Ogród Petenery
Advertisement

Zawiłowski bawił tymczasem między Warszawą a Buczynkiem przejeżdżając codziennie i bawiąc po kilka godzin to tu, to tam, w miarę jak nakazywały mu jego sprawy i zajęcia. Ponieważ ślub jego miał nastąpić jesienią, zaraz po powrocie z Scheveningen, Połaniecki powiedział mu, że czas już wyszukać mieszkanie i urządzić je choć jako tako. Obaj z Bigielem obiecali w tej sprawie wszelką pomoc, pani Bigielowa zaś miała się zająć gospodarską częścią urządzenia. W Buczynku obecność Zawiłowskiego była również potrzebna ze względu na stosunki z panną Heleną. Ta, jakkolwiek datowany sprzed roku testament ojca uczynił ją jedyną spadkobierczynią całego ogromnego majątku, nie ukrywała bynajmniej, iż wie, że ojciec nie zrobił innego testamentu tylko dlatego, że albo nie przewidywał tak prędkiej śmierci, albo, zwyczajem starych ludzi, z dnia na dzień odkładał. Nie miała jednak najmniejszej wątpliwości, iż ojciec chciał coś uczynić dla imiennika i krewnego — i mówiła otwarcie, że poczytuje sobie za obowiązek sumienia spełnić ojcowską wolę. Nikt nie umiał wprawdzie przewidzieć, w jakiej mierze postanawia to uczynić, i jej samej, przed spisaniem dokładnego inwentarza wszystkich majątków i kapitałów, trudno by było na podobne pytanie odpowiedzieć; tymczasem jednak poczęła obdarzać Zawiłowskiego tym wszystkim, co, wedle jej mniemania, powinni byli męscy spadkobiercy dziedziczyć. W ten sposób oddała mu część kredensu po nieboszczyku, znaczny i cenny zbiór broni, w której zmarły się kochał, zbytkowne, umiłowane przez staruszka konie, które Połaniecki wziął w komis — i następnie ową kolekcję fajek, o której losy tak w swoim czasie troszczył się Kopowski.

Zimna i pozornie obojętna dla wszystkich, onieśmielająca ludzi surowym i skupionym wyrazem twarzy, miała dla jednego tylko Zawiłowskiego jakieś matczyne niemal odcienie w głosie i spojrzeniu, jakby razem z majątkiem odziedziczyła po starym ojcu i przychylność dla młodego człowieka. Jakoż i rzeczywiście był on jedyną na świecie istotą, z którą łączyły ją pewne węzły krwi, a przynajmniej tożsamość nazwiska. Dowiedziawszy się od Połanieckich o zachodach Zawiłowskiego co do urządzenia mieszkania prosiła Połanieckiego, by na wydatki tegoż urządzenia złożył od niej w banku sporą sumę na imię „pana Ignasia", prosząc jednak, by mu od razu o tym nie wspominał.

Zawiłowski, który miał młode i wdzięczne serce, przywiązał się też do niej prędko—jak do starszej siostry — i ona to czuła doskonale. Była to wzajemna sympatia dwóch natur, które życzą sobie dobra i mają do siebie ufność. Czas przeradza zwykle tego rodzaju początkowe sympatie w ogromnie trwałą przyjaźń, która w złych zmianach życia może być równie ogromnym oparciem. Ale w tej chwili Zawiłowski mógł jej poświęcić drobniuchną zaledwie cząstkę duszy, gdyż i duszę, i serce, i wszystkie siły włożył z całą wyłącznością fanatyka w miłość dla ubóstwianej coraz bardziej „Niteczki".

