Ogród Petenery
Advertisement


Podróż powietrzna po Afryce

(Cinq semaines en ballon)

Juliusz Verne

¤ ¤ ¤ ¤

Przekład: Anonim
Ilustracje: Édouard Riou i Henri de Montaut


Cinq Semaines en ballon 002



ROZDZIAŁ I.


Na posiedzeniu królewskiego Towarzystwa Jeograficznego w Londynie d. 14 stycznia 1862 r., niezmierny był natłok słuchaczy. Prezydujący sir Francis M. w mowie często przerywanej oklaskami, zawiadomił swych szanownych kolegów o nader ważnem przedsięwzięciu.

Arcydzieło to wymowy kończyło się kilką szumnemi frazesami, pełnemi angielskiego patrjotyzmu.

„Anglja zawsze szła na czele narodów (albowiem zauważono, że narody powszechnie idą, jedne na czele drugich), przodując nieustraszonością swych poróżników na drodze odkryć jeograficznych (Liczne oklaski). Doktor Samuel Fergusson, jeden ze sławnych jej synów, nie zawiedzie swego pochodzenia (Ze wszech stron: Nie! Nie!). Jeśli przedsięwzięcie to się powiedzie (Powiedzie! powiedzie!), uzupełni ono i połączy w jedną całość rozproszone wiadomości z kartologji afrykańskiej (Grzmiące oklaski), a jeśli się nie powiedzie (Nigdy! nigdy), będzie przynajmniej jednym z najśmielszych pomysłów genjuszu udzkiego! (Wściekłe brawa).“

— Wiwat! niech żyje! — krzyknęło zgromadzenie zelektryzowane tą mową.

— Niech żyje nieustraszony Fergusson! — zawołał jeden z najzapaleńszych słuchaczy.

Znowu rozległy się pełne entuzjazmu okrzyki. Nazwisko Fergussona wybiegło z ust wszystkich, i mamy powody wierzyć, że wiele zyskało przechodząc przez krtanie angielskie. Ściany sali posiedzeń aż trzęsły się od niego.

Cinq Semaines en ballon 003

A jednak byli to po większej części starcy, sterani podróżnicy, których nieustraszona odwaga parła na wszystkie pięć części świata. Wszyscy oni miej więcej, fizycznie lub moralnie, wystawieni już byli na tysiączne śmierci, od rozbicia na morzu, od pożarów, od maczug Indjan i dzikich ludów, na szubienicy lub w żołądkach ludożerców Polinezji! Ale nic nie stłumiło bicia ich serc podczas mowy sir Francis M. i jak pamięć ludzka sięga, nigdy jeszcze w Królewskiem Towarzystwie Jeograficznem londyńskiem mówca nie miał tak świetnego powodzenia.

Ale zapał w Anglji nie poprzestaje na słowach. Bije on pieniądze prędzej niż machiny the Royal Mint[1]. Na tem samem posiedzeniu uchwalono wyznaczyć dla dektora Fergusson, tytułem zachęty. 2,500 fst.[2] Wysokość summy odpowiadała ważności przedsięwzięcia.

Jeden z członków Towarzystwa zapytał prezydującego, czy doktor Fergusson będzie urzędownie przedstawiony?

— Doktor czeka na rozporządzenie zgromadzenia, odpowiedział sir Francis M.

— Niech wejdzie! — zawołano, — niech wejdzie! Musim na własne oczy zobaczyć człowieka tak nadzwyczajnej odwagi!

— Może ta niesłychana propozycja, — rzekł stary apoplektyczny komandor, — jest jakąś mistyfikacją!

— A gdyby nie istniał wcale doktor Fergusson!— zawołał głos złośliwy.

— Toby należało go stworzyć! — odpowiedział krotochwilny członek poważnego Towarzystwa.

— Proszę wprowadzić doktora Fergusson, — rzekł po prostu sir Francis M.

I doktór wszedł wśród grzmotu oklasków, zresztą bynajmniej nie wzruszony.

Był to mężczyzna około lat czterdziesta, wzrostu i budowy zwyczajnej; krwisty temperament zdradzały rumieńce ogorzałej twarzy, wyraz twarzy zimny, rysy regularne, nos duży i kształtny, jak u przodu okrętu człowieka przeznaczonego do odkryć, oczy łagodne, raczej rozumne niż śmiałe, dodawały tej fizjonomji wielkiego powabu; ramiona miał długie, a nogi stąpały po ziemi z pewnością dzielnego wędrowca.

W całej postawie doktora, malowała się spokojna powaga, i ani podobna było przypuszczać, mógł być narzędziem choćby najniewinniejszej mistyfikacji.

Oklaski i brawa nie ustały, aż doktór przyjacielskiem skinieniem ręki wezwał do milczenia; przedstawiwszy się prezydującemu, następnie obrócił się ku zgromadzeniu, podniósł ku niebu palec wskazujący prawej ręki, otworzył usta i wyrzekł tylko to słowo:

— Excelsior!

Nigdy niespodziewane interpellacje pp. Bright i Cobden, nigdy żądanie funduszów nadzwyczajnych przez lorda Palmerston na opancerzenie skał Angjji, nie miało takiego powodzenia. Jedno słowo zaćmiło mowę sir Francis M. Doktór okazał się szczytnym, wielkim i zarazem umiarkowanym i skromnym: wyrzekł słowo najstosowniejsze do położenia:

— Excelsior!

Stary komandor, zupełnie pogodzony z tym dziwnym człowiekiem, zażądał umieszczenia „całej“ mowy Fergussona w Buletynach królewskiego Towarzystwa Jeograficznego w Londynie.

Co za jeden był ów doktór i co przedsiębrać zamierzał?

Ojciec młodego Fergussona, waleczny kapitan marynarki angielskiej, zaprawiał swego, syna od lat dziecinnych, do wszelkich niebezpieczeństw i przygód swego zawodu. Dzielny chłopiec, który jak się zdaje, nigdy nie znał bojaźni, wcześnie okazał żywy umysł, rozum badawczy i widoczną skłonność do prac naukowych; prócz tego niepospolitą miał zręczność w wydobywaniu się z niebezpieczeństw; żadna też przeszkoda nie zakłopotała go nigdy.

Wkrótce wyobraźnia jego zapaliła się przy czytaniu opisów śmiałych przedsięwzięć i wycieczek morskich; namiętnie śledził wszystkie odkrycia dokonane w pierwszej części XlXgo wieku i marzył o chwale Mungo-Park’a, Bruca’a, Caillié’go, Levaillant’a, a nawet trochę o sławie Selkirk’a i Robinsona Kruzoe, która nie zdawała mu się mniejszą. Ileż godzin z nim przepędził na jego wyspie Juan Fernandez! Pochwalał często pomysły opuszczonego majtka; niekiedy krytykował jego plany i projekta; toby inaczej zrobił, to niewątpliwie lepiej! ale rzecz pewna, iż nigdy nie opuściłby tej wyspy, gdzie mógł być szczęśliwy jak król bez poddanych; nie opuściłby, choćby go mianowano pierwszym lordem admiralicji!

Możecie sobie wyobrazić, jak rozwinęły się te dążności podczas awanturniczej młodości, rzucanej na cztery końce świata. Ojciec, człowiek ukształcony, nie zaniedbał wzmocnić ten żywy umysł gruntownemi wiadomości z hydrografji, fizyki, mechaniki, botaniki, medycyny i astronomji.

Gdy zacny kapitan umarł, Samuel Fergusson miał lat dwadzieścia dwa i już odbył podróż na około świata; zaciągnąwszy się do korpusu inżynierów bengalskich, odznaczył się w wielu rozprawach, ale życie żołnierskie nie bardzo mu się podobało; nie dbał o dowództwo, a nie lubiał być posłusznym. Podał się do dymissji, i częścią polując, częścią zbierając zioła, wędrował na północ półwyspu indyjskiego i tak przeszedł całą przestrzeń od Kalkuty do Surat. Prosta przechadzka amatorska.

Później odpłynął do Australji i w r. 1845 należał do wyprawy kapitana Sturt, któremu polecono odkryć nowe morze Kaspijskie, gdyż przypuszczano, że takowe istnieje w środku Nowej Hollandji.

Samuel Fergusson powrócił do Anglji 1850 roku, i bardziej niż kiedy trawiony żądzą odkryć, towarzyszył w r. 1853 kapitanowi Mac Clure w wyprawie, która okrążała ląd amerykański od cieśniny Berynga do przylądka Farewel.

Mimo wszelkiego rodzaju znojów, wystawiony na rozliczne klimata, Fergusson nic nie ucierpiał na zdrowiu; największe umartwienia nie zmieniły jego humoru; był to wzór prawdziwego podróżnika, którego żołądek według woli ścieśnia się lub rozszerza, którego nogi przedłużają się lub skracają według improwizowanego łóżka, który zasypia w każdej dnia, a budzi się w każdej godzinie nocy.

Nic tedy dziwnego, że nasz niestrudzony, podróżnik udał się na nowe poszukiwania i od r. 1855 do 1857 zwiedził w towarzystwie braci Schlagintweit całą zachodnią stronę Tybetu i z wycieczki tej przywiózł nader ciekawe spostrzeżenia etnograficzne.

W czasie tych różnych podróży, Samuel Fergusson był najczynniejszym i najbardziej zajmującym korrespondentem dziennika groszowego Daily Telegraph, który odbija się w stu czterdziestu tysiącach exemplarzy dziennie i ledwie wystarcza kilku miljonom czytelników. Anglja więc znała tego doktora, chociaż nie był członkiem żadnego uczonego zakładu, ani Królewskiego Towarzystwa Jeograficznego w Londynie, Berlinie, Paryżu lub Wiedniu, ani Klubu Podróżników, ani nawet Royal Polytechnic Institution, gdzie królował jego przyjaciel statystyk Kockburn.

Uczony ten, chcąc mu zrobić przyjemność, proponował mu rozwiązanie następującego zagadnienia: Mając daną liczbę mil, którą przebiegł doktor na około świata, ile głowa jego zrobiła mil więcej niż nogi, w skutku różnicy promieni? Lub też, mając daną liczbę mil przebieżonych przez nogi i głowę doktora, wymierzyć jego wzrost z dokładnością matematyczną?

Ale Fergusson unikał korporacji uczonych, bo należał do wojującego nie zaś do gadającego kościoła; zda-niem jego lepiej się czas używa na poszukiwania niż na gawędy, na odkrycia niż na rozprawy.

Opowiadają, że pewien Anglik przyjechał jednego razu do Genewy z zamiarem zwiedzenia jeziora; wsadzono go do jednego z tych starych powozów w których siedzi się po bokach jak w omnibusie. Zdarzyło się, że nasz Anglik usiadł tyłem do jeziora; powoź spokojnie przebył swą drogę dokoła jeziora, a Anglik nie obrócił się ani razu poza siebie i odjechał do Londynu zachwycony jeziorem genewskiem.

Doktór Fergusson często obracał się w swoich podróżach, i tak dobrze, iż widział wiele rzeczy. Zresztą w tym względzie posłuszny był swojej naturze i mamy pewne powody utrzymywać, że był trochę fatalistą, ale fatalistą bardzo prawowiernym, który wiele liczył na własne siły, ale także i na Opatrzność; mawiał o sobie że go coś ciągnie do podróży i przebiegał świat niby lokomotywa, kierująca się według drogi.

— Nie ja obieram drogę, mawiał często, ale droga mną kieruje.

Nie będziem się więc teraz dziwili, że z tak zimną krwią przyjmował oklaski Towarzystwa Królewskiego, był on wyższy nad te słabostki nie mając ani pychy ani odrobiny próżności; zdawała mu się bardzo prosta propozycja którą uczynił prezydującemu sir Francis M... i ani spostrzegł że tak wielkie sprawiła wrażenie.

Cinq Semaines en ballon 004

Po skończonem posiedzeniu zaprowadzono doktora do Traveller Club w Pall Mall: gdzie już na cześć jego przygotowano wspaniałą ucztę: rozmiary potraw były odpowiednie do ważności osoby, a jesiotr figurujący na stole, nie był nawet o trzy cale mniejszy od samego Samuela Fergusson.

Wznoszono liczne toasty winem francuzkim na cześć podróżników, którzy się wsławili na ziemi afrykańskiej. Wypito zdrowie lub uczczono pamięć porządkiem abecadłowym, prawdziwie po angielsku, następujących mężów: Abbadie, Adams, Adamson, Anderson, Arnaud, Baikie, Baldwin, Barth, Batouda, Beke, Beltrame, du Berba, Bimbachi, Bolognesi, Bolwik, Bolzoni, Bonnemain, Brisson, Browne, Bruce, Brun-Rollet, Burchell, Burckhardt, Burton, Caillaud, Caillié, Campbell, Chapman, Clapperton, Clot-Bey, Colomieu, Courval, Cumming, Cuny, Debono, Decken, Denham, Desavanchers, Dicksen, Dickson, Dochard, Duchaillu, Duncan, Durand, Duroulé, Duveyrier, Erhardt, d’Escayrac de Lauture, Ferret, Fresnel, Galinier, Galton, Geoffroy, Golberry, Hahn, Halm, Harnier, Hecquart, Heuglin, Hornemann, Houghton, Imbert, Kaufmann, Knoblecher, Krapf, Kummer, Lafargue, Laing, Lajaille, Lambert, Lamiral, Lamprière, John Lander, Richard Lander, Lefebvre, Lejean, Levaillant, Livingstone, Maccarthie, Maggiar, Maizan, Malzac, Moffat, Mollien, Monteiro, Morrisson, Mungo-Park, Neimans, Overwey, Panet, Partarrieau, Pascal, Pearse, Peddie, Peney, Petherick, Poncet, Prax, Raffenel, Rath, Rebmann, Richardson, Riley, Ritchie, Rochet d’Héricourt, Rongäwi, Roscher, Ruppel, Saugnier, Speke, Steidner, Thibaud, Thompson, Thornton, Toole, Tousny, Trotter, Tuckey, Tyrwitt, Vaudey, Veyssière, Vincent, Vinco, Vogel, Wahlberg, Warington, Washington, Werne, Wild i nakoniec zdrowie doktora Fergusson, który niesłychaną próbą miał połączyć w jedna całość prace tych podróżników i uzupełnić szereg odkryć afrykańskich.



ROZDZIAŁ II.


Nazajutrz Daily Telegraph z dnia 15 stycznia ogłosił następujący artykuł:

„Nakoniec środek Afryki odsłoni tajniki swych pustyń rozległych; nowoczesny Edyp powie nam słowo zagadki, której nie umieli rozwiązać uczeni sześćdziesięciu wieków. Niegdyś poszukiwać źródeł Nilu, fontes Nili quœrere, nazywano szaleństwem, chimerą.

Doktór Barth idąc aż do Sudanu drogą wytkniętą przez Denhama i Clappertona, doktór Liwingston posuwając nieustraszone poszukiwania od Przylądka Dobrej Nadziei do Zambezi, kapitanowie Burton i Speke odkryciem Wielkich Jezior wewnętrznych, otworzyli trzy drogi dla cywilizacji nowoczesnej; drogi te przecinają się w samym środku Afryki, dokąd żaden podróżny jeszcze się nie dostał. Tam też należy skierować wszelkie usiłowania.

Prace tych śmiałych pionierów nauki, ma połączyć w jedną całość doktor Samuel Fergusson, którego piękne poszukiwania czytelnicy nasi często podziwiali.

Nieustraszony ten odkrywacz (discoverer) zamierza przebiedz w balonie całą Afrykę od wschodu na zachód. Jeśli jesteśmy dobrze zawiadomieni; w zdumiewającą tę podróż puści się z wyspy Zanzibar na brzegach wschodnich. Co do punktu, w którym podróż jego się skończy, tylko Opatrzność wie o tem. Projekt tej wycieczki naukowej urzędownie wniesiony został wczoraj na posiedzeniu Królewskiego Towarzystwa Jeograficznego; zagłosowano dwa tysiące pięćset funt. szterl. na koszta przedsięwzięcia.

Będziemy zawiadamiali czytelników o kolejach tej podróży, której podobnych nie masz w rocznikach jeograficznych.“

Łatwo sobie wyobrazić wrażenie, jakie sprawił ten artykuł; naprzód wywołał krzyki niedowiarków: doktór Fergusson uchodził za istotę czysto zmyśloną, wynalazku p. Barnum, który napracowawszy się nad Stanami Zjednoczonemi, zabierał się zrobić Wyspy Wielkiej Brytanji.

Zabawna odpowiedź ukazała się w Genewie, w lutowym zeszycie Roczników Towarzystwa Jeograficznego; dowcipnie wyszydzono Towarzystwo królewskie w Londynie (Travellers), że lubi fenomenalnego jesiotra.

Ale p. Petermann w swoich Mittheilungen, wydawanych w Gotha, zamknął usta dziennikowi genewskiemu. P. Petermann znał osobiście doktora Fergusson i ręczył za nieustraszoność swego zuchwałego przyjaciela.

Wkrótce zresztą niepodobna było powątpiewać; czyniono w Londynie przygotowania do podróży; w fabrykach lyońskich zamówiono kitajkę na budowę powietrzostatku i nakoniec rząd angielski oddał do rozporządzenia doktora okręt przewozowy Resolute, pod dowództwem kapitana Pennet będący.

Niebawem sypnęły się zewsząd zachęty i powinszowania. Szczegółowy opis zamierzonego przedsięwzięcia ukazał się w Rocznikach Towarzystwa Jeograficznego w Paryżu; zamieszczono ciekawy artykuł w Nowych Rocznikach podróży, jeografji, historji i starożytności M. V.-A. Malte-Brun; Zeitschrift für Allgemeine Erdkunde, ogłosił artykuł doktora W. Koner, w którym ten uczony zwycięzko dowiódł możliwości podróży i jej pomyślnego skutku; wykazał naturę przeszkód i niezmierne korzyści podróży powietrznej; ganił tylko punkt wyjazdu; wolałby obrać Massua, mały port Abisynji, zkąd James Bruce w r. 1768 puścił się na poszukiwanie źródeł Nilu. Zresztą bezwarunkowo podziwiał moc woli doktora Fergusson, i to opancerzone stalą potrójną serce, co nie cofało się przed podobną podróżą.

North American Review z niezadowoleniem przewidział, iż nowa chwała okryje Anglję; więc projekt doktora obrócił w żart i wzywał go by dobrze rozmachawszy się dotarł aż do Ameryki.

Słowem, nie mówiąc już o dziennikach całego świata, nie było pisma naukowego od Journal des Missions évangéliques do Revue algérienne et coloniale, od Annales de la propagation de la foi, aż do Church missionnary intelligencer, któreby nie dawało obszernych a przeróżnych sprawozdań.

Zakładano się o znaczne summy w Londynie i całej Anglji: 1. Czy doktór Fergusson istnieje rzeczywiście, czy też jest osobą zmyślona? 2. czy puści się w ową podróż, czy nie? 3. czy mu się uda lub nie uda? 4. czy powróci do Anglji czy nie powróci? Zupełnie jak na wyścigach konnych w Empson.

Cinq Semaines en ballon 005

Tak więc wierni i niedowiarki, prostaczkowie i uczeni, wszyscy mieli zwrócone oczy na doktora; stał się lwem swego czasu, ani się domyślając że ma grzywę. Chętnie dawał dokładne objaśnienia o swojej wyprawie; był nadzwyczajnie przystępny i najnaturalniejszy w świecie. Niejeden śmiały awanturnik chciał dzielić chwałę i niebezpieczeństwa jego przedsięwzięcia, ale doktór stale odmawiał, nie powiadając dla czego.

Liczni wynalazcy mechanizmów zastosowanych do kierowania balonów, proponowali mu swoje systemy. Nie przyjął żadnego. Gdy go zapytano czy ma w tym względzie swój własny, nie chciał się tłumaczyć, i gorliwiej niż kiedy czynił przygotowania do podróży.



ROZDZIAŁ III.


Doktór Fergusson miał przyjaciela. Nie powiemy drugiego siebie, alter ego, gdyż przyjaźń nie może istnieć między dwoma istotami zupełnie podobnemi do siebie.

Ale jeżeli mieli różne przymioty, usposobienia i temperamenta, Dick Kennedy i Samuel Fergusson mieli jedno serce, i to im bynajmniej nie zawadzało. Owszem.

Dick Kennedy był to Szkot w całem znaczeniu tego wyrazu, otwarty, rezolutny i uparty. Mieszkał w miasteczku Leith pod Edymburgiem, prawdziwem przedmieściu Zakopconego miasta[3]. Był on niekiedy rybakiem, ale wszędzie i zawsze zapalonym myśliwym, co bynajmniej nie dziwi w dziecku Kaledonji, biegającem po górach Highlandu. Sławiony był z celności strzałów: nietylko osadzał kule na ostrzu noża z dość znacznej odległości, ale nadto przecinał je na części tak równe, że zważone połówki nie przedstawiały prawie żadnej różnicy.

Cinq Semaines en ballon 006

Fizjonomja Dicka Kennedy przypominała bardzo Halberta Glendinninga, jak go opisał Walter Scott w Klasztorze; był wzrostu słusznego, przeszło sześć stóp angielskich, pełen wdzięku i zwinności w ruchach, zdawał się mieć herkulesową siłę, twarz ogorzała słońcu, oczy czarne, żywe i śmiałe, nakoniec coś poczciwego i poważnego w całej osobie przemawiało na korzyść Szkota.

Dwaj przyjaciele poznali się w Indjach, gdzie obydwaj służyli w jednym pułku; kiedy Dick polował na tygrysa lub słonia, Samuel szukał roślin i owadów; każdy był biegły w swym fachu, i niejedna rzadka roślina, droższa od kości słoniowej, stała się zdobyczą doktora.

Dwaj młodzieńcy nie mieli nigdy sposobności ocalić życia jeden drugiemu, lub wyświadczyć jaką usługę. Ztąd przyjaźń niezmienna. Niekiedy rozdzieliły ich losy, ale sympatja zawsze łączyła.

Po powrocie do Anglji, często rozłączali się z powodu odległych wypraw doktora, ale skoro powrócił, natychmiast jechał do przyjaciela Szkota i bawił u niego kilka tygodni.

Dick rozmawiał o przeszłości, Samuel czynił przygotowania na przyszłość; ten patrzył przed siebie, tamten za siebie. Ztąd umysł niespokojny Fergussona, a niewzruszona pogoda duszy Dicka Kennedy.

Powróciwszy z podróży do Tybetu, doktór przez dwa lata nie mówił o nowych wycieczkach; Dick przypuszczał, że zwolna zasypiały w nim instynkta podróżnika i żądze przygód. Cieszyło go to wielce. Prędzej później myślał sobie, źleby się to skończyło; przyzwyczajaj się jak chcesz do ludzi, zawsze jest trochę niebezpiecznie mieć do czynienia z ludożercami i drapieżnemi zwierzęty; więc Kennedy namawiał Samuela by zaniechał podróży, bo już dość zrobił dla nauki a zawiele dla wdzięczności ludzkiej.

Doktór nic na to nie odpowiadał, siedział zamyślony, lub robił jakieś niedocieczone obrachowania, przepędzając noce na obliczaniach lub czynieniu doświadczeń z dziwnemi machinami, których użytku nikt nie pojmował. Widocznie wielka jakaś myśl dojrzewała w jego głowie.

— Co u licha może go tak zajmować? — pytał się Kennedy, gdy przyjaciel pożegnawszy się z nim, wrócił w styczniu do Londynu.

Pewnego poranku dowiedział się o tem, przeczytawszy artykuł Daily Telegrapha.

— Rany boskie! — zawołał. — Warjat! Szaleniec! podróżować w balonie po Afryce! Tego tylko brakowało! I nad tem rozmyślał dwa lata!

Zamiast tych wszystkich wykrzykników, tłuczcie pięścią w głowę, a mieć będziecie wyobrażenie, jakim ćwiczeniom oddawał się biedny Dick tak lamentując.

Jego gospodyni stara Elspeth chciała weń wmówić, że to pewnie jaka mistyfikacja.

— Ale gdzież tam! — odpowiedział, — alboż go nie znam na wylot? Toć to o nim piszą dzienniki. Podróżować po obłokach! Patrzajcie go, teraz już orłom zazdrości! Nie! jak mi Bóg miły, na to nie pozwolę! zatrzymam go gwałtem! Oho, gdybym go puścił, jednego białego poranku powędrowałby na księżyc!

Cinq Semaines en ballon 007

Tego samego wieczora Kennedy, trochę niespokojny, trochę zrozpaczony, wsiadł na kolej żelazną w General Railway station i nazajutrz przyjechał do Londynu.

W trzy kwadranse potem wysiadł z dorożki przed domkiem doktora, Soho square, Greek street; wszedł do sieni i pięścią potężnie zastukał do drzwi.

Fergusson sam otworzył.

— Dick? — rzekł niebardzo zdziwiony.

— On sam, — odpowiedział Kennedy.

— Co się stało, kochany Dicku, przyjeżdżasz do Londynu w porze polowania?

— A do Londynu.

— I po co?

— Niedopuścić niesłychanego szaleństwa.

— Szaleństwa? — zapytał doktór.

— Czy prawda co stoi w tym dzienniku? — odpowiedział Kennedy, wyciągając numer Daily Telegraph.

— A, to o tem mówisz... Te dzienniki są wielkie gaduły! Ale siadajże kochany Dicku.

— Nie siądę. Czy na prawdę masz zamiar przedsięwziąć tę podróż?

— Na prawdę; przygotowania idą szybko i...

— Pokaż mi te rzeczy, potłucze je na miazgę! Dawaj!

Zacny Szkot na piękne się rozzłościł.

— Uspokój się kochany Dicku, — rzekł doktór. Pojmuję twoje rozdrażnienie. Masz do mnie urazę, żem dotychczas nie zawiadomił cię o swych nowych projektach.

— Nazywa to nowemi projektami!

— Byłem bardzo zajęty, — ciągnął dalej Samuel nie dopuszczając przerwy, — miałem wiele do roboty! Ale bądź spokojny, nie odjechałbym nie napisawszy wprzód do ciebie....

— Bardzo dbam o to....

— Bo mam zamiar zabrać cię z sobą.

Szkot podskoczył jak dziki kozieł.

— Braciszku! chcesz widzę by nas obydwóch zamknęli w szpitalu Betheemskim![4]

— Stanowczo rachowałem na ciebie, kochany Dicku, i wybrałem usunąwszy wielu innych.

Kennedy milczał osłupiały.

— Wsłuchaj mię cierpliwie dziesięć minut, — mówił spokojnie doktór, — a sam mi podziękujesz.

— Mówisz serjo?

— Najzupełniej serjo.

— A jeśli nie zechce ci towarzyszyć?

— Zechcesz.

— Ale wreszcie, jeśli odmówię?

— Więc sam pojadę.

— Siadajmy, — rzekł strzelec i mówmy bez namiętności. Kiedy już nie żartujesz, warto rzecz roztrząsnąć.

— Roztrząśniemy jedząc śniadanie, jeśli pozwolisz kochany Dicku.

Dwaj przyjaciele usiedli naprzeciw siebie przy stoliku, między stosem pokrajanych bułek z masłem i zimnem mięsiwem z jednej, a ogromnym imbrykiem z herbatą z drugiej strony.

— Kochany Samuelu, — mówił myśliwy, — twój projekt jest niedorzeczny! niemożliwy! nie ma w sobie nic praktycznego.

— O tem wydamy sąd po próbie.

— Ależ właśnie próbować nie trzeba.

— Dla czego, mój drogi?

— A niebezpieczeństwa, a przeszkody wszelkiego rodzaju!

— Przeszkody, — odpowiedział poważnie Fergusson, — są wynalezione na to by je zwyciężyć; co do niebezpieczeństw, powiedz proszę, kto może się pochwalić że ich umknie? Wszystko jest niebezpieczeństwem w tem życiu; może być bardzo niebezpieczne usiąść za stołem, lub włożyć kapelusz na głowę; zresztą trzeba patrzyć na to co ma nas spotkać jakby już spotkało, i w przyszłości widzieć teraźniejszość, bo przyszłość jest tylko trochę oddaloną teraźniejszością.

— Oh! oh! — rzekł Kennedy wzruszając ramionami. Zawsze jesteś fatalista!

— Zawsze, ale w dobrem znaczeniu tego wyrazu. Zajmujmy się więc tem jedynie, co los nam gotuje i nie zapominajmy przysłowia: kto ma wisieć nie utonie.

Nie było co na to odpowiedzieć, ale Kennedy próbował różnych argumentów, które łatwo sobie wyobrazić, a zbyt długiem byłoby powtarzać.

— Ależ nakoniec, — rzekł po godzinie dyskussji, — jeżeli koniecznie chcesz przebyć całą szerokość Afryki, jeśli to jest potrzebne do twego szczęścia, czemu nie wybierzesz dróg zwyczajnych?

— Czemu? — odpowiedział doktór zapalając się: bo dotychczas wszystkie usiłowania się nie powiodły! Bo od Mungo-Parka zamordowanego nad Nigrem, do Vogla, który znikł w Wadai, od Oudney zmarłego w Murmur, Clappertona zmarłego w Sakatu, do Francuza Maizan porąbanego na sztuki, od majora Laing zabitego przez Tuaregów, do Roschera z Hamburga, zamordowanego w r. 1860, tylko liczne ofiary zapisano w martyrologjum afrykańskiem! Bo walczyć z żywiołami, głodem, pragnieniem, gorączką, z drapieżniejszemi zwierzęty i sroższemi jeszcze ludźmi, jest niepodobieństwem! Bo co nie da się zrobić jednym sposobem, trzeba próbować drugim! Bo nakoniec gdzie nie można przejść środkiem, trzeba obejść bokiem, lub przesunąć się wierzchem.

— Gdyby szło tylko o jazdę wierzchem, — odparł Kennedy, — ale latać po obłokach!

— Posłuchaj, — rzekł doktór z krwią najzimniejszą, — czego się mam obawiać? Przypuścisz zapewne, żem przedsięwziął wszelkie środki ostrożności by nie wypaść z balonu, jeśli przeto mię zawiedzie, znajdę się na ziemi w warunkach podobnych jak każdy inny podróżnik; ale mój balon nie zawiedzie, tego się nie obawiam.

— Owszem, trzeba się obawiać.

— Nie, kochany Dicku. Spodziewam się nie rozłączyć z nim przed dostaniem na zachodnie brzegi Afryki. Mając balon wszystko jest możliwe, bez niego wpadam w niebezpieczeństwa i przeszkody, których doświadczyły inne wyprawy; mając balon nie lękam się ani spieki, ani ulewy, ani nawałnicy, ani wichru simunu, ani klimatów niezdrowych, ani zwierząt drapieżnych, ani ludzi! Jeśli mi za gorąco unoszę się w górę, jeśli zimno spuszczam się niżej, przelecę góry, przepaście, nie lękam się burzy. Podróżuję bez znużenia, zatrzymuje się nie potrzebując spoczynku! Unoszę się nad nowemi grodami! Lecę z szybkością huraganu, to w obłokach, to o kilkadziesiąt łokci od ziemi, i przed mojemi oczyma rozwija się mappa afrykańska na wielkim atlasie świata!

Poczciwy Kennedy widocznie był wzruszony, ale mu sprawiało zawrót w głowie opowiadanie przyjaciela. Z podziwieniem i obawą patrzył na przyjaciela; zdawało mu się, że już kołysze się w obłokach.

— No zobaczmy, kochany Samuelu, powiedz otwarcie, wynalazłeś sposób kierowania balonem?

— Bynajmniej. To utopja.

— Ale w takim razie pójdziesz....

— Gdzie poprowadzi Opatrzność, zawsze jednak ze wschodu na zachód.

— Dla czegóż to?

— Bo liczę na pomoc wiatrów perjodycznych, których kierunek jest stały.

— A! w istocie! — rzekł namyślając się Kennedy; wiatry perjodyczne.... zapewne.... od biedy..... jest w tem coś...

— Jest coś! ależ mój zacny przyjacielu, jest wszystko. Rząd angielski oddał do mojego rozporządzenia statek przewozowy; ułożono się tak, że około przypuszczalnego czasu mojego przybycia, trzy lub cztery okręty krążyć będą przy brzegach zachodnich. Za trzy miesiące najdalej będę w Zanzibar, gdzie napełnię balon i puścimy się razem....

— Razem! — zawołał Dick.

— Może jeszcze masz jaki zarzut? Mów, przyjacielu Kennedy.

— Nie jeden, lecz tysiące; ale między innemi, pytam cię: jeśli zamierzasz zwiedzić kraj, i według woli wznosić się lub opuszczać, oczywiście stanie się to ze stratą gazu; dotychczas tak się działo, i to właśnie stało na przeszkodzie długim wędrówkom powietrznym.

— Kochany Dicku, powiem ci tylko jedno: nie stracę ani odrobiny gazu.

— I według woli będziesz spuszczał się na ziemię?

— Tak.

— Jakże zrobisz?

— To moja tajemnica, przyjacielu Dicku. Ufaj i przyjm moje godło: Excelsior.

— Niech będzie Excelsior, — odpowiedział myśliwy, który ani słowa nie umiał po łacinie.

Postanowił jednak wszelkiemi sposoby nie dopuścić odjazdu swego przyjaciela. Udał przeto że podziela jego zdanie i miał go na oku. Ze swej strony Samuel miał oko zwrócone na przygotowania do podróży.



ROZDZIAŁ IV.


Doktór Fergusson nie na chybi trafi wybrał swą drogę powietrzną; dobrze rozważył gdzie obrać miejsce wyjazdu i nie bez przyczyny postanowił wznieść się z wyspy Zanzibar. Wyspa ta leży przy wschodnim brzegu Afryki, pod 6 stopniem szerokości południowej, to jest o czterysta trzydzieści mil jeograficznych niżej równika[5].

Z tej wyspy wyruszyła ostatnia wyprawa do Wielkich Jezior, dla odkrycia źródeł Nilu.

Wypada jednak dodać, jakie odkrycia doktór Fergusson spodziewał się połączyć z sobą. Były dwie główne wyprawy: doktora Barth w r. 1849 i poruczników Burton i Speke w r. 1858.

Cinq Semaines en ballon 008

Doktór Barth, rodem z Hamburga, otrzymał dla siebie i swego rodaka Overwega pozwolenie przyłączenia się do wyprawy Anglika Richardson, któremu powierzono missję do Sudanu.

Rozległy ten kraj leży między 15 i 10 stopniem szerokości północnej, t. j. by doń się dostać, należało posunąć się więcej niż tysiąc pięćset mil wewnątrz Afryki[6].

Okolica ta znaną była dotychczas jedynie z podróży Denhama, Clappertona i Oudneya w r.1822 do1824. Richardson, Barth i Overweg, pałając żądzą posunięcia dalej poszukiwań, przybywają jak ich poprzednicy do Tunis i Trypolis, i dostają się do Mursuku, stolicy Fezanu.

Wówczas opuszczają linię pionowa i skręcają na zachód ku Gath, wziąwszy za przewodników Tuaregów. Po różnych przygodach, w których wielokrotnie wystawiali się na łupieztwa, zdzierstwa i zbrojną napaść, karawana ich przybywa w październiku do rozległej oazy Asben. Tu doktór Barth odłącza się od towarzyszów, robi wycieczkę do miasta Agades i łączy się znowu z wyprawą, która wyrusza dalej 12 grudnia. Przybywają do prowincji Damergu; trzej podróżni powtórnie się rozłączają, Barth obiera drogę do Kano, dokąd przybywa po długich wysileniach i opłaciwszy znaczny haracz.

Mimo gwałtownej gorączki, z jednym tylko sługą opuszcza to miasto 7 marca. Głównym celem jego podróży było poznanie jeziora Czad, od którego dzieliło go jeszcze sto pięćdziesiąt mil (przeszło 22 mile polskie). Posuwa się więc na wschód i przybywa do miasta Zurikolo w Bornu, które jest zawiązkiem ogromnego państwa środkowego w Afryce. Tu dowiaduje się o śmierci Richardsona, który padł ofiarą znojów i umartwień. Przybywa do Kuku stolicy Bornu, nad brzegami jeziora. Nakoniec po trzech tygodniach, d. 14 kwietnia, a po dwunastu i pół miesiącach od wyjścia z Tripolis, dostaje się do miasta Ngornu.

D. 29 marca 1851 r. zwiedza z Overwegiem królestwo Adomaua, na południu jezior, i dostaje się do miasta Yola, niżej nieco 9 stopnia szerokości północnej. Dalej już na południe śmiały wędrowiec przedrzeć się nie mógł.

W sierpniu wraca do Kuka, ztąd kolejno przebiega Mondarę, Bargimi, Kanem i posuwa się na wschód, aż do miasta Masena, leżącego pod 17 stop. 20’ długości zachodniej[7].

Po śmierci Overwega, swego ostatniego towarzysza, d. 25 listopada 1852 r. zagłębia się na zachód, zwiedza Sokoto, przepływa Niger i przybywa do Tombuktu, gdzie ośm miesięcy cierpi wielką nędzę, wystawiony na zdzierstwa i niegodziwe obejście szeików. Ale Fulanowie nie mogą ścierpieć obecności chrześcianina w swojem mieście i grożą mu śmiercią. Doktór ucieka 17 marca 1854 r., dostaje się na granicę, tu trzydzieści trzy dni znosi najsroższe umartwienia, w listopadzie wraca do Kano, a ztąd do Kuka i po czteromiesięcznem oczekiwaniu, udaje mu się dostać napowrót do Denam, zkąd w końcu sierpnia 1855 r. przybywa do Tripolis. D. 7 września powrócił sam do Londynu.

