Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XV Przypadki Robinsona Cruzoe • Rozdział XVI • Moskity. Krawiectwo i garbarstwo. Igły samorodne. Zwątpienie. Rozmyślanie nad smutnym położeniem. Grenlandzkie nici. Zwalczona trudność. Nowy kostium. • Daniel Defoe Rozdział XVII
Rozdział XV Przypadki Robinsona Cruzoe
Rozdział XVI
Moskity. Krawiectwo i garbarstwo. Igły samorodne. Zwątpienie. Rozmyślanie nad smutnym położeniem. Grenlandzkie nici. Zwalczona trudność. Nowy kostium.
Daniel Defoe
Rozdział XVII

Do sporządzenia jak najprędszego nowych sukien przynaglała mnie jeszcze inna okoliczność. Zaraz z początkiem pory deszczowej pojawiły się roje moskitów. Pierwej wcale ich nie widziałem, wyjąwszy raz w lesie, gdy mnie w okolicy bagnistej opadły i mocno pocięły. Ale teraz snadź z tego powodu, że łączka przyległa do mojego mieszkania zamieniła się w błocisko, nieznośne owady zakwaterowały się tu na dobre, obierając sobie za najlepszy przysmaczek biedne moje ciało.

W dzień jak w dzień, oganiałem się skutecznie, lecz gdy nadszedł wieczór, ani sobie dać rady. Kłuły mnie okropnie po całym ciele, do ust nawet wlatywały, i nieraz musiałem się okładać świeżą ziemią, aby choć trochę ulgi doznać w palącym bólu. Gdyby przynajmniej można ogień rozniecić i dymem odpędzić te krwiożercze stworzenia! Kładąc się spać, właziłem pod warstwy liścia kokosowego, ale umiały one i przez to pokrycie dostać się do mej skóry.

Nie ma rady, bierzmy się do krawiectwa. Nieraz w domu, rozdarłszy suknie, sporządzałem je po kryjomu, żeby matka nie zobaczyła szkody. Może też potrafię i nowe uszyć.

Nie była to jednak łatwa robota.

Naprzód skórki były nadzwyczaj twarde. Zabiwszy zająca i obciągnąwszy go ze skóry, zwykle rzucałem ją na bok, nie myśląc, aby mi się na co przydała. Zsychały się więc na słońcu jak kości, a gdy wziąłem się do rozprostowania, pękały. Należało je zmiękczyć.

Wiedziałem, że garbarze moczą skóry w korze dębowej, ale dębów na mojej wyspie wcale nie było. A gdyby zmoczyć w wodzie morskiej? Myśl niezła, lecz mógłby się włos uszkodzić.

Korzystając z dzisiejszej pogody, pobiegłem na wybrzeże, porozkładałem skórki włosem do ziemi i z kolei polewałem wodą. Jak tylko skóra odmiękła, tarłem ją w rękach jak praczka chusty. Po kilkugodzinnej pracy udało mi się tym sposobem wyprawić je jako tako. Z każdej za pomocą noża oskrobywałem szczątki żyłek i mięsa; potem, nasypawszy piasku i trąc, nadawałem im pewna miękkość. Nad wieczorem było czternaście skórek gotowych do użycia, bo też tyle ich tylko posiadałem.

Mając materiał, należało go przykroić. Dawna odzież posłużyła za formę, ale mój biedny nóż przez dwumiesięczne użycie, a zwłaszcza od drzewa żelaznego, stępiał zupełnie. Wynalazłem kamyk, począłem pociągać ostrożnie, aby ostrza nie popsuć, a gdym je poprawił, zabrałem się do przykrawania.

Kto by mnie widział, ilem się przy tej pracy napocił, użaliłby się nade mną. Gdybyż ciąć z jednej sztuki materii, to co innego, ale tu trzeba z kilku skórek przykładać, przymierzać, stosować. To mi niezmiernie bałamuciło w głowie, wszystkie kawałki się mieszały. Na koniec tym sposobem trafiłem do ładu, że stan, rękawy i nogawice porozkładałem osobno i każda część odzieży na innym leżała miejscu.