Tymczasem zaś kręcił się jak mucha w ukropie między Buczynkiem a miastem, czynił nawet nowe znajomości. Jedną z nich był profesor Waskowski, który wrócił ze swej pielgrzymki między „najmłodszych z Ariów". Zwiedził wszystkie wybrzeża Morza Adriatyckiego i cały Półwysep Bałkański, ale stan jego zdrowia tak był opłakany, że Połanieccy zabrali go na stałe do Buczynka, by ochronić go od wyzyskiwania i dać mu odpowiednią opiekę, której w swoim osamotnieniu byłby gdzie indziej nie znalazł. Zawiłowski, który sam był człowiekiem egzaltowanym i gotowym odczuć wszelką szerszą ideę, choćby wydawała się wszystkim rozsądnym głupcom niedorzeczną, pokochał pierwszego dnia starego profesora razem z jego teorią historycznej misji przeznaczonej najmłodszym z Ariów. O teorii tej słyszał już poprzednio niejednokrotnie od Świrskiego i od Połanieckich — i uważał ją za wspaniałe marzenie. Lecz i jego, i Świrskiego, i Połanieckich uderzyło teraz to, że profesor po powrocie ze swej podróży prawie o niej nie wspominał. Gdy go zapytywano o jego książkę i podróż, odpowiadał tylko: „Nikt nie może się uchylić od służby, którą mu Chrystus przeznaczył" — po czym wlepiał przed siebie swoje mistyczne oczy, jakby czegoś szukał lub czegoś upatrywał w nieskończoności — i stara twarz jego przybierała wyraz tak głębokiego smutku, a nawet takiego bólu, że nikt nie miał serca poruszać szczegółowiej tej kwestii.

Wezwany przez Połanieckich lekarz oświadczył, że zbyt tłusta kuchnia najmłodszych z Ariów nabawiła starego człowieka ciężkiego kataru żołądka, do czego przyłączył się marasmus senilis. I profesor rzeczywiście miał ciężki katar żołądka, ale Zawiłowski odgadywał w nim jeszcze co innego, mianowicie rozpaczliwą walkę między tym, w co wierzył i czemu jak prawdziwy idealista-maniak poświęcił całe życie, a zwątpieniem. Jeden Zawiłowski rozumiał całą tragedię takiego końcowego: ergo erravi — i wzruszał się nią podwójnie, bo jako człowiek z sercem i jako poeta, który widział natychmiast temat do poematu: obraz starca siedzącego w słońcu przed domem, na ruinie życia, wierzeń i czekającego ze słowami: „marność marności", na śmierć, której krok słychać z oddalenia.

Z profesorem jednak może jeszcze nie było tak źle, jak sobie wyobrażał Zawiłowski. „Najmłodsi z Ariów" mogli go wprawdzie zawieść, ale pozostała wiara, że chrześcijaństwo nie wypowiedziało jeszcze ostatniego swego słowa i że następna epoka w życiu ludzkości nie będzie czym innym, jeno rozszerzeniem ducha Chrystusowego i przeniesieniem go ze stosunków między jednostkami na stosunki ogólnoludzkie. „Chrystus w dziejach" nie przestał być dla niego widzeniem przyszłości. Wierzył nawet zawsze, że misja wprowadzenia miłości do dziejów przeznaczona została najmłodszym z Ariów — tylko od czasu podróży ogarnął go głęboki smutek, zrozumiał bowiem, że przedtem jeszcze nie tylko on, ale całe pokolenia muszą pomrzeć na katar żołądka spowodowany niestrawną kuchnią księstw naddunajskich.

Tymczasem zamknął się w sobie i w milczeniu, które miało raczej pozory goryczy życiowej, niż było nią rzeczywiście. O swojej „idei" wprost prawie nie mówił, widać jednak było, że jak wskazówki zegara, zatrzymane na jednej godzinie, zawsze pokazują tylko tę jedną, tak i wskazówka jego umysłu nie schodziła z owej idei; na rozmaite bowiem pytania odpowiadał słowami, które były raczej w związku z nią niż z rzeczą, o którą go pytano. Ilekroć chciano przywołać go do rzeczywistości, trzeba go było budzić. Zaniedbał się też do reszty w ubraniu i co dzień więcej zdawał się zapominać, że na przykład guziki przy kamizelce służą do tego, by było na co ją zapiąć. Ze swoim wiecznym roztargnieniem, ze swymi oczyma zarazem krótkowidza i dziecka, odbijającymi niejako mechanicznie wrażenia zewnętrzne, z twarzą zamyśloną, na której wypieki stały się wskutek złego trawienia jeszcze silniejsze, na koniec w zaniedbanym ubraniu i dziwacznych pantalonach, które, nie wiadomo dlaczego, nosił dwa razy tak szerokie jak wszyscy, budził w obcych wesołość i stawał się często przedmiotem mniej lub więcej złośliwych żartów. Zdaje się, że podobne uczucia budził przede wszystkim w „najmłodszych z Ariów". W ogóle poczytywano go za człowieka, którego klepkom w głowie brak obręczy. Niektórzy jednak okazywali mu nawet politowanie. Wyraz „nieszkodliwy" odbijał się często w jego uszach, ale on zdawał się go nie słyszeć.

