Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XLI Przypadki Robinsona Cruzoe • Rozdział XLII • Najazd Karaibów na wyspę. Dwie flotylle. Przygotowania do walki. Potyczka i odparcie dzikich. Spalenie czółen. Powtórny napad. Wódz indyjski. Mężna Karaibka. Klęska. Zakończenie wojny. • Daniel Defoe Rozdział XLIII
Rozdział XLI Przypadki Robinsona Cruzoe
Rozdział XLII
Najazd Karaibów na wyspę. Dwie flotylle. Przygotowania do walki. Potyczka i odparcie dzikich. Spalenie czółen. Powtórny napad. Wódz indyjski. Mężna Karaibka. Klęska. Zakończenie wojny.
Daniel Defoe
Rozdział XLIII

Przez cały ten czas dostrzegano wprawdzie odwiedziny Karaibów, lecz piekielne ich uczty nie zakłócały w niczym życia osady. Jednego atoli poranku dwaj Anglicy przybiegli przerażeni, donosząc, że flotylla, złożona z ośmiu łodzi napełnionych dzikimi, przybiła do wyspy niedaleko od ich mieszkań. Na szczęście dostrzegli ją dość daleko na morzu, mogli więc ujść bezpiecznie, zabrawszy żony i sprzęty.

Natomiast Don Juan, zastępujący miejsce gubernatora, wysłał trzech Hiszpanów i jednego Anglika na zwiady. Kozy zapędzono do gaju, otaczającego zamek, ponabijano działa i strzelby, z niecierpliwością oczekując powrotu oddziału.

Wkrótce powrócili wysłańcy nadzwyczaj zasmuceni, donosząc, że dzicy odkryli chaty Anglików i obrócili je w perzynę, po czym rozproszyli się w rozmaitych kierunkach snadź dla wyszukania mieszkańców osady. Jakkolwiek liczba Karaibów do piędziesięciu wynosiła, Europejczycy nie obawiali się ich, mając dostateczny zapas broni i amunicji.

Przez całą noc część osadników ubranych i uzbrojonych spoczywała, podczas gdy druga odbywała straż. Don Juan spał na skale, od czasu do czasu wstając i spoglądając w stronę, gdzie dzicy obozowali. Las nie dozwalał ich widzieć, lecz jasna łuna świadczyła, że palili ogniska. Postępowania tego nie mogli sobie osadnicy wytłumaczyć.

O wschodzie słońca wódz hiszpański wyszedł sam na zwiady w towarzystwie jednego z Anglików. Dotarłszy do końca lasu, ujrzeli obóz dzikich, którzy ani myśleli odpływać, ale byli zajęci pieczeniem patatów. Nie widać było pomiędzy nimi jeńców, przeznaczonych na pożarcie, co niemało zadziwiło Don Juana. Przez cały dzień osadnicy mieli się na ostrożności, a gdy noc zapadła, wysłali ojca Piętaszka z poleceniem, aby wkradłszy się do obozu dzikich, mógł ich zamiary wybadać. Powrócił on nad ranem, dokonawszy pomyślnie swego posłannictwa. Dzicy przybyli na wyspę w celu wynalezienia jej mieszkańców, zabrania ich i pożarcia. Kiedy bowiem ostatni raz wyprawiali tu swoją wojenną ucztę, jeden z nich dostrzegł chaty angielskie, lecz dopiero na morzu powiedział o tym innym.

Wiadomość ta rozeszła się w całym pokoleniu, które postanowiło zrobić wyprawę. Dlatego zaś jeszcze nie rozpoczynali kroków wojennych, że miały im lada chwila liczniejsze nadciągnąć posiłki.

Jakoż na drugi dzień rano dostrzeżono ze strażnicy dwadzieścia jeden czółen, na których znajdować się mogło około stu pięćdziesięciu Karaibów, tak iż cała potęga przenosiła dwieście głów. Wypadek ten niemało zmieszał osadników, gdyż niełatwo było pokonać tak przeważnego nieprzyjaciela, pomimo że był licho uzbrojony.

Mieli oni łuki i strzały, dziryty i szerokie miecze z żelaznego drzewa. Siła osadników, dziesięć razy szczuplejsza, składała się z siedemnastu Hiszpanów, trzech Anglików, ojca Piętaszka i trzech kobiet, które postanowiły walczyć obok mężów. W arsenale było 12 muszkietów, 5 strzelb, trzy sztućce odebrane Anglikom, 5 par pistoletów, 2 halabardy, 3 szpady i 7 pałaszy. Prócz tego osadzono cztery topory na długich drzewcach i rozdzielono siekiery pomiędzy tych, którzy szabel nie mieli. Działo wielkie i trzy falkonety nabito kulami karabinowymi.