Taka była podróż śmiałego Bartha.

Doktór Fergusson starannie zanotował, iż się zatrzymał na 4 stopniu szerokości północnej i 17 długości zachodniej.

Obaczmy teraz co zrobili w Afryce wschodniej porucznicy Barton i Speke.

Różne wyprawy w górę Nilu, nigdy nie mogły dotrzeć do źródeł tajemniczych tej rzeki. Według sprawozdania niemieckiego lekarza Ferdynanda Werne, wyprawa dokonana w r. 1840 pod opieką Mehmeda Alego, zatrzymała się w Gondokoro między 4 i 5 równoleżnikiem północnym.

W r. l855, Sabaudczyk Brun Rollet, mianowany konsulem sardyńskim w Sudanie wschodnim, na miejsce niedawno zmarłego Vauriga, wyjechał z Kartum i pod nazwiskiem kupca Jakuba, handlując gumą i kością słoniową, dotarł do Belenja za 4 stopień, lecz zachorowawszy wrócił do Kartum i umarł 1857 r.

Ani doktór Peney, inspektor służby zdrowia w Egipcie, który na małym steamerze dostał się o stopień niżej od Gondokoro i umarł z umartwień w Kartum, ani Wenecjanin Miani, który okrążywszy katarakty niżej Gondokoro, dotarł do 2 równoleżnika, — ani wreszcie kupiec maltański Andrzej Debono, który dalej jeszcze posunął swoją wycieczkę po Nilu, — nie mogli przejść nieprzebytej granicy.

W r. 1859 Wilhelm Lejean, wysłany od rządu francuskiego, udał się morzem Czerwonem do Kartum i puścił się na Nil z czterdziestu ludźmi; ale nie mógł dostać się za Gondokoro, tak wielkie groziło mu niebezpieczeństwo od murzynów. Wyprawa pod przewodnictwem p. Escayraca de Lauture również próbowała dotrzeć do sławnych źródeł.

Ale fatalna granica zawsze zatrzymywała podróżnych; niegdyś wysłańcy Nerona dostali się do 9 stopnia szerokości; tak więc w przeciągu ośmnastu wieków zyskano zaledwie 5 lub 6 stopni, czyli trzysta do trzystu sześćdziesięciu mil jeograficznych (niecałe 52 mile polskie).

Kilku podróżnych próbowali dostać się do źródeł Nilu od zachodnich brzegów Afryki.

Od r. 1768 do 1772, Szkot Bruce wyruszywszy z Mansua portu Abisynji, zwiedził zwaliska Axum, widział źródła Nilu tam gdzie ich nie było i wrócił nie osiągnąwszy ważniejszych rezultatów.

W r. 1844 misjonarz angielski dr. Krapf założył osadę w Monbaz na brzegach Zangwebaru, i wraz z missjonarzem Rebmann odkrył dwie góry o trzysta mil od brzegu; są to góry Kilimadziaro i Kenie, które przebyli w części podróżnicy Heuglin i Thomston.

W r. 1845 Francuz Maizan wylądował sam w Bamajo naprzeciw Zanzibar i dostał się do Deżela Mora, gdzie naczelnik stracił go śmiercią okrutną.

W sierpniu 1849 r. młody podróżnik Roscher z Hamburga wyjechał z karawaną kupców arabskich i dostał się do jeziora Nyassa, ale tu podczas snu został zamordowany.

Nakoniec w r. 1857 porucznik Burton i Speke, obydwaj oficerowie armji bengalskiej, wysłani zostali przez Towarzystwo Jeograficzne londyńskie na zbadanie Wielkich Jezior afrykańskich; dnia 17 czerwca opuścili Zanzibar i skierowali się prosto na Zachód.

Po czterech miesiącach niesłychanych cierpień, obdarci, pozbawieni sług, przybyli do Kaze, punktu zbornego kupców i karawan; znajdowali się w państwie Księżycowem; tu zebrali szacowne wiadomości o obyczajach, rządzie, religji, zwierzętach i roślinności kraju; następnie skierowali się ku pierwszemu z Wielkich Jezior, nazwiskiem Tanganaike, które leży między 3 i 8 stopniem szerokości południowej, i zwiedzili rozmaite ludy nadbrzeżne, powiększej części ludożercze.

D. 26 maja opuścili te okolice i wrócili do Kaze 20 czerwca. Tu Burton wyczerpany, leżał chory kilka miesięcy; tymczasem Speke zrobił wycieczkę o trzysta mil do jeziora Ukereue, które zobaczył 3 sierpnia, ale miał tylko oglądać jego część w 2 stopniu i 30’ szerokości.

Powrócił do Kaze 25 sierpnia i zabrał się z Burtonem do Zanzibar, dokąd przybyli w marcu następującego roku. Dwaj ci śmiali badacze wrócili do Anglji, i Towarzystwo Jeograficzne w Paryżu przeznaczyło im roczną nagrodę.

Doktór Fergusson starannie zanotował, że nie przeszli 2 stopnia szerokości południowej, ani 29 stopnia długości wschodniej.

Chodziło więc o połączenie poszukiwań Burtona i Speke z odkryciami doktora Barth, to się znaczy, należało poznać Afrykę na przestrzeni więcej niż 12 stopni.



ROZDZIAŁ V.


Doktor Fergusson przyspieszał przygotowania do odjazdu; sam kierował budową powietrznego okrętu, wprowadzając doń pewne zmiany, które jednak były jego tajemnicą.

Oddawna już uczył się języka arabskiego i innych narzeczy afrykańskich; przy wielkiej zdolności do języków, wkrótce zrobił znaczne postępy.

Tymczasem jego przyjaciel myśliwy, nie odstępował go na krok; jak się zdaje obawiał się, by doktor nie uleciał w obłoki słowa nie rzekłszy; prawił mu ciągle bardzo przekonywające rzeczy, które jednak nie przekonały Samuela Fergusson, błagał i zaklinał patetycznie, ale doktór nie dał się wzruszyć. Dick czuł, że mu się z rąk wymyka.

Biedny Szkot w istocie godzien był litości; z przerażeniem patrzył na błękity niebios; we śnie kołysał się w obłokach i co noc spadał na ziemię z niezmiernych wysokości.

Dodać należy, iż podczas tych snów dręczących, dwa razy spadł z łóżka. Pobiegł co żywo do Fergussona i pokazał mu guz na głowie.

— A jednak, — dodał dobrodusznie, — tylko trzy stopy wysokości! nie więcej! a patrz jaki guz! Osądź teraz!

Ta melancholiczna przestroga nie wzruszyła doktora.

— Nie spadniemy, — odpowiedział.

— Ależ przecie, jeśli spadniemy?

— Nie spadniemy.

Na tak kategoryczne oświadczenie, Kennedy nie wiedział co odpowiedzieć.

Szczególniej przywodziło do rozpaczy Dicka to, że doktor zdawał się zapominać zupełnie o jego osobistości, jakby dlań jej nie było, i uważał Kennedy jako nieodwołalnie przeznaczonego na towarzysza swej podróży. O tem nie mógł powątpiewać. Samuel niesłychanie nadużywał zaimków i słów w pierwszej osobie liczby mnogiej.

My... będziemy gotowi... odjedziem...

I zaimka dzierżawczego w liczbie pojedynczej:

Nasz balon... nasza łódka... nasze badania...

Nakoniec tegoż zaimka w liczbie mnogiej:

Nasze przygotowania.... nasze odkrycia... nasze podróże powietrzne.

Dreszcze przejmowały Dicka, chociaż mocno postanowił nie jechać; ale nie chciał nazbyt sprzeciwiać się przyjacielowi. Wyznajmy nawet, iż nie zdając sobie sprawy ze swego postępku, cichaczem sprowadził z Edymburga odzież podróżną i najlepsze strzelby myśliwskie.

Jednego dnia przyznawszy, iż byłoby szczęście niesłychane, gdyby na tysiąc przypadków jeden się powiódł, udał że uczyni zadość życzeniom doktora, ale zamierzywszy odłożyć do nieograniczonego czasu tę podróż, wynajdywał najrozmaitsze pozory i wykręty. Czy wyprawa jest rzeczywiście użyteczną i stosowną? Czy istotnie potrzeba odkryć źródła Nilu?... Czy będzie to praca dla szczęścia ludzkości?... Czy wreszcie ludy afrykańskie będą szczęśliwsze, gdy zostaną ucywilizowane? Alboż nakoniec jest pewnem, że oświata jest w Europie, nie zaś w Afryce?.... Kto wie? Możeby lepiej było poczekać? Przyjdzie czas, że ktoś przewędruje w szerz Afrykę, w sposób mniej ryzykowny... Za miesiąc, za pół roku, za rok niewątpliwie znajdzie się podróżnik....

Te wykręty sprawiły skutek przeciwny i doktór drżał z niecierpliwości.

— Więc chcesz nieszczęsny Dicku, fałszywy przyjacielu, by chwała tych poszukiwań dostała się innemu? Mamże kłamać swej przeszłości? cofać się przed lada przeszkodą? i nikczemnem wahaniem odwdzięczać za to co zrobił dla mnie rząd angielski i Towarzystwo królewskie w Londynie?

— Ale... — odparł Kennedy, który miał wielkie upodobanie w tym spójniku.

— Ale, — rzekł doktór, — czyż nie wiesz, że nasza podróż wpłynie na powodzenie teraźniejszych przedsięwzięć? Czyż nie słyszałeś, że nowi badacze posuwają się ku środkowi Afryki?

— Jednakże....

— Słuchaj mię uważnie Dicku, i spójrz na tę mappę.

Dick spojrzał z rezygnacją.

— Płyń w górę Nilu, — rzekł Fergusson.

— Płynę, — odpowiedział uległy Szkot.

— Przybądź do Gondokoro.

— Już tam jestem.

I Kennedy pomyślał jak łatwa jest taka podróż.... na mappie.

Cinq Semaines en ballon 009

— Weź cyrkiel i jeden koniec oprzyj na tem mieście, po za które nie przeszli najśmielsi wędrowcy.

— Oparłem.

— A teraz szukaj przy brzegach wyspy Zanzibar, pod szóstym stopniem szerokości południowej.

— Mam ją.

— A teraz idź tym równoleżnikiem i przybądź do Kaze.

— Przybyłem.

— Suń się w górę po 33 stopniu długości aż do ujścia jeziora Ukereue, do miejsca gdzie się zatrzymał porucznik Speke.

— Jestem! trochę dalej, byłbym wpadł w jezioro!

— Otóż! czy wiesz co godzi się przypuszczać z objaśnień danych przez mieszkańców nadbrzeżnych?

— Ani się domyślam.

— Że to jezioro, którego dolna granica jest pod 2 stopniem 30 szerokości, musi się ciągnąć również półtrzecia stopnia powyżej Równika.

— Doprawdy!

— Otóż z północnego końca tryska strumień wody, który musi się łączyć z Nilem, jeśli nie jest samym Nilem.

— A to ciekawe.

— Oprzyj drugi koniec cyrkla na tym końcu jeziora Ukereue.

— Oparłem, przyjacielu Fergusson.

— Ile liczysz stopni między dwoma końcami?

— Dwa zaledwie.

— A wiesz ile to czyni, Dicku?

— Wcale nie wiem.

— To czyni ledwie sto dwadzieścia mil jeograficznych (przeszło 35 mil pols.), to jest nic.

— Prawie nic, Samuelu.

— A czy wiesz co się dzieje w tej chwili?

— Nie wiem, jak mi Bóg miły!

— Słuchaj więc. Towarzystwo jeograficzne uznało za rzecz niezmiernej wagi poznać jezioro, które ujrzał Speke. Pod jego opieką porucznik, dziś kapitan Speke, wraz z kapitanem Grant z armji indyjskiej, na czele licznej i dobrze opatrzonej wyprawy, wyruszyli ku jezioru, po którego zwiedzeniu mają wrócić do Gondokoro; dostali zapomogi przeszło pięć tysięcy funtów szt., a gubernator Przylądka oddał do ich rozporządzenia żołnierzy hottentockich; wyjechali z Zanzibar w końcu października 1860 r. Tymczasem Anglik John Petherick, konsul królowej w Kartum, dostał z ministerjum spraw zagranicznych około siedmset funt. szterl., za które kupi dostateczną ilość żywności i zawiezie ją na parowcu do Gondokoro; tu czekać ma na karawanę kapitana Speke i zaopatrzyć ją w żywność.

— Dobry pomysł, — rzekł Kennedy.

— Widzisz więc że czas nagli, jeśli chcemy brać udział w tych poszukiwaniach. Nie dość na tem; kiedy tak pewnym krokiem zdążają w celu odkrycia źródeł Nilu, inni podróżni śmiało idą w sam środek Afryki.

— Pieszo? — zapytał Kennedy.

— Pieszo, — odpowiedział doktór, nie postrzegając przymówki. Doktór Krapf zamierza przedrzeć się na zachód przez Dżob, rzekę płynącą pod Równikiem. Baron Decken wyjechał z Monbar, obejrzał góry Kenia i Kilimandżiaro i przedziera się ku środkowi Afryki.

— Zawsze pieszo?

— Zawsze pieszo lub na grzbiecie muła.

— To dla mnie zupełnie jedno, — odpowiedział Kennedy.

— Nakoniec, ciągnął dalej doktór, p. Heuglin wice-konsul austrjacki w Kartum, urządził bardzo ważną wyprawę, której pierwszym celem jest wynaleźć podróżnika Vogla, co jak ci wiadomo, w r. 1853 wysłany był do Sudanu i dzielił prace doktora Barth. W r. 1856 opuścił Bornu i postanowił zbadać kraj nieznany miedzy jeziorem Czad i Darfur. Owóż od tego czasu zniknął. Według listów otrzymanych w czerwcu l860 r. w Aleksandrji, miał być zamordowany z rozkazu króla Wadai, ale inne listy, które doktor Hartmann przesłał do ojca podróżnika, utrzymują według opowiadań jednego fellata z Bornu, że Vogel trzymany jest jako jeniec w Wara; jeszcze więc nie stracono wszelkiej nadziei. Utworzył się komitet pod prezydencją księcia Sasko-Koburg-Gotajskiego; mój przyjaciel Petermann jest jego sekretarzem; zebrano składki narodowe na wyprawę, do której przyłączyło się wielu uczonych; p. Heuglin wyjechał z Massua w czerwcu na poszukiwanie Vogla, a współcześnie ma zbadać kraj między Nilem i Czad, to jest połączyć odkrycia kapitana Speke z pracami doktora Barth. Takim sposobem przejdą Afrykę od wschodu na zachód[8].

— A więc, — powiedział Szkot, — kiedy wszystko wiąże się tak ładnie, na cóż my tam potrzebni?

Doktór Fergusson nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.



ROZDZIAŁ VI.


Cinq Semaines en ballon 010

Doktór Fergusson miał służącego imieniem Joe (Józiek). Doskonały ten chłopak, zawsze wesół, z niezachwianem zaufaniem i poświęceniem bez granic, przywiązany był do swego pana. Niepodobna wymyśleć lepszego sługi. Fergusson powierzył mu całe gospodarstwo kawalerskie i dobrze na tem wychodził. Rzadki i poczciwy Joe! sam zarządzał obiad trafiając do smaku swego pana, pakował rzeczy do podróży nie zapominając o skarpetkach i koszulach, posiadał wszystkie klucze i tajemnice swego pana, i nienadużywał zaufania!

Ale też w oczach poczciwego Joe doktór był człowiekiem nadzwyczajnym; z jakiem uszanowaniem i ufnością słuchał jego postanowień! Gdy przemówił Fergusson, szaleniec chyba miałby mu co do zarzucenia. Cokolwiek pomyślał, było trafne, cokolwiek powiedział, rozumne, cokolwiek rozkazał, wykonalne, cokolwiek przedsięwziął, możliwe, cokolwiek dokonał, godne podziwienia. Joe dałby się porąbać na sztuki, a nie zmieniłby opinji o swoim panu.

Kiedy więc doktor powziął myśl podroży powietrznej po Afryce, Joe uważał projekt za rzecz już postanowioną i dokonaną; nie było przeszkód; doktór Fergusson już odjechał ze swym wiernym sługą, bo poczciwy chłopak wiedział dobrze, iż należeć będzie do podróży.

Zresztą mógł być bardzo użyteczny, miał bowiem wiele sprytu i był niesłychanie zwinny. Gdyby potrzebny był professor gimnastyczny dla małp Zoological Garden, które przecież nie należą do ociężałych zwierząt, Joe niezawodnie otrzymałby tę posadę. Zabawka dlań było skakać, piąć się w górę, rzucać na złamanie karku i wykonywać mnóstwo sztuk niemożliwych.

Fergusson był głową, Kennedy ramieniem, a Joe ręką. Towarzyszył swemu panu w kilku podróżach i miał już pewien sobie właściwy pokost naukowy; ale szczególniej odznaczał się spokojną filozofją i przedziwny optymizmem; wszystko zdawało mu się łatwe, logiczne, naturalne, a następnie nigdy nie widział potrzeby skarżyć się i narzekać.

Prócz innych przymiotów, miał zdumiewającą siłę i doniosłość wzroku; jak Moestlin i professor Kepler, mógł bez lunety rozróżnić księżyce Jowisza i policzyć w grupie plejad, czternaście gwiazd, z których ostatnie są dziewiątej wielkości. Nie wbijało go to w pychę; owszem, każdemu kłaniał się z daleka, a przy sposobności doskonale posługiwał się swemi oczyma.

Znając nieograniczone zaufanie Joe do doktora, nie trzeba się dziwić, że zacny sługa ciągle się spierał z Kennedym, zresztą z należnem dlań uszanowaniem.

Jeden wątpił, drugi wierzył; jeden był przezorną roztropnością, drugi ślepem zaufaniem; doktór stał w środku między powątpiewaniem i wiara, i prawdę mówiąc, nie troszczył się o obydwóch.

— Cóż, panie Kennedy? — mówił Joe.

— A co, mój chłopcze?

— Czas się zbliża! podobno wybieramy się na księżyc.

— Zapewne mówisz o ziemi Księżycowej, która nie leży tak daleko; ale bądź spokojny, podróż to niemniej niebezpieczna.

— Niebezpieczna! z takim człowiekiem jak doktór Fergusson!

— Nie chcę cię pozbawiać złudzeń, mój poczciwy Joe; ale to jego przedsięwzięcie jest po prostu niedorzeczne i nie pojedzie.

— Nie pojedzie! Chybaś pan nie widział jego balonu w warsztatach pp. Mittchell na Borough[9].

— Ani myślę iść oglądać.

— Szkoda panie! jest co widzieć. Śliczny pojazd! Jaka zgrabna łódka! jak nam w niej będzie wygodnie!

— Myślisz więc towarzyszyć swemu panu?

— Ja panie? — odparł Joe z przekonaniem; — ależ na krok go nie odstąpię! Tegoby jeszcze brakowało! zostawić go samego, gdyśmy razem cały świat obiegli! A któż go wesprze gdy będzie zmęczony? Kto mu poda dłoń silną, gdy zechce przeskoczyć przepaść? kto nad nim będzie czuwał gdy zachoruje? Nie Panie Dick, Joe będzie zawsze na swem stanowisku przy doktorze Fergusson.

— Dzielny chłopiec!

— Zresztą pan będzie z nami, dodał Joe.

— Niewątpliwie, — odparł Kennedy; — to jest, pojadę z wami, by do ostatniej chwili nie pozwolić Samuelowi na podobne szaleństwo! Pojadę nawet do Zanzibar, by i tam ręka przyjaciela powstrzymała go od niedorzecznego projektu.

— Z przeproszeniem pańskiem, nic pan nie powstrzymasz. Mój pan nie jest półgłówkiem; długo rozmyśla nim co przedsięweźmie, a gdy poweźmie postanowienie, sam djabeł nic z nim nie poradzi.

— Zobaczymy.

— Niech się pan nie łudzi. A przytem, rzecz wielkiej wagi byś pan z nami jechał. Dla takiego jak pan myśliwca, Afryka jest cudownym krajem. Tak więc pod żadnym względem nie pożałujesz pan podróży.

— Niewątpliwie, nie pożałuję, jeśli zwłaszcza uparty Samuel usłucha głosu rozsądku.

— Ale ale, — rzekł Joe, — czy pan wie że dzisiaj ważenie?

— Jakie ważenie?

— A tak, mój pan wraz z panem i mną będziemy się ważyć wszyscy trzej.

— Jak dżokeje!

— Jak dżokeje. Tylko niech pan będzie spokojny, nie ogłodzim pana byś mniej ciężał. Weźmiemy pana jak jesteś.

— Nie dam się ważyć, stanowczo rzekł Szkot.

— Ależ panie, podobno to jest potrzebne dla jego machiny.

— No, to się jego machina bezemnie obejdzie.

— Doprawdy! a gdybyśmy z powodu niedokładnych rachunków, nie mogli wznieść się w powietrze!

— Na honor! tego mi właśnie trzeba!

— Ależ panie Kennedy, mój pan niebawem po nas przyjdzie.

— Nie pójdę.

— Nie zechce mu pan robić tej przykrości.

— Zrobię.

— Ba! — rzekł śmiejąc się Joe. Pan tak mówi bo go tu nie ma, ale jak przyjdzie i powie panu: „Dicku (z przeproszeniem pańskiem), potrzebuję dokładnie poznać twój ciężar,“ pójdziesz pan, zaręczam.

— Nie pójdę.

W tej chwili wrócił doktor do swojej pracowni, gdzie się toczyła ta rozmowa: spojrzał na Kennedy, który jakoś był markotny.

— Dicku, rzekł, pójdź z Joe; potrzebuje wiedzieć ile obydwaj ważycie.

— Ale...

— Możesz nie zdejmować kapelusza. Chodź.

I Kennedy poszedł.

Wszyscy trzej udali się do warsztatu pp. Mittchell, gdzie była przygotowana waga rzymska. W istocie doktór potrzebował poznać ciężar swych towarzyszów, by ustalić równowagę powietrznego statku. Skinął na Dicka, by stąpił na szalę wagi; ten usłuchał mówiąc półgłosem:

— Dobrze! dobrze! to do niczego nie obowiązuje.

— Sto pięćdziesiąt pięć funtów, — rzekł doktor zapisując liczbę w pugilaresie.

— Czy jestem za ciężki?

— O nie, panie Kennedy; zresztą ja jestem lekki, to stanie jedno za drugie.

Cinq Semaines en ballon 011

I to mówiąc Joe z zapałem zajął miejsce myśliwca, omało nie obaliwszy wagi; stanął jak Wellington, który przy wejściu do Hyde-Park małpuje Achillesa, i był wspaniały nawet bez tarczy.

— Sto dwadzieścia funtów, zapisał doktór.

— E! e! — uśmiechnął się zadowolony Joe.

Dla czego się uśmiechał, sam nie umiałby powiedzieć.

— Kolej na mnie. — rzekł Fergusson, i zapisał na swój rachunek sto trzydzieści pięć funtów.

— Wszyscy trzej, — rzekł, — ważymy tylko czterysta funtów.

— Ale proszę pana, — powiedział Joe, — jeśli tego potrzeba do pańskiej wyprawy, to będę się głodził i schudnę jeszcze o dwadzieścia funtów.

— Nie trzeba mój chłopcze, — odpowiedział doktór; możesz jeść ile zechcesz; oto masz półkorony, racz się do woli.



ROZDZIAŁ VII.


Doktór Fergusson oddawna zajmował się szczegółami swej wyprawy. Łatwo pojąć, że balon, ten cudowny rydwan powietrzny, był przedmiotem nieustannej jego troskliwości.

Naprzód, nie chcąc nadawać zbyt wielkich rozmiarów statkowi powietrznemu, postanowił napełnić go gazem wodorodnym, który jest czternaście i pół razy lżejszy od powietrza. Wyrób tego gazu jest łatwy i najlepiej daje się stosować do doświadczeń żeglugi powietrznej.

Po dokładnem obliczaniu doktór się przekonał, że wszystkie niezbędne przedmioty w podróży ważyć będą cztery tysiące funtów, należało przeto otrzymać siłę; podnoszenia balonu, zdolną unieść ten ciężar.

Cztery tysiące funtów ciężaru znaczy to samo, co wypróżnienie czterdziestu czterech tysięcy ośmiuset czterdziestu siedmiu stóp sześciennych powietrza, czyli co na jedno wychodzi, czterdzieści cztery tysiące ośmset czterdzieści siedm stóp sześciennych powietrza waży blisko cztery tysiące funtów.

Dając balonowi zdolność czterdziestu czterech tysięcy ośmiuset czterdziestu siedmiu stóp sześciennych i zamiast powietrza zapełniając go gazem wodorodnym, który, czternaście i pół razy lżejszy, waży tylko dwieście siedmdziesiat sześć funtów, nastaje zerwanie równowagi czyli różnica o trzy tysiące siedmset dwadzieścia cztery funty. Ta to różnica między ciężarem gazu zawartego w balonie i ciężarem otaczającego powietrza, stanowi siłę wzlotu balonu.

Gdyby jednak wpuszczono do balonu czterdzieści cztery tysiące ośmset czterdzieści stóp sześciennych gazu o którym mowa, byłby całkowicie napełniony; tak atoli nie należy czynić, bo w miarę jak statek wznosi się w mniej zgęszczone warstwy powietrza, gaz w nim zawarty staje się rozprężliwszym i mógłby rozerwać statek. Pospolicie więc zapełniają tylko dwie trzecie balonu.

Ale doktór mając pewien projekt sobie znany, postanowił tylko w połowie zapełnić statek, a ponieważ chodziło o zabranie czterdziestu czterech tysięcy ośmiuset czterdziestu siedmiu stóp sześciennych wodorodu, dać balonowi zdolność prawie podwójną.

Nadał balonowi formę podłużna jako wygodniejszą; średnica pozioma miała pięćdziesiąt stóp, a średnica pionowa siedmdziesiat pięć[10]; otrzymał więc sferoidę o sile wzlotu dziewięćdziesięciu tysięcy stóp sześciennych.

Doktór Fergusson miałby większe szansę powodzenia, gdyby mógł użyć dwóch balonów; bo gdyby jeden pękł w powietrzu, możnaby, wyrzuciwszy balast, utrzymywać się w obłokach z pomocą drugiego. Ale kierowanie dwoma statkami powietrznemi jest rzeczą nader trudną, zwłaszcza gdy chodzi o utrzymanie równej siły wzlotu.

Po dojrzałym namyśle, Fergusson urządził swój statek w ten sposób, że otrzymał korzyści dwóch balonów, a uniknął ich niedogodności; zbudował bowiem dwa nierównej wielkości i jeden zamknął w drugim. Balon zewnętrzny, którego rozmiary podaliśmy wyżej, zawierał mniejszy tego samego kształtu, który miał tylko czterdzieści pięć stóp średnicy poziomej, a sześćdziesiąt ośm średnicy pionowej. Siła przeto wewnętrznego balonu równała się sześćdziesięciu siedmiu tysiącom stóp sześciennych; pływał w otaczającym go gazie, a klapa otwierająca się z jednego balonu do drugiego, w potrzebie utrzymywała między niemi kommunikacje.

Takie urządzenie tę miało korzyść, że gdy potrzeba było upuścić gazu by zbliżyć się ku ziemi, wypuszczano naprzód gaz z wielkiego balonu, który choćby zupełnie został wypróżniony, jeszcze niniejszy balon zostawał nietknięty; wówczas można było zrzucić zewnętrzna powłokę, jako ciężar nieużyteczny, a pozostały drugi statek powietrzny, należycie zapełniony gazem, dzielnie opierał się wiatrom.

Nadto, wrazie przypadku rozdarcia zewnętrznego balonu, drugi pozostawał nietknięty.

Obydwa balony zbudowane były z lyońskiej kitajki w kraty, powleczonej gutaperczą. Materja ta gumo-żywiczna zupełnie jest nieprzenikliwa i niedostępna kwasom i gazom. U wyższego bieguna globu, gdzie wysilenie jest największe, kitajka złożona bywa we dwoje.

Taka powłoka mogła utrzymać gaz bardzo długo. Dziewięć jej stop kwadratowych ważyło pół funta, a ponieważ powierzchnia balonu miała blisko jedenaście tysięcy sześćset stóp kwadratowych, więc cała powłoka ważyła sześćset pięćdziesiąt funtów. Powłoka wewnętrznego balonu miała tylko dziewięć tysięcy dwieście stóp kwadratowych powierzchni i nie ważyła więcej nad pięćset dziesięć funtów, czyli razem tysiąc sto sześćdziesiąt funtów.

Sznur do dźwigania łódki skręcony był z mocnej konopi; dwie klapy, niby ster okrętu, były osobliwym przedmiotem troskliwości doktora.

Łódka kulistego kształtu, stóp piętnaście średnicy, zbudowaną była z łoziny, opatrzonej cienkiemi obręczami żelaznemi, a u spodu elastycznemi sprężynami dla osłabienia uderzeń. Wraz ze sznurem ważyła dwieście ośmdziesiąt funtów.

Prócz tego doktor kazał zrobić dwie skrzynie blaszane, grubości dwóch linji; łączyły je z sobą rury opatrzone kruczkami; dołączył do tego rurę wężową dwa cale średnicy, składającą się z dwóch ramion prostych nierównej długości; dłuższe miało dwadzieścia pięć, a krótsze stóp piętnaście.

Skrzynie blaszane ustawione były w łodzi tak, by jak najmniej zajmowały miejsca; rura wężowa, którą miano dopasować później, zapakowaną była oddzielnie wraz z silnym stosem elektrycznym Buntzena. Przyrząd ten tak dowcipnie był skombinowany, że wraz z dwudziestu pięciu garncami wody zawartemi w osobnej skrzyni, ważył tylko siedmset funtów.

Narzędzia przeznaczone do podróży, składały się z dwóch barometrów, dwóch termometrów, dwóch bussoli, sextanta, dwóch chronometrów, sztucznego poziomu i altazimuta do poznawania przedmiotów dalekich i niedostępnych. Obserwatorjum w Greenwich ofiarowało swą pomoc doktorowi, który zresztą nie zamierzał czynić doświadczeń fizycznych, lecz tylko chciał znać swój kierunek i oznaczyć położenie głównych rzek, gór i miast.

Zaopatrzył się w trzy mocne kotwice żelazne i w lekką, a trwałą drabinkę jedwabną pięćdziesiąt stóp długą.

Obrachował dokładnie ciężar zapasów żywności, składających się z herbaty, kawy, solonego mięsa i pennikanu, mieszaniny która w małej objętości zawierała dużo rzeczy pożywnych. Oprócz dostatecznego zapasu wódki, miał jeszcze dwie skrzynie na wodę, z których każda mogła zawierać dwadzieścia pięć garncy.

Spożywanie tych pokarmów zwolna zmniejszać musiało ciężar unoszony przez statek powietrzny, wiedzieć bowiem trzeba, że nadzwyczajnie jest czułą równowaga balonu w atmosferze i że strata nieznaczącego prawie ciężaru nie mało zmienia siłę wzlotu.

Doktor nie zapominał o namiocie który miał pokrywać część łodzi, ani o kołdrach które stanowiły całą pościel podróżnych, ani wreszcie o strzelbach myśliwca, zapasie kul i prochu.

Oto ogół jego rachunków:


Fergusson 135 funt.
Kennedy 153
Joe 120
Ciężar pierwszego balonu 650
Ciężar drugiego balonu 510
Łódź i sznury 280
Kotwice, narzędzia, } 190
Strzelby, kołdry,
Namiot, sprzęty różne
Mięso, pennikan, } 386
Suchary, herbata,
Cukier, wódka
Woda 400
Aparaty 700
Ciężar wodorodu 276
Balast 200

razem 4000 funt.


Tyle przedmiotów składało się na 4000 funtów które doktór Fergusson zamierzał unieść w powietrze: zabierał tylko dwieście funtów balastu, na nieprzewidziany wypadek, liczył bowiem na to, że dzięki swemu aparatowi, nie będzie go używał.



ROZDZIAŁ VIII.


Około 10 lutego przygotowania zbliżały się ku końcowi, statki powietrzne zamknięte jeden w drugim były zupełnie ukończone, wytrzymały mocne ciśnienie powietrza wpartego wewnątrz, i ta próba dowiodła iż były trwałe i starannie zbudowane.

Joe nie posiadał się z radości; nieustannie przechadzał się i Greek street do warsztatów pp. Mittchell, zawsze zajęty, uszczęśliwiony, chętnie dawał objaśnienia każdemu kto go chciał i nie chciał słuchać, dumny nadewszystko iż będzie towarzyszył swemu panu. Zdaje się nawet, że pokazując statek powietrzny, objaśniając pomysły i plany doktora, a szczególniej pokazując go ciekawym w oknie lub gdy przechodził ulicą — dzielny chłopiec zyskał kilkanaście złotówek: i nie dziwota, miał zupełne prawo korzystać trochę z podziwiania i ciekawości swych współczesnych.

Dnia 16 lutego, okręt Resolute zarzucił kotwicę w Greenwich. Był tu parowiec szrubowy o sile ośmiuset beczek, dzielny biegun, któremu polecono było zaopatrzyć w żywność ostatnią wyprawę, sir Jamesa Ross do bieguna północnego. Dowódca statku kapitan Pennet uchodził za uprzejmego człowieka, i wielce zajmował się podróżą doktora, którego znał i cenił oddawna. Ten Pennet był raczej uczonym niż żołnierzem; pomimo to statek jego dźwigał cztery armatki, które nikomu nic nie zrobiły złego i tylko sprawiały huk najspokojniejszy w świecie.

Cinq Semaines en ballon 012

Spod okrętu Resolute uprzątnięto w ten sposób, by mógł wygodnie pomieścić statek powietrzny, który z wielką ostrożnością przeniesiono d. 18 lutego i starannie zapakowano; łódka i jej przybory, kotwice, sznury, żywność, skrzynie do wody, które miano napełnić na miejscu, wszystko ułożono pod okiem Fergussona.

Zabrano także dziesięć beczek kwasu siarczanego i dziesięć beczek starego żelaztwa, dla wyrobu gazu wodorodnego. Ilość to więcej niż dostateczna, ale należało przewidywać możliwe straty. Aparat do wydobywania gazu z trzydziestu beczułek, także zapakowano na dnie okrętu.

Różne te przygotowania ukończono wieczorem d. 18 lutego. Dwa wygodne pokoiki przeznaczono dla doktora Fergusson i jego przyjaciela Kennedy. Ten ostatni ciągle przysięgając że nie pojedzie, zabrał na pokład cały arsenał myśliwski, dwie wyborne strzelby i celną dubeltówkę z fabryki Purdey Moore i Dickson w Edymburgu; taką bronią strzelec mógł z odległości dwóch tysięcy kroków wpakować kulę w oko dzikiej kozy; wziął jeszcze dwa rewolwery Colt o sześciu strzałach na nieprzewidzianą potrzebę; zapas prochu, kul, ołowiu i gotowe ładunki w dostateczne ilości, co wszystko nie przewyższało ciężaru oznaczonego przez doktora.

Trzej podróżni wsiedli na pokład dnia 19 lutego, przyjęci z wielkiemi względami przez kapitana i oficerów; doktór zawsze zimny i cały zajęty swą wyprawą, Dick wzruszony choć nie chciał tego pokazać, Joe uszczęśliwiony i pełen konceptów; wkrótce też stał się trefnisiem marynarzy.

D. 20 Towarzystwo Królewskie Jeograficzne dało wielki obiad pożegnamy dla doktora Fergusson i Kennedy. Kapitan Pennet i jego oficerowie należeli do uczty nader ożywionej i pełnej pochlebnych wiwatów; tyle wznoszono zdrowia, że każdy z biesiadników miał setki lat życia zabezpieczone. Sir Francis M. prezydował ze wzruszeniem pełnem godności.

Ku wielkiemu zawstydzeniu swojemu. Dick Kennedy przyjmować musiał powinszowania i życzenia. Gdy biesiadnicy wypili zdrowie „nieustraszonego Fergussona, chwały Anglji,“ z kolei musiano pić, zdrowie „niemniej odważnego Kennedy, jego śmiałego towarzysza.“

Dick rumienił się po białka, co wzięto za skromność: podwoiły się oklaski, Dick rumienił się jeszcze bardziej.

Przy wetach przybywa posłaniec od królowej z życzeniami dla dwóch podróżnych. Nowe toasty na cześć dostojnej monarchini.

O północy po czułych pożegnaniach i gorących uściskach, rozeszli się biesiadnicy.

Łodzie okrętu Resolute czekały u mostu Westminsterskiego; kapitan wsiadł z podróżnemi oficerami, i szybki pęd Tamizy poniósł ich ku Greenwich.

O pierwszej po północy wszyscy spali na pokładzie.

Nazajutrz 21 lutego, o trzeciej z rana zawarczały kotły, o piątej zdjęto kotwicę i Resolute, sunął ku ujściu Tamizy.

Nie potrzebujem mówić, że wyłącznym niemal przedmiotem rozmów na pokładzie, była wyprawa doktora Fergusson. Mąż ten takie budził zaufanie, że wkrótce, z wyjątkiem Szkota, nikt nie powątpiewał o powodzeniu przedsięwzięcia.