Czuł jednak, że u Połanieckich jest mu dobrze, że nikt nie wyśmiewa się z niego ani też nie okazuje mu takiej litości, jaką okazuje się idiocie. Zresztą, ani zbyt tłusta kuchnia „najmłodszych z Ariów", ani katar żołądka nie odjęły mu jego niezmiernej wyrozumiałości i przychylności dla ludzi. Był to zawsze ten sam stary profesorzysko, który zapomniał o sobie, ale odzyskiwał przytomność, gdy chodziło o innych. Po staremu kochał Marynię Połaniecką, Połanieckiego, panią Emilię, Świrskiego, Bigielów, nawet Maszkę, słowem: wszystkich, z którymi zbliżyło go życie. W ogólności miał o ludziach jakieś dziwne pojęcie, że wszyscy, czy chcą, czy nie chcą, czemuć służą i że są jakby pionkami, które posuwa ręka boża w wiadomych sobie celach. Artystów takich, jakim był Świrski, uważał za posłanników, którzy „przejednywają".

W taki sam sposób patrzył na Zawiłowskiego, którego poezje czytał poprzednio. Poznawszy ich autora przypatrywał mu się tak ciekawie jakby jakiejś osobliwości, nazajutrz zaś, gdy młody człowiek odjechał do miasta i gdy przy herbacie poczęto o nim mówić, podniósł palec i zwróciwszy się do Maryni rzekł z tajemniczą miną:

— O! to boży ptak! Ani on wie, co mu Bóg na głowie napisał i do czego go przeznaczył.

Marynia poczęła mu opowiadać o bliskim małżeństwie Zawiłowskiego, o jego uczuciu dla panny Linety i o niej samej wychwalając jej dobroć i piękność.

— Tak! — rzekł wysłuchawszy profesor. — Widzisz? I ona ma swoją misję, i ona „wybrana". Bóg jej kazał czuwać nad takim płomieniem, a skoro została wybrana, to trzeba ją czcić jak wybraną... Widzisz? Łaska jest nad nią.

Po czym zamyślił się i dodał:

— Wszystko to jest dla ludzkości droga w przyszłość. Połaniecki spojrzał na żonę, jakby jej chcąc powiedzieć wzrokiem, że

profesor marzy bez związku, lecz on przymrużył nieco oczy i, patrząc przed siebie, mówił dalej:

— Bo jest na niebie droga mleczna i jak Bogu potrzeba, to bierze z niej kurzawę i tworzy nowe światy. A widzicie, ja myślę, że jest taka sama droga mleczna duchowa, złożona ze wszystkiego, co ludzie myśleli i czuli. Wszystko w niej jest: i to, co zrobili geniusze, i dzieła talentów, i wysiłki myśli męskiej, i uczciwość kobiecych serc, i ludzka dobroć, i ludzkie bóle: nic nie ginie, choć wszystko się w pył obraca, bo z tego pyłu za wolą boską tworzą się nowe duchowe światy dla ludzi.

Tu jął mrugać oczyma rozważając to, co powiedział — po czym, jakby przebudziwszy się, począł szukać guzików u kamizelki i dodał:

— A ta panienka musi mieć duszkę czystą jak łza, skoro Bóg wskazał ją palcem i przeznaczył jej być stróżem tego ognia.

Przyjazd Świrskiego przerwał dalszą rozmowę. Dla Maryni nie był on niespodzianką, albowiem malarz zapowiedział jej, że albo sam przyjedzie, albo do niej napisze, jaki obrót wzięła jego sprawa. Marynia ujrzawszy go teraz przez okno była prawie pewna, że wszystko skończyło się pomyślnie, lecz on wszedłszy do pokoju i powitawszy się ze wszystkimi spoglądał na nią z miną tak dziwną, że nie wiedziała, co z niej wywróżyć.