Zastęp europejski uszykował się na końcu lasku, otaczającego zamek. Na wzgórzu, gęstym krzewem porosłym, ustawiono dwa falkonety jako artylerię, pod osłoną Atkinsa, ojca Piętaszka i czterech Hiszpanów. Dwunastu pozostałych i dwóch Anglików pod dowództwem Don Juana ukryło się poza urwiskami skał, w zaroślach u stóp wzgórza położonych. Na koniec kobiety wdarły się na niedostępną opokę, uzbrojone w łuki i strzały, z którymi umiały się obchodzić. W ostatecznym razie postanowiono cofnąć się do zamku.

Dzicy podzielili się na trzy oddziały: pierwszy, złożony z sześciu ludzi, szedł naprzód, jakby na zwiady. Za tymi o sto kroków postępowało czterdziestu uzbrojonych w miecze i łuki, na koniec reszta, około 160 wynosząca, zamykała pochód półksiężycowym szeregiem. Wszyscy z wolna posuwali się ku lasowi, snadź wyśledzili że poza nim ukrywali się mieszkańcy wyspy.

Europejczycy przepuścili straż przednią, nie zaczepiając jej wcale, lecz kiedy zastęp środkowy zbliżył się na pół strzału karabinowego, zagrzmiała potężna salwa spoza skał, a kilkunastu dzikich powaliło się na ziemię. Przestrach nie do opisania ogarnął Karaibów. W mgnieniu oka rozpierzchli się i znikli w gęstwinie leśnej. Osadnicy chcieli ich ścigać, lecz Don Juan na to nie pozwolił, lękając się, aby dzicy, ochłonąwszy z przestrachu, nie otoczyli ich w czystym polu, gdyż w takim razie musieliby ulec przeważającej sile Indian.

Jakoż postępek ten był bardzo rozsądny, gdyż wkrótce dzicy wypadli z lasu, wydając okropne ryki. Na czele biegł Karaib olbrzymiego wzrostu, odznaczający się pękiem piór czerwonych, zatkniętych w wysoko związanej czuprynie. Na lewej ręce miał wielką tarczę z żółwiej skorupy, w prawej zaś ogromny i ciężki miecz drewniany, z obu stron nasadzony ostrymi krzemieniami.

Hiszpanie, przypuściwszy ich blisko, przywitali celnymi strzałami, lecz pomimo upadku kilkunastu Karaibów, reszta biegła naprzód odważnie, wyrzucając mnóstwo strzał, z których dwie raniły Hiszpanów.

Już ledwie czterdzieści kroków dzieliło walczących — za chwilę dopadną kryjówek osadników, a w takim razie nic ich ocalić nie zdoła — kiedy nagle Atkins z Hiszpanem dają ognia z falkonetów, a pozostali wtórują im wystrzałami z muszkietów.

Straszny huk, zwiększony echem skał, powstrzymuje atak dzikich. Pierzchają w nieładzie na wszystkie strony. Na próżno wódz z czerwonym piórem usiłuje ich zatrzymać. Przejęci zabobonną trwogą, mniemając, że mają przed sobą duchy władające piorunami, umknęli z placu boju.

Porażka dzikich nastąpiła około południa. W pół godziny po ich zniknięciu Don Juan wyszedł, aby dać pomoc rannym. Siedemnastu dzikich mniej lub więcej ciężko rannych zniesiono do szopy, przeznaczonej na skład siana i opatrzono ich rany. Lżej ranni uszli ze swymi towarzyszami, trzydziestu jeden zabitych pokrywało pole bitwy. Pozostało przecież stu pięćdziesięciu Karaibów do zwalczenia.

Po krótkiej naradzie Hiszpanie umyślili cofnąć się do zamku, gdyż niepodobieństwem było bronić się na dawnym stanowisku, zwłaszcza, że już dwóch odniosło rany, chociaż lekkie.

Należało się obawiać, że przy ponowieniu ataku, dzicy, oswojeni już nieco z działaniem broni ognistej, będą nacierali śmielej, a chociażby ich połowa od wystrzałów poległa, to reszta będzie aż nadto dostateczna do wymordowania osadników.