Na nieszczęście skórek było za mało, ledwie na krótką koszulę, a raczej kaftan i spodnie, kolan sięgające, starczyło. O kamaszkach ani myśleć.

Już więc wszystko przyrządzone, tylko siadać i szyć. Ba, gdzież igły i nici? Włókien bananowych wcale do tego nie można było użyć, bo grube i nie bardzo podatne. Na całej wyspie ani len, ani konopie nie rosły, a igła?

Przedsięwziąłem ją początkowo zrobić z przetyczki do fajki, znajdującej się przy scyzoryku. Była to rzecz wyborna, ale jak uszko zrobić, nie mając ognia ani kolca stalowego do przebicia dziurki. Porzuciłem ten pomysł, postanowiwszy zamiast igły użyć kolców kaktusowych, silnych i twardych, a przy tym bardzo ostrych, o czym moje biedne, przez nie podarte suknie, mogły dać doskonałe świadectwo.

Pobiegłem natychmiast w zarośla, huk tutaj był igieł, tylko brać. Narwałem ich kilkadziesiąt. Teraz szło o nici. Zdało mi się najpraktyczniejszym popruć pończochę i nie namyślając się długo, sprułem całą cholewkę, nawijając nici na kamyk. Żaden król pewnie nie pysznił się tak, patrząc na najkosztowniejszy diament swego skarbca, jak ja, przyglądając się kłębowi nici. Uwielbiałem mój pomysł, nie przewidując, jak się grubo na nim zawiodę.

Zaostrzywszy przetyczkę na gładziku, użyłem jej zamiast szydła do przebijania dziurek w skórze. Następnie uwiązawszy nitkę do grubszego końca kaktusowej igły, przewlekałem ją przez dziurki. Ale za trzecim ściegiem, gdym chciał przyciągnąć, nitka pękła. Zawiązałem ją, ale po kilku ściegach znowu pękła. Snadź pończocha przez długie noszenie zetlała i nici zesłabły. Jakże żal mi było bezużytecznie poprutej cholewki.

Cała robota na nic, bez nici szyć niepodobna. Zasmucony rzucam wszystko na bok i siadam, medytując nad moim opłakanym położeniem. Ileż zawodów doznałem już na tej niegodziwej wyspie. Co dzień jakieś zmartwienie, a żadnej pociechy ani nadziei, żeby się to kiedyś skończyło. Snadź okręty europejskie nie mają się po co zapuszczać w te niegościnne strony i chyba tylko zagnane burzą dostają się w okolice mej wyspy, ażeby rozbić się o jej brzegi.

Jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwy, nie ma nieszczęśliwszego na całej kuli ziemskiej. Czy nie ma? Ha, może i jest. Rozważmyż, co mnie tu złego i dobrego spotkało.

Złe:

1. Znajduję się na wyspie bezludnej i nie mam nadziei wybawienia.

2. Jestem odłączony od ludzi, samotny i wygnany, dręczony tęsknotą, a o najmniejszą bagatelę starać się muszę z niezmiernym trudem.

3. Pozbawiony jestem wygód, nie mam się czym okryć, nie mogę rozpalić ognia, bez którego tak trudno obejść się człowiekowi.

4. Napracuję się niezmiernie dla opędzenia nędznych potrzeb, gdy tymczasem w Europie miałbym wszystkiego do sytości i używałbym wszelkich wygód.

5. Nie mam broni do odparcia napadu dzikich ludzi i drapieżnych zwierząt i lada chwila mogę zginąć marnie.

6. Od trzech blisko miesięcy ani jednego statku nie widziałem, więc nie zobaczę mojej ojczyzny i tu umrę na wygnaniu.

Dobre:

1. Ale przecież nie utonąłem jak drudzy i mogę się doczekać lepszych czasów.

2. Tak, ale nie umieram z głodu, mam jakie takie mieszkanie, a wyspa moja obfituje w różne rodzaje żywności i przepyszne owoce.

