nad brzegiem morza, czerniły się wejścia do grot, gdzie niedawno jeszcze złożona była i przechowywana broń z „Jonatana“ i pewna część ekwipażu.
Obecnie groty były puste, stanowiąc dla Pawełka i Piotrusia pełne tajemnic podziemia, które z pewną obawą, ale i z ciekawością zwiedzali.
Zoll zwykle biegł pierwszy do wnętrza groty i węsząc na wszystkie strony, zaglądał do wszystkich jej zakątków.
Tym razem jednak pies stanął nagle, jak wryty, najeżył szerść i do groty się nie kwapił, warcząc groźnie. Widocznie grota tym razem nie była pusta.
— Ktoś jest tam w grocie! — rzekł szeptem Pawełek.
— Może słoń? — odrzekł Piotruś, któremu w dziecinnej jego wyobraźni roiło się, że koniecznie na wyspie muszą być dzikie słonie, tylko się przed ludźmi ukrywają.
— Może zbójcy? — rzekł Pawełek.
— Uciekajmy! — radził Piotruś, obejmując rękami za szyję wciąż warczącego Zola.
I chłopcy przez chwilę stali w milczeniu, nie wiedząc, co z sobą robić. Wnet atoli odważniejszy od Piotrusia Pawełek rzekł:
— Ty trzymaj Zola, a ja podejdę po cichu i przekonam się, kto tam w grocie siedzi...
I dzielny chłopczyk żwawo poskoczył i wkrótce zniknął w głębi groty.
Olbrzymia grota, podzielona na kilka pięter, dobrze znana była obu chłopcom. Pawełek nieraz po kilka godzin przebywał w niej z Piotrusiem, poszukując urojonych słoni, lwów i tygrysów.
Teraz najwyraźniej słyszał, jak w dolnej pieczarze rozmawiało kilku ludzi.
Kto oni?... Czego tu chcieli?...
Pawełek z przerażeniem pomyślał, że może to zbójcy.
— Towarzysze! — mówił ktoś w pieczarze — godzina czynu wybiła!...
Był to głos Doricka Lewisa.
— Zamach nasz nie udał się!... Kaw-dier żyje!... gmach ratusza stoi nienaruszony... Trzeba działać w inny, bardziej stanowczy sposób!...
— W jaki?
— Mamy proch w tej grocie ukryty... Dwie bomby mam już z niego przygotowane...
— Tak — mruknął Fred Moor — bomby są, ale kto je w Kaw-diera rzuci?...
— Ja! — odrzekł z zawziętością Dorick.
— Kiedy?
— Dziś w nocy...
Nastała cisza. Rozmowę dalszą prowadzono już szeptem.
Pawełek zdrętwiał z przerażenia, serce jego ścisnął ból i gniew.
— Jakto, więc jego ukochany opiekun ma zginąć tego wieczoru?... Mają go zabić złoczyńcy?...
Pawełek uczuł gwałtowne pragnienie ratowania Kaw-diera, uprzedzenia go o grożącem mu niebezpieczeństwie.
Chłopczyk zerwał się na równe nogi i szybko chciał opuścić grotę. W tej chwili atoli zawadził nogą o kamień jakiś, który z hałasem potoczył się do dolnej groty. Pawełek potknął się i upadł na ziemię.
Dał się słyszeć wtedy głos Freda Moora:
— Niebezpieczeństwo!... Jesteśmy zdradzeni!...
I nim chłopiec zdążył się podnieść, już Moor pochwycił go w swe ręce.
— Co tu robisz? — zapytał groźnie.
— Bawię się! — odrzekł Pawełek.
— Kłamiesz! — krzyknął zbrodniarz.
Pochwycił chłopca i przyprowadził przed Doricka i jego towarzyszy.
— Co z nim zrobić? — zapytał. — Najlepiej byłoby o, tak!...
Nie dokończył, tylko ręką ścisnął za gardło chłopczynę.
— Nie!... nie trzeba!... Nie duś go!... — rzekł Dorick. — On o niczem nie wie... Rozmowy naszej nie słyszał...
— A jeśli słyszał?
— W takim razie dla bezpieczeństwa naszego i spokoju uwiąż go i zaknebluj mu usta... Do jutra może tak przeleżeć w tej grocie... A jeśli nikt mu nie da pomocy, to mniejsza o niego...
Moor uczynił zaraz, co kazał Dorick, i w chwilę później Pawełek leżał już na skalistem dnie groty z rękoma związanemi, z ustami zakneblowanemi.
Złoczyńcy natychmiast potem rozpoczęli swą niecną robotę. Rozdzielali pomiędzy siebie proch i bomby.
Piotruś, zdziwiony długą nieobecnością Pawełka, przytrzymując z całych sił warczącego gniewnie i wyrywającego się do groty Zola, nie wiedział, co to znaczy, że towarzysz jego tak długo nie wraca.
Ale myśląc, że Pawełek chce mu jakąś niespodziankę zrobić, stał jeszcze i czekał.