Don Juan lękał się nadto, aby dzicy nie wsiedli na łodzie i nie odpłynęli, w zamiarze powrócenia w nierównie większej liczbie. Atkins, lubo cierpiący na ciele mocno, nie stracił przecież ducha. Usłyszawszy utykania Don Juana, odciągnął na bok ojca Piętaszka i długo z nim rozmawiał. Przed zachodem słońca starzec znikł niepostrzeżenie.

Reszta dnia przeszła spokojnie. Dzicy poniósłszy ciężką klęskę, nie śmieli ponowić ataku.

Europejczycy schronili się za wały zamku, z którego strzelnic wyglądały paszcze trzech falkonetów i kilkunastu strzelb. Co dwie godziny przez całą noc zmieniały się straże. Kolejno czterech czuwało nad bezpieczeństwem zamku, gdy inni wypoczywali po całodziennych trudach.

Około północy jaskrawa łuna zaczerwieniła sklepienie niebios. Don Juan wybiegł na strażnicę i z podziwieniem ujrzał czółna dzikich w płomieniach. Cała załoga przypatrywała się pożarowi, odbijającemu się w przezroczu oceanu, a z dala słychać było wycia dzikich, rozpaczających nad utratą swych łodzi. W godzinę później przybył ojciec Piętaszka, któremu powiodło się spalić flotyllę nieprzyjacielską. Już teraz nie mogli powrócić do swej ojczyzny. Wprawdzie tym sposobem Atkins zapobiegł najściu liczniejszych zastępów dzikich, lecz pozostali na wyspie, wpadłszy w rozpacz, mogli stać się groźnymi dla osady.

Myśl ta trapiła niezmiernie Don Juana. Karaibowie, będąc uwięzieni na wyspie, zamiast szturmować zamek mogli się rozproszyć po okolicy, pustoszyć zasiewy, wybić kozy, a wreszcie czatując poza krzakami, nie dać się wychylić nikomu z zamku. Po spożyciu zapasów nie pozostałoby Hiszpanom nic, jak tylko zginąć z głodu, albo też, uderzywszy z rozpaczą na Karaibów, polec od ich broni.

Na szczęście dzicy nie mieli tyle przebiegłości. Wrząca krew nie dozwoliła im czekać cierpliwie pewnego upadku nieprzyjaciół. Na drugi dzień zaraz po wschodzie słońca wyruszyli z lasu dla powtórzenia ataku.

Za przybyciem na pole bitwy oglądali się dookoła, na próżno śledząc nieprzyjaciela. Radosne wycia oznajmiły Hiszpanom, iż Karaibowie sądzili, że osadnicy nie odważą się próbować dalszej walki. Wódz z czerwonym piórem długo do nich przemawiał, snadź zagrzewając do wytrwałości, po czym łańcuchem, jakby obława myśliwych, ruszyli w zarośla. Las jednak był tak gęsty, że dobra godzina upłynęła, zanim pierwsi wojownicy indiańscy wynurzyli się z zarośli. Załoga wstrzymała się ze strzelaniem, ażeby wtenczas dopiero dać ognia, kiedy nieprzyjaciel nie będzie zasłonięty krzewiną.

Ale Karaibowie, wyrzuciwszy mnóstwo strzał, z niesłychaną szybkością przebiegli przestrzeń stu kroków, przedzielającą lasek od zamku. Zagrzmiały strzały Europejczyków, lecz ponieważ dzicy pędzili w rozsypce, zaledwie kilku obaliły, reszta poczęła się wdzierać na mur i palisadę. Wprawdzie kule pistoletowe, halabardy i topory zwaliły najzuchwalszych napastników, lecz inni nie dali się tym odstraszyć i darli się śmiało naprzód. Zguba Europejczyków zdawała się być nieuchronna. Postanowili przynajmniej drogo sprzedać życie.

Wtem jedna z Karaibek, snadź dobrze świadoma obyczajów swojego plemienia, wymierzyła z łuku do wodza z czerwonym piórem, który stojąc na szczycie ostrokołu, ogromnym mieczem zgruchotał drzewce halabardy Don Juana i gotował się powtórnym ciosem strzaskać mu czaszkę. Świsnął grot i przeszył na wylot pierś mężnego Indianina. Zachwiał się i runął jak dąb, podcięty toporem leśnika.