Cinq Semaines en ballon 013

W godziny wolne od zatrudnień, doktór wykładał prawdziwy kurs jeografji oficerom osady. Młodzi ci ludzie namiętnie zapalali się na opowiadania odkryć uczynionych od lat czterdziestu w Afryce; mówił im o podróżach Bartha, Burtona, Speke i Grant’a i opisywał tajemniczą okolicę, w której ze wszech stron zapuszczali się uczeni badacze. Od północy młody Duveyrier zwiedził Saharę i przywiózł do Paryża naczelników Tuaregów. Z polecenia rządu francuzkiego przygotowywały się dwie wyprawy, które, jedna od północy druga od zachodu, miały się spotkać w Tombuktu. Na południu niestrudzony Livingstone ciągle zbliżał się ku równikowi, a od marca 1862 wraz z Mackensie zmierzał ku źródłom rzeki Rowonia. Niewątpliwie, nim wiek XIX upłynie, Afryka odsłoni tajniki, które kryje w swem łonie od sześciu tysięcy lat.

Zajęcie słuchaczów Fergussona doszło do najwyższego stopnia, gdy im opowiedział szczegóły przygotowań do swojej podróży; pragnęli sprawdzić obrachowanie, obrzucali go zarzutami, i doktor chętnie przyjmował dysputy.

Szczególniej dziwili się, że brał tak szczupłe zapasy żywności. Pewnego dnia jeden z oficerów pytał o to doktora.

— To was dziwi? odpowiedział Fergusson.

— Niewątpliwie.

— A jak pan sądzisz, jak długo potrwa moja podróż? Kilka miesięcy? Błędne przypuszczenie. Gdyby przeciągnęła się podróż, bylibyśmy zgubieni — nigdy nie ujrzanoby nas żywych na zachodnim brzegu Afryki. Wiesz pan o tem, że od Zanzibar do brzegów Senegalu jest tylko trzy tysiące pięćset, dajmy na to cztery tysiące mil[11]. Otóż robiąc po dwieście czterdzieści mil[12] przez dwanaście godzin, co jeszcze nie przechodzi szybkości jazdy na naszych kolejach żelaznych, podróżując dniem i nocą, w ciągu tygodnia przelecielibyśmy cała Afrykę.

— Ale w takim razie nie mógłbyś pan zdejmować planów jeograficznych, ani poznać kraju.

— To też, odpowiedział doktor, jestem panem swego balonu, według woli wznoszę się lub spuszczam, zatrzymuję się gdy zechcę, zwłaszcza jeśli mi grożą zbyt gwałtowne prądy wiatru.

— A spotkasz je pan niezawodnie, — wtrącił kapitan Pennet; — zdarzają się tam huragany, które pędzą dwieście czterdzieści mil na godzinę.

— Widzicie więc panowie, że przy takiej szybkości można w pół dnia przebyć szerokość całej Afryki; wstawszy w Zanzibar, możnaby położyć się spać w Saint-Louis.

— Ale, — odparł oficer, — czyż balon może lecić z taką szybkością.

— Jużeśmy to widzieli, — odpowiedział Fergusson.

— I wytrzymał natarcie wiatru?

— Najzupełniej. Było to w czasie koronacji Napoleona w r. 1804. Żeglarz powietrzny Garnerin puścił z Paryża o jedenastej wieczorem balon z takim napisem złotemi literami: „Paryż, 25 frimaire, XIII roku, Koronacja cesarza Napoleona przez Jego Świętobliwość Piusa VII.“ Nazajutrz o piątej rano mieszkańcy Rzymu widzieli ten sam balon nad Watykanem, zkąd przebiegłszy pola rzymskie, spadł na jezioro Bracciano. Widzicie więc panowie, że balon może wytrzymać pęd wiatru najszybszy.

— Balon, zgoda; ale człowiek. — odważył się wtrącić Kennedy.

— I człowiek także! Albowiem balon zawsze jest nieruchomy względnie do otaczającego powietrza; nie on biegnie, ale samo powietrze z nim razem; to też zapal świecę w swej łódce, a płomień nawet się nie zachwieje. Gdyby żeglarz powietrzny wsiadł do balonu Garnerina, nicby nie ucierpiał od szybkości pędu. Zresztą nie myślę doświadczać podobnej gwałtowności lotu, mogę nocą zaczepić się u jakiego drzewa lub wzgórza i nie omieszkam korzystać ze sposobności. Wreszcie zabieramy żywności na dwa miesiące, a mój zręczny myśliwy obficie dostarczy zwierzyny, ilekroć spuścim się na ziemię.

— Ach, panie Kennedy! co za wyborna gratka! — zawołał młody miczman, patrząc z zazdrością na Szkota.

— Nie mówiąc o tem, — dodał drugi, — że oprócz przyjemności zyskasz pan sławę ogromną.

— Panowie, — odpowiedział myśliwy, — bardzo mi są przyjemne wasze.... grzeczności.... ale przyjąć ich nie widzę się w prawie...

— Jakto! — z wszech stron zawołano, — alboż pan nie pojedziesz?

— Nie pojadę.

— Nie będziesz pan towarzyszył doktorowi Fergusson?

— Nietylko że nie będę, ale sam postaram się go odwieść od przedsięwzięcia.

Wszystkich oczy zwróciły się na doktora.

— Nie słuchajcie go panowie, — odpowiedział spokojnie Fergusson. O takich rzeczach nie trzeba z nim rozprawiać; w gruncie wie doskonale, że pojedzie.

— Na świętego Patrycego! — zawołał Kennedy, — klnę się....

— Nie klnij, przyjacielu Dicku; jesteś zmierzony, zważony wraz z prochem, kulami i strzelbami; wiec nie ma o czem mówić.

Jakoż od tego dnia aż do przyjazdu do Zanzibar Dick nie otworzył gęby i milczał jak ryba.



ROZDZIAŁ IX.


Parowiec Resolute szybko płynął ku Przylądkowi Dobrej Nadziei; 30 marca, we dwadzieścia siedm dni po odjeździe z Londynu, ujrzano na widnokręgu górę Stołu, a u stóp amfiteatru pagórków ukazało się miasto Przylądka i wkrótce Resolute zarzucił kotwice w porcie. Kapitan zatrzymał się na jeden dzień dla zabrania węgla i nazajutrz okręt popłynął ku południowi, okrążył południowy koniec Afryki i wpłyną do kanału Mozambickiego.

Joe nie pierwszą odbywał podróż morską; wkrótce rozgościł się na pokładzie jak u siebie; każdy go lubił za otwartość i humor wesoły; znaczna część sławy jego pana spadała na niego. Słuchano go jak wyroczni, i jeśli się mylił, to nie więcej jak drudzy wieszcze.

Cinq Semaines en ballon 014

I kiedy doktór wykładał kurs jeografji w gronie oficerów, Joe królował na przodzie okrętu, i na swój sposób opowiadał historję, w czem zresztą wyprzedzili go najwięksi historycy wszystkich czasów.

Naturalnie najwięcej mówiono o podroży powietrznej; kilku niedowiarków wystawili na ciężką prób wymowę Joego, ale wreszcie gdy uwierzono, wyobraźnia majtków, przy pomocy Joego, nie znała już rzeczy niemożliwych.

Świetny opowiadacz łatwo wmówił w swoich słuchaczy, że po tej podróży odbędą inną. Był to tylko początek długiego szeregu przedsięwzięć nadludzkich.

— Bo to, przyjaciele, gdy raz zasmakuje się w tego rodzaju jaździe, niepodobna już obyć się bez niej, to też na przyszły raz, zamiast wędrować przy brzegach ziemi, suniem prosto przed siebie, het w górę.

— Dobryś! więc na księżyc! — rzekł jeden zachwycony słuchacz.

— Gdzie zaś na księżyc! — odparł Joe; — dalibóg nie, to zbyt pospolita podróż! każdy wędruje na księżyc! Zresztą nie ma tam wody, trzeba jej brać znaczne zapasy, a nawet powietrze we flaszeczkach, jeśli się dba o oddychanie.

— Ba! a jeśli tam jest żytniówka? — zapytał majtek, wielki amator tego trunku.

— Nawet żytniówki nie ma, mój poczciwcze. Nie, na księżyc nie pojedziem, ale powędrujem na piękne gwiazdy, na rozkoszne planety, o których mój pan tak często mi mówił. Zaczniem od zwiedzenia Saturna...

— Tego co ma obręcz? — zapytał podoficer.

— Tak jest, obrączkę ślubną. Niewiadome tylko co się stało z jego małżonką!

— Aj! pojedziecie tak wysoko! — zawołał zdumiony majtek-uczeń. — Wiec twój pan chyba jest djabłem?...

— Zbyt jest dobry na djabła.

— A po Saturnie? — zapytał jeden z niecierpliwszych słuchaczy.

— Po Saturnie? No, złożym wizytę Jowiszowi; zabawny to kraj; dnie mają tam dziewięć i pół godzin, rzecz wygodna dla leniwców; a znowu lata trwają po lat dwanaście, co jest korzystnem dla ludzi którym tylko pół roku zostało do życia. Przedłuży to trochę ich istnienie!

— Lat dwanaście? — powtórzył uczeń.

— Tak mój mały; w owej okolicy ssałbyś jeszcze piersi swej mamy, a ten stary co ma pięćdziesiątkę z okładem, byłby czteroletniem pacholęciem.

— To nie do uwierzenia! — zawołali wszyscy słuchacze.

— Szczera prawda, — zapewnił Joe. Cóż chcecie? kto uporczywie gnuśnieje na tym biednym świecie, niczego się nie nauczy i zawsze będzie ciemny jak sak. Pojedźcie na Jowisza, a zobaczycie! Tylko trzeba się tam ostro trzymać, bo jest dużo księżyców, z któremi nie przelewki.

I śmiano się, ale po trosze wierzono. Prawił im o Neptunie, gdzie gościnnie podejmują marynarzów, o Marsie, gdzie burmistrzują wojskowi, co z czasem staje się nieznośnem. Merkury świat nieładny, sami złodzieje i handlarze, a tak do siebie podobni, że trudno ich rozróżnić. Nakoniec odmalował im zachwycający obraz Wenery.

— A gdy wrócimy z tej wyprawy, kończył wesoły Joe, ozdobią nas krzyżem Południa, jaśniejącym tam w górze na surducie Pana Boga.

— I zasłużycie na to! — odpowiedzieli majtkowie.

Na takich gawędach płynęły długie godziny na przodzie okrętu, a tymczasem w kajucie kapitana toczyła się uczona rozmowa.

Pewnego dnia rozmawiano o kierunku balonów i proszono Fergussona aby powiedział swoje zdanie w tym przedmiocie.

— Nie sądzę, — rzekł, — aby można kierować balonami. Znam wszystkie systemy jakie zastosować próbowano, ale ani jeden się nie przydał, ani jeden nie okazał się praktycznym. Pojmujecie panowie, że musiałem zajmować się tym przedmiotem, tak dla mnie ważnym, ale niepodobna mi było rozstrzygnąć kwestją z pomocą środków, jakich dostarcza dotychczasowa nauka mechaniki. Należałoby odkryć motora niesłychanej potęgi i niemożliwej lekkości! A i tak niepodobna byłoby oprzeć się silnym prądom powietrza! Zresztą dotychczas więcej się zajmowano kierowaniem łódki niż balonu. To błąd wielki.

— A jednakże, — zarzucono, — wielkie zachodzi podobieństwo między statkiem powietrznym i okrętem, którym kierują dowolnie.

— Nie, — odpowiedział doktor Fergusson, — podobieństwo jest małe, albo zgoła żadne. Powietrze daleko jest rzadsze od wody, w której okręt w połowie zanurzony, gdy statek powietrzny całkowicie pływa w atmosferze i pozostaje nieruchomy w stosunku do otaczającego płynu.

— Tak więc sądzisz pan, że nauka aerostatyczna wypowiedziała już ostatnie swoje słowo?

— Bynajmniej! bynajmniej! Należy szukać czegoś innego i jeśli nie można kierować balonu, przynajmniej trzeba go utrzymywać w przyjaznych prądach atmosferycznych. W miarę jak statek powietrzny wznosi się do góry, prądy te stają się jednostajniejsze i w jednym pędzą kierunku; nie zakłócają biegu wichry panujące w dolinach i na górach, które jak wiadomo, są główną przyczyną zmiany kierunku wiatru i nierówności pędu. Otóż raz oznaczywszy dobrze pasy powietrza wzniesione nad temi okolicami, można wybrać stosowne prądy.

— Ale w takim razie, — odparł kapitan Pennet żeby się do nich dostać, trzeba nieustannie wznosi się i opuszczać. A w tem właśnie jest cała trudność kochany doktorze.

— Z powodu, kochany kapitanie?

— Chciejmy się porozumieć: w zwyczajnych przejażdżkach powietrznych nie stanowi to ani trudności, ani przeszkody, ale w długich podróżach rzecz inna.

— Z powodu?

— Bo wznosisz się rzucając balast, a spuszczasz tracąc gaz, a przy takiem gospodarstwie prędko wyczerpią się zapasy balastu i gazu.

— Kochany Pennet, właśnie w tem cała kwestja. W tem leży jedyna trudność, którą nauka przezwyciężyć powinna. Nie chodzi o kierowanie balonu, ale o ruch z góry na dół i odwrotnie, bez marnowania gazu który jest jego siłą, krwią i duszą, jeśli można się tak wyrazić.

— Masz słuszność, kochany doktorze, ale trudności tej jeszcze nie rozwiązano, ani tego sposobu nie wynaleziono.

— Przepraszam, wynaleziono.

— Kto wynalazł?

— Ja.

— Pan?

— Pojmujesz pan zapewne, że inaczej nie odważyłbym się puszczać w podróż powietrzną przez całą szerokość Afryki. Po dwudziestu czterech godzinach nie miałbym ani odrobiny gazu.

— Ależ pan nie mówiłeś o tem w Anglji?

— Nie mówiłem. Unikałem rozpraw publicznych, bo mi się wydawały nieużyteczne. Czyniłem potajemnie doświadczenia przygotowawcze i byłem z nich zadowolony; więc nie potrzebowałem nowych objaśnień.

— A zatem, drogi Fergussonie, powiesz nam swoją tajemnicę.

— Z całego serca, panowie; sposób mój jest bardzo prosty.

Uwaga słuchaczów wytężyła się do najwyższego stopnia; doktór spokojnie zabrał głos i tak mówił:



ROZDZIAŁ X.


„Często już, panowie, probowano wznosić się i spuszczać bez straty gazu i balastu. Podróżnik powietrzny francuzki pan Meunier chciał osiągnąć ten cel, ściskając powietrze by mu nadać większą sprężystość. Belgijczyk doktor van Hecke z pomocą skrzydeł rozwijał siłę pionową, która jednak w wielu razach okazała się niedostateczną. W ogóle praktyczne rezultaty tych rożnych sposobów były małego znaczenia.

Postanowiłem tedy rozwiązać kwestję radykalnie. Naprzód usuwam zupełnie balast, zastawiając go tylko na nie przewidziany wypadek, jak np. gdy mój aparat pęknie, lab zmuszony będę natychmiast wznieść się w górę unikając niespodzianej przeszkody.

Moje środki wzlotu i spuszczania się polegają jedynie na rozszerzaniu i ścieśnianiu gazu zamkniętego wewnątrz balonu, z pomocy rozmaitych temperatur.

Rezultat ten otrzymuję w taki sposób:

Widzieliście żem wraz z łódką zapakował kilka skrzyń którego użytku nie znacie. Skrzyń tych jest pięć.

Pierwsza zawiera dwadzieścia pięć garncy wody do której dodaje kilka kropli kwasu siarczanego aby powiększyć jej zdolność przeprowadzania cieplika, i rozkładam ją z pomocą silnego stosu Buntzena. Woda jak wiadomo, składa się z dwóch części wodorodu i jednej części kwasorodu.

Pod działaniem stosu, kwasoród biegunem dodatnim przechodzi do drugiej skrzyni. Trzecia na niej położona i dwa razy mocniejsza, przyjmuje wodoród wprowadzony biegunem ujemnym.

Kruczki z których jeden ma otwór dwa razy większy niż drugi, utrzymują kommunikacje tych dwóch skrzyń z czwartą, zwaną skrzynią mięszaniny. W istocie bowiem w niej mięszają się dwa gazy powstałe z rozkładu wody. Moc tej skrzyni mięszaniny dochodzi czterdziestu jednej stóp sześciennych. W górnej części tej skrzyni jest rurka platynowa z kruczkiem.

A teraz pojmujecie, panowie: aparat który wam opisałem jest poprostu piecykiem do gazu wodorodnego i kwasorodnego którego stopień gorąca przewyższa piece kuźni.

To powiedziawszy przechodzę do drugiej części aparatu.

Z dolnej części mego balonu szczelnie zamkniętej wychodzą dwie rury przedzielone małą przestrzenią. Jedna sięga górnych warstw kwasu wodorodnego, druga warstwa dolnych.

Dwie te rury w pewnych odstępach zesztukowane są kauczukiem, aby mogły naginać się według kołysań balonu.

Obydwie ciągną się do łódki i giną w skrzyni żelaznej, cylindrowego kształtu, zwanej skrzynią cieplika, i zamkniętej w obu końcach grubemi krążkami z tegoż metalu.

Rura z dolnej części warstwy balonu wchodzi do cylindra krążkiem spodnim tworząc rodzaj wężownicy szrubowej, której pierścienie sięgają prawie górnego dna skrzyni. Tu rura zagina się pod stożek którego wklęsła podstawa półkulistego sklepienia obrócona jest na dół.

Otóż ze szczytu tego stożka wychodzi druga rura, która jakeśmy powiedzieli sięga wyższych warstw balonu.

Kuliste sklepienie stożka jest z platyny, aby nie stopiło się pod działaniem piecyka gazowego, który znajduje się w głębi skrzyni żelaznej wśród wężownicy śrubowej, a końce jego płomienia zlekka dotykają kulistej podstawy stożka.

Wiadomo wam panowie, czem jest kaloryfer do ogrzewania pokojów. Wiadomo, że powietrze z pokoju przepycha w rury a natomiast wpuszcza temperaturę cieplejszą. Otóż to co opisałem, jest właściwie kaloryferem.

W istocie, cóż się dzieje? Skoro się zapali w piecyku, rozgrzewa się wodoród wężownicy i wklęsłego stożka, i szybko pędzi do rury która go przeprowadza do wyższych warstw balonu. Poniżej wyrabia się próżnia i ściąga gaz z warstw niższych który z kolei rozgrzewa się i nieustannie zastępuje nowym. Tym sposobem tworzy się w rurach i wężownicy niezmiernie szybki prąd gazu, który wychodzi z balonu, wraca i ciągle się rozgrzewa.

Jeden stopień ciepła powiększa objętość gazu o 1/480, jeśli przeto podwyższę temperaturę o ośmnaście stopni, wodoród balonu rozszerzy się 18/480 razy czyli o tysiąc sześćset czternaście stóp sześćciennych, a przeto zajmie miejsce tysiąca sześćset siedmdziesięciu czterech stóp sześćciennych powietrza, co powiększy siłę wzlotu o sto sześćdziesiąt funtów. Jeśli podniosę temperaturę o sto ośmdziesiąt stopni, gaz rozszerzy się o 180/480, zastąpi szesnaście tysięcy siedmset czternaście stóp kubicznych powietrza a siła wzlotu wzrośnie o tysiąc sześćset funtów.

Pojmujecie więc panowie, że mogę łatwo otrzymać znaczne zerwanie równowagi. Objętość balonu tak obliczyłem, że będąc w połowie napełniony zastępuje ciężar powietrza zupełnie równy powierzchni gazu wodorodnego, łodzi z podróżnemi i wszelkich jej przyborów. Przy takiem wydęciu ma zupełną równowagę w powietrzu, nie wznosi się ani opada.

Dla dokonania wzlotu, z pomocą piecyka podwyższam temperaturę; przewyżka cieplika rozpręża gaz, bardziej wypełnia balon, który wznosi się w miarę jak rozszerzam wodoród.

Spuszczanie się dokonywa się naturalnie łagodząc działanie cieplika i ostudzając temperaturę. Tak więc wzlot w ogóle będzie nierównie szybszy od spadania. I to jest właśnie okoliczność bardzo szczęśliwa; nie mam potrzeby spuszczać się prędko, gdy przeciwnie szybko się wznosząc unikam przeszkód. Niebezpieczeństwa są na dole nie w górze.

Zresztą jak wam mówiłem mam pewną ilość balastu z którego pomocą mogę wznieść się jeszcze prędzej, jeśli okaże się potrzeba. Klapa u biegunu górnego jest tylko klapą bezpieczeństwa. Balon ma zawsze ten sam ładunek gazu; zmiany w temperaturze jego same sprawiają wszelkie ruchy, bądź wzlotu bądź opadania.

A teraz panowanie dodam jeszcze jeden szczegół praktyczny. Palenie się wodorodu i kwasorodu u szczytu piecyka wydaje parę wodną. Opatrzyłem więc dolną część skrzyni cylindrowej żelaznej rurą odprowadzającą wraz z klapą przez którą odchodzi para.

Oto są cyfry dokładne: Dwadzieścia pięć garncy wody rozłożonej na pierwiastki składowe daje dwieście funtów wodorodu. Przedstawia to tysiąc ośmset dziewięćdziesiąt stóp sześćściennych pierwszego gazu, a trzy tysiące siedmset ośmdziesiąt stóp sześćściennych drugiego; razem pięć tysięcy sześćset siedmdziesiąt stóp sześćściennych mięszaniny.

Otóż kruczek mego piecyka odkręcony zupełnie wypuszcza dwadzieścia siedm stóp sześćściennych na godzinę wraz z płomieniem najmniej sześć razy silniejszym od płomienia wielkich latarni do oświetlenia. W przecięciu więc, utrzymując balon na wysokości nie zbyt znacznej, wypalę na godzinę nie więcej nad dziewięć stóp; dwadzieścia pięć garncy wody przedstawiają więc sześćset trzydzieści godzin żeglugi powietrznej, czyli więcej niż dwadzieścia sześć dni.

Ponieważ zaś mogę dowolnie spuszczać się na ziemię i odnawiać zapas wody na drodze, podróż moja przeciągnąć się może jak najdłużej.

Taka jest moja tajemnica panowie; sposób prosty, a jak wszystkie rzeczy proste, zapewniony ma powodzenie. Rozszerzanie i ścieśnianie gazu w balonie, oto jedyny środek, nie potrzebujący ani kłopotliwych skrzydeł, ani innych działaczy mechanicznych. Kaloryfer do sprawienia zmian w temperaturze, piecyk do ogrzewania go — nie są to rzeczy niewygodne i ciężkie. Sądzę przeto że połączyłem wszystkie warunki zapewniające powodzenie.“

Doktór Fergusson skończył swą mowę, a słuchacze przyklasnęli mu z całego serca. Nie mogli wynaleść zarzutu, bo wszystko było przewidziane i rozwiązane.

— Jednakże — rzekł kapitan — podróż może być niebezpieczną.

— Co to szkodzi — odpowiedział z prostotą, doktór — jeśli jest praktyczną?



ROZDZIAŁ XI.


Wiatr stale przyjazny przyspieszył bieg okrętu Resolute ku miejscu przeznaczenia. Szczególniej na kanale Mozambickim żegluga była spokojna. Podróż morska dobrze wróżyła o podróży powietrznej. Każdy niecierpliwie wyglądał chwili przybycia i pragnął przyłożyć rękę do ostatnich przygotowań doktora Fergusson.

Cinq Semaines en ballon 015

Nakoniec statek zbliżył się do miasta Zanzibar, lezącego na wyspie tegoż nazwiska, i d. 15 kwietnia o jedenastej rano zarzucił kotwicę w porcie. Wyspa Zanzibar należy do imana Maskate, sprzymierzeńca Francji i Anglji; jest to niewątpliwie jedna najpiękniejszych kolonji. Do portu zawija mnóstwo okrętów z okolic sąsiednich. Wyspę dzieli od brzegów afrykańskich kanał, którego największa szerokość nie przechodzi trzydziestu mil (8 i pół mili niemieckiej).

Prowadzi rozległy handel gumą, kością słoniowa, a nadewszystko „czarnem mięsem,“ gdyż Zanzibar jest wielka targowicą niewolników. Tu gromadzą wszystkie łupy zdobyte w bitwach, które nieustannie staczają z sobą naczelnicy środkowej Afryki. Handel ten rozciąga się na cały brzeg wschodni aż do Nilu, i podróżny Lejean własnemi oczyma patrzył na jawną frymarkę ciała ludzkiego pod banderą francuzką.

Gdy Resulute przybił do brzegów, konsul angielski Zanzibaru stawił się na pokładzie do rozporządzenia doktora, o którego projektach wiedział od miesiąca z dzienników europejskich, ale dotychczas należał do licznej rzeszy niedowiarków.

— Wątpiłem, — rzekł podając rękę Samuelowi Fergusson, — ale teraz już nie wątpię.

Ofiarował swój własny dom na mieszkanie dla Fergussona, Dicka Kennedy i poczciwego Joe.

Za jego staraniem doktór otrzymał różne listy od kapitana Speke. Kapitan i jego towarzysze strasznie ucierpieli od głodu i nieznośnej pogody, nim dostali się do kraju Ugogo; z nadzwyczajną trudnością posuwali się naprzód, i nie mogli tak prędko dać o sobie wiadomości.

— Tych niebezpieczeństw i umartwień postaramy się uniknąć, — rzekł doktor.

Rzeczy trzech podróżnych przeniesione zostały do domu konsula. Zabierano się złożyć balon na brzegach Zanzibar; miejsce było dogodne przy ogromnym budynku, który mógł zasłonić od wschodniego wiatru. Olbrzymia ta wieża, podobna do beczki osadzonej na dnie, przy której sławna beczka Heidelberska wydałaby się zwyczajnym antałkiem, była rodzajem warowni, której strzegli uzbrojeni w dzidy Betuczowie, żołnierze załogi, leniwi i krzykliwi.

Ale gdy miano przenosić balon, ostrzeżono konsula, że ludność wyspy oprze się temu przemocy. Nic bardziej ślepego nad fanatyczne namiętności. Wiadomość o przyjeździe chrześcjanina, który miał ulecieć w obłoki, przyjęto z gniewem; murzyni bardziej rozdrażnieni niż Arabi, widzieli w tym projekcie zamach przeciw ich religji, gdyż wyobrażali sobie, że chciał urągać słońcu i księżycowi, które jak wiadomo, są przedmiotem czci ludów afrykańskich. Postanowili więc niedopuścić świętokradzkiej wyprawy.

Konsul zawiadomiony o tych usposobieniach, naradzał się z doktorem Fergusson i kapitanem Pennet. Dzielny dowódca okrętu nie chciał cofać się przed pogróżkami, ale wyperswadował mu przyjaciel.

— Oczywiście zwyciężylibyśmy krajowców, — rzekł; nawet żołnierze załogi imana, dopomogliby nam w potrzebie, ale kochany kapitanie, o przypadki nie trudno; lada uderzenie może zaszkodzić balonowi i udaremnić podróż; trzeba więc postępować najoględniej.

— Ale co począć? Wylądowawszy na brzegach Afryki, napotkamy też same trudności! Co czynić?

— Nic w świecie prostszego, — odpowiedział konsul. Widzisz pan te wyspy z tamtej strony portu? wysadźcie balon na jednej z nich, otoczcie się szpalerem majtków, a unikniecie niebezpieczeństwa.

— Wybornie, — rzekł doktór, — i możem wygodnie dokończyć przygotowań.

Kapitan usłuchał rady. Okręt Resolute zbliżył się do wyspy Kumbeni. Dnia 16 kwietnia rano, złożono balon w bezpiecznem miejscu na lądzie w gęstym lesie na stromym gruncie.

Cinq Semaines en ballon 016

Wbito dwa pale ośmdziesiąt stóp wysokie, w pewnej od siebie odległości, i z pomocą bloku podniesiono balon na sznurze; był on wówczas zupełnie próżny. Balon wewnętrzny uczepiony był u szczytu zewnętrznego tak, iż mógł być współcześnie podniesiony.

U spodu każdego balonu osadzono rury do wprowadzenia wodorodu.

Dzień następny, 17 kwietnia, upłynął na urządzaniu aparatu do wydobywania gazu; składał się on z trzydziestu beczek, w których rozkładano wodę za pomocą żelaztwa i kwasu siarczanego, złączonych z sobą w znacznej ilości wody. Wodoród przechodził do obszernej beczki środkowej, oczyściwszy się w przelocie, a ztad przechodził znów do każdego statku powietrznego rurami. Tym sposobem każden z nich zapełnił się oznaczoną dokładnie ilością gazu.

Do tej roboty użyto tysiąc ośmset siedmdziesiąt garncy kwasu siarczanego, szesnaście tysięcy pięćdziesiąt funtów żelaza i dziewięć tysięcy sto siedmdziesiąt garncy wody.

Cinq Semaines en ballon 017

Robota rozpoczęła się następnej nocy, około trzeciej z rana i trwała ośm godzin. Nazajutrz statek powietrzny wdzięcznie kołysał się nad łódką, utrzymywany za sznury znaczną liczbą worków pełnych ziemi. Aparat rozszerzania gazu osadzono starannie, a rury wychodzące z balonu, zostały szczelnie zatknięte w skrzyni cylindrowej.

Kotwice, sznury, narzędzia, kołdry podróżne, namiot, żywność i broń zajęły w łodzi naznaczone miejsce; zapasy wody sprowadzono z Zanzibar. Dwieście funtów balastu pomieszczone w pięćdziesięciu workach, złożono na dnie łodzi, tak jednak by zawsze były pod ręka.

Cinq Semaines en ballon 018

Około piątej wieczór ukończono wszystkie przygotowania, placówki nieustannie czuwały dokoła wyspy, a łodzie okrętu Resolute krążyły po kanale.

Murzyni nie przestawali wyrażać swego gniewu krzycząc, wykrzywiając się i łamiąc członki niemiłosiernie. Czarodzieje przebiegali rozdrażnione gromady, podburzając do walki; kilku fanatyków rzuciło się wpław ku wyspie, ale oddalono ich z łatwością.

Cinq Semaines en ballon 019

Wówczas rozpoczęły się czary i zaklęcia; sprowadzacze deszczu, którym się zdało że mogą rozkazywać chmurom, przywoływali na pomoc huragany i ulewy kamienne[13]; w tym celu zebrali liście różnych drzew kraju, gotowali je na wolnym ogniu, a tymczasem zabijano barana, zanurzając mu w sercu długą iglicę. Ale na złość wszelkim ceremonjom niebo ciągle było pogodne, próżno tylko krzyczeli i zabili barana.

Widząc to niepowodzenie, murzyni oddali się wściekłej hulatyce, upijając się tembo, gorącym trunkiem wyrabianym z drzewa kokosowego, i togwą, rodzajem bardzo mocnego piwa. Późno w noc rozlegały się ich śpiewy dzikie, przeciągłe.

Około szóstej wieczór podróżni zebrali się na ostatni obiad u kapitana i oficerów. Kennedy, którego nikt nie zapytywał, mruczał jakieś niewyraźne słowa i nie spuszczał z oczów doktora Fergusson.

Uczta była smutna. Zbliżenie się chwili stanowczej budziło przykre uwagi. Co przeznaczały losy tym śmiałym podróżnikom? Czy wrócą do swych przyjaciół i zasiądą u domowego ogniska? Jeśli balon zawiedzie, co poczną wśród ludów okrutnych, w okolicach nieznanych, w niezmiernych puszczach?

Te różne myśli trapiły rozdrażnione wyobraźnie. Doktór Fergusson zawsze zimny, zawsze nieczuły, gawędził o tem i owem. Ale napróżno usiłował rozproszyć smutek zaraźliwy: nikt nie był wesoły.

Obawiając się jakiej napaści na doktora i jego towarzyszów, zatrzymano ich na noc na pokładzie okrętu Resolute. O szóstej rano opuścili kajutę i udali się na wyspę Kumbeni.

Balon z lekka kołysał się pod tchnieniem wiatru wschodniego. Dwudziestu majtków ujęli sznury, a kapitan i oficerowie czekali na uroczysty odjazd.

Wówczas Kennedy zbliżył się do doktora, wziął go za rękę i rzekł:

— Tak więc, Samuelu, postanowiłeś jechać?

— Najmocniej postanowiłem, kochany Dicku.

— Wszak robiłem co mogłem by cię odwieść od podróży?

— Tak jest.

— Więc mam sumienie spokojne i jadę z tobą.

— Byłem tego pewny, — odpowiedział doktór, i mocne wzruszenie na chwilę zmieniło jego rysy.

Cinq Semaines en ballon 020

Nadszedł czas ostatnich pożegnań. Kapitan i jego oficerowie serdecznie uściskali nieustraszonych przyjaciół, nie wyjmując zacnego Joe, który był dumny i uszczęśliwiony. Każdy z obecnych pragnął dotknąć ręki doktora Fergusson.

O dziewiątej trzej towarzysze podróży wsiedli go łódki; doktor zapalił w piecyku i rozniecił mocne gorąco. Balon dotychczas trzymający się przy ziemi w doskonałej równowadze, po kilku minutach zaczął się wznosić i majtkowie musieli popuścić sznury. Łódka wzniosła się na stóp dwadzieścia.

— Przyjaciele, — zawołał doktór stając miedzy dwoma towarzyszami i zdejmując kapelusz, — dajmy naszemu okrętowi powietrznemu imię, które mu szczęście przyniesie! niech się nazywa Wiktorja!

Rozległy się grzmiące okrzyki:

— Niech żyje królowa! wiwat Anglja!

W tej chwili siła wzlotu niezmiernie wzrosła. Fergusson, Kennedy i Joe przesłali ostatnie pożegnania przyjaciołom.

— Puśćcie wszystko! — zawołał doktór.

I Wiktorja szybko uniosła się w obłoki — a Resolute na jej cześć strzelał z czterech swych armatek.



ROZDZIAŁ XII.


Pogoda była piękna, wiatr łagodny; Wiktorja wzniosła się prawie pionowo do wysokości 1,500 stóp, co wskazywało spadnięcie słupa barometrycznego o dwa cale bez dwóch linji.

Cinq Semaines en ballon 021

W takiej wysokości silniejszy prąd powietrza uniósł balon ku południo-zachodowi. Wyspa Zanzibar ukazała się w całości na tle morza; błonia przybrały postać próbek różnych barw materji, grube wiązanki drzew znaczyły bory i gąszcze.

Mieszkańcy wyspy mieli postać robaczków. Przeraźliwe ich krzyki zwolna głuchły w powietrzu i tylko strzały armatnie okrętu drgały w wewnętrznej wklęsłości balonu.

— Co za śliczny widok! zawołał Joe po raz pierwszy przerywając milczenie.

Nikt mu nie odpowiedział. Doktór obserwował zmiany barometryczne i notował różne szczegóły wzlotu. Kennedy patrzał i nie mógł się napatrzyć.

Promienie słońca przyszły w pomoc piecykowi, powiększyła się sprężystość powietrza. Wiktorja wzniosła się do wysokości 2,500 stóp.

Resolute wyglądał jak łódka rybacka, a brzegi Afryki kreśliły się wyraźnym pasem pienistym.

— Nikt z panów nie mówi? rzekł Joe.

— Patrzymy, — odpowiedział doktór zwracając lunetę ku lądowi.

— Ja muszę gadać.

— Ile ci się spodoba, mój chłopcze.

I Joe jął wykrzykiwać: — Ach! och! cudowne! dalibóg!

Przebywając morze, doktór uznał za stosowne utrzymywać się w równej wysokości; mógł bowiem obejrzeć większą przestrzeń brzegów; termometr i barometr zawieszone wewnątrz otwartego namiotu, miał ciągle na oku; drugi barometr umieszczony zewnątrz, miał służyć do obserwacji nocnych.

Po dwóch godzinach Wiktorja pędząc z szybkością więcej niż ośmiu mil na godzinę, zbliżyła się ku brzegom. Doktór postanowił zbliżyć się ku ziemi; złagodził płomień piecyka i wkrótce balon spuścił się na 300 stóp od ziemi.

Cinq Semaines en ballon 022

Znajdował się po nad Mrimą, które to nazwisko dają tej części wschodnich wybrzeży afrykańskich; gęste zarośla korzeniodrzewu (Rhizophora) osłaniały brzegi; opadnięte morze pozwalało widzieć te korzenie, które opłukiwały fale Oceanu Indyjskiego. Piasczyste wzgórza nadbrzeżne zaokrąglały się na widnokręgu, a góra Nguru sterczała wierzchołkiem w północno-zachodniej stronie.

Cinq Semaines en ballon 023

Wiktorja minęła wioskę, która na mapie doktora oznaczona, była nazwą Kaole. Zgromadzona cała ludność warczała z gniewu i trwogi; daremnie murzyni puszczali strzały na tego potwora powietrznego, który majestatycznie kołysał się po nad ich bezsilną wściekłością.

Wiatr dął ku południowi, ale kierunek ten niebardzo niepokoił doktora, owszem pozwalał mu zwiedzić drogę, którą wytknęli kapitanowie Burton i Speke.

Kennedy przerwał nakoniec milczenie i w wykrzyknikach współubiegał się z Joem.

— Fraszka dyliżanse! wołał jeden.

— Fraszka steamery! wołał drugi.