3. Ale żyję w krainie gorącej, gdzie ludzie obchodzą się bez odzieży. A gdy by mnie tak zaskoczyło rozbicie gdzie w zimnej północy?

4. Lecz pracujesz dla siebie. Przypomnij tylko niewolę mauretańską, tam cię batem do roboty pędzili i licho karmili, a tu jesteś wolny i swobodny.

5. Powiedzże mi, czyś widział na wyspie drapieżne zwierzęta lub Karaibów? Strach bez przyczyny.

6. Od pięciu lat rodzice ciebie nie widzieli, trzy miesiące wygnania to mała kara, a zresztą czekaj, do końca życia jeszcze daleko.

Porównania te pocieszyły mnie nieco i dodały ducha. Jestem nieszczęśliwy, to prawda, ale mogłem być daleko nieszczęśliwszym. Nie porzucaj nadziei, ale staraj się tymczasem uprzyjemnić swój pobyt na wygnaniu. Co do nici, wszak nieraz większe daleko pokonywało się trudności, może i tę pokonać potrafisz.

Jakoż przypomniałem sobie, że podczas pierwszej mojej podróży do Gwinei, wśród obsady znajdował się majtek, służący niegdyś na statku używanym do połowu wielorybów przy brzegach Grenlandii. Opowiadał między innymi, że mieszkańcy tamtejsi używają do szycia, zamiast nici, strun skręconych z kiszek psa morskiego. Umyśliłem ich naśladować i wyprawiłem się z łukiem i strzałami do lasu dla upolowania paru zajęcy.

Zające jak na złość gdzieś się pokryły, trzeba było poprzestać na papugach; żal mi było tych wesołych pajaców leśnych, ale pierwsza miłość dla siebie: ubiłem kilka. Po powrocie do domu, zachowawszy piękne piórka, wypatroszyłem ptaki. Rozprute, zamoczone i wymyte kilkakrotnie kiszki dały się dobrze skręcać. Na drugi dzień leżał przede mną spory pęczek strun cienkich. Dla nadania im giętkości, wysmarowałem je tłuszczem zajęczym. Teraz rozpoczęło się krawiectwo na dobre. Po pięciu dniach kostium był gotowy. Natychmiast ustroiłem się w nową garderobę.

Wykąpany i wyelegantowany, miałem podobieństwo do kominiarczyka londyńskiego, gdy się w niedzielę do kościoła wystroi. Podskoczyłem do strumyka ażeby się przejrzeć w tym naturalnym zwierciadle.

Ubiór mój nie pozostawił nic do życzenia, oprócz kamaszy. Kaftan ze skórek zajęczych, obróconych włosem na zewnątrz, pysznie się prezentował, majtki mogłyby zawstydzić murzyńskiego modnisia, na głowie kapelusz z pręcików bananowych wyglądał jak straszydło na wróble. Jedna noga w cholewce podartej, druga owinięta płótnem, utarganym z podartej koszuli. Twarz zarosła, włosy rozczochrane, bo nie było ich czym, oprócz palców, uczesać. Dodajmy do tego łuk i strzały przy boku, torbę przez plecy, w jednej ręce dzidę, w drugiej parasol, a będziemy mieli wyobrażenie potężnego władcy bezludnej wyspy.

Gdybym się tak pokazał na ulicach Londynu, niezawodnie tłumy uliczników biegałyby za mną, jak za rarogiem. Niejeden zaś spekulant niemiecki mógłby świetny zrobić interes, obwożąc mnie po miasteczkach i jarmarkach, jako dzikiego człowieka z nieznanej części świata, jakiego Azteka, żywiącego się surowymi rybami i mięsem ludzkim.

Jednakże ja byłem bardzo zadowolony z mojego ubioru i długo przyglądałem się w przezroczystych wodach strumienia mojej pociesznej figurze.

Advertisement