←I | Przerwana blokada II Juliusz Verne |
III→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1866 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Delfin szybko się urządzał do drogi. Miał on trzy maszty, ale niewiele liczył na nie, polegając raczéj na potężnéj swéj maszynie parowéj.
W końcu grudnia wypłynął dla wypróbowania sił w zatokę Clydy. Trudno rozwiązać kto był z téj próby więcej zadowolony, budowniczy, czy téż przyszły kapitan. Nowy parowiec ubiegał siedmnaście mil na godzinę. Szybkości takiéj nieposiadał dotąd żaden statek angielski, francuski, ani amerykański.
W sam dzień 25 grudnia, poczęto go naładowywać. Z wielką szybkością przeniesiono nań z ogromnych nadbrzeżnych składów niezmierną ilość ubiorów, broni i amunicyi.
Natura tego ładunku zdradzała przeznaczenie Delfina, i dom Playfair niemógł dłużéj utrzymać tajemnicy. Zresztą należało zwerbować osadę, czego niepodobna było dokonać nieoznajmiwszy ludziom dokąd się udają. Kto naraża swe życie, ten lubi wiedziéć w jakim to robi celu.
Niebezpieczeństwo wszakże nie powstrzymuje marynarzy. Płaca była dobra, przyrzekano przytém udział w zyskach; mnóstwo więc stawiło się ochotników i James Playfair miał w czem wybierać. W przeciągu jednéj doby zrekrutował trzydziestu majtków, którzy zrobiliby zaszczyt samemu yachtowi jéj brytyjskiéj mości.
Odjazd naznaczono na dzień 3 stycznia. W wigilię tego dnia kapitan znajdował się na pokładzie, pilnie rozpatrując czy wszystko jest w należytym porządku, gdy w tém podpłynął do Delfina jakiś nieznajomy i oznajmił, iż pragnie rozmówić się z kapitanem Playfair. Wpuszczono go.
Był to mężczyzna o szerokich barkach, czerwonawéj twarzy, na której przebijała wesołość połączona z przebiegłością; zdawało się iż nie bardzo był obeznany z morzem i urządzeniem statku, gdyż idąc oglądał się na wszystkie strony. Udawał jednak wytrawnego marynarza.
Stanąwszy przed kapitanom, spojrzał mu bystro w oczy i zapytał:
— Kapitan James Playfair?
— Ja nim jestem, odrzekł kapitan. Czego żądasz?
— Znaleźć zajęcie na statku.
— Niema miejsca. Osada jest w komplecie.
— E! jeden człowiek więcéj niezawadzi.
— Tak sądzisz? rzekł James Playfair, patrząc uważnie na przybyłego.
— Jestem tego pewny.
— Ale kto jesteś?
— Marynarz wytrawny, obdarzony niezgorszą siłą. Dwie takie ręce, jakie mam honor przedstawić, nie są do odrzucenia.
— A czemuż nie szukasz miejsca na innym statku?
— Ponieważ chcę służyć pod rozkazami kapitana Playfair.
— Nie potrzebuję więcéj ludzi.
— Silny człowiek zawsze się przyda; może kapitan chce mię wypróbować?... to niech tu każe wystąpić trzem albo czterem z osady; gotów jestem złożyć dowody.
— Oho! pilno ci!... Jakże się nazywasz?
— Crockston, do usług.
Kapitan cofnął się o kilka kroków by lepiéj rozpatrzéć herkulesa. Rzeczywiście był to chłop potężny; w oczach świeciła mu odwaga. Kapitan zapylał go:
— Wiesz co Delfin zamierza?
— To mię właśnie korci.
— Ha! trudno mi wyrzec się takiego zucha! Idź do pana Mathew, niech cię zapisze.
Powiedziawszy to kapitan myślał iż marynarz wykręci w téj chwili na pięcie i pobiegnie; tymczasem Crockston nieruszył się z miejsca.
— Cóż? zapytał Playfair, słyszałeś com powiedział?
— Słyszałem, odrzekł majtek, ale to jeszcze nie wszystko; mam jeszcze jeden interes.
— Nudzisz mię; nie mogę tracić czasu na gawędce.
— W dwóch słowach rzecz ukończę: mam synowca.
— Pięknego ten synowiec ma stryja.