— Dzieciństwo koleje żelazne! — krzyknął Kennedy. — przebiegasz niemi kraj, nic nie widząc!

— Balon, to mi rzecz! — dodał Joe: — nie czujesz ruchu, a matka przyroda skwapliwie pokazuje ci wszystkie swe bogactwa.

— Co za widok! o dziwy! o zachwycie! senne rajskie widzenie!

— A może zjemy śniadanie? — zapytał Joe, któremu świeże powietrze dodało apetytu.

— Dobra myśl, mój chłopcze.

— O! gotowanie nie będzie długie! suchary i mięso solone.

— I kawy, ile kto zechce, — dodał doktór. Pozwalam ci pożyczyć trochę ognia z mego piecyka, jest go dosyć. A tym sposobem nie ma obawy pożaru.

— W istocie, byłaby to rzecz okropna. Nad głowami mamy jakby beczkę prochu.

— Nie koniecznie, — odpowiedział Fergusson, — ale gdyby się gaz zapalił, spłonąłby zwolna, a my spuścilibyśmy się na ziemię, co nie byłoby rzeczą przyjemną; ale nie obawiaj się, nasz balon jest szczelnie zamknięty.

— A więc jédźmy, — rzekł Kennedy.

— Tymczasem, panowie, pomagając wam w konsumowaniu, postaram się przygotować dobrą kawę.

— W istocie, — wtrącił doktór, — Joe między innemi przymiotami, ma znakomity talent gotowania tego wybornego napoju, który robi z różnych ingredjencji tajemniczych.

— Proszę pana, jesteśmy w obłokach, więc mogę panom wykryć moją tajemnicę. Moja kawa jest po prostu mieszaniną w równych ilościach użytych trzech gatunków kawy: arabskiej moki, kawy z wyspy Burbon i kawy z wysp południowo-amerykańskich.

W kilka, minut potem dymiły się trzy filiżanki kawy, któremi biesiadnicy w wesołym humorze zakończyli swe śniadanie; następnie każdy zajął swe stanowisko i patrzył.

Cinq Semaines en ballon 024

Kraj odznaczał się niezwyczajną żyznością. Kręte i wązkie drożyny zagłębiały się w gąszczu zieloności. Przebiegali nad polami zasianemi tytuniem, kukurydzą i jęczmieniem, które już dojrzewały; tu i owdzie szerokie smugi obsiane ryżem, rumieniły się purpurą kwiatów. Widzieli na wysokich słupach zamknięte w klatkach barany i kozy, aby ich nie porwały lamparty. Szczodra ziemia pełną ręka rozsypała przepyszną roślinność. W licznych wioskach powtórzyły się krzyki zgrozy na widok Wiktorji i doktór Fergusson roztropnie unikał zbliżenia się na strzał z łuku; mieszkańcy stojąc przed swemi chatami, długo przeklinali podróżnych.

W południe doktór poradziwszy się mapy, poznał że znajdują się nad krajem Uzaramo. Na polu sterczały drzewa kokosowe, bawełniane i inne krzewy wyniosłe, po nad któremi unosiła się Wiktorja. Joe osądził, że roślinność ta jest bardzo naturalną, gdyż znajduje się na ziemi afrykańskiej. Kennedy postrzegał zające i przepiórki, ale strzelać do nich byłoby próżno proch tracić, bo jakże zabrać zabitą zwierzynę?

Żeglarze powietrzni pędzili z szybkością 12 mil na godzinę i wkrótce przybyli pod 30°, 20’ długości nad wioską Tunda.

— W tem miejscu, — rzekł doktor, — zachorowali na silną gorączkę Burton i Speke, i zdawało się że wyprawa ich się nie uda. A jednak nie bardzo oddalili się od brzegu, a już znużenie i umartwienia dały im się ciężko we znaki.

W istocie w tej okolicy powietrze jest zawsze zaraźliwe; doktór unikał nieznośnych wyziewów, które słońce ciągnęło w górę, unosząc balon do znacznej wysokości.

Niekiedy spostrzeżono karawanę jak zatrzymała się w cieniu drzew, czekając na chłód wieczorny nim dalej puści się w drogę. W tych to miejscach ogrodzonych płotami, kupcy chronią się od dzikich zwierząt i drapieżniejszych jeszcze pokoleń. Krajowcy pierzchali na widok Wiktorji. Kennedy chciał im się z bliska przypatrzyć, ale Samuel nie pozwolił.

— Naczelnicy ich maja karabiny, a w nasz balon łatwo trafi kula.

— Alboż dziura od kuli sprawiłaby nasz upadek? zapytał Joe.

— Nie zaraz, ale wkrótce dziura rozdarłaby się bardziej i gaz by uleciał.

— A więc trzymajmy z dala od tych hultajów. Co sobie myślą patrząc jak pływamy po obłokach? Mają pewnie ochotę czcić nas jak bóstwa.

— Niech czczą, — odpowiedział doktór, — ale z daleka, Zawsze się na tem zyskuje. Patrzcie, postać kraju już się zmienia; wioski są rzadsze, drzewa mangowe znikły; roślinność tu ustaje. Grunt coraz jest górzystszy, i łańcuchy gór muszą być niedaleko.

— W istocie. — rzekł Kennedy, — zdaje mi się, że widzę jakieś wyniosłości z tej strony.

— Na zachodzie... to pierwsze łańcuchy Urizare, niewątpliwie góra Dutomi, po za którą pewnie znajdziemy jakie schronienie nocne; podsycę płomień piecyka, bo musimy wznieść się do sześciuset stóp.

— Dalibóg, proszą pana, wyśmienity jest pański pomysł, — rzekł Joe, — robota nie trudna ani nużąca; zakręcić kruczek i po wszystkiem.

— Teraz nam wygodniej, — rzekł myśliwy gdy balon uniósł się w górę; — odbijanie się promieni słonecznych od czerwonego piasku, prawdziwie było nieznośne.

— Jak wspaniałe drzewa! — zawołał Joe, — choć to rzecz bardzo naturalna, ale niezmiernie piękna! Z dwunastu takich można las utworzyć.

— To są baobaby, — odpowiedział doktor Fergusson, — patrzajcie, pień tego ma pewnie ze sto stóp obwodu. Może przy tem drzewie zginął Francuz Maizau w r. 1845, bo jesteśmy nad wioską Deże Mora, dokąd sam jeden się dostał; naczelnik okolicy kazał go przywiązać do pnia baobabu, i ten murzyn okrutny zwolna przecinał mu żyły, śpiewając pieśń wojenną; następnie poderżnął mu gardło, zatrzymał się by wyostrzyć nóż stępiony i oderwał głowę nieszczęśliwego nie odciąwszy! Biedny Francuz miał ledwie lat dwadzieścia sześć.

— I Francja nie pomściła się za tę zbrodnię? — zapytał Kennedy.

— Francja żądała zadośćuczynienia; said Zanzibaru robił co mógł by schwytać mordercę, ale daremnie.

— Nie zatrzymujmy się w drodze, — rzekł Joe, — doprawdy panie, suńmy się w górę.

— Tym chętniej mój chłopcze, że góra Dutumi niedaleko. Jeśli moje obrachowania nie mylą, przebędziem ją przed siódmą wieczór.

— Czy nie będziem podróżowali nocą? zapytał myśliwy.

— Ile możności postaramy się tego unikać; przy ostrożności i czujności możnaby podróżować bez niebezpieczeństwa, ale nie dość jest przebiedz Afrykę, trzeba ją widzieć.

— Dotychczas nie możemy narzekać, proszę pana. Kraj bardzo uprawny, i najżyźniejszy w świecie: a powiadają że to pustynia! Oj ci jeografowie!

— Poczekaj Joe, poczekaj; później zobaczysz.

Około wpółdosiódmej wieczorem Wiktorja zbliżyła się do góry Dutumi i żeby ją przebyć należało wznieść się trzy tysiące stóp, w tym celu doktór podniósł temperaturę o ośmnaście stopni. Można rzec, że wistocie balon mu był posłuszny. Kennedy pokazywał przeszkody do zwalczenia, a Wiktorja szybowała w obłokach, niedotykając góry.

Cinq Semaines en ballon 025

O ósmej spuścili się na przeciwną pochyłość nieco łagodniejszego spadku, wyrzucono z łodzi kotwice i jedne z nich napotkawszy gałąź olbrzymiego nopalu uczepiła się silnie. Natychmiast Joe spuścił się po linie i umocował ją dokładnie. Zrzucono mu drabinkę jedwabną i wdarł się znowu do łodzi. Statek powietrzny zatrzymał się prawie nieruchomy, bo góra zasłaniała go od wschodniego wiatru.

Przygotowano wieczerzę, i podróżni po długiej przejażdżce powietrznej, sprzątnęli sporą cześć zapasów.

— Ileśmy zrobili drogi? zapytał Kennedy połykając ogromny kawał mięsa.

Doktór spojrzał na mapę atlasu der Neuester Entedekungen in Afrika wydaną w Gotha przez jego uczonego przyjaciela Petermana. Atlas ten miał służyć na cała podróż doktora, bo zawierał drogę Burtona i Speke do wielkich jezior, Sudan według doktora Barth, dolny Senegal według Wilhelma Lejean i deltę Nigra przez doktora Baikie.

Fergusson zabrał także dzieło, które zawierało wszystkie wiadomości o Nilu pod t. The sources of the Nile, being a general survey of the basin of that river and of its head stream, with the history of the Nilotic discovery by Charles Beke, th. D.

Miał wreszcie wyborne mapy wydane w Buletynach Towarzystwa jeograficznego londyńskiego, i mógł widzieć każdy punkt odkrytych okolic.

Zaznaczając na mapie, poznał że przebyli szerokość dwóch stopniów czyli sto dwadzieścia mil ku zachodowi (35 mil).

Kennedy zauważył że droga skierowała się ku południowi. Ale doktór był z tego zadowolony, bo ile możności pragnął poznać ślady swych poprzedników.

Postanowili podzielić noc na trzy części, aby każdy mógł z kolei czuwać nad bezpieczeństwem dwóch drugich. Doktór miał czuwać cześć pierwszej nocy od dziewiątej godziny, Kennedy obudzić się o północy a Joe o trzeciej z rana.

Tak więc Kennedy i Joe zawinąwszy się w kołdry, rozciągnęli pod namiotem i spali spokojnie, a doktór Fergusson czuwał.



ROZDZIAŁ XIII.


Noc była spokojna, a jednak obudziwszy się w sobotę rano, Kennedy skarżył się na ociężałość i dreszcze febryczne. Pogoda się zmieniła, gęste chmury zakryły niebo, jakby gromadząc zapasy do nowego potopu. Smutny to kraj Zungomero, gdzie deszcz pada nieustannie, z małą przerwa dwóch tygodni w miesiącu styczniu.

Niebawem gwałtowny deszcz lunął na podróżnych; pod niemi rącze potoki przecinały drogi, na których zresztą zawadzały gęste krzewy cieniste i olbrzymie powoje. Podróżni czuli wyziewy wodorodu nasyconego siarka, o których mówi kapitan Burton.

— Miał słuszność utrzymując, — rzekł doktór, — że w tej krainie za każdym chyba krzakiem trup jest ukryty.

— Szkaradny kraj, — odpowiedział Joe. — zdaje się, że pan Kennedy niebardzo zdrowo noc przepędził?

— W istocie trzęsie mię silna febra, — rzekł myśliwy.

— To nic dziwnego, kochany Dicku, jesteśmy w najniezdrowszym pasie Afryki. Ale nie zabawimy długo. W drogę!

Joe zręcznie odczepił kotwice i z pomocą drabinki wdarł się do łodzi. Doktor żywo rozszerzył gaz i Wiktorja wzbiła się w obłoki, pędzona od silnego wiatru.

Zaledwie kilka chatek widać było wśród tej mgły zaraźliwej. Postać kraju się zmieniała. Często się zdarza w Afryce, że pas niezdrowy i dość szczupły graniczy bezpośrednio z najzdrowszemi okolicami.

Kennedy widocznie cierpiał; febra zmogła jego krzepka naturę.

— A jednak, wcale nie pora do chorowania, — rzekł owijając się kołdra i kładąc pod namiotem.

— Trochę cierpliwości, drogi Dicku, — odpowiedział doktór, — a wkrótce będziesz uleczony.

— Uleczony! Dalibóg Samuelu, jeśli masz w swej apteczce podróżnej jakie uzdrawiające leki, daj mi je zaraz. Połknę zamknąwszy oczy.

— Mam coś lepszego, przyjacielu Dicku, i dam ci naturalne lekarstwo przeciw febrze, wcale nie kosztowne.

— Jakże zrobisz?

— Rzecz bardzo prosta. Wzniosę balon nad te mgły nas otaczające i oddalę się z zaraźliwej atmosfery. Proszę cię o dziesięć minut cierpliwości, niech rozszerzę wodoród.

Nie upłynęło dziesięciu minut, a podróżni opuścili wilgotny pas powietrza.

— Poczekaj trochę, Dicku, a wkrótce uczujesz wpływ słońca i świeżego powietrza.

— To mi lekarstwo, — rzekł Joe. — Prawdziwie cudowne!

— Owszem, zupełnie naturalne.

— O, że naturalne, o tem nie wątpię.

— Wysełam Dicka do zdrowego klimatu, zupełnie tak samo jak się to dzieje w Europie, i jak na Martynice wysłałbym na górę Piton chorujących na żółta febrę.

— Ah, w istocie! ten balon jest rajem, rzeki Kennedy czując się zdrowszym.

— W każdym razie do niego prowadzi, poważnie odpowiedział Joe.

Ciekawy widok sprawiały massy chmur nagromadzone w tej chwili pod łódką: toczyły się jedne na drugie przepysznie odbijając promienie słońca. Wiktorja dosięgła 4,000 stop wysokości. Termometr wskazywał pewne zniżenie temperatury. Nie widziano już ziemi. W odległości pięćdziesięciu mil na wschodzie błyszczał wierzchołek góry Rubeho, stanowiącéj granicę kraju Ugogo pod 36° 20’ długości. Wiatr dął z szybkością dwudziestu mil na godzinę, ale podróżni nie czuli tego pędu, nie doświadczali nawet żadnego wstrząśnienia, nie mając uczucia ruchu.

We trzy godzin później ziściła się przepowiednia doktora. Kennedy nie czuł już dreszczów febrycznych i jadł śniadanie z apetytem.

— Doskonale obeszło się bez chininy, rzekł zadowolony.

— Dalibóg, zawołał Joe, tutaj zamieszkam na stare lata.

Około dziesiątej rano rozjaśniło się powietrze. Tu i owdzie zrobiły się przerwy w obłokach, ukazała się ziemia i Wiktorja nieznacznie spuszczała się na dół. Doktór Fergusson szukał prądu który ją uniósł bardziej ku północo-wschodowi i spotkał go o sześćset stóp od ziemi. Kraj stawał się nierówny i górzysty. Okręg Zungomero znikł na wschodzie z ostatniemi drzewy kokosowemi tej szerokości.

Wkrótce najeżyły się szczyty gór. Tu i owdzie sterczały ostre wierzchołki. Należało dawać baczenie na te ostrosłupy, z nienacka wysuwające się z obłoków.

— Jesteśmy wśród szkopułów, rzekł Kennedy.

— Uspokój się Dicku, nie rozbijem się o nie.

— Choćby się i rozbić, zawsze to piękny sposób podróżowania, wtrącił Joe.

W istocie, doktór kierował balonem z cudowną zręcznością.

— Gdybyśmy musieli chodzić po tym mokrym gruncie, trzeba byłoby brnąc w błocie cuchnącem. Od wyjazdu z Zanzibar połowa naszego dobytku zdechłaby z utrudzenia. Sami wyglądalibyśmy jak widmo pełne rozpaczy w sercu. Musielibyśmy walczyć nieustannie z przewodnikami i tragarzami, wystawieni na ich grubijaństwo. We dnie spieka, znój, wilgoć nieznośna; w nocy zimno, nieraz nie do wytrzymania, pewne muchy kąsają tak dotkliwie, że tną najgęstsze płótna — ból szalony! Nie mówię już o drapieżnych zwierzętach i okrutnych krajowcach.

— Nie próbujmy z niemi znajomości, — rzekł Joe.

— Nic nie przesadzam, — mówił dalej doktór Fergusson, — gdyż słuchając opowiadań podróżnych, którzy mieli odwagę zapuścić się w tę okolicę, mimowoli łzy stawały w oczach.

Około jedenastej minięto nizinę Imenge; pokolenia rozsiadłe na wzgórzach daremnie swoją bronią groziły Wiktorji; nakoniec przybyli ku ostatnim wzgórzom przed górą Rubeho, tworzącym najwyższy łańcuch gór Uzagara.

Podróżni doskonałe zdawali sobie sprawę z powierzchowności kraju. Trzy odnogi, z których pierwszą, tworzy Dutomi, rozdzielają rozległe płaszczyzny, wyniosłe wzgórza tworzą rodzaj ostrokręgów; najbardziej stroma pochyłość góry jest od strony brzegów Zanzibaru, pochyłości zachodnie są tylko wyniosłemi płaszczyznami. Ziemia jest czarna i żyzna, okryta bujną roślinnością. Strumienie toczą się ku wschodowi i spływają do Knigani, wśród olbrzymich wiązanek jaworów, palm, daktyl leśnych i drzew kalbasowych.

Cinq Semaines en ballon 026

— Baczność! — zawołał doktór Fergusson. Zbliżamy się do Rubeho, której nazwisko w języku krajowców znaczy „Przejście wiatrów.“ Musimy podnieść się do pewnej wysokości, by okrążyć wierzchołki. Jeśli mappa moja jest dokładna, wypadnie wznieść się przeszło pięć tysięcy stóp.

— Czy często zdarzy nam się wzlatywać tak wysoko?

— Rzadko; góry afrykańskie stosunkowo są nierównie niższe od europejskich i azjatyckich. Ale w każdym razie Wiktorja z łatwością by je przebyła.

Wkrótce gaz rozszerzył się pod działaniem cieplika i balon znacznie sunął się w górę. Rozszerzanie wodorodu nie było zresztą niebezpieczne, i aerostat ledwie był trzy czwarte części wypełniony; barometr wskazywał wzniesienie na sześć tysięcy stóp.

— Czy długo będziem tak wędrować w górę? zapytał Joe.

— Atmosfera powietrzna ma wysokości sześć tysięcy sążni, odpowiedział doktór. W dużym balonie możnaby zajechać daleko. Tak zrobili pp. Brioschio i Gay-Lussac; ale krew rzuciła im się ustami i uszami. Zbrakło powietrza do oddychania. Przed kilką laty dwaj odważni Francuzi pp. Barsal i Bixio także puścili się w górne sfery; ale balon ich się rozdarł....

— I spadli? — żywo zapytał Kennedy.

— Niewątpliwie! ale jak przystoi na uczonych, spadli nie doznawszy żadnego szwanku.

— Nie zabraniam panom ponowić ich upadek, — rzekł Joe; — ale co do mnie nieuka, wolę poczciwe umiarkowanie; ani za wysoko, ani za nisko. Nie trzeba być ambitnym.

W odległości sześciu tysięcy stóp od ziemi powietrze znacznie było rzadsze; dźwięk dochodził z trudnością, a głos ledwie mógł być słyszany. Obrazy stawały się mgliste; wzrok dostrzegał tylko massy niekształtne, nieokreślone; ludzie i zwierzęta stali się zupełnie niewidzialni, drogi wyglądały jak nici, a jeziora jak sadzawki.

Doktór i jego towarzysze czuli że są w stanie niezwykłym; prąd powietrza nadzwyczajnie szybki, pędził ich ponad jałowemi górami, na których szczytach dziwiły oko niezmierne płachty śniegu.

Słońce świeciło u zenitu, a jego promienie padały pionowo na te puste wierzchołki. Doktór dokładnie odrysował góry, złożone z czterech różnych grzbietów prawie w linji prostej, z których najdłuższy był zwrócony ku północy.

Wkrótce Wiktorja spuściła się na przeciwny bok Rubeho, sunąc po nad lesiste, ciemnozielonemi drzewami zarosłe wzgórza, następnie szły cyple i wąwozy na pustyni poprzedzającej kraj Ugogo; poniżej rozpościerały się żółte równiny, spalone, popękane tu i owdzie zasłane słonem zielskiem i ciernistemi krzakami.

Kilka zarośli, dalej lasy zdobiły widnokrąg. Doktór spuścił się ku ziemi, zarzucono kotwice i jedna z nich wkrótce zaczepiła się u rozsochatego jawora.

Joe szybko zsunął się na drzewo i starannie przymocował kotwicę; doktór nie gasił piecyka, by statek zachował pewną siłę wzlotu utrzymująca go w powietrzu. Wiatr uciszył się prawie zupełnie.

— A teraz. — rzekł Fergusson, — bierz obydwie strzelby przyjacielu Dicku, jedną dla siebie, drugą dla Joe, i starajcie się przynieść kilka zrazów antylopy. To będzie na obiad.

— Na polowanie! — zawołał Kennedy.

Zsunął się z łodzi i spuścił na ziemię. Joe zawisł na gałęziach i zwolna wyciągał nogi. Doktór mógł teraz zagasić piecyk, gdyż odejście dwóch towarzyszy znacznie ulżyło statkowi.

— Tylko niech pan nie odleci, — zawołał Joe.

— Nie bój się, mój chłopcze. Kotwica mocno się trzyma. Tymczasem uporządkuję moje noty. Życzę wam pomyślnego polowania, i roztropności. Zresztą z mego stanowiska będę dozorował i jeśli coś zajdzie podejrzanego, wystrzelę z dubeltówki. Będzie to znak że macie wracać.

— Zgoda, — opowiedział myśliwy.



ROZDZIAŁ XIV.


Kraj ten suchy, jałowy, z gliniastą powłoką popękaną od spieki, zdawał się zupełnie pustym; tu i owdzie ślady karawan; wybielałe kości ludzi i zwierząt leżały na wpół spróchniałe i jednym zasypane piaskiem.

Po półgodzinnej przechadzce, Dick i Joe weszli do lasu drzew gumowych, i ostrożnie oglądając się na wsze strony, trzymali w pogotowiu odwiedzione kurki. Nie mogli wiedzieć z kim będą mieli do czynienia. Joe chociaż nie strzelec, dobrze władał palną bronią.

— Zdrowa rzecz przechadzka, panie Dicku, a jednak nie bardzo wygodna ta ziemia, — rzekł potykając się o kawał kwarcu.

Kennedy dał znak towarzyszowi by umilkł i zatrzymał się. Należało obywać się bez psów, a Joe przy całym swym sprycie nie miał wyżlego nosa.

W łożysku strumienia niezupełnie jeszcze wyschłem, gasiła pragnienie trzoda złożona z jakich dziesięciu antylop. Zgrabne te zwierzęta przeczuwając niebezpieczeństwo, zdawały się niespokojne, chlipnąwszy wody, żywo podnosiły piękne głowy i węszyły myśliwych.

Cinq Semaines en ballon 027

Kennedy obszedł kilka drzew, gdy Joe stał nieruchomy, podsunął się ku zwierzętom i strzelił. Trzoda znikła w mgnieniu oka, ale jedna antylopa trafiona w łopatkę padła nieżywa, a Kennedy rzucił się na swą zdobycz.

Był to wspaniały kozieł niebieski, z siercią blado szafirową wpadającą w szare, a brzuchem białym jak śnieg.

— Piękny strzał! — zawołał myśliwy. To rzadki nader gatunek antylopy, wyprawię jej skórę i schowam.

— Doprawdy! myślisz o tem panie Dicku?

— A rozumie się! Patrz jaka sierć pyszna.

— Ale doktór Fergusson nie przyjmie nowego ciężaru.

— Masz słuszność Joe! Przykro jednak zostawiać całe to piękne zwierzę!

— Całe! bynajmniej panie Dicku; dobędziem z niego wszystkie rzeczy pożywne, i jeśli pan pozwoli, zrobię to nie gorzej od syndyka prześwietnego cechu rzeźników londyńskich.

— I owszem przyjacielu; wiesz jednak, że jako myśliwy, równie łatwo oprawiam jak zabijam zwierzynę.

— Niewątpliwie, panie Dicku; w takim razie chciej pan urządzić ognisko na trzech kamieniach; suchego drzewa jest podostatkiem, a ja w kilka minut zużytkuje rozżarzone węgle.

— Zaraz się zrobi, — odpowiedział Kennedy.

I natychmiast urządził ognisko, na którem po chwili buchnęły płomienie.

Joe dobył z antylopy kilkanaście zrazów najdelikatniejszego mięsa, i wkrótce upiekł je na węglach.

— Ucieszy się nasz Samuel, — rzekł myśliwy.

— Wie pan o czem myślę w tej chwili?

— Zapewne o beefsztykach?

— Wcale nie. Myślę o tem, jaką zrobimy minę gdy nie zastaniem balonu.

— Ba! także ci się przywidziało! Alboż doktór nas porzuci?

— Nie, ale jeśli kotwica się odczepi?

— Nie odczepi. A zresztą Samuel z łatwością spuściłby się z balonem, bo dobrze nim kieruje.

— A gdy go wiatr uniesie i nie będzie mógł do nas powrócić?

— No, dość tych przypuszczeń, Joe; wcale nie są wesołe.

— Ach, panie! wszystko na tym świecie jest naturalne; otóż wszystko może nastąpić i wszystko przewidywać należy....

W tej chwili rozległ się strzał w powietrzu.

— A co! — zawołał Joe.

— Gdzie moja dubeltówka? poznaję strzał!

— To znak!

— Niebezpieczeństwo nam grozi.

— A może jemu, — odparł Joe.

— W drogę!

Myśliwi spiesznie zabrali upieczoną zwierzynę i wracali napowrót, kierując się według obciętych przez Kennedego gałązek. Gąszcz nie pozwalał im dojrzeć Wiktorji, od której jednak nie mogli być bardzo oddaleni.

Drugi strzał się rozległ.

— Coś nagli? — rzekł Joe.

— Słyszysz! jeszcze jeden strzał.

— Widocznie broni się.

— Pośpieszajmy.

I co tchu pobiegli. Przybywszy do krawędzi lasu, ujrzeli Wiktorję na dawnem jej miejscu, a doktora w łodzi.

— Cóż więc się stało? — zapytał Kennedy.

— Wielki Boże! — zawołał Joe.

— Cóż widzisz?

— Gromada murzynów napastuje doktora!

W istocie o kilka wiorst ze trzydzieści osób cisnęło się krzywiąc, krzycząc i skacząc około jaworu. Niektóre wdarły się na drzewo i drapały na najwyższe gałęzie. Niebezpieczeństwo groziło z bliska.

— Mój pan przepadł! — zawołał Joe.

— No Joe, krew zimna i celne oko! Mamy w ręku życie czterech tych morusów. Naprzód!

Szybko przebiegli parę wiorst, gdy nowy strzał padł z łodzi. Powalił drągala, który już czepiał się liny kotwicy. Martwe ciało spadło z gałęzi i zaczepiło się o dwadzieścia stóp od ziemi, rozpostarłszy ręce i nogi.

— Do kata! — rzekł Joe zatrzymując się; — na czem u licha trzyma się to bydlę?

— Mniejsza o to! — odpowiedział Kennedy, — biegnijmy, żywo!

— Ah! panie Kennedy, — zawołał parskając śmiechem Joe, — za ogon! To małpa!

— Lepiej że małpy niż ludzie, — odparł Kennedy wpadając między wyjącą gromadę.

Była to trzoda magotów dość niebezpiecznych, srogich i strasznych, z psiemi pyskami. Po kilku strzałach gromada pierzchnęła, zostawiwszy kilku na placu.

Kennedy w mgnieniu oka skoczył na drabinkę, Joe wdarł się na jawor i odczepił kotwicę; łódka zniżyła się ku niemu i wszedł bez trudności. W kilka minut potem Wiktorja uniosła się w obłoki, kierując ku wschodowi pod tchnieniem umiarkowanego wiatru.

— To mi atak! — rzekł Joe.

— Myśleliśmy że cię oblegają krajowcy.

— Szczęściem były to tylko małpy! — odpowiedział doktór.

— Z daleka różnica nie wielka, kochany Samuelu.

— Ani z bliska. — dodał Joe.

— Jakkolwiekbądź, — mówił Fergusson, atak ten małp mógł mieć złe następstwa. Gdyby oderwali kotwicę, kto wie gdzieby mnie wiatr uniósł!

— A co, nie mówiłem, panie Kennedy?

— Masz słuszność Joe; ale jakkolwiek miałeś słuszność przyprawiając beefsztyki, obudziłeś we mnie apetyt.

— Bardzo wierzę, — rzekł doktór, — mięso antylopy jest wyśmienite.

— Zaraz pan osądzisz, — rzekł Joe, — podano do stołu!

— Na honor! — rzekł myśliwy, — te zrazy zwierzyny mają wcale miły zapach dziczyzny.

— Dalipan, będę żywił się antylopą do końca dni moich, — odpowiedział Joe napychając gębę, — zwłaszcza gdy dla konkokcji żołądka skropi się ją grogiem.

Joe przygotował napój, którym delektowali się zwolna podróżni.

— Dotychczas idzie dość dobrze, — rzekł doktór.

— Bardzo dobrze, — odpowiedział Kennedy.

— Cóż panie Dicku, czy żałujesz że nam towarzyszysz?

— Ciekawa rzecz, ktoby mi przeszkodził! — odpowiedział poważnie myśliwy.

Była czwarta po południu; Wiktorja trafiła na prąd szybszy; grunt nieznacznie podnosił się i wkrótce słup barometryczny wskazywał wysokość 1,500 stóp nad powierzchnia morza. Doktór był wtedy zniewolony utrzymywać statek powietrzny dość mocnem rozszerzeniem gazu, i piecyk nieustannie był w ruchu.

Około siódmej Wiktorja unosiła się nad niziną Konyeme; doktór poznał zaraz tę rozległą dolinę, dziesięć mil szeroką, z wioskami kryjącemi się wśród baobabów i drzew kalebasowych. Tu jest rezydencja jednego z sułtanów kraju Ugogo, tu być może cywilizacja nie jest tak zacofaną; rzadziej sprzedają członków swej rodziny; ale bydło i ludzie mieszkają razem w okrągłych chatach nakształt stogów siana.

Za Kenyeme grunt staje się jałowy i kamienisty; ale po gadzinie drogi ukazuje się na żyznej pochyłości bujna roślinność w pewnej odległości od Mdeburu. Wiatr ustawał wraz z zachodzącem słońcem, i atmosfera zdawała się usypiać. Doktór daremnie szukał prądu w różnych wysokościach; w obec tej ciszy przyrody, zdecydował się zanocować w obłokach i dla większego bezpieczeństwa wzniósł się na 1,000 stóp. Wiktorja zatrzymała się nieruchoma. Wspaniała noc gwiaździsta roztoczyła się w ciszy przed oczyma podróżnych.

Dick i Joe wyciągnęli się na posłaniu i zasnęli głęboko, podczas gdy doktór czuwał; o północy Szkot go zastąpił.

— Obudzisz mię, jeśli cokolwiek się zdarzy, — rzekł, — a nadewszystko nie trać z oczów barometru. To jedyna nasza busola!

Noc była chłodna, zachodziło 27 stopni różnicy między nocną i dzienną temperaturą. Gdy nastała ciemność, odezwał się nocny koncert zwierząt, które głód i pragnienie wypędziły z legowisk; żaby skrzeczały dyszkantem; tenorem wyły szakale, a potężny bas lwów dopełniał tej żywej orkiestry.

Zająwszy stanowisko ranne, doktór Fergusson poradził się bussoli i poznał, że kierunek wiatru zmienił się w czasie nocy. Wiktorja od dwóch blisko godzin zboczyła w kierunku północno-zachodnim; przebiegała po nad krajem Mabunguru, kamienistym zarzuconym bryłami syenitu bardzo gładkiego, i stromemi skałami. Ostrołupowe gromady podobne do opok Karnaku jeżyły grunt jak dolmany druidów; tu i owdzie bieliły się kości bawołów i słoni; drzew było nie wiele, ale na wschodzie gęsto lasy pod któremi kryło się kilka wiosek.

Około siódmej godziny ukazała się okrągła skała, parę mil rozległa, nakształt olbrzymiej skorupy żółwia.

— Jesteśmy na dobrej drodze, rzekł doktór Fergusson. Otóż i Ihue la Mkoa, gdzie zatrzymamy się kilka minut. Trzeba nowego zapasu wody dla mojego piecyka; sprobujmy zaczepić się gdziekolwiek.

— Mało drzew, rzekł myśliwy.

— Sprobujmy jednak; Joe, spuść kotwice.

Balon zwolna tracąc siłę wzlotu, zbliżył się ku ziemi; jedna z kotwic utkwiła w szczelinie skały i Wiktorja się zatrzymała.

Nie należy sadzić, by doktór mógł zupełnie zagasić piecyk podczas przestanków. Równowaga balonu obrachowaną była według poziomu morza; otóż kraj stawał się coraz wznioślejszy, a że balon wzniósł się na 600 do 700 stóp, mógłby więc spaść na ziemię, i należało go utrzymywać w górze rozszerzając wodoród. Tylko w razie zupełnej ciszy w powietrzu doktór spuściłby łódkę na ziemię i statek powietrzny wolny od największego ciężaru mógłby utrzymywać się bez pomocy piecyka.

Mappy ukazywały rozlegle sadzawki na zachodnim stoku Ihue la Mkoa. Joe udał się doń z antałkiem mogącym pomieścić z dziesięć garncy; bez trudności znalazł miejsce wskazane, naczerpał wody i wrócił w niespełna trzy kwadranse; nie widział nic osobliwszego oprócz ogromnych pułapek na słonie, i mało nie wpadł w jedną, w której leżała połowa nie pożartego ścierwa.

Cinq Semaines en ballon 028

Z wycieczki swojej przyniósł rodzaj żołędzi, którą małpy łakomie zajadały. Doktór poznał że to jest owoc drzewa mbenbu, obficie rosnącego w zachodniej części Ihue la Mkoa. Fergusson z pewną niecierpliwością oczekiwał Joego, gdyż nawet krótki pobyt w tej niegościnnej okolicy mimowoli go przerażał.

Zapakowano wodę z łatwością gdyż łódka spuściła się prawie ku ziemi; Joe odczepił kotwicę i lekko wdarł się do łodzi. Doktór rozżarzył płomień i Wiktorja uleciała w obłoki.

Byli wówczas o jakie sto mil od Kaze ważnej miejscowości w środkowej Afryce, dokąd prądowi południowo-wschodniemu podróżni spodziewali się w ciągu dnia przybyć; jechali z szybkością 14 mil na godzinę; kierowanie balonem zdawało się dość trudnem; żeby wznieść się wysoko, należało bardzo rozszerzyć gaz gdyż kraj był już 3000 stóp wyżej poziomu morza. Doktór zaś unikał rozszerzania gazu, i bardzo zręcznie zsuwał się po dość spadzistej pochyłości blisko wiosek Tembo i Tura Walo. Ta ostatnia należy do Ynyamwezy, pysznej okolicy, gdzie drzewa dochodzą niezmiernych rozmiarów, mianowicie olbrzymie kaktusy.

Około drugiej godziny, podczas niezmiernej spieki, Wiktorja unosiła się nad miastem Kaze leżącem o 350 mil od brzegów.

— Wyjechaliśmy z Zanzibar o dziewiątej zrana rzekł doktór zajrzawszy do swych notatek, i po dwóch dniach podróży przebyliśmy przeszło 500 mil jeograficznych, (przeszło 140 mil niem.). Kapitanowie Burton i Speke potrzebowali czterech i pół miesięcy na przebycie tej samej drogi!



ROZDZIAŁ XV.


Kaze, ważny punkt Afryki środkowej, nie jest miastem; prawdę mówiąc nie masz miast w głębi tej części świata. Kaze jest gromadą sześciu olbrzymich grot podziemnych; w nich kryją się chaty niewolników, z małemi ogródkami starannie uprawianemi; cybule, dynie, banie, melony i smaczne grzyby rosną tam obficie.

Unyamwezy jest prawdziwą ziemią Księżycową, żyznym i wspaniałym parkiem Afryki; w środku jest powiat Unyanembe. okolica rozkoszna, gdzie żyją leniwie rodziny Omani, czysto arabskiego pochodzenia. Oddawna krajowcy prowadzili handel w środkowej Afryce i w Arabji; przedawali gumę, kość słoniową i niewolników; karawany ich snuły się w okolicach zwrotnikowych i teraz jeszcze udają się na brzegi morza po przedmioty zbytku i rozkoszy dla zbogaconych kupców, którzy wśród czeredy żon i służebnic prowadzą życie rozkoszne i spokojne, śmiejąc się, leżąc, paląc tytuń lub zasypiając.

Dokoła tych grot, liczne chaty krajowców, obszerne place dla targów, pola zasiane konopią i bielunem, piękne drzewa, chłodne cienie — takiem jest Kaze.

Tu jest główna stacja karawan ciągnących od Południa z niewolnikiem i kością słoniową; tu także zdążają karawany od Zachodu, wiozące perkaliki i świecidełka dla pokoleń Wielkich Jezior.

Wieczny też ruch na targu, wrzawa niesłychana, na którą się składają krzyki tragarzy metysów, hałaśliwe dźwięki trąb, bębnów, rżenie mułów, ryczenie osłów, śpiewy kobiet, pisk dzieci i uderzania trzciny Zemadara (dowódcy karawany), który wybija takt w tej symfonji pasterskiej.

