Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział IX Przypadki Robinsona Cruzoe • Rozdział X • Nieznana ziemia. Pierwszy nocleg. Głód i pragnienie. Pierwszy posiłek. Przypadkowe odkrycie. • Daniel Defoe Rozdział XI
Rozdział IX Przypadki Robinsona Cruzoe
Rozdział X
Nieznana ziemia. Pierwszy nocleg. Głód i pragnienie. Pierwszy posiłek. Przypadkowe odkrycie.
Daniel Defoe
Rozdział XI

Smutek i niewypowiedziana tęsknota ogarnęły całą moją istotę. Z początku ucieszyłem się niezmiernie ocaleniem, ale gdym się ujrzał sam w nieznanej okolicy świata, wpadłem w dziką rozpacz. Rzuciłem się na ziemię i jak szaleniec wyrywałem włosy garściami. Gdybym wtedy posiadał trochę uczucia religijnego, byłbym niezawodnie znalazł pociechę w modlitwie. Ale od pięciu lat, żyjąc to między Murzynami, obojętnymi dla religii, to pośród Maurów, a nareszcie wśród osadników, zajętych tylko robieniem pieniędzy, zapomniałem prawie o Bogu, a imienia Jego wzywałem tylko w ostatecznym strachu lub narzekaniach, więcej z przyzwyczajenia, niż z pobożności.

Ochłonąwszy z pierwszego żalu, pomyślałem o moich biednych towarzyszach. A może który z nich został ocalony, podobnie jak ja, może nawet i kilku... Zbiegłem więc z pagórka i szedłem wzdłuż wybrzeża, wypatrując nieszczęśliwych rozbitków. Począłem wołać i krzyczeć na nich po imieniu, ale głos mój powtarzało tylko echo lasów. Nagle zamilkłem. Przyszło mi na myśl, że zamiast towarzyszy, mogę przywabić drapieżne zwierzęta, albo ludożerców Karaibów. Krew ścięła się w mych żyłach. Stanąłem jak wryty, oglądając się wokoło.

Cisza zupełna uspokoiła mię nieco. Zacząłem się przyglądać z uwagą okolicy.

Miejsce, na które morze mnie wyrzuciło, stanowiło rozległą łąkę, bujną trawą zarosłą. Dookoła niej w półokrąg rozciągał się las z ogromnych drzew złożony. Tysiące roślin pnących, zwieszonych z gałęzi, poplątanych, poprzerzucanych z drzewa na drzewo, stanowiły nieprzebytą zaporę, zagradzając jak gdyby żywym płotem wstęp do lasu. Oprócz tego niezliczone kaktusy kolczastymi liśćmi utrudniały przejście na każdym kroku.

Chciałem zapuścić się w las, dla wyszukania którego z uratowanych, ale ani myśleć o przedarciu się w głąb jego. Widząc niebezpieczeństwo wyjścia, odłożyłem to do jutra, a tymczasem zacząłem myśleć o sobie.

Położenie moje było w istocie okropne. Przemokły do nitki, drżałem od zimna, a nie miałem się gdzie osuszyć. Cała garderoba składała się z drelichowego kaftana, koszuli, spodni, wełnianego pasa i pary pończoch. Kapelusz zdarły mi fale, trzewiki nawet straciłem w walce z rozhukanymi bałwanami. Usiadłszy pod drzewem, zacząłem rewidować kieszenie, czy choć kawałka chleba nie znajdę, bo mi głód srodze dokuczać zaczął. W jednej kieszeni znalazłem mały woreczek z jęczmieniem, którego używałem na okręcie do żywienia ulubionych gołębi.

W roztargnieniu rzuciłem workiem i rozsypałem ziarno, jako na nic nie przydatne, lecz w tej chwili gorzko pożałowałem nieuwagi. Wszakże jęczmień ten mógł mnie posilić. Schyliłem się, szukając ziarn. Ba, ani jednego nie znalazłem, przepadły w trawie.