Widocznie chciało mu się mówić o sprawie, i to zaraz, nie chciał jednak tego czynić przy Połanieckim i Waskowskim. Połaniecki też, przed którym Marynia wygadała się, o co idzie, przyszedł mu w pomoc i wskazawszy na żonę rzekł:

— Jej trzeba dużo chodzić; niech ją pan weźmie do ogrodu, bo wiem, że macie ze sobą do pomówienia.

I po chwili oboje znaleźli się w alei wśród białodrzewów. Czas jakiś szli w milczeniu, on, kołysząc się na swych szerokich biodrach atlety i szukając od czego by zacząć, ona podana nieco naprzód, z twarzą dobrą i rozciekawioną. Obojgu pilno było do rozmowy, jednakże Świrski zaczął od czego innego.

— Pani powiedziała wszystko mężowi? — spytał nagie. Marynia zaczerwieniła się jakby złapana na występku i odrzekła:

— ...Bo Stach taki dla pana życzliwy, i ja nie chcę mieć dla niego tajemnic.

Świrski ucałował jej ręce.

— Ale owszem! dobrze! Ja się tego nie wstydzę, również jak i tego, żem dostał kosza.

— Nie może być! Pan żartuje — rzekła zatrzymując się Marynia.

— Słowo pani daję!

I widząc przykrość, jaką jej sprawiła nowina, począł mówić jakby z troskliwością:

— Tylko niech pani nie bierze tego do serca więcej ode mnie. Stało się, co się miało stać. Ot, przyjechałem tu, stoję przed panią, nie strzeliłem sobie w łeb i nie myślę tego robić, ale swoją drogą, com dostał kosza, tom dostał.

— Ale dlaczego? co panu odpowiedziała?

— Dlaczego? co mi odpowiedziała? — powtórzył Świrski. — Widzi pani, w tym właśnie jest coś, od czego mi trochę gorzko w ustach. Ja przyznam się pani szczerze, że w pannie Ratkowskiej bardzo się nie kochałem. Podobała mi się (one mi się wszystkie podobają), myślałem, że to będzie wdzięczne i poczciwe serce, i dlategom się niby tu oświadczył. Ale więcej przez rozum — i że mi czas! Potem miałem nawet trochę zgagi. Była nawet chwila, żem sobie powiedział: „Twoje oświadczyny w Buczynku nie były zbyt wyraźne, lepiej puśćże to jeszcze kantem." Ale zrobiło mi się wstyd. Co u licha, myślę sobie, przestąpiłeś próg jedną nogą, przestąpże i drugą. I napisałem do niej list, tym razem już zupełnie wyraźny, a ot, co mi odpisano!

To rzekłszy wyjął z kieszeni surduta list, lecz nim zaczął go czytać, rzekł jeszcze:

— Z początku są zwykłe komunały... Jak to pani wie! — Szanuje mnie ogromnie, byłaby dumna i szczęśliwa (ale woli nie być), żywi dla mnie szczerą sympatię (jeśli tak będzie żywić męża jak tę sympatię, to nie będzie tłusty), w końcu zaś powiada tak:

„Nie jestem w możności oddać panu serca z taką radością, na jaką pan zasługuje. Wybrałam inaczej —i jeśli nie będę nigdy szczęśliwa, nie chcę przynajmniej wyrzucać sobie później, że byłam nieszczera. Wobec tego, co u nas zaszło, nie mogę pisać dłużej, niech mi pan jednak wierzy, że będę mu całe życie wdzięczna za zaufanie i że od dziś zacznę codziennie prosić Boga, by panu pozwolił znaleźć godne pana serce i w całym życiu błogosławił..."

Oto wszystko!

Nastała chwila milczenia, potem Świrski rzekł:

— To są, co się mnie tyczy, puste słowa, ale to znaczy: kocham innego.

— Zdaje się, że tak jest — odrzekła ze smutkiem Marynia. — Biedna dziewczyna, bo to jednak poczciwy list.

