Przedświt Wiersz Hugo von Hofmannsthal, przeł. Stefan Napierski |
Spoczywa oto na sinej krawędzi
Niebiosów[1] burza i drga nawałnica,
Skulona w sobie. Oto chory duma:
«Dzień, teraz będę spać!» Gorące zwiera
Powieki. Oto jałówka w oborze
Wysuwa nozdrza ku woni poranku
Chłodnej. Włóczęga oto w niemym lesie,
Niemyty, dźwiga się z posłania liści,
Które szeleszczą, i zuchwałą dłonią
Ciska głaz pierwszy lepszy, by ugodzić
Turkawkę, ze snu ociężałym lotem
Przelatującą, i w grozie zamiera,
Gdy kamień głucho uderza i ciężko
O ziemię. Oto bieży[2] woda prędka,
Jak gdyby śladem nocy, co pełzając,
Odeszła, pragnąc runąć w mrok, chłodnawym
Tchnieniem, tak sroga, obojętna, podczas
Kiedy tam w dali Zbawiciel i Matka
Cicho, cichutko rozprawiają sobie
Na mostku: szeptem, a przecie ta drobna
Rozmowa wiekuista, niezniszczalna
Jest jako gwiazdy w dali. Krzyż swój dźwiga
I mówi jeno: «Matko moja!» patrząc
W jej oczy, Ona: «Ach, mój Synu miły!»
Odrzeka. — Oto niebiosa i ziemia
Na nowo gadać poczynają nieme.
Po czym dreszcz zbiega znów sterane ciało:
Z westchnieniem dźwiga się przeżyć dzień nowy.
A oto brzask widmowy wstaje. Oto
Ktoś się wykrada, nie wzuwszy obuwia,
Z łoża kobiety, jak cień biegnie, z okna,
Jako złoczyńca, zeskakuje, cicho
W pokoju własnym przystaje — i widzi
W lustrze na ścianie siebie: nagłą trwogą
Dygoce przed tym bladym, niedospanym,
Okropnym cudzoziemcem, jakby ów to
Tej nocy chłopca, którym był, nieznacznie
Drgającą ręką zamordował, teraz
Polewa z dzbanka palce, by je omyć,
Z uśmieszkiem drwiny, a przeto niebiosa
Tak są znacząco-oniemiałe, wszystko
Tak dziwne na powietrzu szarym. Oto
Skrzypią stajenne drzwi. I oto dzień jest.
Przypisy