Tu rozrzucają bezładnie a jednak z pewnym powabem, błyskotliwe materje, paciorki, kość słoniową, zęby nosorożców, zęby rekinów, miód, tytuń i perkale; tu prowadzą dziwny handel, bo o wartości każdego przedmiotu stanowi żądza jaką budzi w kupującym.

Nagle umilkła, wrzawa, ustał ruch wszelki. Wiktorja ukazała się w obłokach, i kołysząc się majestatycznie, zwolna spuszczała się pionowo ku ziemi. Mężczyźni, kobiety, dzieci, niewolnicy i kupcy, wszystko uciekło, chowając się w grotach i chatach.

— Kochany Samuelu, — rzekł Kennedy, — jeśli zawsze będziem takie sprawiać wrażenie, nie wejdziem w żadne stosunki handlowe z temi ludźmi.

— A jednak możnaby tu zrobić bardzo prostą operację handlową. — rzekł Joe; — dość spuścić się spokojnie i zabrać najkosztowniejsze towary, nie troszcząc się o kupców. Możnaby się zbogacić.

— Ba! — odpowiedział doktór; — krajowcy zlękli się w pierwszej chwili, ale nie omieszkają powrócić z ciekawości lub przesądu.

— Tak pan sądzi?

— Zaraz zobaczymy; ale roztropność nakazuje nie bardzo się zbliżać; Wiktorja nie jest okrętem pancernym i łatwo przebije ją kula lub strzała.

— Czy myślisz Samuelu, wchodzić w jakie umowy z temi Afrykanami?

— Gdyby można, czemu nie? — odpowiedział doktór; — w Kaze są pewnie kupcy arabscy, ukształceńsi i nie tak dzicy. Przypominam sobie, że Burton i Speke chwalili gościnność mieszkańców miasta. Możemy więc spróbować szczęścia.

Wiktorja nieznacznie zbliżyła się ku ziemi i jedna z jej kotwic zaczepiła się u wierzchołka drzewa przy placu targowym.

W tej chwili cała ludność z nor swoich wylazła, wysuwając ostrożnie głowy. Kilku Wagango, których odznaczały muszle stożkowate, śmiało posunęli się naprzód; byli to miejscowi czarodzieje. U ich pasa wisiały małe tykwie czarne, pomazane tłuszczem, i różne przedmioty czarodziejskie, utrzymywane z prawdziwie doktorskiem niechlujstwem.

Powoli wyszedł za nimi tłum, otoczyły ich kobiety i dzieci, uderzono w bęben, i tłum klaskając w dłonie, wyciągnął ręce ku niebu.

— W taki sposób się modlą, — rzekł doktór Fergusson; — jeśli się nie mylę, przyjdzie nam odegrać ważną rolę.

— Więc, proszę pana, grajmy.

— Ty sam, mój dzielny Joe, zapewne zostaniesz bogiem.

— I owszem, wcale mię to nie kłopocze, lubię zapach kadzidła.

W tej chwili jeden z czarodziejów, Myonga, skinął ręką, i nastało grobowe milczenie. Przemówił kilka słów do podróżnych, ale w nieznanym języku.

Doktór Fergusson nie zrozumiawszy go, na chybi trafi rzucił kilka słów arabskich i bezzwłocznie odpowiedziano mu tym samym językiem.

Mówca prawił obficie, kwieciście, słuchany z wielkiem uszanowaniem; doktór niebawem poznał, że krajowcy wzięli Wiktorję za księżyc we własnej osobie, i że w ich przekonaniu poczciwe to bóstwo raczyło zbliżyć się do miasta z trzema swemi synami, który to zaszczyt bardzo wzruszył mieszkańców ziemi ukochanej od Słońca.

Doktór odpowiedział z wielką godnością, że Księżyc co tysiąc lat objeżdża swe dzierżawy, czując potrzebę ukazania się z bliska swym czcicielom; prosił ich więc, by się ośmielili i otwarcie powiedzieli jakie są ich potrzeby i życzenia.

Czarodziej odpowiedział, że sułtan Mwani, od lat kilku chory, błaga pomocy niebios i wzywa syna Księżyca by się udał do niego.

Doktór zawiadomił towarzyszów o zaproszeniu.

— I pójdziesz do tego króla murzynów? — zapytał myśliwy.

— Rozumie się. Ludzie ci zdają się być dobrze usposobieni; powietrze jest ciche, niema wiatru, o Wiktorję nie ma obawy.

— Ale jakże zrobisz?

— Bądź spokojny, kochany Dicku; z pomocą trochy leków, wydobędę się z kłopotu.

Potem obracając się do tłumu, dodał:

— Księżyc litując się nad monarchą drogim dzieciom Ynyamwezy, polecił nam go uleczyć; niech się przygotuje na nasze przyjęcie!

Rozległy się znowu krzyki, śpiewy i demonstracje radosne, i poruszyło się ogromne mrowisko głów czarnych.

— Teraz, przyjaciele, — rzekł doktór Fergusson, należy wszystko przewidzieć; możemy w danej chwili być zmuszeni do natychmiastowego odjazdu. Dick więc zostanie w łódce i z pomocą piecyka utrzymywać będzie dostateczną siłę wzlotu. Kotwica mocno jest utkwiona, nie ma się czego obawiać. Zejdę, na ziemię wraz z Joem, który jednak zatrzyma się przy drabince.

— Co! sam pójdziesz do tego morusa?

— Panie Samuelu! nie będę panu towarzyszył?

— Nie; pójdę sam; poczciwcy ci wyobrażają sobie, że wielka bogini Dyana zstąpiła ich nawiedzieć; zabobon jest moją tarczą, nie lękajcie się i niech każdy zostanie na wskazanem stanowisku.

— Kiedy taka twoja wola, odpowiedział strzelec.

— Pamiętaj o rozszerzeniu gazu.

— Dobrze.

Rozległy się nowe krzyki krajowców, wzywające niebiańskiej interwencji.

— Uspokójcie się! już idzie! — rzekł Joe. Za bardzo się poufalicie z dobrą boginią i jej niebieskiemi synami.

Doktór zabrawszy apteczkę podróżną, zstąpił na ziemię poprzedzany przez Joego, który zachował minę poważną i pełną godności, jak przystało na ród tak wysoki. Usiadł u stóp drabinki skrzyżowawszy nogi na sposób arabski, i część tłumu otoczyła go kręgiem patrząc z uszanowaniem.

Tymczasem doktór Fegusson prowadzony przy odgłosie narzędzi muzycznych, połączonym z religijnymi tańcami, zwolna zmierzał ku królewskiej tembe, będącej dość daleko za miastem; była godzina trzecia po południu i słońce świeciło w całym blasku, zupełnie stosując się do okoliczności.

Doktór postępował z godnością; Waganga otaczali go powstrzymując tłumy niecierpliwe. Wkrótce wyszedł na ich spotkanie naturalny syn sułtana, młodzieniec dość dobrze zbudowany, który według krajowego zwyczaju, był jedynym dziedzicem dóbr ojcowskich, z wyłączeniem dzieci prawego łoża; upadł krzyżem przed synem Księżyca: lecz doktór wdzięcznem poruszeniem ręki kazał mu powstać.

Cinq Semaines en ballon 029

W trzy kwadranse potem idąc cienistemi drożynami wśród przepychu zwrotnikowej roślinności, orszak przybył do pałacu sułtana, budynku czworobocznego, zwanego Ihitenya, stojącego na pochyłości wzgórza. Rodzaj werandy, galerja z trzciny, pokryta słomianym dachem, ukazała się wewnątrz, wsparta na słupach drewnianych niezgrabnie rzeźbionych. Długie pasy czerwonawej gliny zdobiły ściany, naśladując postacie ludzi i wężów, tych ostatnich z większą dokładnością. Dach mieszkania nie dotykał bezpośrednio ścian i powietrze przeciągało swobodnie; zresztą nie było okien tylko drzwi jedne.

Z wielkiemi oznakami szacunku przyjęli doktora gwardziści i dworzanie z plemienia Wanyamwezi, czysto afrykańskiej rasy, zdrowi, silni i krzepko zbudowani. Włosy ich podzielone na mnóstwo drobnych splotów, spadały na ramiona; nacięcia czarne i niebieskie zdobiły ich policzki od skroni do ust. Uszy strasznie wyciągnięte, dźwigały ogromne kręgi drzewa i gumikopalu; odziani w płótna jaskrawo malowane, żołnierze uzbrojeni byli w kołczany, łuki, strzały upstrzone i zatrute sokiem ostromlecza, kordelasy, sime, długie szable z zębami piły i małe toporki.

Doktor wszedł do pałacu. Tu, mimo choroby sułtana, podwoiła się wrzawa i harmider za jego przybyciem. Zauważył przy nadprożku drzwi ogony zajęcze, i grzywy zebry, zawieszone jak talizmany. Gromada żon Jego Sułtańskiej Mości, przyjęła go harmonijnym dźwiękiem upatu, rodzaju cymbałów w kształcie miedzianego garnka, i hukiem kilindo, bębna pięć stóp wysokiego, wydrążonego w pniu drzewa, w który artystki biły zapalczywie pięściami.

Prawie wszystkie były ładne, śmiejąc się paliły tytoń i tang z dużych czarnych fajek; zdawały się być dobrze zbudowane pod długą suknią z wdziękiem udrapowaną, a około pasa miały kilt z włókien tykwiowych.

Sześć z nich równie wesołe jak inne, stały na uboczu, przeznaczone na okrutne męki. Po śmierci sułtana miały być z nim żywcem zakopane, by go zabawiały w wiekuistej samotności.

Doktór Fergusson jednem spojrzeniem objąwszy całe to grono, postąpił ku drewnianemu łożu monarchy. Był to mężczyzna lat czterdziestu, najzupełniej zbydlęcony od rozpusty wszelkiego rodzaju. Choroba ta która ciągnęła się od lat wielu, była tylko nieustannem pijaństwem. Pijaczyna w takim stanie stracił zwolna wszelka przytomność i najsilniejszy amoniak nie mógłby go otrzeźwić.

Kobiety i dworzanie przyklękli schylając czoła podczas uroczystych obrzędów. Wpuściwszy do ust kilka kropel gwałtownie działającego kordjału, doktór na chwilę ożywił to zbydlęcone cielsko; sułtan poruszył się, co na trupa, który od kilku godzin nie dawał znaku życia było symptomatem pomyślnym; zaraz też tłum uczcił lekarza podwójną salwa okrzyków.

Doktór więcej nie pragnął i usunąwszy zbyt gorliwych wielbicieli swoich, spiesznie wyszedł z pałacu i zdążał ku Wiktorji. Była wówczas szósta godzina wieczór.

Podczas jego nieobecności Joe, spokojnie czekał u stóp drabinki; tłum okazywał dlań najgłębsze uszanowanie, Jako prawdziwy syn księżyca, chętnie przyjmował hołdy. Był jak na bóstwo dość przystępny i poufały, zwłaszcza z młodemi Afrykankami, które nie mogły się nań napatrzyć. Prawił im komplementa i powtarzał:

— Ubóstwiajcie mię, panienki, ubóstwiajcie, choć syn bogini, jestem poczciwym djabłem!

Podawały mu dary błagalne, składające się zwykle z mzimu, t. j. kłosów jęczmienia i pombe. Joe uznał za stosowne skosztować tego mocnego piwa, ale choć miał podniebienie oswojone z żytniówką i arakiem, skrzywił się niemiłosiernie, co wzięto za słodki uśmiech.

Młode dziewczęta zawodząc treny, poważnie tańczyły do koła niego.

— A, tańcujecie! zawołał, dobrze, nie chce być waszym dłużnikiem i pokaże jak tańczą w moim kraju.

I jął pląsać szalenie, kręcąc się, wijąc, rzucając jak opętany, tańcując nogami, rękoma i kolanami, łamiąc się i krzywiąc najdziwaczniej, by ludność ta powzięła wyobrażanie w jaki sposób bogowie tańcują na księżycu.

Wszyscy Afrykanie, naśladujący jak małpy, zaczęli powtarzać jego ruchy, skoki i łamania; nie pominęli ani jednego gestu, nie zapomnieli ani jednego skrzywienia; nastała wrzawa, harmider i krętanina nie do opisania. Wśród najweselszej zabawy Joe spostrzegł doktora.

Samuel Fergusson powracał prędko wśród wyjącego i bezładnego tłumu. Czarownicy i dowódzcy zdawali się zagniewani. Otoczyli doktora, następowali na nogi, prawie grozili mu śmiercią.

Dziwna przemiana! Co się takiego stało? czy niezgrabna ręka niebiańskiego lekarza pozbawiła życia sułtana?

Kennedy widział z łódki niebezpieczeństwo, ale nie pojmował przyczyny. Balon wyprężony od rozrzedzonego gazu ciągnął sznury niecierpliwie chcąc ulecić w obłoki.

Doktór dostał się do drabinki. Jakaś zabobonna obawa wstrzymywała jeszcze tłumy od gwałtownej napaści na jego osobę. Szybko przebiegł szczeble, a Joe pospieszył za nim.

— Ani chwili do stracenia, rzekł jego pan. Nawet nie odczepiaj kotwicy, przetnij linę. Pójdź za mną!

— Ale cóż się stało? zapytał Joe wskakując do łodzi.

— Co się stało? powtórzył Kennedy biorąc dubeltówkę.

— Patrzcie, odpowiedział doktór pokazując na niebo.

— I cóż? zapytał myśliwy.

— A co, księżyc!

W istocie ukazał się na niebie księżyc czerwony, lśniący, ognista kula na tle błękitnem. Księżyc i Wiktoria!

Albo więc są dwa księżyce, lub też cudzoziemcy są zwodzicielami, intrygantami, fałszywemi bogami.

Takie myśli nasunęły się tłumowi. Ztąd nagły przewrót w uczuciach.

Joe nie mógł powstrzymać głośnego śmiechu. Ludność Kaze zrozumiawszy, że łup jej z rąk się wymyka, zawyła przeraźliwie; strzelby i łuki skierowały się ku balonowi.

Ale jeden z czarowników dał znak. Opuszczono broń; sam wdrapał się na drzewo w zamiarze pochwycenia liny kotwicznej i ściągnienia machiny do ziemi.

Joe rzucił się z toporkiem w ręku.

— Czy uciąć? zapytał.

— Poczekaj, odpowiedział doktor.

— A ten murzyn?

— Może ocalimy kotwicę, a byłoby jej szkoda. Zawsze będzie czas przeciąć linę.

Cinq Semaines en ballon 030

Czarownik wdarłszy się na drzewo obciął gałęzie i odczepił kotwicę; gwałtownie ciągniona przez statek powietrzny porwała z sobą czarownika, który siedząc na niej jak na koniu, niespodzianie uleciał w obłoki.

Niezmierne było zdumienie tłumu na widok Wagangi wznoszącego się w niebieskie przestworze.

— Brawo! zawołał Joe, gdy Wiktorja potężną siłą wzlotu szybko uniosła się w górę.

— Dobrze się trzyma, rzekł Kennedy, mała przejażdżka nic mu nie zaszkodzi.

— Możeby zrzucić tego murzyna? Zapytał Joe.

— Wstydź się, odpowiedział doktór; spuścimy go spokojnie na ziemię; sądzę, że po takiej przygodzie, znakomicie wzrośnie jego sława czarodzieja w umyśle współczesnych.

— Gotowi zrobić z niego boga! zawołał Joe.

Wiktorja wzniosła się do wysokości tysiąca stóp. Murzyn okrutnie silnie trzymał się liny; zdumiony i przerażony milczał nie poruszając oczyma. Lekki wiatr zachodni popchnął balon zdala od miasta.

W pół godziny później doktór widząc kraj pusty, złagodził płomień piecyka i zbliżył się ku ziemi. W odległości stóp dwudziestu od ziemi, murzyn nie czekając skoczył z kotwicy, nie upadł i biegł co tchu ku Kaze, a tymczasem Wiktorja pozbywszy się ciężaru, podniosła się w górę.



ROZDZIAŁ XVI.


— Otóż to grać rolę synów Księżyca bez jego pozwolenia! — zawołał Joe. O mało nie wypłatał nań figla! Może pan przypadkiem popsuł swą sławę lekarską?

— Prawda, — rzekł myśliwy, — co za jeden ów sułtan Kaze?

— Stary pijak, w pół nieżywy, — odpowiedział doktór, — jego stratę prawdopodobnie niezbyt dotkliwie odczują. Ale sens moralny jest laki, że zaszczyty niedługo trwają i nie należy w nich smakować.

— Wielka szkoda! — odparł Joe; podobała mi się ich cześć. Wyborna rzecz być bogiem według swego widzimisia! Ale cóż robić? Księżyc ukazał się czerwony, oczywisty dowód że był rozgniewany!

Wśród tych rozmów, w których Joe zapatrywał się na gwiazdę nocną z zupełnie nowego stanowiska, niebo od strony północnej pokryło się, gęstemi chmurami, postaci groźnej i złowrogiej; silny wiatr zerwał się na trzysta stóp od ziemi i pędził Wiktorję ku północo-wschodowi; nad balonem jaśniał czysty błękit niebios, ale czuć było jakąś ciężkość w powietrzu.

Około ósmej wieczór podróżni byli pod 32°, 40’ długości i 4°, 17’ szerokości; prądy atmosferyczne pod wpływem bliskiej burzy pędziły z szybkością trzydziestu pięciu mil na godzinę. Pod stopami podróżnych przesuwały się szybko żyzne błonia Mfuto. Widok był cudowny i budził podziwienie.

— Jesteśmy w środku kraju Księżycowego, — rzekł doktór Fergusson, — zachował bowiem nazwę, którą mu dali starożytni, zapewne dla tego, że po wszystkie czasy czczono tu księżyc. W istocie pyszna to okolica.

— Trudno znaleźć roślinność piękniejszą.

— Coś podobnego w okolicach Londynu, nie by byłoby naturalnem, — rzekł Joe, — ale bardzo powabnem! Dla czego tak śliczne rzeczy dostały się w udziale krajom barbarzyńskim?

— A któż wie, — odparł doktór, — czy z czasem okolica ta nie stanie się ogniskiem cywilizacji? Ludy w przyszłości mogą tu się przenieść, gdy się wyczerpie ziemia Europy i nie będzie zdolna wyżywić jej mieszkańców.

— Wierzysz temu? — spytał Kennedy.

— Niewątpliwie, kochany Dicku. Taki jest nieodzowny bieg wypadków: spójrz na kolejne wędrówki narodów, a przyjdziesz do tego samego co i ja wniosku. Azja jest pierwszą karmicielką świata, nieprawdaż? Blisko cztery tysiące lat pracuje, użyźnia się, wydaje plony, a potem gdy kamienie porosły tam gdzie bujały złote żniwa Homera, dzieci jej opuściły łono wyczerpane i wyschłe. I oto rzucają się do Europy, młodej i potężnej, która żywi je od lat dwóch tysięcy. Ale i jej żyzność upada, siły płodne zmniejszają się codziennie, co rok nowe choroby padają na płody ziemi, złe zbiórki, niedostateczne zasoby, nieurodzaje, wszystko jest znakiem niezawodnym słabnącej żywotności, bliskiego wyczerpania. Więc też ludy już biegą do obfitej piersi Ameryki, jak do źródła dotychczas niewyczerpanego. Z kolei nowy ten świat się postarzeje; jego lasy dziewicze padną pod toporem przemysłu; ziemia wysili się na zbytnia produkcję, której od niej zanadto wymagać będą. Tam gdzie dwa razy do roku bujnym kłusem złocą się niwy, zaledwie zbiorą rocznie trochę lichego zboża. Wtedy Afryka odsłoni dla nowych pokoleń skarby nagromadzone od wieków w jej łonie. Ten klimat zgubny dziś dla cudzoziemców, oczyści drenowanie i lepsza uprawa; rozproszone strumienie i potoki złącza się w jednem wspólnem korycie i utworzą rzeki spławne. I ten kraj, nad którym teraz się unosimy, żyźniejszy, bogatszy i żywotniejszy od innych, stanie się wielkiem królestwem, gdzie zrobią odkrycia bardziej zdumiewające niż para i elektryczność.

— Ah, panie! — zawołał Joe, — chciałbym to widzieć na własne oczy.

— Zbyt rano wstałeś, mój chłopcze.

— Zresztą, — wtrącił Kennedy, — będą to prawdopodobnie nudne czasy, w których przemysł wszystko pochłonie! Ludzie wynajdując nieustannie machiny, w końcu staną się ich pastwą! Zawsze sobie wyobrażałem, że w ostatnim dniu świata, jaki potworny kocioł ogrzany trzema miljardami stóp sześciennych powietrza, wysadzi kulę ziemską w powietrze!

— A ja dodam, — rzekł Joe. — że tę machinę zrobią pewnie Amerykanie.

— W istocie, — odpowiedział doktór, — są to znakomici kotlarze! Nie wdając się jednak w tak dalekie przypuszczenia, podziwiajmy tę ziemię Księżyca, kiedy nam dozwolono ją oglądać.

Słońce rzucając ostatnie promienie pod gromadą chmur, zdobiło złotemi smugami lada wypukłość ziemi, olbrzymie drzewa, drzewiaste rośliny, gładkie jak aksamit mchy, wszystko błyszczało na słońcu; tu i owdzie ziemia wyskakiwała w stożkowatych wzgórzach, na widnokręgu nie widać było gór; olbrzymie szańce z krzaków, nieprzebyte gaje, cierniste zarośla zamykały łączki, w których mieściły się liczne włości; olbrzymie ostromlecze otaczały je przyrodzonemi warowniami, plącząc się z koralowemi gałęźmi drzew.

Wkrótce Malagazari, główna odnoga jeziora Tanganaika, wiła się wężykiem pod obfitą zielonością, przyjmując do swego koryta mnóstwo rzeczułek, które utworzyły wezbrane podczas deszczów potoki lub stawy wyżłobione w gliniastych pokładach ziemi. Dla patrzącego z góry, rzeczki te wyglądały jak sieć wodospadów rozrzuconych na całej zachodniej powierzchni kraju.

Bydło o wydatnych garbach pasło się na obfitych pastwiskach i znikało w olbrzymiej trawie; lasy wydające woń balsamiczną, wyglądały jak wielkie bukiety kwiatów; ale w tych bukietach lwy, lamparty, hjeny i tygrysy szukały schronienia przed skwarem dziennym. Niekiedy słoń poruszył szczyty drzew i słyszałeś trzaskanie gałęzi pod jego kłami.

— Wyborny kraj dla myśliwca! — zawołał zapalony Kennedy;— przypadkiem rzucona kula znajdzie godną siebie zwierzynę! Czy nie możnaby trochę spróbować?

— O nie, kochany Dicku, noc się zbliża, noc groźna wraz z nawałnicą. Burze bywają straszne w tych stronach, w których rozpalona ziemia jest niezmierną baterją elektryczną.

— Ma pan słuszność, — rzekł Joe, — gorąco jest nie do zniesienia, wiatr ucichł zupełnie, widocznie zanosi się na coś strasznego.

— Powietrze przesycone jest elektrycznością, — odpowiedział doktór. — każda żyjąca istota czuje na sobie ten stan poprzedzający walkę żywiołów, i sam przyznaję, że nigdy nie byłem tak przenikniony elektrycznością.

— A więc, — zapytał myśliwy, — może stosowna pora spuścić się na ziemię?

— Uchowaj Boże, Dicku; lepiej unieść się w górę. Boję się tylko, by nas zawierucha nie porwała daleko po za drogę naszą, zwłaszcza podczas krzyżowania się prądów powietrznych.

— Czy zamierzasz zmienić kierunek, którego dotychczas się, trzymaliśmy?

— Gdyby to być mogło, — odpowiedział Fergusson, — rzucilibyśmy się jakie ośm stopni wprost na północ; spróbowałbym, dostać się do szerokości, w których według przypuszczeń są źródła Nilu; może zarazem zobaczymy jakie ślady wyprawy kapitana Speke, lub nawet karawany p. Heuglin. Jeśli obliczenia moje są dokładne, jesteśmy pod 32°40’ długości, a ja bym pragnął dostać się wprost za Równik.

Cinq Semaines en ballon 031

— Patrzno! — zawołał Kennedy, przerywając towarzyszowi, — patrz na te konie rzeczne, wynurzające się ze stawów, co za krwiste cielska; albo te krokodyle jak głośną wciągają powietrze!

— Dusi ich spieka! — rzekł Joe. Rozkoszny sposób podróżowania! jak można łatwo gardzić tem robactwem obmierzłem! Panie Samuelu! panie Kennedy! spójrzcie na te gromady zwierząt tak skwapliwie biegące! Jest ich ze dwieście sztuk; pewnie to wilki?

— Nie, Joe; to psy dzikie; dzielna rasa! śmiało rzucają się na lwów nawet. Podróżny nie może spotkać nic straszniejszego, bo bezzwłocznie poszarpią go na sztuki.

— Ba! nie myślę nakładać im kagańców, — odpowiedział Joe. Zresztą, jeśli taka ich natura, nie można im tego mieć za złe.

Powoli pod wpływem burzy nastało milczenie; zdawało się, że zgęszczone powietrze nie może przepuszczać dźwięków; atmosfera była jakby wywatowana, i niby w sali wysłanej dywanami, nikły dźwięki. Ptak żeglarz, żóraw, sójki czerwone i niebieskie, drozd przedrzeźniacz i muchołówki, kryły się pod liśćmi drzew ogromnych. Cała przyroda zapowiadała zbliżający się kataklizm.

Około dziewiątej wieczór, Wiktorja zatrzymała się nieruchoma ponad Msene, gromadą wiosek które z trudnością rozróżnić było można w cieniu; niekiedy zabłąkany promień odbijając się od wody wskazywał rowy wykopane z pewną symetrją, a przy ostatniem bladawem światełku, wzrok dostrzegał spokojne i ponure postacie drzew palmowych, tamaryndy, sykomory i olbrzymie ostromlecze.

— Duszę się, rzekł Szkot z trudnością wciągając w piersi rozrzedzone powietrze. Nie ruszamy się na krok! Czy nie spuścim się na ziemię?

— A burza? odparł dość niespokojny doktór.

— Zdaje się, że najlepiej schronić się na ziemię, jeśli boisz się by nas nie porwały wichry.

— Zapewne tej nocy nie będzie burzy, wtrącił Joe; chmury są bardzo wysoko.

— Właśnie dlatego waham się je przebywać. Należałoby wznieść się do niezmiernej wysokości, stracić z oczów ziemię i całą noc nie wiedzieć, czy posuwamy się i w jakim kierunku.

— Zdecyduj się kochany Samuelu, czas nagli.

— Rzecz przykra, że ucichły wiatry, rzekł Joe, byłyby nas uniosły zdala od burzy.

— Zapewne że przykra, przyjacielu; chmury są dla nas niebezpieczne, mają prądy przeciwne, które porwą nas w wir, a błyskawice mogą nas zapalić. Z drugiej strony wicher od gór rozbije nas o ziemię jeżeli zarzuciemy kotwicę u wierzchołka drzewa.

— Cóż począć?

— Należy utrzymywać Wiktorję w pasie pośrednim między niebezpieczeństwy nieba i ziemi. Mamy dość wody dla piecyka, i dwieście funtów balastu nietknięte. W potrzebie ich użyję.

— Będziem czuwali wraz z tobą, rzekł myśliwy.

— Nie przyjaciele; odłóżcie na bok zapasy i śpijcie; obudzę, was gdy będzie potrzeba.

— Ale proszę pana, kiedy nam jeszcze nic nie zagraża, czemu by i pan nie spoczął?

— Dziękuję ci mój chłopcze, ale wolę czuwać. Nie poruszamy się wcale, jeżeli okoliczności się nie zmienią, jutro będziem zupełnie w tem samem miejscu.

— Dobra noc panu.

— Dobra noc, jeśli to być może.

Kennedy i Joe wyciągnęli się pod kołdrami, a doktór sam czuwał w niezmiernym przestworzu.

Tymczasem sklepienie chmur opuściło się nieznacznie i głębsza zapadła ciemność. Czarna skorupa zawisła nad ziemią, jakby ją zgnieść chciała.

Nagle przerżnęła ciemności gwałtowna, szybka błyskawica i zaledwie znikła straszny huk piorunu wstrząsnął utwierdzenia niebieskie.

— Wstawajcie! zawołał Fergusson.

Dwaj podróżni wzbudzeni od okropnego łoskotu, czekali na rozkazy doktora.

— Czy spuścimy się? zapytał Kennedy.

— Nie, balon nie wytrzymałby natarcia wichrów. Suńmy się w górę wprzód nim chmury nie zmienią się w ulewę, i nie rozpętają wichrów.

I żywo podniecił płomienie piecyka.

Burze zwrotnikowe rozwijają się z szybkością dorównywającą ich gwałtowności. Druga błyskawica rozdarła chmury, a w ślad za nią dwadzieścia innych błysnęło. Niebo zasiane było elektrycznemi gwiazdami, które połyskiwały pod grubemi kroplami deszczu.

— Spóźniliśmy się, rzekł doktór. Musimy teraz przebywać pas ognisty, w balonie napełnionym powietrzem zapalnem!

— Ależ na ziemię! na ziemię! powtarzał z naleganiem Kennedy.

— I tam piorun może nas zgruchotać, a wichry z pewnością podrą balon na gałęziach drzew.

— Pędzimy w górę, panie Samuelu!

— Gdyby prędzej, jeszcze prędzej.

W tej części Afryki, podczas burz równikowych nie rzadko widzą po trzydzieści błyskawic na minutę. Niebo jest literalnie w ogniu a grzmoty piorunów nie ustają.

Wicher z wściekłą gwałtownością rozpętał się w tej ognistej atmosferze; targał i szarpał chmury rozpalone: rzekłbyś miech olbrzymi rozdmuchujący pożary.

Cinq Semaines en ballon 032

Doktór Fergusson ciągle podniecał ogień w piecyku; gaz rozszerzał się, balon unosił w górę; Kennedy na kolanach w środku łodzi przytrzymywał firanki namiotu. Balon kręcił się i kołysał, nabawiając niepokoju podróżnych. W powłoce statku powietrznego robiły się wklęsłości głębokie, wiatr wpychał się gwałtownie, a kitajka huczała pod jego naciskiem. Rodzaj gradu w połączeniu z tłumną wrzawą spadał na Wiktorję. Balon jednak wznosił się ciągle, a błyskawice rysowały ogniste styczne przy jego okręgu: był cały w ogniu.

— Pod Twoją opiekę! zawołał doktór Fergusson: jesteśmy w ręku Boga; on jeden może nas ocalić... Przygotujmy się na wszelki wypadek, nawet na pożar; może nasz spadek nie będzie gwałtowny.

Głos doktora zaledwie dochodził do uszów towarzyszy, ale widzieli jego twarz spokojną przy blasku błyskawic; patrzył na fosforyczne zjawiska, jakie sprawiały błędne ogniki snujące się przy sznurach statku powietrznego.

Balon kręcił się, wił, ale ciągle wznosił w górę; po kwadransie przebył pas chmur burzliwych, elektryczne upływy rozwinęły się pod nim jak szeroki wieniec ogni sztucznych zawieszony u jego łodzi.

Był to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie przyroda może przedstawić człowiekowi. Na dole nawałnica. W górze niebo gwiaździste, spokojne, nieme, obojętne z księżycem rzucającym zimne promienie na rozgniewane żywioły.

Doktór Fergusson spojrzał na barometr: wskazywał dwanaście tysięcy stóp wzlotu. Była jedenasta wieczór.

— Dzięki Bogu, rzekł, wszelkie niebezpieczeństwo minęło: dość na teraz utrzymać się w tej wysokości.

— Ależ okropna była burza! powiedział Kennedy.

— Ba, dodał Joe, to trochę urozmaiciło podróż, i wcale się nie gniewam, żem widział burzę z tak wysoka. Wcale ładny widok!



ROZDZIAŁ XVII.


W poniedziałek około czwartej z rana słońce ukarało się na widnokręgu; rozproszyły się chmury i łagodny wiatr orzeźwił pierwsze brzaski poranne.

Przesycona rozkoszną wonią ziemia ukazała się podróżnym. Balon kręcąc się na miejscu wśród prądów przeciwnych, zaledwie ruszył z miejsca; doktór ostudziwszy gaz, spuścił się na dół szukając bardziej północnego kierunku. Długo daremne były jego poszukiwania; wiatr pchał go na zachód aż ku sławnym górom Księżycowym, które półkolem otaczają jezioro Tanganayika; jednostajny ich łańcuch rysował się na sinawym widnokręgu; rzekłbyś naturalna fortyfikacja niedostępna dla badaczy Afryki środkowej; kilka samotnych ostrosłupów pokryte były wiecznym śniegiem.

— Jesteśmy tedy, — rzekł doktór, — w kraju dotychczas nie zwiedzanym; kapitan Burton posunął się dość daleko na zachód, ale nie mógł dostać się do tych sławnych gór; zaprzeczył nawet ich istnieniu, mimo twierdzeń Speke’a, utrzymując że zrodziły się w jego wyobraźni, ale dla nas przyjaciele, wątpliwości już nie ma.

— Czy przelecim za te góry? zapytał Kennedy.

— Przy boskiej pomocy, nie; liczę na przyjazne wiatry, które nas wrócą ku Równikowi; w potrzebie poczekamy, zarzucając jak okręt kotwicę podczas przeciwnych wiatrów.

Przewidzenia doktora wkrótce się ziściły; próbując różnych wysokości, Wiktorja ze średnią szybkością sunęła się w kierunku północno-wschodnim.

— Jesteśmy na dobrej drodze, — rzekł doktór patrząc na bussulę, — i ledwie o dwieście stóp od ziemi, co bardzo nam sprzyja do bliższego poznania tych nowych krain; kapitan Speke szukając jeziora Ukereue, poszedł bardziej na wschód w prostej linji ponad Kaze.

— Czy długo trzymać się będziem tego kierunku? zapytał Kennedy.

— Zapewne: mamy na celu zbliżyć się do źródeł Nilu, trzeba przebiedz przeszło sześćset mil aż do ostatniego kresu, do którego dotarli badacze przybyli z północy.

— I nie wysiądziemy na ziemię, — zapytał Joe,— choćby dla rozchodzenia nóg trochę?

— Wysiądziemy; trzeba przytem zaoszczędzić żywności, a waleczny Dick zaopatrzy nas w świeże mięsiwo.

— Skoro tylko zechcesz, kochany Samuelu.

— Wypadnie także odświeżyć zapasy wody; kto wie czy nie dostaniem się w puste, jałowe okolice? Wszelka ostrożność nie zawadzi.

W południe Wiktorja była pod 29°, 15’ długości i 3°, 15’ szerokości. Minęła wioskę Uyofu, ostatnią granicę północną kraju Unyamwezi, na wprost jeziora Ukereue, którego jednak jeszcze nie widziano.

Ludy zbliżone do Równika zdają się być ucywilizowańsze, mają monarchów samowładnych, nieograniczonego despotyzmu; najludniejszą jest prowincja Karagwa.

Ułożono się, że trzej podróżni spuszcza się na ziemię w pierwszem przyjaznem miejscu. Zamierzono zatrzymać się dłużej, gdyż należało starannie obejrzeć balon; doktór złagodził płomień piecyka, spuszczono z łodzi kotwice, które wkrótce suwały się po wysokiej trawie na łące rozległej; z góry łąka zdawała się mchem pokryta, w istocie zaś trawa była do ośmiu stóp wysoka.

Wiktorja, niby motyl olbrzymi dotykała trawy nie uginając jej; był to prawdziwy ocean zieloności, bez żadnego szkopułu.

— Długo tak będziem biegać? — rzekł Kennedy; nie widzę zgoła drzew; nie będzie nic z polowania.

— Poczekaj przyjacielu Dicku; niepodobna polować w tak wysokiej trawie, ależ znajdziemy dogodniejsze miejsce.

W istocie była to rozkoszna przejażdżka, prawdziwa żegluga na morzu zieloności prawie przezroczystem i z lekka kołysającem się pod tchnieniem wiatru.

Łódka usprawiedliwiając swoją nazwę, pruła zielone bałwany; czasem tylko stado ptastwa o świetnych barwach uleciało z trawy, wydając okrzyki wesołe; kotwice zanurzały się w jeziorze kwiatów, jak okręt tworząc bruzdę zamykającą się zaraz.

Nagle balon wstrząsł się, a kotwica utkwiła, zapewne w szczelinie skały ukrytej w zieloności.

— Zachaczyliśmy, rzeki Joe.

— A więc spuść drabinkę, odparł myśliwy.

Zaledwie tych słów domówił, gdy rozległ się w powietrzu krzyk dojmujący i trzej podróżni prawie współcześnie zawołali:

— Co to znaczy?

— Dziwny krzyk!

— Patrzajcie! posuwamy się!

— Kotwica się wyrwała!

— Ależ nie! trzyma się! — rzekł Joe ciągnąc za linę.

— Więc skała biegnie!

Zrobiło się poruszenie w trawie i wkrótce ukazała się podłużna zgięta postać.

— Wąż! — rzekł Joe.

— Wąż! — zawołał Kennedy odwodząc kurek dubeltówki.

— Ale gdzież tam! — odparł doktór, — to trąba słonia.