Sięgnąłem powtórnie do kieszeni i wyciągnąłem inny woreczek, napełniony złotem. Widok tego metalu wywołał gorzki uśmiech na moich ustach. I cóż mi po tobie, zawołałem z gniewem, przez zbyteczne zamiłowanie do ciebie, nędzne złoto, jestem dziś nieszczęśliwy. I już miałem je rzucić od siebie, lecz postąpienie nieoględne ze zbożem przyszło mi na myśl.

Ha, któż wie, może przecie na tej wyspie nie umrę, a to złoto pogardzone na coś się przyda — i schowałem je na powrót.

Lecz w tejże prawie chwili doznałem niewypowiedzianej radości. Znalazłem w kieszeni duży nóż składany. Nie mógł on mi zastąpić broni, ale w mym położeniu był nieoceniony.

Och, czemuż nie posiadam strzelby, albo przynajmniej pałasza! Gdybym miał jakąkolwiek broń, mógłbym bez obawy zapuścić się w las i wyszukać moich kolegów. Tymczasem tarcza słoneczna zapadła w morze, należało sobie wyszukać jaki nocleg, nim się zupełnie ściemni. Olbrzymie rozłożyste drzewo rosło o kilkadziesiąt kroków. Postanowiłem na nim noc przepędzić. Za pomocą wystających sęków i zwieszonych lian wdrapałem się na wysokość kilku sążni, a usiadłszy między dwoma dużymi gałęziami, przywiązałem się do nich moim wełnianym pasem i wkrótce zasnąłem.

Niewygodny to był nocleg. Twarde gałęzie ugniatały mnie tak nielitościwie, że co chwila musiałem się poprawiać. Nadto najmniejszy szmer budził mnie i przejmował drżeniem. Mimo niezmiernego zmęczenia spałem bardzo czujnie i niespokojnie, a gdy słońce wzeszło, zerwałem się nadzwyczaj uradowany, że się przecie noc nieznośna skończyła. Liczne ptaszęta wesołym śpiewem powitały rodzący się dzionek, gwar nie do opisania cały las napełnił, ale to wszystko nie zrobiło na mnie wrażenia. Cóż mi przyjdzie z pogody i śpiewu ptasząt, kiedy głód piekielny dokucza. Wolałbym kawał chleba, aniżeli śpiew wszystkich słowików całego świata.

— I cóż mi po tym, że się drzecie jak opętane, obrzydłe ptaki! Wam dobrze, boście się najadły do syta, wołałem z gniewem, a ja głodny i nieszczęśliwy, znieść waszego wrzasku nie mogę! O Boże, cóżem Ci zrobił, że mnie tak okropnie karzesz. Czyż jestem złodziejem, podpalaczem, zbójcą, że znoszę takie męki, że mnie prześladujesz bez litości. Stokroć lepiej, żebym był od razu zginął w bałwanach morskich. Za cóż męczysz biednego robaka i depczesz go w nieszczęściu?

Nieraz później żałowałem tych słów bluźnierczych, wyrzeczonych w rozpaczy, lecz w tej chwili, nie pamiętając o moich błędach, zapomniawszy, iż z własnej winy znajduję się w złym położeniu, wszystkie nieszczęścia zwalałem na dobrotliwego Stwórcę.

Ale głód nie dał mi długo wyrzekać. Trzeba było coś zaradzić. Na łące nic nie znalazłem zdatnego na pokarm, a więc odważyłem się poszukać w lesie. Może też tam znajdę orzechy, jagody, głóg, a choćby i żołędzie lub wreszcie posilne korzonki. Cokolwiek, byle tylko zaspokoić żołądek.

I zacząłem przedzierać się przez gąszcz, torując sobie drogę najczęściej nożem, przeskakując cierniste krzewy. Ale uszedłem już paręset kroków, a nic się nie znalazło. Kory i liści z drzew jeść niepodobna, a tym bardziej przepysznych kwiatów, których sam widok, ma się rozumieć przy pełnym żołądku, mógł najobojętniejszą duszę wprawić w zachwycenie. Tysiące papug, to żółto z niebieskim, to czerwono z szafirem, to biało upierzonych, wydrzeźniało się z mojej biedy. Ciskałem w nie kamieniami, ale niewprawna ręka chybiała celu. O, z jakąż rozkoszą pożerałbym mięso surowe i wysysał krew tych nieznośnych krzykaczy.