— Jaki jest, to jest; ale kto bierze stryja, temu synowiec daje się na dokładkę.
— O!?
— A tak! Jeden bez drugiego nie idzie.
— Cóż to za jeden, ten twój siostrzeniec?
— Piętnastoletni chłopak, nowicyusz, którego już zaprawiam.
— A więc myślisz że na Delfinie urządzę szkołę marynarki? że będę tu uczył chłopców okrętowych?
— Niemówmy źle o okrętowych chłopcach; jeden z nich wyszedł na admirała Nelsona, drugi na admirała Franklina...
— I to prawda. Podobasz mi się, mój przyjacielu. Niech więc tak będzie; sprowadź tu synowca.
Crockston niekazał sobie powtarzać tego dwa razy; ukłonił się niezgrabnie i odszedł. W godzinę potém powrócił z chłopakiem czternasto lub piętnastoletnim, delikatnym, trwożliwym i skromnym, który wcale niezapowiadał, że będzie z czasem podobnym do swego stryja.
Tegoż samego dnia majtek Crockston i uczeń marynarki, John Stiggs, zapisani zostali w poczet załogi Delfina.
Na drugi dzień, o godzinie piątéj rano, rozniecano ogień pod maszyną; pokład statku drżał pod nogami od wrzenia kotłów; chwila odpłynięcia nadeszła.
Pomimo wczesnéj pory mnóstwo ludzi wyszło na wybrzeże. Znajdował się tu i Wincenty Playfair. Żegnając się z synowcem zachował on całą zimną krew i tylko dwa szczere i głośne pocałunki świadczyły jak kochał Jamesa.
— Ruszaj, Jamesie, powiedział mu; płyń szybko a powracaj jeszcze prędzéj; głównie zaś staraj się korzystać z twego położenia; sprzedaj drogo, kup tanio, a zasłużysz sobie na szacunek stryja.
Po takiem zaleceniu, widocznie zapożyczonem z „Podręcznika doskonałego kupca,“ rozstano się i wszyscy nienależący do osady Delfina opuścili jego pokład.
W téj chwili Crockston i John Stiggs, stali jeden obok drugiego na przedzie statku i pierwszy z nich odezwał się w te słowa:
— Dobrze idzie! doskonale idzie; nie upłynie dwóch godzin, a będziemy już na otwartém morzu! Podróż nasza zaczyna się pod pomyślną gwiazdą.
Za całą odpowiedź nowicyusz uścisnął mu rękę.
James Playfair wydawał tymczasem ostatnie rozkazy.
— Czy dość mamy pary? zapytał swego pomocnika.
— Dość, odrzekł p. Mathew.
— A więc, podnieść kotwicę!
Rozkaz ten został natychmiast wykonany, śruby w ruch wprawione.
Delfin zakołysał się, posunął naprzód, przepłynął pomiędzy okrętami w porcie stojącemi i wkrótce znikł z przed oczu tłumu, który go żegnał okrzykami.
Parowiec szybko prześlizgnął się po rzece Clyde, która rzec można, iż wyrobiona jest ręką ludzką, i dotego mistrzowską ręką. Od sześćdziesięciu lat, dzięki bezustannym oczyszczaniom koryta i brzegów, pogłębiono ją o piętnaście stóp i nadano potrójną szerokość przy miejskich wybrzeżach.
Wkrótce las masztów i kominów znikł pośród mgły i dymu; odgłos młotów uderzających w kuźniach i toporów na warsztatach okrętowych ucichał zwolna.
Następnie na wysokości czterechset stóp ponad wodą, ukazał się w niejasnych zarysach pośród mgły zamek Dubarton, a o kilka mil daléj Delfin wyminął Greenock, ojczyznę Jamesa Walt i wtedy znalazł się u ujścia Clydy w zatoce.
Tu po raz pierwszy dało się czuć kołysanie fal morskich i statek popłynął wzdłuż malowniczych brzegów wyspy Arran.
Delfin, stosownie do rozkazu swego kapitana, skierował się ku północnym brzegom Irlandyi, drogą niebyt uczęszczaną przez statki, i wkrótce stracił z oczu ostatnie kończyny europejskiéj ziemi i znalazł się na otwartym oceanie.