— Słoń, Samuelu!

I mówiąc tu Kennedy, zmierzył z dubeltówki.

— Poczekaj Dicku, poczekaj!

— Ależ to zwierze nas ciągnie!

— I w dobra stronę Joe, w dobrą stronę.

Cinq Semaines en ballon 033

Słoń biegł szybko i wkrótce dostał się na pole, na którem można było go obejrzeć; z kolosalnej jego budowy poznał doktór, że to jest samiec pysznego gatunku; miał dwa kły białawe ślicznie zagięte, ośm stóp długie, między któremi ramiona kotwicy silnie utkwiły.

Zwierzę napróżno usiłowało trąbą pozbyć się liny, która go przywiązywała do łodzi.

— Naprzód! śmiało! — wołał uradowany Joe, w najlepsze zachęcając dziwnego bieguna. A to mi nowy sposób podróżowania! Na słoniu, jeśli łaska!

— Ale dokąd nas niesie? — zapytał Kennedy. Swędziły mu ręce do strzelania.

— Niesie nas dokąd iść chcemy, kochany Dicku! trochę cierpliwości!

— Wig a more! Wig a more! jak mówią wieśniacy szkoccy, — wołał uradowany Joe. Naprzód! naprzód!

Słoń puścił się cwałem rzucając trąbą na prawo i lewo, a w swych podskokach gwałtownie wstrząsał łodzią. Doktór z toporem w ręku gotów był przeciąć linę.

— Ale, — rzekł, — tylko w ostateczności rozstaniemy się z kotwicą.

Jazda ta za słoniem trwała z półtory godziny; zwierzę nie zdawało się bynajmniej znużone, gdyż te olbrzymie gruboskórce mogą niezmierne przebiegać przestrzenie, podobnie jak wieloryby, których mają ogrom i szybkość.

— Doprawdy, — rzekł Joe, — zarzuciliśmy hak w wieloryba, i naśladujem żeglarzy polujących na tę rybę.

Ale przemiana gruntu skłoniła doktora do zmiany sposobu jazdy.

Gęsty las kamaldorów ukazał się w północnej stronie łąki w odległości trzech mil niespełna; należało więc rozłączyć balon od przewodnika.

Kennedy miał zatrzymać bieg słonia, zmierzył dubeltówkę, ale nie mógł dobrze trafić; pierwsza kula uderzyła w czaszkę i spłaszczyła się jak na blasze żelaznej; zwierzę zda się nic nie uczuło, tylko na huk wystrzału przyspieszyło biegu, pędząc galopem.

— Do licha! rzekł Kennedy.

— A to twarda głowa! zawołał Joe.

— Spróbujem kilku kul stożkowatych pod łopatki, dodał Dick starannie nabijając dubeltówkę — i dał ognia.

Słoń strasznie zaryczał i pędził w najlepsze.

— Oho! — rzekł Joe nabijając strzelbę, — widzę że muszę dopomódz panu Dickowi, bo inaczej nie trafim do końca.

I dwie kule weszły w boki zwierzęcia.

Słoń zatrzymał się, wyciągnął trąbę i znowu pędził cwałem do lasu; wstrząsał łbem, a krew strumieniem lała się z jego boków.

— Strzelajmy jeszcze, panie Dick.

— I celnie! — dodał doktór, — jesteśmy tylko o dwadzieścia sążni od lasu!

Rozległo się jeszcze dziesięć strzałów. Słoń strasznie podskoczył; łódka i balon trzasły jakby zostały zgruchotane; od wstrząśnienia topór wypadł z rąk doktora.

Położenie stawało się straszne; sznur kotwicy mocno przywiązany, nie dał się ani odwiązać, ani przeciąć nożem podróżnych; balon szybko zbliżał się do lasu, gdy zwierz otrzymał kulę w oko w chwili gdy podnosił głowę; zatrzymał się, zawahał, zachwiały się pod nim kolana, i odsłonił brzuch myśliwcowi.

— Jeszcze kula w serce, — rzekł Kennedy, po raz ostatni paląc z dubeltówki.

Słoń zaryczał smutnie głosem konającym; powstał na chwilę kręcąc trąbą, potem padł całym ciężarem na jeden kieł który złamał — i żyć przestał.

— Kieł złamany! — zawołał Kennedy, — kość słoniowa, za którą w Anglji danoby trzydzieści pięć gwinei!

— Ba, i więcej! — rzekł Joe, spuszczając się na ziemię po sznurze kotwicy.

— Czego żałujesz kochany Dicku? — odpowiedział doktór Fergusson. Alboż jesteśmy handlarzami kości słoniowej? Czyż tu przybyliśmy dla zrobienia majątku?

Joe obejrzał kotwicę i przekonał się, że silnie trzyma się drugiego kła słonia. Samuel i Dick zeskoczyli na ziemię, a balon na wpół wypróżniony kołysał się nad trupem zwierzęcia.

— Wspaniały zwierz! zawołał Kennedy. Jaki ogrom. Nie widziałem w Indjach tak wielkiego słonia!

— Nic w tem dziwnego, kochany Dicku; słonie Afryki środkowej są najpiękniejsze. Andersony i Cummingi tak je przepłoszyli z okolic Przylądka, że wszystkie powędrowały ku Równikowi, gdzie jeszcze napotkamy liczne ich trzody.

— A tymczasem, odpowiedział Joe, mam nadzieję że skosztujem trochę tego co leży! Podejmuję się sporządzić wyśmienitą ucztę z tego słonia. Pan Kennedy pójdzie polować godzinę lub dwie, pan Samuel odbędzie przegląd Wiktorji, a ja zajmę się kuchnią.

— Dobrze rozporządziłeś, rzekł doktór; rób więc jakeś powiedział.

— Ja zaś, rzekł myśliwy, korzystać będę z dwóch godzin swobody, które mi udzielić raczył Joe.

— Idź, przyjacielu, ale bądź ostrożny i nieoddalaj się.

— Możesz być spokojny.

I Dick ze strzelbą w ręku zapuścił się w las.

Wtedy Joe zajął się swoją czynnością. Naprzód wykopał w ziemi dół dwie stóp głęboki, napełnił suchym chrustem, obficie leżącym na ziemi, a pochodzącym z obłamanych w lesie gałęzi przez słoni, których ślady były widoczne. Zapełniwszy dół ułożył nad nim stos dwie stopy wysoki i podpalił.

Następnie wrócił do słonia, który leżał o dziesięć sążni od lasu; zręcznie odjął trąbę; która mogła mieć dwie stopy obwodu przy osadzie, wybrał z niej części najdelikatniejsze, i dodał gąbczastą nogę zwierzęcia; są to w istocie kawałki najlepsze, jak garb żubra, łapa niedźwiedzia i łeb odyńca.

Gdy stos spłonął zupełnie wewnątrz i zewnątrz, dół oczyszczony z popiołu i węgli miał temperaturę nadzwyczajnie wysoką, kawałki słonia owinięte w liście aromatyczne złożone zostały w głębi tego improwizowanego pieca i pokryte gorącym popiołem; następnie Joe ułożył drugi stos na wierzchu i gdy ten się spalił, pieczeń była gotowa.

Wtedy Joe wyjął z pieca obiad, złożył smakowite pieczyste na liściach zielonych, urządziwszy ucztę na wspaniałej murawie; przyniósł sucharów, wódki, kawy i zaczerpał świeżej przezroczystej wody w sąsiednim strumyku.

Przyjemnie było patrzeć na ten obiad, i Joe z pewną dumą pomyślał, że jeszcze przyjemniej będzie go zajadać.

— Podróż bez znużenia i niebezpieczeństw! powtarzał; obiad w swoim czasie! łóżko zawsze posłane! czegóż więcej żądać! a poczciwy pan Kennedy nie chciał z nami jechać.

Ze swej strony doktór Fergusson starannie obejrzał balon. Zdaje się, że nic dotychczas nie ucierpiał od nawałnicy i trzęsienia; kitajki i gutapercha dzielnie wytrzymały natarcie; doktór zmierzywszy teraźniejszą wysokość gruntu, i obrachowawszy siłę wzlotu powietrznego statku, przekonał się z zadowoleniem, że nic nie ubyło gazu; pokrywa dotychczas zupełnie była nieprzenikliwa.

Pięć dni zaledwie upłynęło jak podróżni opuścili Zanzibar; pemikanu nie napoczęto; zapas sucharów i mięsa wystarczał na długą podróż, pozostawało tylko odświeżyć zapas wody.

Rury i wężownica zdawały się być w doskonałym stanie; dzięki wiązaniom z kauczuku z łatwością i bez niebezpieczeństwa naginały się do wszystkich kołysań balonu.

Cinq Semaines en ballon 034

Po skończonym przeglądzie zajął się uporządkowaniem swych notatek. Wyrysował dokładnie okolicę w której się zatrzymali, długie niezmierzone błonia, las kamaldorów i balon wiszący nieruchomie nad cielskiem ogromnego słonia.

Po dwóch godzinach wrócił Kennedy niosąc kilkanaście tłustych kuropatw i udziec gemzy, należącej do gatunku najszybszych antylop. Joe podjął się przyrządzić i te zapasy.

— Ależ panowie, obiad na stole, zawołał wesoło.

I trzej podróżni usiedli na zielonej murawie; stopy i trąba słonia były przedmiotem jednomyślnych pochwał; pito zdrowie Anglji jak zawsze i doskonałe cygara hawańskie po raz pierwszy roztoczyły swą woń wytworną w tej pięknej okolicy.

Kennedy jadł, pił i gadał za czterech; był w upojeniu; na serjo proponował doktorowi osiąść w tym lesie, zbudować chatkę i rozpocząć dynastją Robinsonów afrykańskich.

Projekt pozostał projektem, chociaż Joe podejmował się już roli Piętaszka.

Okolica była cicha, pusta i doktór postanowił przepędzić noc na ziemi; Joe urządził obszerne koło z ogni, nieuchronną barjerę przeciw dzikim zwierzętom: hyeny, szakale, kaguary, zwabione zapachem świeżej padliny krążyły w okolicach. Kennedy kilkakrotnie musiał strzelać do tych zuchwałych gości; zresztą noc upłynęła bez żadnego wypadku.



ROZDZIAŁ XVIII.


Nazajutrz około piątej rano, rozpoczęły się przygotowania do odjazdu. Joe, szczęśliwie znalazłszy topór, porąbał kły słonia. Oswobodzona Wiktorja poniosła podróżnych ku północo-wschodowi, z szybkością ośmnastu mil na godzinę.

Doktór starannie oznaczył podczas wieczora swoje położenie według wysokości gwiazd. Znajdowali się pod 2°, 40’ szerokości niżej Równika, czyli o 160 mil jeograficznych; przebiegli liczne wioski, mało zważając na krzyki krajowców na widok balonu; doktór zapisał kształty gruntu i minął szczyty Rubenho, równie strome juk wierzchołki Usagary, i nieco później w Tenba spotkał pierwsze wyniosłości łańcucha gór Karagwa, który zdaniem jego był w związku z górami Księżycowemi. Otóż, dawna legenda powiadająca że góry te są kolebka Nilu, nie mijała się z prawdą, bo w istocie sąsiadują z jeziorem Ukereue, domyślnem źródłem tej wielkiej rzeki.

Opuszczając Kafuro, główny okres kupiecki kraju, doktór nakoniec zobaczył na widnokręgu to jezioro tyle poszukiwane, które kapitan Speke ujrzał dnia 3 sierpnia 1858 roku.

Samuel Fergusson uczuł się wzruszonym: zbliżał się do jednego z głównych przedmiotów swej wycieczki, i nieustannie trzymając w ręku lunetę, nie spuszczał z oka żadnego zagięcia tajemniczej okolicy, która mu się tak przedstawiła:

Pod nim ziemia w ogólności jałowa; zaledwie kilka uprawnych parowów, grunt nastrzępiony ostrokolczastemi wzgórzami średniej wysokości, stawał się płaskim w miarę zbliżania do jeziora; jęczmiona zastąpiły plony ryżu; tu kwitła roślina, z której krajowcy robią miejscowe wino, i inna zwana mwani, zastępująca im kawę. Gromadka jakich pięćdziesięciu chatek pokrytych kwitnącą słomą, stanowiła stolicę Karagwa.

Podróżni z łatwością widzieli zdumione twarze krajowców, dość dobrze zbudowanych, cery ciemno-żółtej. Kobiety niesłychanie otyłe wlokły się po polach, i doktór wielce zdziwił towarzyszy powiadając im, że otyłość tę bardzo cenioną w tym kraju, nabywały obowiązkowem karmieniem się zsiadłem mlekiem.

W południe Wiktorja była pod 1°, 45’ szerokość południowej; o pierwszej wiatr pędził ją na jezioro.

Kapitan Speke nazwał to jezioro Nyanza[14] Wiktorja. W miejscu tem mogło mieć dziewięćdziesiąt mil szerokości; w skraju południowym kapitan widział gromadę wysp, które nazwał archipelagiem Bengalskim. Posunął swe poszukiwania aż do Muanza w kierunku wschodnim, gdzie sułtan gościnnie go przyjął. Zdjął plan tej części jeziora, ale nie mógł dostać łodzi dla zwidzenia wielkiej wyspy Ukereue;; wyspą tą bardzo zaludnioną, rządzą trzej sułtani; zdaje się, że to jest tylko półwysep.

Wiktorja dostała się na jezioro w kierunku bardzie północnym, z czego nie był zadowolony doktór, bo miał zamiar wyrysować jego dalsze granice. Brzegi nastrzępione były ciernistemi krzakami, które literalnie znikały pod gęstą chmurą much jasno brunatnych. Kraj ten nie mógł być zamieszkały; trzody koniów rzecznych przewracały się w gęstej trzcinie, lub chowały w białawych wodach jeziora.

Patrząc z daleka, zdawało się że jezioro to jest morzem, tak ma szeroki widnokrąg od strony zachodniej; odległość dwóch brzegów jest tak wielka, że krajowcy nie byli w stanie urządzić między niemi kommunikacji, a przytem burze bywają silne i częste, gdyż wiatry wściekle harcują w tej odsłonionej okolicy.

Doktór z trudnością kierował okrętem i bał się by wiatry nie uniosły go na wschód; szczęściem jednak prąd porwał balon w kierunku północnym i o szóstej wieczór Wiktorja zatrzymała się nad samotną wysepką pod 0°, 30’ szerokości i 32°, 52’ długości o dwadzieścia mil od brzegów.

Podróżni zaczepili kotwicę u drzewa, a gdy ucichł wiatr pod wieczór, spokojnie zatrzymali się na kotwicach. Niepodobna było myśleć o zejściu na ziemię: i tu jak na brzegach Nyanzy, gęste chmury much pokrywały ziemię. Joe wrócił z drzewa strasznie pokąsany, ale nie gniewał się, bo uważał że to bardzo naturalne, iż muchy kąsają.

Doktór nie taki optymista, popuścił sznury jak mógł najdłużej, by wysunąć się nieubłaganym owadom, które wznosiły się w górę z niepokojącym szmerem.

Samuel Fergusson obrachował wysokość jeziora nad poziomem morza, i przekonał się, że obliczenia kapitana Speke były dokładne; w istocie wysokość ta wynosiła trzy tysiące siedmset pięćdziesiąt stóp.

— Jesteśmy tedy na wyspie! — zawołał Joe, drapiąc się zapamiętale.

— Prędkobyśmy ją obeszli do koła, — odpowiedział myśliwy, — ale oprócz tych miłych owadów nie widać żyjącej istoty.

— Wyspy na tem jeziorze, — mówił doktór, — są właściwie wierzchołkami zatopionych wzgórzy; dobrze jednak żeśmy tu znaleźli schronienie, bo nad brzegami jeziora mieszkają srogie pokolenia. Śpijcie więc, kiedy niebo daje nam noc spokojną.

— A ty nie położysz się, Samuelu?

— Nie; nie zmrużyłbym oka. Myśli moje nie dałyby mi usnąć. Jutro, przyjaciele, jeśli wiatr ujdzie pomyślny, udamy się prosto na północ, i może odkryjem źródła Nilu, które dotychczas osłonione są niezbadaną tajemnicą. Będąc tak blisko źródeł wielkiej rzeki, niepodobna mi usnąć.

Kennedy i Joe, mniej zajęci naukowemi kwestjami, wkrótce głęboko zasnęli pod strażą doktora.

We środę 23 kwietnia o czwartej rano, Wiktorja uleciała w szare obłoki; noc z trudnością opuszczała wody jeziora, które gęsta mgła pokrywała; ale wkrótce gęsty wiatr rozproszył tę zamieć. Wiktorja kołysała się czas pewien w rożnych kierunkach, nakoniec sunęła wprost na północ.

Doktór Fergusson zaklaskał z radości.

— Jesteśmy na dobrej drodze! — zawołał. Dziś zobaczym Nil, lub nigdy! Przyjaciele, właśnie przebywamy Równik i wchodzim na nasze półsferze!

— Czy tak? — zapytał Joe; tu przebywamy Równik?

— Tu właśnie, mój chłopcze.

— Więc za pozwoleniem pańskiem, nie tracąc czasu trzeba oblać tę uroczystość.

— Dobrze, napijmy się grogu! — odpowiedział śmiejąc się doktór; masz wcale nie głupi sposób pojmowania kosmografji.

I tak uczczono na pokładzie Wiktorji przejście Równika.

Balon posuwał się szybko. W zachodniej stronie widziano brzegi niskie, prawie równe; w głębi wynioślejsze płaszczyzny Uganda i Usoga. Wiatr pędził z szybkością trzydziestu mil na godzinę.

Wody Nyanzy podniesione gwałtownie, pieniły się jak morskie bałwany. Wnosząc z pewnych fal, które długo kołysały się po uciszeniu wiatru, doktór poznał że jezioro jest bardzo głębokie. Podczas całej podróży ponad jeziorem, zaledwie kilka niezgrabnych łodzi dojrzano.

— Oczywiście to jezioro, — rzekł doktór, — z samego wyniosłego położenia swego jest naturalnem źródłem rzek wschodniej Afryki; niebo wraca mu w deszczach to. co udziela rzekom. Zdaje mi się pewnem, że tu ma Nil swoje źródło.

— Zobaczymy, odpowiedział Kennedy.

Około dziewiątej zbliżono się do zachodnich brzegów; były puste i lesiste; wiatr dął nieco ku wschodowi i można było widzieć drugi brzeg jeziora, który zakrzywiał się w ten sposób, iż pod 2°, 4’ szerokości północnej tworzył kąt rozwarty szeroko. W tym końcu Nyanzy sterczały jałowe szczyty gór wyniosłych, a w głębokim i krętym ich parowie pędziła wspieniona rzeka.

Kierując balonem, doktór Fergusson chciwym wzrokiem pożerał okolicę.

— Patrzcie! — zawołał, — patrzcie przyjaciele! zasadne są opowiadania Arabów! Mówią o rzece wypływającej z jeziora w stronie północnej; a ta rzeka istnieje, oglądamy ją na własne oczy, biegniemy z jej kierunkiem i z równą jak ona szybkością! Ta woda uciekająca pod naszymi stopami, niewątpliwie złączy się z falami morza Śródziemnego! To Nil!

— To Nil! — powtórzył Kennedy, mimowoli porwany entuzjazmem Samuela Fergusson.

— Niech żyje Nil! — zawołał Joe, który chętnie wykrzykiwał wiwaty, gdy był wesoły.

Cinq Semaines en ballon 035

Tu i owdzie olbrzymie skały przerywały tajemniczy bieg rzeki. Woda pieniła się tworząc katarakty, co utwierdzało doktora w jego przypuszczeniach. Z okolicznych gór spadały pieniąc się i warcząc rącze potoki; naliczono ich ze sto. Sznurki wody toczyły się z ziemi wijąc się, mieszając razem, współubiegając w szybkości, a wszystkie spieszyły się do rzeki, która stawała się coraz szersza.

— To Nil, — powtórzył doktór z przekonaniem. Pochodzenie nazwiska tej rzeki zarówno zajmowało uczonych jak jej wód początek; wywodzono je z greckiego, koptyjskiego i sanskryckiego języka[15]; mniejsza o to, kiedy odsłoniła tajemnicę swych źródeł!

— Jednakże, — rzekł myśliwy, — jak się przekonać o tożsamości tej rzeki z tą którą poznali podróżni z Północy?

— Będziem mieli dowody pewne, niezbite, nieomylne, — odpowiedział Fergusson,— niech tylko godzinkę jeszcze wiatry nam sprzyjają.

Wkrótce rozdzieliły się góry ustępując miejsca licznym wioskom i polom uprawnym, pokrytym trzciną cukrową i oleistym sezamem. Pokolenia tych okolic na widok Wiktorji czyniły poruszenia wyrażające raczej gniew niż cześć, widocznie przeczuwając cudzoziemców, nie bogów. Rzekłbyś skradziono im coś zbliżeniem się do źródeł Nilu. Wiktorja musiała utrzymywać się na wysokości niedościgłej dla karabinowego strzału.

— Wylądowanie będzie trudne, rzekł Szkot.

— Ha! tym gorzej dla krajowców, odpowiedział Joe; pozbawim ich rozkoszy naszego towarzystwa.

— Muszę jednak wysiąść, choćby na kwadrans, rzekł doktór Fergusson. Inaczej nie będę mógł stwierdzić rezultatu naszych poszukiwań.

— Czy to jest konieczne, Samuelu?

— Konieczne! wysiądziem, choćbyśmy mieli strzelać!

— I owszem, odpowiedział Kennedy, głaszcząc swoją dubeltówkę.

— Skoro pan każe, rzekł Joe, gotując się do walki.

— Nie pierwszy to raz, mówił doktór, nauka czyni zdobycze swoje z bronią w ręku; podobny wypadek zdarzył się jednemu uczonemu francuzkiemu w Hiszpanji, gdy mierzył południk ziemski.

— Bądź spokojny, Samuelu, i zaufaj swej straży przybocznej.

— Czy już jesteśmy na miejscu, proszę pana?

— Nie jeszcze. Nawet wzniesiem się trochę, by lepiej poznać położenie kraju.

Wodoród się rozszerzył i w kilka minut Wiktorja kołysała się na wysokości dwóch tysięcy pięciuset stop nad ziemią.

Podróżni widzieli gęstą sieć strumieni i rzeczułek wpadających do rzeki; szczególniej wiele spływało z zachodu, z pośród żyznych pól i licznych wzgórzy.

— Jesteśmy oddaleni najwięcej dziewięćdziesiąt mil od Gondokoro, rzekł doktór patrząc na mappę, a miej niż pięć mil od punktu do którego dotarli badacze z Północy. Ostrożnie zbliżajmy się do lądu.

Wiktorja spuściła się na dwa tysiące stóp.

— A teraz przyjaciele, przygotujcie się na wszelki wypadek.

— Jesteśmy gotowi, odpowiedzieli Dick i Joe.

— Dobrze!

Wiktorja pędziła z biegiem rzeki zaledwie o sto stóp od ziemi. W tem miejscu szerokość Nilu dochodziła pięćdziesięciu sążni: krajowcy zbiegli się z wiosek nad brzegi. Pod drugim stopniem szerokości północnej, Nil tworzy stromą kaskadę dziesięć stóp wysoką, a przeto nieprzebytą.

— O tej właśnie kaskadzie mówi p. Debono, zawołał doktór.

Koryto rzeki rozszerzyło się; tu i owdzie ukazały się wysepki które Samuel Fergusson pożerał oczyma. Zdawał się szukać jakiegoś punktu, którego jeszcze nie widział.

Gdy kilku murzynów podpłynęło na łodzi pod balon, Kennedy powitał ich strzałem, który zmusił natrętów zawrócić do brzegu.

— Szczęśliwej podróży! zawołał Joe; na waszem miejscu nie próbowałbym wracać, bo okrutnie bałbym się potwora co ma pioruny na zawołanie.

Doktór Fergusson nagle porwał lunetę i zwrócił ją na jedną wysepkę leżącą w środku rzeki.

— Cztery drzewa! zawołał; patrzajcie na tę tam wyspę!

W istocie cztery samotne drzewa sterczały w jej końcu.

— To wyspa Benga! to ona! dodał doktór.

— Więc cóż? zapytał Dick.

— Tam wylądujem, przy boskiej pomocy.

— Zdaje się być zamieszkana, proszę pana.

— Joe ma słuszność; oto widzę gromadę dwudziestu krajowców.

— Spłoszemy ich, rzecz nie trudna, odpowiedział Fergusson.

— Niech i tak będzie, rzekł myśliwy.

Słońce było u zenitu, Wiktorja zbliżyła się do wyspy.

Murzyni, należący do pokolenia Makado, jęli okropnie krzyczeć. Jeden z nich wstrząsał w powietrzu kapelusz swój z kory. Kennedy zmierzył do kapelusza, strzelił i porwał na kawałki.

Nastał ogólny popłoch. Krajowcy rzucili się do rzeki i odpłynęli do brzegów. Z obudwóch stron padł wkrótce grad kul i strzały z łuków, bez niebezpieczeństwa dla powietrznego statku, który zarzucił kotwicę w szczelinę skały. Joe spuścił się na ziemię.

Cinq Semaines en ballon 036

— Drabinki! zawołał doktór, pójdź ze mną Kennedy.

— Po co?

— Pójdź, potrzebuję świadka.

— Idę.

— Joe, pilnuj dobrze.

— Niech pan będzie spokojny, odpowiadam za wszystko.

— Chodź Dicku! rzekł doktór, stanąwszy na ziemi.

I pociągnął towarzysza ku gromadzie skał sterczących w końcu wyspy; tu szukał czas pewien i szperając śród krzaków pokrwawił sobie ręce.

Nagle chwycił za ramię towarzysza.

— Patrzaj! rzekł.

— Litery!

W istocie widać było dokładnie dwie głęboko wyryte głoski:


A. D.


— A. D. powtórzył doktór Fergusson. Andrea Debono! Pierwsze głoski nazwiska podróżnika, który najdalej posunął się ku źródłom Nilu!

— Dowód niezaprzeczony, kochany Samuelu.

— Więc teraz jesteś przekonany?

— To Nil! nie można wątpić.

Doktór rzucił ostatnie spojrzenie na szacowne głoski, które starannie skopjował.

— A teraz, rzekł, do balonu!

— Więc żywo, bo oto kilku krajowców zabiera się przepłynąć rzekę.

— Teraz, mniejsza o nich! Niech wiatr jeszcze kilka godzin popędzi nas ku północy, a dostaniem się do Gondohoro i uściskamy dłonie rodaków!

W dziesięć minut potem, Wiktorja majestatycznie wznosiła się w obłoki, a doktór Fergusson na znak powodzenia, rozwinął chorągiew z herbami Anglji.



ROZDZIAŁ XIX.


— Jaki jest nasz kierunek? — zapytał Kennedy, widząc że jego przyjaciel patrzy na bussolę.

— Północno-zachodni.

— Do kata! więc nie północny.

— Nie, Dicku, i myślę że chyba nie dostaniem się, do Gondokoro; żałuję bardzo, ale bądź co bądź, powiązaliśmy odkrycia wschodnie z północnemi, nie trzeba się więc skarżyć.

Wiktorja nieznacznie oddalała się od Nilu.

— Spójrzmy jeszcze, — rzekł doktór, — na tę niezmierną szerokość, której najśmielsi podróżni przebyć nie mogli! Oto barbarzyńskie pokolenia, o których wspominają pp. Petherick d’Arnaud, Miani i młody podróżnik Lejean, któremu winniśmy najlepsze wskazówki o górnym Nilu.

— Tak więc, — zapytał Kennedy, — odkrycia nasze są w zgodzie z przewidzeniami nauki?

— Zupełnie. Źródła rzeki białej, Bar-el-Abiad, jak w morzu nikną w wielkiem jeziorze, z którego biorą początek; straci na tem poezja, bo przypuszczano że ten król rzek ma początek niebieski; starożytni zwali go Oceanem i wierzyli, że wypływa bezpośrednio ze słońca; trzeba trochę ustąpić z tych świetnych przypuszczeń, i przyjąć co daje nauka; zresztą nie zawsze będą ludzie uczeni, a poetów nigdy nie zabraknie.

Cinq Semaines en ballon 037

— Widać jeszcze katarakty, wtrącił Joe.

— Są to katarakty Makedo, pod trzecim stopnieli szerokości. Nic nadto dokładniejszego! Jaka szkoda że nie możem jeszcze kilka godzin płynąć zbiegiem Nilu!

— Tam w dali. — rzekł myśliwy, — dostrzegam szczyt góry.

— To góra Logwek, Góra drżąca Arabów; cala tę okolicę zwiedził p. Debono, pod przybranem nazwiskiem Latif-Effendi. Pokolenia mieszkające nad Nilem, żyją w wiecznej nieprzyjaźni i staczają z sobą mordercze walki. Osadźcie z tego, na jakie narażał się niebezpieczeństwa.

Wiatr uniósł Wiktorję w kierunku północno-zachodnim. Unikając góry Logwek, należało szukać innego prądu bocznego.

— Przyjaciele, — rzekł doktór do swych dwóch towarzyszów; teraz dopiero rozpoczynamy na prawdę, własne poszukiwania w Afryce; dotychczas szliśmy tylko śladem poprzedników, obecnie rzucamy się w nieznane przygody. Czy nie zbraknie wam odwagi?

— Nigdy! zawołali współcześnie Dick i Joe.

— Więc w drogę! i niechaj Pan Bóg nam dopomaga!

Przebiegłszy po nad parowami, lasami i rozrzuconemi tu i ówdzie wioskami, około szóstej wieczór podróżni przybyli do Góry drżącej i płynęli wzdłuż jej łagodnego stoku.

W pamiętnym dniu 23 kwietnia w przeciągu piętnastogodzinnej jazdy, gnani szybkim prądem powierza przelecieli trzysta piętnaście mil (niespełna 100 mil niem.).

Ostatnia jednak część podróży sprawiła na nich dość przykre wrażenie; nastało zupełne milczenie w łódce. Czy doktór Fergusson utonął myślą w uczynionych i zamierzanych odkryciach? A towarzysze jego, czy myśleli o tej nowej podróży po krajach nieznanych? Zapewne, a może łączyły się z tem najżywsze wspomnienia o Anglji i przyjaciołach dalekich? Tylko Joe zachował filozoficzną obojętność, uważając za rzecz bardzo naturalną że nie widzi ojczyzny, skoro się od niej oddalił; szanował jednak milczenie Samuela Fergusson i Dicka Kennedy.

O dziesiątej wieczór Wiktorja zarzuciła kotwicy na pochyłości Góry, o której niesie podanie, że drży gdy jej dotknie stopa muzułmana. Posiliwszy się wieczerzą, podróżni usnęli kolejno strzeżeni przez jednego.

Nazajutrz obudzono się z pogodniejszemi myślami; pogoda była piękna, wiatr dął z dobrej strony; śniadanie, które konceptami zaprawiał Joe, wróciło dobry humor podróżnym.

Okolica którą przebiegali w tej chwili jest niezmierzona; opiera się o góry Księżycowe z jednej, a o góry Darfour z drugiej strony: jest prawie tak rozległą jak Europa.

— Zapewne, — rzekł doktór, — przebywamy teraz okolicę, która według przypuszczeń jeografów ma być królestwem Uzoga; niektórzy z nich utrzymują, że istnieje w środku Afryki rozległa nizina, w której mieścić się ma ogromne jezioro środkowe. Niebawem zobaczymy, czy system ten ma jakie podobieństwo do prawdy.

— Ale jakim sposobem wpadli na to przypuszczenie? — zapytał Kennedy.

— Z opowiadań Arabów. Ludzie ci chętnie opowiadają wiele, może zanadto. Kilku podróżnych dotarłszy z Kaze do Wielkich Jezior, spotkali niewolników przybyłych z okolic środkowych i rozpytawszy o właściwości ich ojczyzny, zebrali wiązankę przeróżnych dokumentów, z których utworzyli sobie system. W gruncie tego wszystkiego musi być trochę prawdy, bo jak widzisz, nie omylili się co do źródeł Nilu.

— W istocie prawda, rzekł Kennedy.

— Z takich to dokumentów, próbowano skreślić kilka map Afryki środkowej; według tej jednej z nich będę się kierował w drodze i w potrzebie ją poprawię.

— Czy cały ten pas ziemi jest zamieszkany? zapytał Joe.

— Niewątpliwie, i przez złych ludzi.

— Domyśliłem się zaraz.

— Liczne te pokolenia rozsiadłe na ogromnej przestrzeni, mają jedną ogólna nazwę Nyam-Nyam, a nazwisko to jest prostem naśladowaniem dźwięku, i odpowiada szmerowi jaki sprawia żucie.

— Doskonale, rzekł Joe: nyam! nyam!

— Poczciwy mój Joe, gdybyś był bezpośrednią przyczyna tego naśladowania dźwięków, możebyś go nie nazwał doskonałem.

— Co pan chce powiedzieć?

— Że pokolenia te są ludożerczemi.

— Doprawdy?

— Niewątpliwie; utrzymywano także, iż krajowcy maja ogony jak zwierzęta czworonożne; wkrótce jednak poznano, że ów dodatek należy do skóry bydlęcej, którą się odziewają.

— Szkoda! ogon jest bardzo dobry do odpędzania much natrętnych.

— Zapewne, mój Joe, ale należy zaliczyć to do bajek, jak i owe psie głowy, które podróżny Brun Rollet przypisywał pewnym ludom dzikim.

— Psie głowy? Rzecz wyborna do szczekania, a nawet bardzo przydatna dla ludożerców!

— Na nieszczęście to jedno jest niewątpliwą prawdą, że ludy te są bardzo okrutne i łakome na ludzkie mięso, którego chciwie poszukują.

— Żądam, — rzekł Joe, — aby zbytecznie nie rozpalali się do mojej facjaty.

— Aha, boisz się! rzekł myśliwy.

— Nie to, panie Dicku. Ale jeśli już mam być kiedy zjedzony w czasach głodu, niechże pójdę na pożytek mojemu panu i pańskiemu żołądkowi. Ale karmić sobą tych morusów! Pfe! umarłbym z samego wstydu!

— A zatem, poczciwy Joe, — rzekł Kennedy, — trzymamy cię za słowo i liczymy na cię w potrzebie.

— Jestem do usług pańskich.

— Joe mądry, — rzekł doktór, — umyślnie tak mówi, abyśmy więcej dbali o jego podniebienie i starannie go tuczyli.

— Kto wie! — odpowiedział Joe; — człowiek jest bardzo samolubne zwierzę!

Po południu niebo pokryło się gorącą mgłą parującą z ziemi, i z trudnością rozróżniano przedmioty na dole; lękając się przeto aby balon nie potknął się o jaki nieprzewidziany cypel, doktór dał około godziny piątej znak by się zatrzymać.

Noc minęła bez przypadku, ale wypadało podwoić czujność wśród głębokiej ciemności.

Podczas następnego poranku wiatr perjodyczny dął z nadzwyczajną gwałtownością, wciskając się w wewnętrzne wklęsłości balonu i gwałtownie wstrząsał oprawę, przez którą wchodziły rury do rozszerzania gazu; musiano więc przymocować je sznurkami co z przedziwną zręcznością dokonał Joe.

Współcześnie przekonał się, że spód powietrznego statku był szczelnie zamknięty.

— Jest to podwójnie dla nas ważne, — rzekł i doktór Fergusson, — naprzód unikamy straty szacownego gazu, powtóre nie zostawiamy dokoła siebie słupa materii palnej, od której moglibyśmy spłonąć.

— Byłby to brzydki wypadek w podroży, rzekł Joe.

— Alboż zaraz spadlibyśmy na ziemię? — zapytał Dick.

— Zaraz, nie! Gaz spaliłby się spokojnie, a my zwolna spuścilibyśmy się na dół; podobny wypadek zdarzył się powietrznej żeglarce francuzkiej pani Blanchard; zapaliła swój balon rzucając ognie sztuczne, ale nie upadła i niewątpliwie nie byłaby się zabiła, gdyby łódka jej nie potknęła się o komin, w skutku czego zleciała na ziemię.

— Miejmy nadzieję, że nic podobnego nas nie spotka; dotychczasowa podróż nasza nie była niebezpieczna i nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy dopiąć jej celu.

— I ja także nie widzę, kochany Dicku; zresztą zawsze nieroztropność żeglarzy powietrznych lub zła budowa ich aparatów były przyczyna wypadków nieszczęśliwych. Wszelako na kilka tysięcy wzlotów powietrznych, liczą zaledwie dwadzieścia przypadków śmierci. W ogóle najniebezpieczniejsze są spuszczania się na ziemię i odloty. To też w podobnych razach nie należy zaniedbywać żadnych środków ostrożności.

— Panowie, godzina śniadania! — rzekł Joe, — musimy poprzestać na kawie i solonem mięsie, dopóki pan Kennedy nie znajdzie sposobu uraczenia nas świeżą zwierzyną.



ROZDZIAŁ XX.


Wiatr stawał się gwałtowny o sprzecznych prądach, Wiktorja robiła zygzaki w powietrzu, ciskana to na północ, to na południe, nie mogąc napotkać stałego wiatru.

— Pędzimy nadzwyczajnie szybko, a nie bardzo posuwamy się naprzód, — rzekł Kennedy zauważywszy częste chwianie się igły magnesowej.