Zol tymczasem zaczął wyrywać się coraz gwałtowniej, aż uwolniwszy się z rąk wstrzymującego go chłopca, pobiegł jak szalony w głąb groty.
Za nim podążył Piotruś.
Zol, skomląc żałośnie, szybko wbiegł do dolnej groty i tam zatrzymał się w jednym z najciemniejszych jej zakątków. Wierne zwierzę odnalazło skrępowanego chłopczynę i zaczęło lizać mu ręce, coraz głośniej skomląc.
Wtem gwałtowny krzyk i głuche uderzenia wstrzymało w miejscu Piotrusia.
Ktoś uderzył nożem tak silnie Zola, że poczciwy pies legł jak nieżywy u stóp Pawełka.
Wtedy Piotruś poznał, że coś bardzo złego dzieje się w grocie i czemprędzej wybiegł na zewnątrz i popędził w stronę miasta.
Właśnie spotkał Kaw-diera, który w towarzystwie pana Hartlepoola oglądał prace przy budowie portu. Na widok przerażonego, jakby z tamtego świata powracającego chłopczyny, Kaw-dier zatrzymał się.
— Co ci się stało? — zapytał.
— Pawełek... Zol... zabici! — krzyczał Piotruś — tam... w grocie... nad rzeką... Ratunku dla Zola i Pawełka!... Jacyś zbójcy są tam... tam... w grocie!...
Chłopiec drżał, wzywając ratunku w niebogłosy.
Kaw-dier zwrócił się do pana Hartlepoola, mówiąc:
— Tam istotnie musiało się stać coś nadzwyczajnego... Weź pan kilku ludzi i podążaj za mną. Ja idę przodem...
Zwracając się zaś do zrozpaczonego chłopca, rzekł uspokajająco:
— No, ucisz się, mały, bo zbójcy umkną, nim ich pochwycimy... Trzeba ich złapać na gorącym uczynku...
— Ale Pawełek... Ach, on pewnie już nie żyje!
— Niebawem przekonamy się, co się z nim stało. Wątpię, aby go zbójcy zabili, bo cóż zawinił taki mały chłopczyna...
Piotruś płakał, idąc obok Kaw-diera, który podwoił kroku, aby czemprędzej znaleźć się w grocie. Jakoż niebawem zatrzymali się przed wejściem do niej. Kaw-dier spostrzegł, że jakiś człowiek ostrożnie cofnął się do głębi podziemia. Zapewne stał on na czatach i posłyszawszy kroki zbliżających się osób obcych, pobiegł ostrzedz o tem swych towarzyszy.
Kaw-dier obejrzał się za siebie, a widząc, że pan Hartlepool i jego ludzie są już w pobliżu, wszedł do groty.
W tej atoli chwili błysnął oślepiający ogień i dał się słyszeć huk, jakby piorun uderzył w grotę.
To Lewis Dorick, który w tej chwili wraz ze swymi towarzyszami chciał opuścić podziemie, ujrzawszy niespodziewanie przed sobą Kaw-diera, wściekły z gniewu i przerażenia, rzucił bombę przed siebie i ta eksplodowała.
Ale zbrodniarz przerażony niespodzianem zjawieniem się Kaw-diera i w ciemności nie widząc, że przed nim stał Fred Moor i olbrzymi Sun, w pośpiechu rzucił niezręcznie bombę, Ta nie trafiła pod nogi Kaw-diera, lecz uderzyła w plecy Suna i dopiero upadła na skaliste dno jaskini, powodując straszliwy wybuch.
Kaw-dier stał u wejściu do groty, jak posąg, mając u kolan obejmującego go rękoma Piotrusia.
W tej chwili nadbiegł ze swymi ludźmi pan Hartlepool.
— Co to?... wybuch?... — pytał zaniepokojony. Co za szczęście, żeś pan ocalał!..
— Światła! — rozkazał Kaw-dier, zachowując zdumiewający spokój.
Zapalono pochodnie i oświetlono wnętrze groty.
Okropny widok uderzył oczy patrzących.
Skaliste wnętrze olbrzymiej jaskini zalane było krwią, wśród której leżały rozszarpane ciała Lewisa Doricka, Suna, Freda Moora. Kennedy omdlał i ogłuszony wybuchem leżał na ziemi jak bez życia. Sirdey przepadł gdzieś, zapewne ocalał i umknął z groty.
Z zadziwiającym spokojem, jakby się znajdował na pobojowisku, Kaw-dier pochylał się nad ciałami zabitych i badał, czy nie kryje się w nich jeszcze jaka iskierka życia.
Tymczasem pan Hartlepool ze swymi ludźmi związał Kennedego, który przyszedł do przytomności, lecz zapytywany przez Kaw-diera, co było przyczyną wybuchu, milczał jak zaklęty. Zdawało się, że człowiek ten zmysły utracił.
Zaczęły się jak najskrupulatniejsze poszukiwanie po wszystkich zakątków i galeryach olbrzymiej groty, tak w dolnych, jak w górnych jej piętrach.
Pan Hartlepool naraz krzyknął:
— Oto nasz proch skradziony!..