Na widok podającego wodza, Karaibowie zawyli z rozpaczy i zaniechawszy ataku, zbiegli się dookoła niego, spodziewając się, że cios nie był śmiertelny. Korzystając z zamieszania, załoga rozpoczęła gęstym ogniem razić nieprzyjaciół, którzy nie zważając na rany i śmierć, starali się drogie ciało unieść w bezpieczne miejsce. Biali, wypadłszy zza swych szańców, uderzyli gwałtownie na uchodzących, lecz ci, przejęci trwogą, nie próbowali nawet oporu. Dopiero na skraju lasu udało się Don Juanowi powstrzymać zapał swoich, wycinających bez litości pierzchających Karaibów.

Pięćdziesięciu trzech zabitych i około czterdziestu rannych zaległo pole bitwy. Zaciekli Hiszpanie dobijali umierających tak, iż ledwie dwudziestu dziewięciu zdołano ocalić. Ze strony białych ranny był ciężko Hiszpan Gonzales, lżejsze rany odniosło czterech Hiszpanów i jeden Anglik.

Przez trzy dni po tej bitwie nie słychać było nic o Indianach. W tym czasie z dwudziestu dziewięciu rannych Karaibów czternastu umarło, a reszta miała się lepiej. O ćwierć mili od zamku osadnicy wykopali wielki dół i pochowali w nim ciała dzikich.

Czwartego dnia z rana Don Juan, zostawiwszy Atkinsa i pięciu Hiszpanów oraz rannego Gonzalesa w zamku, wyruszył na czele dziesięciu swych rodaków i dwóch Anglików z ojcem Piętaszka, dla dowiedzenia się, co porabiają Karaibowie. Krwawe ślady i trupy, leżące po drodze, wskazywały drogę dzikich. W lasku znaleziono pięć ciał, w wielkim lesie jedenaście, na brzegu morskim cztery.

Gdy oddział dostał się na kraniec lasu dotykającego równiny, na której był obóz Karaibów, przykry widok ukazał się oczom. Ciała jedenastu dzikich leżały rozciągnięte bez życia, czterdziestu pięciu żyjących siedziało w krąg ze zwieszonymi głowami wokoło wodza, leżącego pośrodku. Nieszczęśliwi od kilku dni snadź nie jedli i oddawali się rozpaczy po stracie wodza.

Don Juan ulitował się nad nimi. Ustawiwszy swych ludzi w pogotowiu na przypadek zaczepki, dał ognia z pistoletu w powietrze. Dzicy zadrżeli na odgłos wystrzału, lecz żaden nie pochwycił broni, owszem odrzucili ją daleko od siebie na znak, że walczyć nie myślą. Hiszpanie zbliżyli się ku nim, co widząc Karaibowie popadali na twarz.

Naówczas Don Juan rozkazał zapytać ich, co dalej zamyślają robić.

— Potężne duchy, władające piorunami, wydartymi Bogowi Benamuki! Zabiliście wodza, który więcej nieprzyjaciół pożarł, niż nas tu przybyło na tę straszną wyspę. Zabijcie nas i zjedzcie, bo się bronić nie będziemy, a darujcie przynajmniej życie naszym żonom i dzieciom, pozostałym w domu. Jeśli taka wasza wola, gotowi jesteśmy sami siebie pozabijać.

Wtedy wódz Hiszpanów kazał ojcu Piętaszka powiedzieć, że daruje im życie, a nawet pozwoli zabrać rannych, jeżeli przysięgną, że nigdy nie powrócą na tę wyspę. — Gdybyście poważyli się raz jeszcze tu wylądować, natenczas nie tylko wszystkich zniszczymy piorunami, ale wyspę waszą pogrążymy w przepaściach morskich, zakończył tłumacz.

— Jakże wrócimy do siebie, rzekł jeden z Karaibów, kiedy zniszczyłeś nasze łodzie?

— Pozwolę wam zbudować inne, oto siekiery.

Dzicy z radością przyjęli ten projekt i natychmiast wzięli się do ścinania drzew. Hiszpanie powrócili do zamku. W tydzień potem sześć czółen było gotowych. Karaibowie upiekli i pożarli cało wodza z czerwonym piórem, albowiem mniemali, że nabiorą takiego męstwa, jakie on posiadał.

Don Juan zaopatrzył ich w żywność na drogę i zwrócił im jedenastu rannych, którzy mogli odpłynąć, a pozostałych czterech pozostało na wyspie, służąc Hiszpanom. Pięćdziesięciu sześciu Karaibów, z dwustu przybyłych, powróciło do swej ojczyzny.

Już przeszło rok od tego czasu, a ani jedno czółno karaibskie nie zbliżyło się do wyspy, na której tak straszliwą ponieśli klęskę.

Advertisement