— Poczciwy list! poczciwy list! — zawołał Świrski. — One wszystkie takie poczciwe! Oto dlaczego trochę mi gorzko. Nie chce mnie? dobrze! To każdej wolno. Kocha się? To także każdej wolno. Ale w kimże się kocha? Przecie nie w Osnowskim ani nie w Zawiłowskim, więc w kim? Oto w tej gałce od laski, w tej kukiełce, w tym pięknisiu, w tym modelu krawieckim, w tym ideale panien służących! Widziała pani takich ślicznych panów na sztukach perkalów? — to zupełnie on! Gdyby stał w oknie u fryzjera, to panny wygniotłyby szybę. Pamięta pani, com o nim powiedział : damski hurys! I to jest gorzkie! i to jest niesmaczne — (mówił z coraz większym rozdrażnieniem akcentując ze szczególniejszą siłą wyraz : jest) — i to źle mówi o kobietach, bo bądźże tu, człowieku, Newtonem, Rafaelem, Napoleonem — i chciej za całą nagrodę jednego serca, jednej kobiecej głowy! Nieprawda! Ona woli jakiegoś lukrowanego Bibisia. Ot, jakie one są!

— Nie wszystkie, panie, nie wszystkie! Zresztą pan jako artysta powinien wiedzieć, co to jest uczucie. Padnie coś na człowieka i skończyło się wszelkie rozumowanie.

— Nie — rzekł spokojnie Świrski — ja wiem, że nie wszystkie. A co do miłości, pani mówi: „Padnie coś i skończyło się." Może! To niby jak choroba... Ale istnieją choroby, na które szlachetniejsze gatunki istot nie chorują. Istnieje na przykład choroba racic. Pozwoli pani powiedzieć, że trzeba mieć racice, żeby jej dostać. Nie było jednak chyba wypadku, żeby gołębica zakochała się w dudku, choć to bardzo ładny ptak. Widzi pani! — na gołębicę to nie padnie... W dudkach kochają się dudkówny. I niech się sobie kochają, byle nie udawały gołębic. Mnie tylko o to chodzi... Niech pani sobie przypomni, jak niegdyś u państwa Bigielów wygadywałem na pannę Castelli. A jednak ta wolała ostatecznie Zawiłowskiego. Mnie chodzi o te fałszywe aspiracje, o tę nieszczerość, o ten frazes. Skoro jesteś dudkówną — miejże odwagę do tego się przyznać. Nie udawaj, nie kłam, nie zwódź. Przecie ja, człowiek doświadczony, szyję bym był oddał za to, że taka panna Ratkowska nie jest po prostu w stanie zakochać się w takim Koposiu, a jednak tak jest! Ja się pocieszę, tu mnie nie o siebie chodzi, tylko o tę komedię, o to konwencjonalne kłamstwo — i nie o pannę Ratkowska, ale o to, że taki typ jak Koposio zwycięża.

— Tak — rzekła Marynia. — Trzeba by tylko wiedzieć, dlaczego wszystko tak się jakoś poplątało.

Lecz Świrski machnął ręką.

— Właściwie mówiąc — rzekł — to się raczej rozplątało. Gdyby była za mnie wyszła, byłbym ją pewno w końcu na ręku nosił. Daję pani słowo!... We mnie się nagromadziło ogromnie dużo tkliwości. Byłbym dla niej dobry i byłoby nam dobrze. Tego mi też trochę żal. Ale przecie nie ona jedna na świecie. Pani mi znajdzie jaką poczciwą duszę, która mnie zechce. I prędko, moja droga pani, bo doprawdy, że czasem już nie mogę wytrzymać. Dobrze?

Marynia poczęła się rozweselać widząc, że sam Świrski nie bardzo bierze do serca utratę panny Ratkowskiej. Lecz zastanawiając się teraz spokojniej nad jej listem przypomniała sobie jeden jego frazes, na który z początku, cała zajęta sprawą odmowy, nie zwróciła uwagi — i zaniepokoiła się nim.

— Czy pan zauważył — spytała — że ona w jednym miejscu mówi: „Po tym, co się u nas stało, nie mogę pisać dłużej." Czy pan nie domyśla się, co się tam mogło stać?

— Może Koposio już się oświadczył.