W istocie znalazł w zagłębieniu groty ukrytą beczułkę z prochem.
— Zbrodniarze długą gospodarkę obiecywali sobie, kiedy taki zapas prochu tutaj ukryli... — mówił do Kaw-diera.
Ten dopiero teraz widział, jak groźne niebezpieczeństwo groziło jemu i miastu.
Naraz uczuł, że czyjeś delikatne ręce chwytają jego rękę i czyjeś usta ją całują.
— Panie, ratuj Pawełka!.. Gdzie Pawełek, panie? — dał się słyszeć głos drżący Piotrusia.
Chłopczyna miał słuszność, że zatroszczył się o tego, który szczególnym zbiegiem okoliczności pierwszy natrafił na kryjówkę zbrodniarzy.
— A Zol?... gdzie Zol? — zaczął znowu chłopiec.
— Wierny mój Zol! — zawołał Kaw-dier — gdzie jesteś, dobre psisko?
Ciche, niewyraźne skomlenie dało się słyszeć w głębi ciemnej szyi groty.
— To Zol skomli — rzekł Kaw-dier — a przy nim zapewne znajdziemy Pawełka.
Świecąc sobie zapaloną pochodnią, Kaw-dier i pan Hartlepool wkrótce natrafili na miejsce, gdzie leżał skrępowany, z zakneblowanemi ustami Pawełek, a przy nim w kałuży krwi wierny Zol.
Kaw-dier w jednej chwili uwolnił z więzów nawpół omdlałego chłopczynę, poczem opatrzył ranę ulubionego swego Zola. Pies otrzymał pchnięcie nożem w szyję.
Przy starannem leczeniu i opiece była nadzieja, że można będzie utrzymać przy życiu to dobre psisko.
Tymczasem Pawełek odzyskał przytomność i ujrzawszy około siebie życzliwe i przyjazne osoby, mówił gorączkowo:
— Dorick mnie kazał związać Moorowi... Zol chciał mnie ratować, ale Fred Moor uderzył go nożem... Dziś w nocy Dorick miał rzucić bombę w pana Kaw-diera...
— Doricka już dotknęła ręka odwiecznej sprawiedliwości, ręka Tego, który nakazał, aby czyny nasze były dobre i szlachetne, aby słońce prawdy przyświecało ludzkości — rzekł poważnie pan Hartlepool.
Następnego dnia Kaw-dier udał się do więzienia, w którym zamknięto Kennedego okutego w kajdany. W drodze w smutnych pogrążył się myślach.
— Nic złego nie uczyniłem tym ludziom... Dlaczegóż chcieli mnie pozbawić życia?... Dlaczego powzięli szatańską myśl wysadzenia w powietrze ratusza?
Z pięciu spiskowców, którzy uknuli tę straszliwą zbrodnię, trzech zginęło wskutek nieostrożności i porywczości Lewisa Doricka. Pozostał Sirdey i Kennedy. Jeśli o ich każdym kroku Kaw-dier nie będzie wiedział, bezpieczeństwo miasta nie będzie zapewnione. Sirdey uciekł i trudno go będzie wytropić.
Kaw-dier, przejęty temi myślami, szybko wszedł na dziedziniec gmachu, w którym chwilowo Kennedy siedział zamknięty.
Na widok wchodzącego zbrodniarz zerwał się na równe nogi i zadrżał.
— Za chwilę usłyszę wyrok śmierci na siebie — pomyślał.
Brzęcząc kajdanami, opuścił głowę na piersi i zdawało się, że upadnie na ziemię, tak się chwiał na nogach.
Milczał, bo cóż mógł powiedzieć na swą obronę?
— Rany twoje — rzekł Kaw-dier — to zaledwie małe skaleczenie skóry... Szczęśliwie uniknąłeś śmierci...
— Pastwi się nade mną — pomyślał Kennedy — drwi, mówiąc, że uniknąłem śmierci w podziemiu... I cóż z tego?... Toć teraz zawisnę na szubienicy...
Jakież było jednak jego zdziwienie, gdy Kaw-dier, wskazując nań oczami pełnemi smutku, rzekł do pana Hartlepoola, który właśnie wszedł w tej chwili do izby więziennej:
— Każ pan zdjąć kajdany z rąk tego więźnia?
A zwracając się do Kennedego, rzekł tylko słowo:
— Precz!
Pan Hartlepool chciał zatrzymać Kennedego, chciał coś tłómaczyć Kaw-dierowi, lecz ten głosem stanowczym raz jeszcze powtórzył swoją wolę, aby więźnia uwolnić.
Stało się więc jak rozkazał.
Kennedy, nie dowierzając swoim uszom do ostatniej chwili z trwogą wielką spoglądał w spokojne, jakby z marmuru wykute, lica Kaw-diera, wreszcie przekonawszy się, że istotnie jest wolnym, pochylił się, jakby chciał do samej ziemi pokłonić się swemu wybawcy, poczem odwrócił się szybko i jak szalony wybiegł z więzienia.