Wiktorja biegnie z szybkością trzydziestu mil na godzinę, — odpowiedział Samuel Fergusson; pochylcie się a zobaczycie jak pola znikają pod naszemi stopami. Patrzcie! ten las zdaje się chcieć rzucić na nas!

— Las już zamienił się w łączkę, rzekł myśliwy.

— A łączka w wioskę, dodał Joe po chwili. A jakież te negry mają gęby zdumione!

— To bardzo naturalne, odpowiedział doktór; wieśniacy fraucuzcy po raz pierwszy ujrzawszy balony, strzelali do nich biorąc je za potwory powietrzne, nic więc dziwnego, że murzyn Sudanu wytrzeszcza na nas oczy.

— Dalibóg, — zawołał Joe, gdy Wiktorja spuściła się ku wiosce na sto stóp odległości, — jeśli pan powoli, zrzucę im próżną butelkę. Jeżeli się nie rozbije, będą jej cześć oddawać, w przeciwnym razie z jej kawałków zrobią sobie talizmany.

I to mówiąc cisnął butelkę, która niebawem potrzaskała się na drobne kawałki, co widząc krajowcy, uciekli do swych chat okrągłych, wydając przeraźliwe krzyki. Nieco dalej zawołał Kennedy:

Cinq Semaines en ballon 038

— Spójrzcie na to osobliwsze drzewo! Jest innego gatunku w dole, a innego u góry.

— A to piękne! — rzekł Joe; — w tym kraju rosną jednie drzewa na drugich.

— Jest to po prostu pień figowy, — odpowiedzią doktór, — na który nasypało się trochę ziemi roślinnej; jednego białego poranku wiatr rzucił w nią ziarno drzewa palmowego i palma wyrosła jak na polu.

— Wyśmienita moda! — rzekł Joe. — zaprowadzę ją w Anglji, dla upiększenia parków londyńskich; będzie to także dobry sposób pomnożenia drzew owocowych i zakładania wysokich ogrodów, na czem wiele skorzystają właściciele małych posiadłości.

W tej chwili należało wznieść Wiktorję, by przebyć las trzysta stóp wysoki, zarosły odwiecznemi banianami.

— Wspaniałe drzewa! — zawołał Kennedy; nie widziałem nic piękniejszego nad te czcigodne lasy. Spójrz, Samuelu.

— W istocie kochany Dicku, wysokość tych banianów zdumiewa, a jednak nie zdziwiłaby w lasach Nowego lądu.

— Jakto! alboż są drzewa jeszcze wynioślejsze?

— Niewątpliwie, miedzy tak zwanemi mammoth-trees. W Kalifornii naprzykład znaleziono cedr czterysta pięćdziesiąt stóp wysoki, to jest wyższy od wieży Parlamentu, a nawet od największej piramidy egipskiej. Pień jego miał sto dwadzieścia stóp obwodu a pokłady współśrodkowe jego drzewa, wskazywały że istniał już przeszło cztery tysiące lat.

— Ależ panie, ja w tem nic dziwnego nie widzę. Rzecz bardzo naturalna, że kto żyje cztery tysiące lat, doczekać się musi pięknego wzrostu.

Tymczasem las zniknął, ustępując miejsca gromadzie chatek okrągłych, ustawionych około placu. Na środku stało jedyne drzewo, na widok którego zawołał Joe:

— Do licha! jeśli to drzewo przez cztery tysiące lat wydaje kwiaty podobne — nie ma mu czego winszować.

Cinq Semaines en ballon 039

I wskazał na olbrzymi jawor, którego cały pień znikał pod stosem kości ludzkich; kwiaty o których mówił Joe, były to głowy ludzkie świeżo ścięte i zawieszone na sztyletach wbitych w korę.

— Wojenne drzewo ludożerców! — rzekł doktór; Indjanie zdzierają skórę z czaszki, a Afrykanie ucinają całą głowę.

— Jaka gdzie moda, wtrącił Joe.

Ale już wioska z krwawemi głowami znikła na widnokręgu i inny niemniej ohydny przedstawił się widok: trupy nawpół pożarte, skielety rozsypujące się w proch, członki ludzkie tu i ówdzie rozrzucone, czekały na paszcze hyen i szakali.

— Zapewne są to ciała winowajców, które w Abisynji podobnież rzucają dzikim zwierzętom swobodnie je pożerającym.

— Nie jest to okrutniejsze od szubienicy, — rzekł Szkot, — tylko bardziej plugawe.

— W okolicach południowej Afryki, — mówił dalej doktór,— zwykle zamykają winowajcę, w jego własnej chacie wraz z dobytkiem, a niekiedy i całą rodziną, następnie podkładają ogień i wszystko razem staje się pastwą płomieni. I to jest zwyczaj okrutny, ale przyznaję z Kennedym, że choć mniej okrutna, szubienica równie jest barbarzyńską.

Joe obdarzony doskonałym wzrokiem, pokazał szybujące w dali gromady drapieżnego ptastwa.

— To orły, — zawołał Kennedy popatrzywszy przez lunetę; wspaniałe ptaki, których lot jest równie prędki jak naszego balonu.

— Niecił Bóg nas uchroni od ich napaści! — rzekł doktór; straszniejsi to nieprzyjaciele niż zwierzęta drapieżne i ludożercze pokolenia.

— Ba! — odpowiedział myśliwy, — odpędzimy je strzałami z dubeltówek.

— Wolałbym kochany Dicku, unikać tej ostateczności, bo kitajka naszego balonu nie wytrzymałaby natarcia ich ostrych dziobów. Szczęściem zdaje się, że niebezpieczne te ptaki boją się naszej machiny.

— Wpadłem na wyśmienity pomysł, — rzekł Joe, bo jakoś dziś sypię pomysły jak z rękawa; otóż czy nie dałoby się przyprządz żywych orłów do naszej łodzi, to ciągnęłyby nas w obłokach.

— Pomysł nie nowy, i naprawdę go proponowano, odpowiedział doktór; nie jest on jednak praktyczny ze zwierzętami, które z natury są bardzo uparte.

— Możnaby je ułożyć do jazdy, — mówił Joe, — zamiast munsztuka opatrzyłoby się ich oczy klapami, aby patrzyły tylko przed siebie. Wtedy możnaby dowolnie kierować je w prawo i w lewo.

— Pozwolisz mi, dobry Joe, więcej ufać wiatrom przyjaznym, niż twoim zaprzężonym orłom; to mniej kosztowne a bezpieczniejsze.

— Pozwalam panu, ale mego pomysłu nie zarzucam.

Było południe. Wiktorja od pewnego czasu zwolniła biegu, a krajobrazy pod nią przesuwały się leniwie.

Nagle doszły uszu podróżników głośne krzyki i świstania; schyliwszy się, ujrzeli na obszernej równinie przejmujące widowisko.

Dwa pokolenia zacięcie walczyły z sobą, rzucając w powietrze strzał chmarę. W zapale morderczej walki, wojownicy nie spostrzegli zbliżającej się Wiktorji. Było ich ze trzystu walczących bezładnie. Wielu zbroczeni krwią rannych, którą chlipali chciwie, przedstawiali widok okropny.

Ukazanie się balonu przerwało na chwile walkę; murzyni wyjąc okropnie, rzucili kilka strzał do łódki z których jednę schwytał ręką Joe.

— Unieśmy się wyżej! — zawołał doktor Fergusson. Nie godzi się nam być nieroztropnemi, byłaby to rzecz niebezpieczna.

Rzeź rozpoczęła się znowu na dzidy i topory; gdy który z walczących padł na ziemię, przeciwnik jego spiesznie ucinał mu głowę, a kobiety należące do walki zabierały te łby zakrwawione i zatykały na drzewach około pola bitwy, nierzadko bijąc się wzajem o zdobycie tego szkaradnego łupu.

— Okropny widok! — rzekł Kennedy z obrzydzeniem.

— Paskudne poczciwcy! — odpowiedział Joe, — chociaż gdyby mieli mundury małoby się różnili od innych wojowników.

— Mam djabelną chętkę wmięszać się do walki, — rzekł myśliwy chwytając za dubeltówkę.

— Daj pokój, — żywo odpowiedział doktór; po co się wdawać w nieswoje sprawy? Alboż wiesz kto z nich ma słuszność? jak można na ślepo odgrywać rolę Opatrzności? Oddalmy się lepiej od tak obmierzłego widowiska. Gdyby wielcy wodzowie mogli tak jak my widzieć owe heroiczne czyny, zbrzydziliby sobie rozlew krwi i podboje.

Dowódca jednego z tych dzikich pokoleń, odznaczał się olbrzymim wzrostem i herkulesową siłą. Jedną ręką zatopił dzidę w ścieśnionych szeregach nieprzyjacioł, a drugą robił straszne wyłomy toporem. Nagle rzucił zdala od siebie skrwawioną dzidę, uciął ramię jednemu z rannych i włożywszy je do gęby, zajadał w najlepsze.

— A! rzekł Kennedy, obmierzłe bydlę! niewytrzymam.

I wojownik utrzymawszy kulę w czoło, przewrócił się na wznak.

Na widok jego upadku, zdumienie i popłoch ogarnęły żołnierzy; nastraszyła ich ta śmierć nadprzyrodzona a współcześnie dodała odwagi przeciwnikom: w jednej chwili połowa wojowników opuściła pole bitwy.

— Szukajmy wyżej prądu, ażeby się ztąd oddalić, rzekł doktór. Serce mię boli patrzeć na to widowisko.

Nim jednak oddalili się, byli jeszcze świadkami jak pokolenie zwycięzkie rzuciwszy się na poległych i rannych, wydzierało sobie dymiące ich ciała i chciwie je pożerało.

— Pfu! rzekł Joe, jakież to obrzydliwe!

Wiktorja wzniosła się w górę, ale długo jeszcze dochodziły uszu podróżnych wycia upojonej hordy; nakoniec zwróciwszy się ku południowi, balon oddalił się od tej sceny rzezi i ludożerstwa.

Grunt stawał się nierówny, liczne potoki toczyły się ku wschodowi wpadając to do jeziora Nu, to do rzeki Gazelil, o której p. Wilhelm Lejean podał bardzo ciekawe wiadomości.

Gdy noc nadeszła, Wiktorja zarzuciła kotwicę pod 27° długości i 4°20’ szerokości północnej, przebywszy 150 mil geograficznych.



ROZDZIAŁ XXI.


Nastała noc nadzwyczajnie ciemna. Doktór nie mógł widzieć w jakim znajduje się kraju, zaczepiwszy kotwice u bardzo wysokiego drzewa które ledwie dostrzegał w cieniu.

Według zwyczaju czuwał pierwsza część nocy, a o północy zastąpił go Kennedy.

— Mój Dicku, czuwaj bardzo starannie.

— Alboż co zaszło?

— Dotychczas nic; zdaje mi się jednak, żem słyszał jakiś głuchy szmer pod balonem; nie wiedząc dokąd nas wiatry uniosły, sądzę że zbytek roztropności nie zawadzi.

— Możeś słyszał krzyki zwierząt drapieżnych?

— Nie! myślę że to coś innego; w każdym razie, jeśli co zajdzie, obudź mię natychmiast.

— Dobrze.

Wytężywszy słuch po raz ostatni, gdy nic nie usłyszał, doktór okrył się kołdrą i natychmiast zasnął.

Gęste chmury okryły niebiosa, ale najzupełniejsza cisza panowała w powietrzu, Wiktorja utrzymywana na jednej kotwicy, nie poruszała się wcale.

Kennedy oparł się łokciem na krawędzi łódki i czuwał nad piecykiem rozpalonym, patrząc na tę niemą ciszę; zatopił wzrok w widnokrąg i jak się zdarza umysłom niespokojnym lub uprzedzonym, zdawało mu się, że niekiedy widzi jakieś błędne światełka.

Na chwilę nawet był pewny, że u paręset kroków odległości dostrzegł migotające światło, które jednak znikło natychmiast.

Prawdopodobnie było to jedno z tych złudzeń optycznych, którym ulega wzrok zatopiony w głębokich ciemnościach.

Kennedy uspokoił się i znowu pogrążył w dumaniach, gdy nagle ostry świst rozległ się w powietrzu.

Byłże to krzyk zwierzęcia, nocnego ptaka, czy też wychodził z ust ludzkich?

Kennedy pojmując całą ważność położenia, już chciał rozbudzić towarzyszów, pomyślał jednak że w każdym razie ludzie czy zwierzęta byli daleko, więc tylko opatrzył broń i wziąwszy nocną lunetę, znowu zatopił wzrok w przestrzeni.

Wkrótce ujrzał pod sobą jakieś niewyraźne postacie przybliżające się ku drzewu; bladawy promyk księżyca, który znienacka przedarł się przez chmury, oświecił grupę indywiduów posuwających się w cieniu.

Przypomniał sobie przygodę z magotami i położył rękę na ramieniu doktora.

Samuel Fergusson zbudził się natychmiast.

— Mówmy cicho, rzekł Kennedy.

— Zaszło co takiego?

— Tak; obudźmy Joego.

Skoro Joe wstał, myśliwy opowiedział co widział.

— Jeszcze te małpy przeklęte? rzekł Joe.

— Być może; ale trzeba się mieć na ostrożności.

— Joe i ja, — rzekł Kennedy, — spuścimy się po drabince na drzewo.

— A tymczasem, — dodał doktór, — urządzę się tak, byśmy mogli bezwłocznie i szybko odlecić.

— Zgoda.

— Zchodźmy, rzekł Joe.

— Nie strzelajcie, chyba w ostatniej potrzebie, — napomniał doktór; byłoby nieużytecznem odsłaniać nasz pobyt w tych okolicach.

Dick i Joe skinęli głową na znak że się zgadzają, bez szmeru spuścili się na drzewo i zajęli stanowisko na grubej odnodze, u której zaczepiła się kotwica.

Kilka minut słuchali milczący i nieruchomi wśród gęstych liści; nakoniec doszło ich uszu pewne tarcie kory i Joe chwycił za rękę Szkota.

— Czy pan słyszy?

— Słyszę, coś się zbliża.

— Może waż? Ten świst który pan słyszał...

— Nie! miał coś ludzkiego.

— Wolę dzikich ludzi, — rzekł Joe, — niż te obmierzłe gady.

— Szmer się powiększa, — dodał po chwili Kennedy.

— Tak jest! widocznie pną się na drzewo.

— Czuwaj z tej strony, a ja podejmuję się z drugiej.

— Zgoda.

Siedzieli u wierzchołka głównej gałęzi olbrzymiego drzewa zwanego baobabem; gąszcz liści pomnażał ciemności, a jednak Joe nachyliwszy się do ucha Dicka i pokazując na dolną część drzewa, rzekł:

— Murzyni.

Kilka słów cichych doszły nawet do uszu dwóch podróżnych.

Joe ostrożnie zmierzył dubeltówkę.

— Poczekaj, rzekł Kennedy.

W istocie dzicy wleźli na baobab i wijąc się po gałęziach jak węże, posuwali się w górę zwolna lecz z pewnością, zdradzając się wychodzącemi wyziewami ze swego ciała smarowanego cuchnącą tłustością.

Wkrótce Kennedy i Joe zobaczyli dwie głowy pod gałęzią na której siedzieli.

— Baczność, rzekł Kennedy, pal!

Cinq Semaines en ballon 040

Dwa strzały rozległy się jak huk piorunu i ucichły zagłuszone krzykami boleści. W mgnieniu oka cała horda znikła.

Ale wśród wycia usłyszano głos dziwny, niespodziany, nieszczęśliwy! Głos ludzki wyraźnie przemówił te słowa po francuzku:

— Do mnie! na pomoc!

Kennedy i Joe zdumieni, szybko wrócili do łódki.

— Czyście słyszeli? zapytał doktór.

— Niewątpliwie! głos nadludzki: Do mnie! na pomoc!

— Jakiś Francuz w rękach tych barbarzyńców!

— Podróżny!

— Może missjonarz!

— Nieszczęsny! zawołał myśliwy, zamordują go, umęczą!

Doktór zabrał głos, daremnie usiłując ukryć swoje wzruszenie.

— Niepodobna wątpić; — rzekł, — nieszczęśliwy jakiś Francuz wpadł w ręce tych dzikich. Nie odjedziem ztąd nie zrobiwszy co można tylko by go ocalić; z naszych strzałów karabinowych poznał, że ma niespodzianą, opatrzną pomoc. Nie zawiedziem tej ostatniej nadziei. Czy takie jest wasze zdanie?

— Takie jest nasze zdanie, Samuelu! i gotowi jesteśmy być ci posłuszni.

— Ułóżmy się więc jak działać należy, i zaraz rano postaramy się go zabrać.

— Ale jak odpędzimy tych nędznych murzynów? zapytał Kennedy.

— Oczywistą jest dla mnie rzeczą,— odpowiedział Fergusson, — sadząc ze sposobu w jaki uciekli, że nie maja wyobrażenia o palnej broni; należy przeto korzystać z ich przestrachu, ale zarazem czekać do dnia nim działać poczniemy, i według położenia miejscowości ułożyć plan ocalenia.

— Biedny ten człowiek nie musi być daleko, — rzekł Joe, — bo....

— Do mnie! na pomoc! powtórzył głos słabszy.

— Barbarzyńcy! zawołał Joe cały drżący. Ale jeśli go zabiją tej nocy?

— Czy słyszysz Samuelu? dodał Kennedy chwytając rękę doktora; jeśli go zabiją tej nocy?

— To nie jest prawdopodobne, moi przyjaciele. Dzikie te ludy mordują jeńców w dzień biały; potrzebują słońca.

— A gdybym korzystając z nocy zsunął się do tego nieszczęśliwego? zapytał Szkot.

— Idę z panem! rzekł Joe.

— Poczekajcie przyjaciele! poczekajcie! Zamiar ten przynosi zaszczyt waszemu sercu i odwadze, ale narazicie nas wszystkich i bardziej zaszkodzicie temu którego chcemy ocalić.

— A dla czego? zapytał Kennedy. Dzicy są przerażeni, rozproszeni! Nie powrócą!

— Dicku, błagam cię, bądź mi posłuszny; czynię dla wspólnego dobra; jeśli przypadkiem schwytają cię, wszystko będzie stracone!

— Ależ ten nieszczęśliwy czeka, ma nadzieję! Nic mu nie odpowiada! nikt nie biegnie mu pomódz! Myśli może że go zmysły złudziły, że nic nie słyszał!.....

— Możemy go zapewnić, rzekł doktór Fergusson. I pochyliwszy się z łodzi, rękami przy ustach tworząc tubę. zawołał donośnie po francuzku:

— Ktokolwiek jesteś, ufaj! Trzech przyjaciół czuwa nad tobą!

Straszne wycie odpowiedziało na te słowa, zapewne głusząc słowa jeńca.

— Zarzynają go! zamordują! — zawołał Kennedy, nasze wdanie się przyspieszy tylko godzinę jego męczarni! trzeba działać!

— Ale jak, Dicku? Co zrobisz wśród tej ciemności?

— O, gdyby było widno! zawołał Joe.

— Więc cóż, gdyby było widno? zapytał doktór dziwnym tonem.

— Rzecz prosta, Samuelu, odpowiedział myśliwy; zszedłbym na ziemię i strzałem z karabinu rozproszyłbym tę hołotę.

— A ty Joe? zapytał Fergusson.

— Ja panie, postąpiłbym roztropniej, zawiadamiając więźnia by uciekł w umówionym kierunku.

— A jakże byś go zawiadomił?

— Z pomocą tej strzały schwytanej w locie; przywiązałbym do niej liścik, lub po prostu powiedziałbym doń głośno, bo ci murzyni nie rozumieją naszego języka.

— Plany wasze są niepraktyczne, przyjaciele. Przypuszczając nawet, że ten nieszczęśliwy zdołałby oszukać czujność swych katów, jeszcze największa trudność byłaby w ucieczce. Co do ciebie, kochany Dicku, twój projekt możeby się udał, przy śmiałości i korzystaniu z postrachu jaki rzuca nasza broń palna; ale gdyby się nie powiódł, byłbyś zgubiony i zamiast jednej mielibyśmy dwie osoby do ocalenia. Nie, przyjaciele! trzeba mieć za sobą wszystkie korzyści i działać inaczej.

— Ale natychmiast, odparł myśliwy.

— Może! odpowiedział Samuel naciskając na to słowo.

— Panie mój, zapytał Joe, czy możesz rozproszyć te ciemności?

— Kto wie, Joe?

— Ach, jeśli pan to zrobisz, nazwę cię pierwszym uczonym na świecie.

Doktór milczał czas pewien rozmywając. Dwaj jego towarzysze, pod wpływem nadzwyczajnego położenia patrzyli nań ze wzruszeniem. Wkrótce Fergusson zabrał głos i tak mówił:

— Plan mój jest następujący. Mamy dwieście funtów balastu, bo worki któreśmy zabrali są jeszcze nietknięte. Przypuszczam że więzień, człowiek widocznie wyczerpany w skutek cierpień, nie waży więcej jak jeden z nas; pozostanie wiec ze sześćdziesiąt funtów, które rzucimy by prędzej ulecić.

— A jakże będziesz manewrował? zapytał Kennedy.

— Posłuchaj: jeśli mi się uda dostać do więźnia i jeśli wrzucę ilość balastu równającą się jego ciężarowi, nic nie zmienię w równowadze balonu, ale wówczas, chcąc otrzymać wzlot szybszy by uniknąć napaści murzynów, muszę użyć środków energiczniejszych niż piecyk; otóż zrzucając w danej chwili pozostały balast, jestem pewny że szybko się wzniosę.

— To rzecz oczywista.

— Tak, ale jest jedna niedogodność: chcąc później spuścił się na ziemię, muszę stracić część gazu odpowiednią ciężarowi wyrzuconego balastu. Otóż gaz jest rzecz nader szacowna, ale straty tej nie godzi się żałować, gdy chodzi o ocalenie człowieka.

— Masz słuszność Samuelu, poświęcim wszystko byle go ocalić!

— Więc do roboty, połóżcie worki z balastem na krawędzi łódki w taki sposób by odrazu je wyrzucić.

— Ale ciemność?...

— Ukrywa nasze przygotowania i rozproszy się nie prędzej aż będą ukończone. Miejcie staranie by wszelka broń była pod ręką: może wypadnie strzelać; otóż z karabina mamy jeden strzał, z dwóch dubeltówek cztery, z dwóch rewolwerów dwanaście, razem siedmnaście strzałów, które możem wypalić w ciągu minuty. Zresztą obejdzie się może bez tego hałasu. Czy jesteście gotowi?

— Jesteśmy gotowi, odpowiedział Joe.

Broń była nabita, worki piasku leżały pod ręką.

— Dobrze, rzekł doktór. Miejcie na wszystko zwrócone oczy. Joe zrzuci balast a Dick porwie więźnia, ale nic nie czyńcie przed otrzymaniem moich rozkazów. Najprzód Joe pójdzie, odczepi kotwicę i prędko wróci do łódki.

Joe zsunął się po sznurze i po chwili ukazał się znowu. Oswobodzona Wiktorja pływała w powietrzu prawie nieruchoma.

Cinq Semaines en ballon 041

Tymczasem doktór upewnił się, że ma dostateczna ilość gazu w skrzyni mieszaniny dla podniecenia w potrzebie ognia bez uciekania się pewien czas do stosu Buntzena; wyjął dwa druty przewodniki doskonale odosobnione, które służyły do rozkładu wody; następnie poszukawszy w worku podróżnym wydobył dwa kawałki węgla szpiczasto ociosane i zatknął je na końcu każdego druta.

Dwaj jego towarzysze patrzyli nic nie pojmując, ale milczeli; gdy doktór skończył swą pracę, stanął na środku łodzi, wziął w każdą rękę dwa węgle i zbliżył je do siebie szpiczastemi końcami.

Nagle buchnął mocny olśniewający blask miedzy dwoma końcami węgla; niezmierne strumienie elektrycznego światła literalnie rozpędziły ciemności nocy.

— Ach, panie mój! zawołał Joe.

— Milcz, rzekł doktór.



ROZDZIAŁ XXII.


Fergusson rzucał w różnych kierunkach potężne strugi światła i w końcu zatrzymał je w miejscu zkąd dochodziły straszne krzyki. Dwaj jego towarzysze ciekawe i gorączkowe spojrzenia utkwili w te stronę.

Baobab, nad którym prawie nieruchoma zatrzymała się Wiktorja, stał w środku obszernej łąki, a między polami zasianemi sezamem i trzciną cukrową, widać było kilkadziesiąt nizkich ze szpiczastemi dachami chatek, przy których snuły się roje krajowców.

W odległości stu stóp pod balonem stała szubienica. U jej stóp leżała istota ludzka, młody człowiek zaledwie trzydziestoletni, z długiemi czarnemi włosami, nawpół nagi, chudy, zakrwawiony, pokryty ranami, z głową pochyloną na piersi jak Chrystus na krzyżu.

Krótsze włosy na wierzchu czaszki, wskazywały miejsce na którem była nawpół zarosła tonsura.

— Missjonarz! kapłan! zawołał Joe.

— Biedny, nieszczęśliwy! odpowiedział strzelec.

— Ocalemy go Dicku! — rzekł doktór, — ocalemy!

Tłum murzynów zobaczywszy balon podobny do komety ogromnej z ognistym ogonem, drżał ze strachu, który łatwo sobie wyobrazić. Na krzyki krajowców, jeniec podniósł głowę. Oczy jego zajaśniały promieniem nadziei, i nie pojmując co się działo, machinalnie wyciągnął ręce ku niespodziewanym zbawcom.

— Żyje! żyje! — zawołał Fergusson; Bogu dzięki. Dzicy są w okrutnym strachu! Ocalemy go, przyjaciele! Czy jesteście gotowi?

— Jesteśmy gotowi, Samuelu.

— Joe, zgaś piecyk.

Rozkaz doktora został spełniony. Lekki wietrzyk łagodnie posunął ku więźniowi Wiktorję, która współcześnie, w skutku oziębienia gazu, nieznacznie zbliżyła się ku ziemi i podczas dziesięciu minut kołysała się wśród strumieni światła. Fergusson zwrócił na tłumy murzynów ognistą miotłę, ciskającą tu i ówdzie strugi płomienia. Krajowcy pod wpływem nieopisanej trwogi uciekli do chat swoich, i zrobiło się pusto dokoła szubienicy. Słusznie więc doktór liczył na fantastyczne ukazanie się Wiktorji, która rzucała słoneczne promienie w tę ciemność głęboką.

Łódka zbliżyła się do ziemi. Jednakże kilku śmielszych murzynów, pojmując że ofiara z rąk im się wymyka, wrócili krzycząc okropnie; Kennedy porwał karabin, ale doktór zabronił mu strzelać.

Cinq Semaines en ballon 042

Kapłan klęczący, nie mając siły powstać, nie był przywiązany do słupa, gdyż przy zbytku jego osłabienia krajowcy osądzili, że krępować go nie było potrzeby. W chwili gdy łódka dotykała ziemi, myśliwy usunąwszy broń, porwał na ręce kapłana i złożył go w łodzi, a współcześnie Joe wyrzucił dwieście funtów balastu.

Doktór spodziewał się, że wzniosą się z nadzwyczajna szybkością, a jednak pomimo jego przewidzeń, balon uniosłszy się kilka stóp od ziemi, zatrzymał się nieruchomy!

— Kto nas zatrzymuje? — zawołał przerażony doktór.

Kilku dzikich przybiegło wydając przeraźliwe krzyki.

— Och! — zawołał Joe pochylając się za łódkę. Jeden z tych przeklętych morusów uczepił się spodu łódki!

— Dicku! Dicku! — krzyknął doktor, — beczkę z wodą!

Dick zrozumiał myśl przyjaciela i podniosłszy beczkę ważąca przeszło dwieście funtów, wyrzucił ją z łodzi.

Wiktorja doznawszy nagłej ulgi, sunęła trzysta stóp w powietrze, wśród ryczenia krajowców, którym wymknął się jeniec w promieniach olśniewającego słońca.

— Brawo! — zawołali dwaj towarzysze doktora.

Cinq Semaines en ballon 043

Nagle balon podskoczył znowu i uniósł się tysiąc stóp w górę.

— Co to jest? — zapytał Kennedy, który o mało nie stracił równowagi.

— Nic, — odpowiedział spokojnie Samuel Fergusson, — to ten hultaj odczepił się od łodzi.

Joe wyjrzał za łódkę i zobaczył jeszcze jak dziki z wyciągniętemi rękoma, wywijał młynka w powietrzu spadając i wreszcie rozbił się o ziemię. Doktór rozłączył druty elektryczna i nastała zupełna ciemność. Była wówczas godzina pierwsza po północy.

Omdlały Francuz nakoniec otworzył oczy.

— Ocalonyś pan, rzekł doktor.

— Ocalony, — powtórzył po angielsku kapłan z smutnym uśmiechem, wybawiony od śmierci okrutnej! Dziękuję wam bracia; ale dni moje są policzone, nawet godziny, i wkrótce żyć przestanę.

I wycieńczony missjonarz padł osłabiony.

— Umiera! zawołał Dick.

— Nie, nie, — odpowiedział Fergusson pochylają się ku niemu, — lecz bardzo jest słaby; złóżmy go pod namiotem.

Ostrożnie ułożyli na dwóch kołdrach to biedne wychudłe ciało, okryte bliznami i krwawemi jeszcze ranami, w których żelazo i ogień zostawiły kilkadziesiąt śladów bolesnych. Doktór wyskubał z chustki trochę szarpi i przyłożył ją do ran starannie obmytych. Trzeba przyznać, ze opatrywał chorego ze zręcznością chirurga. Obandażowawszy rany, doktór wyjął z apteczki podróżnej kordjał i kilka kropli wlał w usta kapłana.

Missjonarz lekko uścisnął jego rękę i ledwie miał siłę wymowie: Dzięki! dzięki!

Doktór poznał iż należy go zostawić w zupełnym spokoju; zasunął więc firanki namiotu i znowu zajął się kierowaniem balonu.

Nie licząc ciężaru nowego gościa, ubyło balonowi blisko sto ośmdziesiąt funtów, mógł więc utrzymywać się w górze bez pomocy piecyka. Gdy zabłysły pierwsze promienie słońca, prąd wiatru zlekka popchnął go w kierunku zachodnio-północno-zachodnim. Fergusson popatrzył chwilę na uśpionego kapłana.

— Obyśmy mogli utrzymać przy życiu tego towarzysza, którego nam niebo zesłało! — rzekł myśliwy. Czy masz jaką nadzieję?

— Mam Dicku, przy staraniach, z pomocą tego czystego powietrza.

— Ile musiał wycierpieć! — rzekł wzruszony Joe. Wiecie panowie, że dokazał śmielszych od nas rzeczy, kiedy sam poszedł między te okrutne pokolenia!

— To wątpliwości nie ulega, — odpowiedział myśliwy.

Przez cały dzień doktór nie pozwolił przerywać snu nieszczęśliwego, dziwnego snu, raczej otrętwienia, przerywanego niekiedy bolesnemi jęki, które niepokoiły doktora.

Pod wieczór Wiktorja zatrzymała się wśród ciemności, i podczas nocy, gdy Joe i Kennedy kolejno pilnowali chorego, Fergusson czuwał nad bezpieczeństwem wszystkich.

Nazajutrz rano Wiktorja trochę tylko zboczyła w kierunku zachodnim; niebo było pogodne i zapowiadało dzień prześliczny. Chory mocniejszym nieco głosem przywołał swych nowych przyjaciół. Odsłoniono firanki namiotu i z rozkoszą wciągnął w płuca świeże powietrze poranne.

— Jakże się pan czujesz? zapytał Fergusson.

— Lepiej może, — odpowiedział. Ale wy, przyjaciele, widziałem was jakby we śnie, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego co się działo dokoła! Kto jesteście, bym imion waszych nie zapomniał w ostatniej modlitwie.

— Jesteśmy podróżnicy angielscy, — odpowiedział Samuel, — próbowaliśmy przebyć balonem szerokość Afryki i po drodze mieliśmy szczęście ocalić pana.

— Nauka ma swych bohaterów, — rzekł missjonarz.

— Ale religja ma swych męczenników, — odpowiedział Szkot.

— Pan jesteś missjonarzem? zapytał doktór.

— Tak jest, kapłanem ze Zgromadzenia księży Missjonarzy. Niebo was do mnie zesłało, niech będzie pochwalone! Ale przybywacie z Europy, mówcie mi o Europie, o Francji! Od pięciu lat nie mam ztamtąd wiadomości!

— Pięć lat sam między temi dzikiemi! — rzekł zdumiony Kennedy.

— Są to dusze które odkupić należy, bracia ciemni i barbarzyńscy, których tylko religja może oświecić i ucywilizować.

Samuel Fergusson czyniąc zadość życzeniom missjonarza, długo opowiadał mu o Francji.

Kapłan słuchał chciwie i łzy spływały mu po policzkach. Biedny młodzian brał kolejno ręce Kennedego i Joe w swoje rozpalone od gorączki dłonie. Doktór przygotował mu kilka filiżanek herbaty, które pił z przyjemnością; wtedy miał siłę podnieść się trochę i uśmiechnął na widok że ulatuje w tak czystych niebiosach!

— Jesteście śmieli podróżnicy, rzekł, i powiedzie się wasze zuchwałe przedsięwzięcie; zobaczycie znowu krewnych, przyjaciół, ojczyznę!...

Kapłan osłabł tak bardzo, że znowu musiano go złożyć na posłaniu: wycieńczony leżał kilka godzin jak nie żywy na rękach Fergussona, który nie mógł powstrzymać wzruszenia na myśl, że szlachetna ta dusza wkrótce uleci. Mająż tak prędko utracić tego którego wydarli okrutnym męczarniom? Znowu obandażował okropne rany męczennika i poświęcił znaczny zapas wody na odświeżenie jego członków rozpalonych. Pielęgnował go z najczulszą i najrozumniejszą troskliwością. W jego objęciach chory zwolna wracał do życia, i odzyskał zupełna przytomność jeżeli nie siły.

Doktór wysłuchał historji kapłana, którą powiadał przerywanym głosem.

— Mów pan ojczystym językiem, rzekł; rozumiem po francuzku, a to nie tak cię utrudzi.

Missjonarz był biednym młodzieńcem z wioski Ardon w Bretanji, kraju Morbihan. Mimowolny popęd ciągnął go do stanu duchownego. Do tego życia pełnego zaparcia pragnął jeszcze dołączyć niebezpieczeństwa i wszedł do zgromadzenia księży missjonarzy, których pełnym chwały założycielem był święty Wincenty á Paulo. W dwudziestym czwartym roku opuścił kraj rodzinny udając się na niegościnne brzegi Afryki. Zwolna przezwyciężając przeszkody, łamiąc się z wszelkiego rodzaju umartwieniami, zaszedł z modlitwą na ustach między pokolenia osiadłe nad rzekami wpływającemi do górnego Nilu. Przez dwa lata odpychano jego religję, męczono za gorliwość apostolską, gardzono uczynkami miłosiernemi. I długo był jeńcem najokrutniejszych ludów Nyambarra wystawiony na najgorsze obejście. Zawsze jednak nawracał, oświecał i modlił się za barbarzyńców. Po jednej z zaciętych walk które tak często staczają z sobą te ludy, zostawiony na pobojowisku, zamiast zawrócić ku północy, puścił się na dalsza wędrówkę ewangeliczną. Najspokojniejszym był gdy go miano z warjata. Poznał narzecza krajowe w okolicach i nauczał katechizmu. Dwa jeszcze lata przebiegał te barbarzyńskie strony, party nadprzyrodzoną siłą pochodzącą od Boga, gdy nakoniec dostał się do pokolenia Nyam-Nyamów, zwanego Barafri, które przypisały mu nagłą śmierć jednego z jego naczelników i postanowiły zarżnąć go na ofiarę. Od czterdziestu już godzin trwały męczarnie, i w istocie jak przypuszczał doktór, miał umrzeć w samo południe. Gdy usłyszał huk palnej broni, natura przemogła i zawołał: Do mnie na pomoc! Zdawało mu się. że marzy, gdy głos ludzki z niebios przemówił doń słowami pociechy.

— Nie żałuje, rzekł, niknącego życia, poświęciłem je Bogu!

— Miej pan nadzieję, odpowiedział doktór: jesteśmy przy tobie i wybawimy cię od śmierci jakeśmy wydarli cię katuszom.

— Nie żądam tyle od niebios, mówił pokorny kapłan. Błogosławiony Pan, iż mi pozwolił przed śmiercią uścisnąć rękę przyjaciół i usłyszeć mowę ojczystą.

Missjonarz znowu osłabł. Tak zeszedł dzień między nadzieją i obawą; Kennedy był bardzo wzruszony, a Joe cichaczem łzy ocierał.

Wiktorja płynęła zwolna jakby wiatr czuł uszanowanie dla czcigodnego jej ciężaru.

Pod wieczór Joe wskazał na zachodzie światło niezmierne. Pod inną szerokością możnaby to wziąść za zorzę północna. Niebo było całe w ogniu. Doktór bacznie śledził te dziwne zjawisko i rzekł w końcu.

Cinq Semaines en ballon 044

— To buchający wulkan.

— A wiatr pędzi nas w tę stronę, wtrącił Kennedy.

— Mniejsza o to! wzlecimy wysoko i bezpiecznie przebędziem te ognie.