— Otóż masz owe prześliczne lasy podzwrotnikowe, dla widzenia których porzuciłeś szczęśliwe życie w rodzicielskim domu! Patrz, jakie piękne, różnobarwne papugi, złotopióre kolibry, przecudowne kwiaty i wspaniała roślinność. Nasyćże nimi pusty żołądek, niedowarzony głupcze!

Właśnie kończyłem tę gorzką przemowę do pana Robinsona, gdy nagle w przejściu przez leśną łączkę, zawadziwszy o grubą łodygę, upadłem jak długi. Rozjątrzony głodem i upadkiem, porwałem roślinę, chcąc na niej złość wywrzeć, poszarpać ją w kawałki za to, że ośmiela się rosnąć na mej drodze; lecz podnosząc ją, uczułem znaczny ciężar. Jakieś duże, spowite szerokim liściem kłosy rosły na niej. Rozwijam liść i znajduję kolbę, pokrytą ziarnami białożółtawymi wielkości grochu.

Zapach dość przyjemny, kosztuję, smak przepyszny, słodkawo-mączysty. Była to, jak się dowiedziałem później, kukurydza.

W mgnieniu oka ogryzłem kilka kolb, prawie nie żując, tak mi się jeść chciało. Posiliwszy się, spoglądam z trwogą, czy przypadkiem nie jedyna to w całym lesie roślina. Dzięki Bogu, rośnie ich mnóstwo, a więc nie umrę z głodu. Ruszyłem naprzód w stokroć lepszym humorze, a gdy jeszcze z pobliskiego źródełka zaspokoiłem pragnienie, znikła uraza do papug. W istocie były to śliczne i bardzo zabawne ptaszęta.

Poza łączką widać było wysoką górę. Trzeba się na nią wdrapać. Któż wie, czy nie ujrzę jakiego okrętu, a może i osady europejskiej? Tegoż mi tylko brakowało! I szedłem bez wytchnienia, drapiąc się po stromym zboczu, ażeby jak najprędzej dostać się na wierzchołek.

Dosięgam go nareszcie i doznaję nowego zawodu.

Góra, na której się znajdowałem, była najwyższą na całej wyspie, gdyż niestety była to wyspa, na którą mię wyrzuciło morze. Rozciągała się ona na kilka mil geograficznych w obwodzie. Kilka zatok wrzynało się w głąb lądu, a cały środek górzysty pokrywały ciemne bory.

W oddaleniu dziesięciu mil morskich widać było jakiś ląd, lecz nie mogłem rozpoznać, czy to ziemia stała. Na całej wód przestrzeni nie ukazywał się najmniejszy szczątek naszego okrętu.

Zapewne pochłonął go ocean.

— Jestem więc na wyspie sam jeden! Bez mieszkania! Bez pożywienia! Bez broni! Z daleka od ludzi, skazany na śmierć, albo może nędzniejsze od śmierci życie!

Wymówiwszy te słowa, gnany rozpaczą zacząłem szybko schodzić z góry. Biegłem prosto przed siebie, nie bacząc, gdzie idę, nie uważając na otaczające przedmioty. Znowu ogarnęła mię gorzka boleść i wszelka zniknęła nadzieja.

Naraz silny cień zwrócił moją uwagę. Podnoszę oczy i spostrzegam wysoką na kilkanaście łokci skalistą ścianę, jakby prostopadle z ziemi wyrosłą. Zamykała ona jakby murem część ładnej doliny; po prawej stronie był las, z którego przed chwilą wyszedłem, w lewo zaś otwarty widok na morze.

Strudzony chciałem się położyć w cieniu skały, lecz jej osobliwy kształt zwrócił moją uwagę. Jedna część wystawała, tworząc rodzaj muru. Obszedłem go dookoła i znalazłem zagłębienie, niby grotę głęboką na pięć metrów, nieco zaś szerszą i wyższą. Słowem, był to rodzaj pokoju kamiennego, wzniesionego o ćwierć łokcia nad ziemią. Wystająca część skały u góry wybornie mogła zabezpieczyć od deszczu. Miałem więc doskonałe schronienie.

Advertisement