— Nie. W takim razie napisałaby to wyraźniej. Jeśli ona przywiązała się do niego, to naprawdę biedna dziewczyna, bo ona podobno nie ma żadnego majątku, a pan Kopowski także jakoby niebogaty, więc wątpliwa rzecz, czy się zdecyduje.

— Prawda — rzekł Świrski. — Wie pani, że mnie samemu przychodziło to na myśl. Ona się w nim kocha, to nie ulega kwestii, ale on się z nią nie ożeni.

Nagle zatrzymał się i rzekł:

— W takim jednak razie, po co on tam siedzi?

— Bawią się nim i on się bawi — odpowiedziała pośpiesznie Marynia odwracając przy tym nieco twarz, aby Świrski nie dostrzegł jej zmieszania.

I odpowiedziała nieszczerze. Od czasu jak Połaniecki podzielił się z nią swymi spostrzeżeniami co do stosunku Kopowskiego z panią Osnowską, myślała o tym często, i pobyt młodzieńca w Przytułowie jej samej wydawał się nieraz podejrzanym, a upozorowanie go za pomocą panny Ratkowskiej niegodziwością. Niegodziwość stała się tym większą, jeśli panna Ratkowska naprawdę zakochała się w Kopowskim. Ale wszystkie te intrygi mogły jednak lada chwila wyjść na wierzch, i Marynia rozmyślała teraz z niepokojem, czy słowa panny Ratkowskiej: „po tym, co się u nas stało" — nie mają takiego właśnie znaczenia. W takim razie byłoby to prawdziwą katastrofą i dla tego poczciwego pana Osnowskiego, i dla panny Stefci.

Istotnie, wszystko mogło się poplątać w tragiczny sposób.

— Ja jutro wybieram się do Przytułowa — rzekł Świrski. — Chcę umyślnie być u Osnowskich, żeby pokazać, iż nie żywię do nikogo urazy. Jeśli tam się co naprawdę stało albo jeśli ktoś zachorował, to będę wiedział i dam państwu znać. Zawiłka tam przecie w tej chwili nie ma.

— Nie, pan Ignaś bawi w mieście. Jutro albo pojutrze pewnie wpadnie tu albo do Jaśmienia. Stach dziś także wybiera się do miasta. Moja przyjaciółka, siostra Aniela, bardzo jest niezdrowa, i chcemy ją do nas ściągnąć, a że ja nie mogę jechać, więc jedzie Staś.

— Siostra Aniela? To ta, którą mąż pani nazywa panią Emilią... Fra Angelico!... twarz zupełnie świętej. Śliczna twarz! Widziałem ją coś dwa razy u państwa. Ot, żeby taka nie była zakonnicą...

— I chore biedactwo. Prawie już nie może chodzić... Dostała ze zbytniej pracy choroby krzyża.

— Oj, to bieda — rzekł Świrski. — Będą państwo mieli profesora i tę biedaczkę... Jacy wy jednak jesteście dobrzy ludzie!

— To Stach! — odpowiedziała Marynia.

W tej chwili na końcu alei pokazał się Połaniecki i śpiesznym krokiem podszedł ku nim.

— Słyszałem, że pan dziś jedzie?—rzekł Świrski — zabierzemy się razem.

— Dobrze.

I zwróciwszy się do żony rzekł:

Maryniu, a czy nic dosyć chodziłaś? Chcesz się na mnie oprzeć? Marynia wzięła go pod ramię i razem podeszli do werendy, po czym weszła do pokoju, by kazać podać popołudniową herbatę. Połaniecki zaś zbliżył się żywo do Świrskiego:

— Odebrałem dziwną depeszę — rzekł — której nie chciałem pokazać przy żonie. Osnowski pyta mnie, gdzie jest Ignaś, i wzywa, bym w jego sprawie przyjechał jutro do miasta. Co to może być?

— To dziwna rzecz — odpowiedział Świrski. — Mnie panna Ratkowska pisała, że tam się coś stało.

— Czyby kto zachorował?

— To by wezwano wprost Zawiłowskiego... Gdyby panna Castelli albo pani Broniczowa... wezwano by go natychmiast...

— A gdyby go Osnowski nie chciał przestraszać, to by do mnie zatelegrafował.

I obaj poczęli patrzeć sobie z niepokojem w oczy.

Advertisement