We trzy godziny później Wiktorja zbliżyła się do góry pod 24°15’ długości i 4°42’ szerokości. Przed nią rozpalony krater ciskał strumienie roztopionej lawy i odłamki skał, niby kamyki rzucone z procy; strugi ogniste spadały z góry, jak kaskady światła. Wspaniały i niebezpieczny widok, bo wiatr statecznie pędził balon ku tej rozpalonej atmosferze.

Nie mogąc ominąć przeszkody należało ją przeskoczyć; doktór rozniecił płomień piecyka i Wiktorja wzniosła się na 6 tysięcy stóp zostawiając między sobą i wulkanem przestrzeń trzystu sążni.

Kapłan umierający patrzył z łoża boleści na ten ognisty krater, z którego wylatywały z łoskotem tysiące strug świetlanych.

— Jakże to piękne, rzekł, i jak wszechmoc Boża jest nieskończona nawet w najstraszniejszych swych objawach!

Wybuch ognistej lawy okrywał stoki góry istnym kobiercem ognistym: niższe półkole balkonu jaśniało w nocy jak księżyc w pełni wschodzący; nieznośne gorąco dochodziło aż do łódki: doktor Fergusson spiesznie opuścił te niebezpieczną okolicę.

Około dziesiątej wieczór wulkan stał się czerwonym punkcikiem na widnokręgu i Wiktorja żeglowała spokojnie w mniej górzystym pasie.



ROZDZIAŁ XXIII.


Pyszna noc zarzuciła wspaniały swój płaszcz na ziemię, kapłan usnął spokojny, bezsilny.

— Nie wróci do zdrowia! — rzekł Joe. Biedny młodzieniec! Zaledwie trzydzieści lat przeżył!

— Zgaśnie w naszych objęciach! oddech jego ciągle słabnie, a ja nic na to poradzić nie mogę! — dodał doktor z rozpaczą.

— Niegodne łotry! — zawołał Joe, którego czasami gniew porywał. I pomyśleć jeszcze, że ten zacny kapłan miał dla nich słowa ubolewania, przebaczenia i miłości!

— Niebo daje mu piękną noc, Joe, może ostatnią! Teraz mało cierpi, a śmierć jego będzie snem spokojnym.

Umierający wyrzekł klika słów przerywanych i doktór pochylił się ku memu; oddech chorego stawał się trudny, prosił powietrza. Odsunięto firanki namiotu, chory z rozkoszą zaczerpał powietrza tej nocy przejrzystej; gwiazdy przesełały doń drżące światełka, a księżyc otoczył białym całunem swych promieni.

— Przyjaciele, — rzekł gasnącym głosem, — żegnam was! Niechaj Bóg który nagradza, doprowadzi was do portu! niech za mnie zapłaci dług wdzięczności!

— Miej pan jeszcze nadzieje, — odpowiedział Kennedy; osłabienie to przejdzie. Nie umrzesz! Alboż można umierać wśród tak pięknej nocy?

— Śmierć jest tam, — rzekł misjonarz, — wiem o tem. Pozwólcie niech spojrzę jej w oczy! Śmierć, początek rzeczy wiekuistych, jest końcem tylko trosk ziemskich. Posadźcie mię na kolana, bracia. proszę was o to!

Kennedy go podniósł. Przykro było patrzeć na te członki bezsilne, uginające się pod nim.

— Boże mój! Boże! — zawołał umierający apostoł, miej litość nademną!

Twarz jego rozjaśniła się nagle. Zdala od ziemi, której rozkoszy nigdy nie zaznał, pośród nocy rzucającej nań łagodne światło, na drodze do nieba, ku któremu ulatywały w cudownem wniebowzięciu, kapłan zdawał się odżywiać nowem życiem.

Ostatniem poruszeniem ręki pobłogosławił przyjaciołom i padł na ręce Kennedego, którego twarz zalała się grubemi łzami.

— Umarł! — rzekł doktór schylając się, — umarł!

I wszyscy trzej przyjaciele padli na kolana i modlili się z cicha.

— Jutro rano, — przerwał milczenie Fergusson, — pogrzebiemy go w tej ziemi afrykańskiej, którą zrosił krwią swoją.

Resztę nocy czuwano kolejno nad ciałem, i ani jedno słówko nie przerwało religijnej ciszy; każdy płakał. Nazajutrz wiatr zadął od południa; Wiktorja zwolna posuwała się ponad górzystą krainą; tu zagasłe kratery, tam wąwozy jałowe, ale nigdzie ani kropli wody; gromady skał, brył niekształtnych, pokłady białawego marglu — wszystko wskazywało zupełny brak roślinności.

Około południa doktor chcąc przystąpić do pochowania zwłok kapłana, postanowił spuścić się do parowu wśród skał plutonicznych pierwotnej formacji. Otaczające góry osłaniały od wiatru, pozwalając spuścić łódkę ku ziemi, bo nie było drzewa, na którem by można się zaczepić.

Jak to był dał do zrozumienia Kennedemu, tracąc balast przy porwaniu kapłana, nie mógł zniżyć balonu bez odpowiedniego wypuszczenia gazu; otworzył więc klapę zewnętrznego balonu. Wodoród uleciał i Wiktorja spokojnie spuściła się do parowu.

Skoro łódka zbliżyła się do ziemi, doktór zamknął klapę, Joe wyskoczył trzymając się jedną ręką krawędzi łódki, a drugą zbierał kamienie, któremi wkrótce zastąpił swój własny ciężar; wówczas mógł obydwoma rękami zbierać kamienie i gdy ich przeszło pięćset funtów nakładł do łodzi, z kolei wyszli na ziemię doktór i Kennedy. Wiktorja była w równowadze i siła wzlotu nie mogła jej unieść w górę.

Zresztą nie trzeba było wielkiej ilości tych kamieni, gdyż bryły które Joe zebrał, miały niezmierny ciężar, co na chwilę zwróciło uwagę Fergussona. Grunt zasłany był kwarcem i skałami porfirowemi.

— A to osobliwsze odkrycie! pomyślał doktór.

Tymczasem Kennedy i Joe szukali miejsca na wykopanie grobu. Niezmierne było gorąco w tym wąwozie zbudowanym w kształcie pieca, a słońce południa rzucało prostopadle palące promienie.

Należało naprzód oczyścić grunt zawalony odłamkami skały, następnie wykopać dół dość głęboki, by drapieżne zwierzęta nie mogły wygrzebać trupa.

Cinq Semaines en ballon 045

Do tego dołu złożono z uszanowaniem ciało męczennika.

Ziemia pokryła te szczątki śmiertelne, a na niej ułożono stos odłamków skał w kształcie mogiły.

Doktór pozostał nieruchomy, pogrążony w dumaniach. Nie słyszał wołania towarzyszów i nie wracał do balonu.

— O czem tak myślisz, Samuelu? — zapytał Kennedy.

— O dziwnej sprzeczności natury i ciekawym zbiegu okoliczności. Czy wiecie jaka ziemia pokrywa tego człowieka zaparcia, ubogiego w duchu?

— Co mówisz?

— Ten kapłan który zrobił ślub ubóstwa, spoczywa teraz w kopalni złota!

— W kopalni złota! — zawołali Kennedy i Joe.

— W kopalni złota, — spokojnie odpowiedział doktor. Te bryły które depczecie nogami, jak kamienie bez wartości, są rudą pełną czystego złota.

— Niepodobna! niepodobna! powtarzał Joe.

— Poszukajcie trochę w tych szczelinach łupku, a znajdziecie w nich duże kawały złota.

Joe jak szalony rzucił się na rozrzucone odłamki, a Kennedy prawie gotów był go naśladować.

— Uspokój się, poczciwy Joe! mówił pan jego.

— Łatwo to panu mówić.

— Jakto! taki jak ty filozof....

— Ach panie! tu filozofja nic nie poradzi.

— Ależ przecie! zastanów się. Po licha ci to bogactwo? Nie możem go zabrać.

— Nie możem zabrać? a to dla czego?

— Bo jest za ciężkie na naszą łódkę. Wahałem się nawet czy ci mówić o tem odkryciu, by nie wzbudzić w tobie żalu.

— Jakto! porzucić te skarby! Zostawić taki ogromny majątek! nasz własny!

— Strzeż się przyjacielu! Już cię porywa gorączka złota. Azaliż ten nieboszczyk którego świeżo pogrzebałeś, nie nauczył cię jak są marne rzeczy tego świata?

— Wszystko to prawda, — odpowiedział Joe; — ależ wreszcie — to złoto! Panie Kennedy, czy mi pan nie pomoże zebrać trochę tych miljonów?

— Na co nam się przydadzą, mój biedny Joe? — rzekł myśliwy uśmiechając się mimowolnie. Nie przyjechaliśmy tu robić majątek, więc możemy się bez niego obejść.

— Miljony są trochę przyciężkie, — mówił doktór, i nie łatwo włożyć je do kieszeni.

— Ależ nakoniec, — odpowiedział Joe przywiedziony do ostateczności, — alboż nie można zamiast piasku użyć tej rudy na balast?

— I owszem, — rzekł Fergusson, — ale nie będziesz się krzywił gdy kilka tysięcy funtów szterlingów wyrzucimy z łódki.

— Kilka tysięcy funtów! powtórzył Joe, — alboż to wszystko jest złotem!

— Tak, przyjacielu. Tu przyroda od wieków nagromadziła swoje skarby; jest czem zbogacić wszystkie narody! W tej przestrzeni są nagromadzone bogactwa Australji i Kalifornji razem!

— I to wszystko leżyć będzie nieużyteczne?

— Może! W każdym razie, zrobię coś by cię pocieszyć.

— Zadanie trudne, — odparł Joe z kwaśni miną.

— Posłuchaj. Doskonale oznaczę miejscowość tutejszą i dam ci mapę; za powrotem do Anglji, zawiadomisz o tem swych rodaków, jeśli sądzisz że tyle złota przyczyni się do twojego szczęścia.

— Wiem, wiem że pan ma słuszność zupełną, i kiedy inaczej być nie może, zrzekam się bogactw. Tymczasem napełnijmy łódkę szacowną rudą, zawsze coś zostanie się w końcu podróży.

I Joe zabrał się do roboty tak gorliwie, że wkrótce uzbierał z jakie tysiąc funtów kawałków kwarcu, w którym niby w twardej skorupie mieściło się zamknięte złoto.

Doktór z uśmiechem patrzył na tę robotę, a tymczasem zmierzył miejscowość i przekonał się, że grób missjonarza leżał pod 22°, 23’ długości, a 4°, 55’ szerokości północnej.

Po skończonem obrachowaniu, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na gromadę kamieni, pod któremi spoczywały zwłoki biednego Francuza, wrócił do łódki.

Pragnął był postawić skromny krzyż na tym grobie samotnym wśród pustyń afrykańskich, ale żadne drzewo nie rosło w okolicach.

— Bóg go pozna, rzekł do Kennedego.

Jedna jeszcze myśl mocno niepokoiła Samuela Fergusson; oddałby wszystko to złoto za odrobinę wody, gdyż należało zastąpić tę, którą wyrzucił że skrzynią, unosząc w górę murzyna. Ale w śpiekłej ziemi nie można było o tem myśleć. Ogarnął go niepokój, należało bowiem nieustannie podsycać piecyk, a i pomyśleć o zaspokojeniu pragnienia. Postanowił tedy korzystać z każdej sposobności by odświeżyć zapasy.

Wróciwszy do łódki zastał ja zapełnioną kamieniami przez chciwego Joe; wsiadł nic nie mówiąc, Kennedy także zajął miejsce, a Joe leniwie szedł za niemi nieustannie obracając się i patrząc łakomie na skarby parowu.

Doktór rozpalił piecyk, rozgrzała się wężownica, po kilku minutach przebiegł prąd wodorodu i gaz się rozszerzył; ale balon nie ruszył się z miejsca.

Joe spojrzał niespokojnie i nie rzekł ani słowa.

— Joe, zawołał doktor.

Joe nieodpowiadał.

— Joe, czy słyszysz?

Joe dał znak że słyszy, ale nie chciał zrozumieć.

— Zrobisz mi tę przyjemność, mówił Fergusson, i wyrzucisz na ziemię trochę złotej rudy.

— Ależ, pan mi przecie pozwolił...

— Pozwoliłem ci zastąpić nią ciężar balastu, nic więcej.

— Jednakże...

— Chcesz więc byśmy na wieki zostali w tej pustyni?

Joe z rozpaczą spojrzał na Kennedego, ale myśliwy przybrał minę człowieka, który nic pomódz nie może.

— No cóż Joe?

— Czy piecyk pański nic nie działa? odpowiedział uparły chłopak.

— Ależ sam widzisz że w piecyku się pali, lecz balon nie podniesie się dopóki mu trochę nie ulżysz.

Joe podrapał się, wziął kawałek kwarcu, najmniejszy ze wszystkich, ważył go przeważał — mógł ciężyć trzy lub cztery funty — nareszcie wyrzucił.

Wiktorja nie ruszyła się z miejsca.

— Co to? jeszcze się nie podnosim?

— Jeszcze, odpowiedział doktór. Zrzucaj więcej.

Kennedy się śmiał. Joe wyrzucił kilkanaście funtów, ale balon pozostał nieruchomy. Joe zbladł.

— Mój biedny chłopcze, rzekł Fergusson, Dick, ty i ja, ważymy jeśli się nie mylę, blizko czterysta funtów, musisz więc wyrzucić podobnej wagi ciężar.

— Wyrzucić czterysta funtów! zawołał Joe z miną nieszczęśliwą.

— I jeszcze cośkolwiek, jeśli wznieść się mamy. No odważnie.

Poczciwy chłopak ciężko wzdychając wyrzucał kosztowny kruszec, zatrzymując się czasami i pytając:

— A co, ulatujemy?

— Nie jeszcze, odpowiadano mu niezmiennie.

— Już się porusza, czuję! zawołał Joe.

— Nie jeszcze, wyrzucaj, powtórzył Fergusson.

— Ależ wznosimy się niezawodnie.

— Zrzucaj, zrzucaj, odparł Kennedy. ' I Joe z rozpaczą wziąwszy ostatnią bryłę wyrzucił ją z łódki. Wiktorja uniosła się sto stóp i z pomocą piecyka wkrótce przebiła okalające gór wierzchołki

— Teraz, rzekł doktór, jeszcze ci mój Joe zostanie się piękny majątek; jeśli go zachowasz do końca podróży, będziesz do śmierci bogaty.

Joe nic nie odpowiedział, tylko rozkosznie wyciągnął się na łożu wysłanem rudą.

— Widzisz, kochany Dicku, mówił doktór, jak wpływa potęga zgubna tego kruszcu na najlepszego w świecie chłopca. Ile namiętności, ile łakomstwa, ile zbrodni zrodzi poznanie tej kopalni złota! Rzecz smutna, zaiste!

Wieczorem Wiktorja posunęła się dziewięćdziesiąt mil na zachód, czyli w prostej linji była od Zanzibar w odległości tysiąca czterystu mil.



ROZDZIAŁ XXIV.


Wiktorja uczepiona u samotnego, prawie wyschłemu drzewa, przepędziła noc najspokojniej; podróżnicy skosztowali nakoniec snu, którego czuli wielką potrzebę, bo wzruszenia poprzedzającego dnia zostawiły w ich duszach smutne wspomnienia.

Nad ranem niebo stało się jasno przejrzyste, a powietrze gorące; balon uleciał w obłoki i po kilku daremnych próbach napotkał wreszcie prąd szybszy, który go uniósł ku północo-zachodowi.

— Słabo się poruszamy, — rzekł doktor, — i jeśli się nie mylę, przebyliśmy połowę drogi w niespełna dniach dziesięciu, ale jeśli tak będziem dalej podróżować, i za kilka miesięcy nie dostaniem się do zachodnich brzegów. Rzecz tembardziej przykra, że nie mamy wódy.

— Ale ją znajdziem, — odpowiedzią Dick: — niepodobna żebyśmy nie spotkali jakiej rzeki, stawu lub strumyka w tej rozległej okolicy.

— Daj Boże byśmy znaleźli.

— Może złoto Joego tak nasz bieg zwalnia?

Kennedy tak mówił żeby podrażnić poczciwego chłopca, co tem chętniej czynił, że przez chwilę sam uległ tej samej pokusie, ale nie pokazał tego po sobie i udawał teraz obojętnego na marności światowe.

Joe spojrzał nań skrzywiwszy się niemiłosiernie. Doktor jednak nic nie odpowiedział, z tajemną trwogą myśląc o rozległych pustyniach Sahary, w których po całych tygodniach karawany nie napotykają studni. Z wielką też starannością śledził najmniejsze zaklęśniecie gruntu.

To zajęcie i ostatnie wypadki znacznie zmieniły humor trzech podróżników: mówili mało, pogrążeni we własnych myślach.

Poczciwy Joe zupełnie się zmienił od czasu jak jego spojrzenia utonęły w oceanie złota; milczał i chciwie patrzył na kamienie nagromadzone w łódce, dziś bez wartości, ale jutro nieoszacowane.

Cinq Semaines en ballon 046

Zresztą postać tej części Afryki budziła niepokój; powoli zrobiła się zupełna pustynia, żadnej wioski, żadnej chatki, żadnej roślinności. Zaledwie tu i ówdzie widziałeś kilka karłowatych krzewin, jak na jałowych wzgórzach Szkocji, lub bladawe piaski i ogniste kamienie, a gdzieniegdzie cierniste krzaki; wśród tej bezpłodnej krainy sterczały tylko strome skał wierzchołki. Doktór niespokojnie się zamyślał na widok tej pustyni.

Jak się zdaje, żadna karawana nie zapuściła się do tej niegościnnej okolicy, przynajmniej widać byłoby ślady obozowiska, pobielałe kości ludzi i zwierząt. Nic podobnego nie przedstawiała pustynia. Czuć tylko było zbliżające się niezmierne piaski.

A jednak niepodobna było się cofnąć, należało ruszać naprzód, i doktor pragnął by jaka nawałnica uniosła go daleko od tej krainy. Ale nie było ani jednej chmurki na niebie! Gdy zmrok zapadł, Wiktorja zaledwie mil trzydzieści przebyła.

Gdyby nie brakowało wody! Ale wszystkiego pozostało trzy garnce! Fergusson odstawił na bok garniec jeden dla gaszenia pragnienia, które nieznośnem czyniło gorąco dziewięćdziesięciu gradusów, a dwa drugie zachował dla użytku piecyka. Dwa te garnce mogły wydać ledwie czterysta ośmdziesiąt stóp sześciennych gazu, a ponieważ piecyk zużywał blisko dziewięć stóp sześciennych na godzinę, więc cała woda wystarczała zaledwie na pięćdziesiąt cztery godziny. Obrachowanie było ściśle matematyczne.

— Pięćdziesiąt cztery godziny! — rzekł doktor do towarzyszów. Otóż ponieważ postanowiłem nie podróżować w nocy, bo nie chcę pominął żadnego strumyka, żadnego źródła ani stawu, mamy jeszcze przed sobą trzy i pół dni podróży, a tymczasem trzeba za jakąbądź cenę szukać wody. Zdaje mi się, przyjaciele, że wypada mi was uprzedzić o tem przykrem położeniu, bo mam tylko jeden garniec wody na zaspokojenie naszego pragnienia, musimy przeto jak najbardziej się ograniczyć.

— Ograniczymy się, — odpowiedział myśliwy; — ale nie czas jeszcze rozpaczać, sam powiadasz, że mamy trzy dni przed sobą?

— Tak, kochany Dicku.

— A więc, ponieważ żal na nic się nie przyda, za trzy dni będziemy mieli czas pomyśleć o swoim losie, a teraz podwójmy czujność.

Podczas wieczerzy skromnie rozdzielono wodę, lejąc do grogu większą ilość wódki, chociaż napój ten nie tyle orzeźwiał, ile raczej budził pragnienie.

Łódka zatrzymała się na noc na pochyłej płaszczyźnie, której wzgórza wznosiły się nie więcej nad sto stóp nad poziom morza. Okoliczność ta budziła pewną nadzieję w doktorze, przypominając mu domysły jeografów o istnieniu rozległej wód przestrzeni w Afryce środkowej. Ale choćby istniało to jezioro, należało do niego się dostać, a na niebie nieruchomem nic nie zapowiadało zmiany.

Po nocy spokojnej, wspaniałej, gwiaździstej, nastał dzień podobny do poprzedniego, i takież same palące promienie słoneczne; od samego rana gorąco było nie do zniesienia. O piątej doktor odpłynął, ale długi czas Wiktorja stała nieruchoma w ołowianem powietrzu.

Doktór mógłby opuścić tę spiekę wznosząc się do górnych warstw atmosfery, ale do tego wypadłoby zużyć wiele wody, co wówczas było niemożliwem. Utrzymywał więc statek powietrzny w odległości stu stóp od ziemi, gdzie słaby prąd wiatru popychał go ku zachodowi.

Śniadanie składało się z solonego mięsa i pemikanu. Około południa Wiktorja ubiegła zaledwie mil kilka.

— Nie możem podróżować prędzej, — rzekł doktór; nie rozkazujemy bowiem, lecz musiemy ulegać.

— Ach, kochany Samuelu, teraz przydałaby się jaka machina dająca popęd balonowi.

— Niewątpliwie, Dicku, przypuszczając jednak że do jej ruchu nie trzeba byłoby wody, inaczej bowiem położenie w niczemby się nie zmieniło; zresztą dotychczas nic praktycznego nie wynaleziono; balony są jeszcze w tym stanie, w jakim były okręty przed wynalezieniem pary. Sześć tysięcy lat upłynęło, nim wymyślono sposoby używania pary jako motora; możemy więc poczekać.

— Przeklęta spieka! — rzekł Joe ocierając rzęsisty pot z czoła.

— Gdybyśmy mieli wodę, spieka ta byłaby nam przydatna, bo rozszerza gaz balonu i wyrabia silniejszy płomień w piecyku! Prawda, że gdybyśmy mieli poddostatkiem wody, nie potrzebowalibyśmy jej oszczędzać. Ach! przeklęty dziki, dla którego musieliśmy wyrzucić szacowną skrzynię!

— Ale nie żałujesz tego coś zrobił, Samuelu?

— Nie, Dicku, bośmy wyrwali nieszczęśliwego kapłana od śmierci okrutnej. Ale wyrzucone sto funtów wody przydałyby się bardzo, to znaczy bowiem dwanaście lub trzynaście dni pewnej podróży, dostateczne do przebycia tej pustyni.

— Zrobiliśmy już pewnie z połowę drogi? — zapytał Joe.

— Pod względem przestrzeni, niezawodnie; ale co do czasu, rzecz inna jeśli wiatr nas opuści! Widocznie nawet ucicha.

— E proszę pana, — odparł Joe, — nie mamy powodu narzekać; dotychczas wydobywaliśmy się z kłopotów, i nie widzę powodu do rozpaczy. Znajdziemy jeszcze wodę, powiadam panu.

Grunt widocznie się zniżał, wzgórza złotonośne znikały na płaszczyźnie, niby ostatnie wysiłki wyczerpanej przyrody. Zielsko rzadko rosnące zastąpiło bujne drzewa wschodu, kilka zżółkłych krzewów walczyły jeszcze z massami nalatującego piasku: wielkie skały, które porozpadały się tocząc z odległych wierzchołków, zaściełały ziemię ostremi krzemieniami, a wkrótce zamieniły się w gruby piasek i pył nieujęty.

— Otóż masz Afrykę jaką sobie wystawiałeś, Joe; a co, nie miałem słuszności, mówiąc: Poczekaj!

— To też proszę pana, to jest naturalne przynajmniej: spieka i piasek! niedorzecznością byłoby szukać czegoś innego w takim kraju. Bo widzicie panowie, — dodał śmiejąc się, — nie ufałem wcale waszym lasom i łąkom, gdyż były nonsensem! Nie wielka rzecz podróżować daleko, by tam spotkać wioskę angielską. Teraz po raz pierwszy jestem w Afryce, i rad jestem że jej trochę zakosztuję.

Około wieczora doktor poznał, że Wiktorja zrobiła ledwie mil dwadzieścia podczas dnia palącego. Gorąca ciemność zapadła natychmiast skoro tylko słońce skryło się za widnokręgiem.

Następny dzień był 1 maja, czwartek; ale dnie następowały po sobie z jednostajnością przywodząca do rozpaczy, poranek niczem się nie różnił od poprzedniego poranku; południe ciskało niewyczerpane promienie palące, a noc zgęszczała w cieniu gorąco, które dzień przekazywał następującej nocy. Zamierający wiatr był raczej tchnieniem i można było przewidywać chwilę gdy i ten oddech ustanie.

W tak smutnem położeniu doktor zachował spokój i zimną krew człowieka zaprawionego do przeciwności. Z lunetą w ręku badał wszystkie punkta widnokręgu; widział zniżające się ostatnie wzgórza i znikającą roślinność: przed nim roztaczała się niezmierna pustynia.

Ciążąca na nim odpowiedzialność niepokoiła go w duchu, choć tego nie dał poznać. Pociągnął z sobą w niebezpieczną podróż dwóch przyjaciół; czy dobrze postąpił? Czy nie kusił się o przebycie granic nieprzebytych? Czyż Bóg nie pozostawił późniejszym wiekom zbadanie tej ziemi niewdzięcznej?

Jak się zdarza w godzinach zniechęcenia, w smutnych tych myślach snujących się po jego głowie przesadzał niebezpieczeństwo położenia. Wmówiwszy w siebie, że nie powinien był puszczać się w tę podróż, Samuel Fergusson na razie myślał, czy niedałoby się zawrócić ku wschodnim brzegom. Może istnieją górne prądy wiatru, które ich uniosą w mniej puste krainy? Znał przebyte okolice, ale nie znał tych które jeszcze przebywać należało. Gdy tak sumienie przemawiało głośno, doktor postanowił otwarcie rozmówić się z dwoma towarzyszami. Przedstawił im tedy obecne położenie, pokazał co było zrobione, a co pozostawało do zrobienia, powiedział, że w ostateczności możnaby probować powrócić, i zapytał jakie jest ich zdanie.

— Ja nie mam innych opinji od mojego pana, odpowiedział Joe; co on będzie cierpiał i ja mogę cierpieć, więcej nawet. Gdzie on pójdzie, ja pójdę.

— A ty, Kennedy?

— Ja, kochany Samuelu, nie łatwy jestem do rozpaczy; znałem lepiej niż kto inny niebezpieczeństwa podroży, ale zapomniałem o nich od chwili gdyś się na nie odważył. Jestem ci więc oddany duszą i ciałem. W położeniu obecnem jestem zdania, że powinniśmy wytrwać do końca. Zresztą niemniej niebezpieczna jest wracać. Więc naprzód, i licz na nas.

Cinq Semaines en ballon 047

— Dziękuję, zacni przyjaciele odpowiedział doktór, prawdziwie wzruszony. Spodziewałem się takiego poświęcenia, ale czułem potrzebę tych słów zachęty. Raz jeszcze, dzięki wam przyjaciele.

I trzej ci ludzie serdecznie uściskali się za ręce.

— Posłuchajcie, rzekł Fergusson. Według moich obrachowań, jesteśmy najdalej trzysta mil odlegli od zatoki Gwinejskiej i pustynia nie może ciągnąć się w nieskończoność gdyż brzegi są zamieszkane i znane dość daleko w głąb lądu. Postaramy się zbliżyć do tych brzegów a może na drodze napotkamy jaką oazę lub studnię. Braknie nam tylko wiatru, a bez niego nie ruszymy.

— Czekajmy cierpliwie, rzekł myśliwy.

I każdy z kolei śledził wzrokiem przestrzeń przez cały dzień ale daremnie; nic się nie ukazało coby mogło obudzić nadzieję. Ostatnie promienie słońca, niby ogniste druty wyciągnęły się po nad ziemią i znikły. Nastała noc i pustynia.

Podróżni przebyli przestrzeń mil piętnastu wydawszy jak dnia poprzedniego sto trzydzieści pięć stop sześciennych gazu na płomień piecyka, a dwie kwarty wody z ośmiu użyto na ugaszenie palącego pragnienia.

Noc przeszła spokojnie, zanadto spokojnie; doktor nie spał.



ROZDZIAŁ XXV.


Nazajutrz toż samo niebo pogodne, taż sama nieruchomość powietrza. Wiktorja wzniosła się pięćset stóp w górę, ale zaledwie cokolwiek zboczyła na zachód.

— Jesteśmy w zupełnej pustyni, — rzekł doktór. Oto piaski niezmierne! Dziwny widok, osobliwsze zrządzenie przyrody! Dla czego tam dalej przepych roślinności, a tu zupełna jałowość, i to pod tą sama szerokością, pod temi samemi promieniami słońca!

— Mało dbam o przyczynę, kochany Samuelu, — odpowiedział Kennedy, — więcej obchodzi mię fakt, który wcale nie jest pocieszający.

— Trzebaż jednak pofilozofować trochę, drogi Dicku, to nie zaszkodzi.

— I owszem, filozofujmy, mamy czas po temu, bo zaledwie się ruszamy. Wiatr na piękne usnął.

— Nie potrwa to długo, — wtrącił Joe; — zdaje mi się że widzę gromady obłoków na wschodzie.

— Joe ma słuszność, odpowiedział doktór.

— Ba, — rzekł Kennedy, — alboż zdybamy te chmury z dobrym deszczem i silnym wiatrem?

— Zobaczymy Dicku, zobaczymy.

— Do licha, proszę pana, dziś piątek, a ja piątkom nie ufam.

— Tym razem spodziewam się że pożałujesz swego uprzedzenia.

— Daj Boże! panie. Oh jaka spieka! — dodał twarz ocierając; — gorąco rzecz dobra, zwłaszcza w zimie, ale w lecie nie trzeba go nadużywać.

— Czy spieka słoneczna nie zaszkodzi naszemu balonowi? — zapytał Kennedy doktora.

— Nie; gutta-percha, którą powleczona jest kitajka, wytrzymuje jeszcze wyższą temperaturę. Podczas próby wystawiłem ją wewnątrz na działanie stu pięćdziesięciu ośmiu stopni ciepła, a powłoka jak się zdaje nic nie ucierpiała.

— Chmura! prawdziwa chmura! — zawołał nagle Joe, którego wzrok współzawodniczył z najlepszą lunetą.

W istocie gęsty obłok ciemny wyraźnie a zwolna wysuwał się na widnokrąg; zdawał się być ogromny jakby nadęty; gromada ta jednak małych chmurek, zachowywała niezmiennie kształt pierwiastkowy, z czego wniósł doktor, że w tej stronie nie było żadnego prądu powietrza.

Gęsta massa ukazała się około ósmej z rana, a dopiero koło jedenastej doszła do tarczy słońca, które zupełnie znikło za tą gęstą firanką; w tej samej chwili dolna warstwa chmury opuściła linję widnokręgu, która zajaśniała pełnym blaskiem.

— To chmura samotna, — rzekł doktór, — nie liczmy zbyt na nią; patrz Dicku, kształt jej zupełnie jest taki sam jak był z rana.

— W istocie, Samuelu, nie ma w niej ani deszczu, ani wiatru, przynajmniej dla nas.

— Zdaje się; a przytem jest bardzo wysoko.

— A gdybyśmy dotarli do niej? może nas uraczy ulewą!

— Sądzę że na mało się to przyda, — odpowiedział doktor; — zmarnujem tylko gaz, a więc i znaczną część wody. Ale w położeniu naszem, niczego zaniedbywać nie należy. Wzniesiemy się górę.

Doktor podniecił płomień piecyka w rurach wężownicy, wydobył gwałtowny cieplik i wkrótce balon wzniósł się pod działaniem rozszerzonego wodorodu.

O tysiąc pięćset stop od ziemi spotkał ciemna massę chmury i zanurzył się w gęstej mgle, utrzymując w jednakowej wysokości; ale nie znalazł ani tchnienia wiatru, mgła ledwie zwilżyła przedmioty z nią zetknięte. Wiktorja otoczona parą cokolwiek przyspieszyła biegu, taki był cały rezultat.

Doktor, ze smutkiem patrzył na małe powodzenie swych usiłowań, gdy usłyszał dziwny krzyk Joego:

— A to dopiero!

— Co takiego, Joe?

— Panie mój, panie Kennedy! a to dziwne!

— Co? mów!

— Nie jesteśmy tu sami! jacyś intryganci wykradli nasz wynalazek!

— Czy zwarjował? zapytał Kennedy.

Joe nieruchomy wyobrażał posąg osłupienia.

— Czy od gorąca przewróciło ci się w głowie, mój chłopcze? zapytał doktór przysuwając się do niego.

— Mówże!....

— Patrz pan, — rzekł Joe, — wskazując punkt w przestrzeni.

— Święty Patrycy! — z kolei zawołał Kennedy; — to do nieuwierzenia! Samuelu, Samuelu czy widzisz?

— Widzę, — spokojnie odpowiedział doktor.

— Drugi balon! inni podróżni!

W istocie o dwieście kroków płynął po powietrzu balon z łódką i podróżnemi, w tym samym zupełnie kierunku co Wiktorja.

— Ha! — rzekł doktór, — wypada nam dać sygnał; Kennedy, weź chorągiew i pokaż nasze barwy.

Cinq Semaines en ballon 048

Zdaje się, że podróżni drugiego balonu powzięli tę sama myśl tejże chwili, bo takaż sama chorągiew powtórzyła takież same powitanie w jednakowy poruszana sposób.

— Co to znaczy? zapytał myśliwy.

— Widocznie małpy, zawołał Joe; przedrzeźniają nas tylko!

— To znaczy, śmiejąc się odpowiedział Fergusson, że ty sam robisz sobie sygnały, kochany Dicku, i że my siedziemy w drugiej łódce! ten balon jest po prostu naszą Wiktorją.

— Z przeproszeniem pańskiem, rzekł Joe; ja temu nie wierzę.

— Więc stań na mostku i poruszaj ramionami, a zobaczysz.

Joe usłuchał i bezzwłocznie a dokładnie powtórzone zostały jego ruchy.

— To złudzenie optyczne, nic innego; powstało ono z nierównego rozrzedzenia warstw powietrza.

— Ależ to cudowne! powtarzał Joe, który jeszcze nie wierzył i machał zawzięcie rękoma.

— Ciekawe widowisko! rzekł Kennedy. Przyjemnie patrzeć na naszą, poczciwą Wiktorję. Nieprawdaż, ma dobrą minę i wspaniałą postawę!

— Tłumacz pan sobie jak chcesz, mówił uparty Joe, zawsze to rzecz osobliwa.

Wkrótce obraz zaczął stopniowo zacierać się, chmury podniosły się wyżej opuszczając Wiktorję i po godzinie znikły na niebie.

Słaby wiatr ucichł zupełnie, i zniechęcony doktor zbliżył się ku ziemi.

Podróżni, których na chwilę rozerwało zjawisko optyczne, pogrążyli się znów w smutnych myślach, zgnębieni nieznośnym skwarem.

Około czwartej Joe wskazał jakiś wyraźniejszy przedmiot na niezmiernej piasczystej przestrzeni, i wkrótce poznał dwa drzewa palmowe, stojące w pewnej od siebie odległości.

— Palmy! rzekł Fergusson; więc musi być i zdrój, studnia?

Wziął lunetę i upewnił się, że oczy Joego nie zawiodły.

— Nakoniec, rzekł, mieć będziem wodę! jesteśmy ocaleni, bo jakkolwiek zwolna się posuwamy, raz przecie się tam dostaniem.

— A tymczasem, rzekł Joe, możebyśmy się napili? Gorąco dusi.

— Pijmy, mój chłopcze.

Nikt nie dał się prosić. Cała kwarta znikła w jednej chwili, zmniejszywszy zapasy do trzech kwart i połowy.

— Ach, jak przyjemnie! rzekł Joe. Wyśmienita rzecz! Nigdy piwo angielskie tak mi nie smakowało.

— Są to korzyści niedostatku i umartwienia, odpowiedział doktor.

— W ogóle bardzo małe, rzekł myśliwy, i choćbym nigdy nie miał znać rozkoszy picia wody, zgadzam się na to chętnie, pod warunkiem że mi jej nie zabraknie.

O szóstej godzinie Wiktorja szybowała po nad drzewami palmowemi.

Były to dwa wychudłe, nędzne, wyschłe drzewa, dwa widma drzew bez liści, raczej martwych niż żyjących. Fergusson wpatrywał się w nie z przestrachem.

U stóp ich widać było na wpół zawaloną cembrowinę studni; cembrowina ta jednak zupełnie się w proch rozsypała. Żadnych śladów wilgoci. Ścisnęło się serce Samuela, i miał już zawiadomić towarzyszy o swych obawach, gdy ci wykrzykami zwrócili jego uwagę.

Tam daleko na zachodzie ciągnęła się długa linja wybielałych kości, a odłamki skieletów otaczały fontannę. Widocznie karawana posunęła się aż do tego miejsca, znacząc swe przejście długim rzędem kości. Słabsi padli do razu na piasku, wytrzymalsi dotarli do źródła, ale u jego brzegów znaleźli śmierć okropną.

Podróżni blednąc spojrzeli po sobie.

— Nie zstępujmy, rzekł Kennedy; uciekajmy od tego ohydnego widoku! Nie znajdziem tu ani kropli wody.

— Jednakże, Dicku, trzeba żebyśmy mieli sumienie spokojne. Wszystko jedno przepędzić noc tu czy gdzieindziej. Przetrząśniemy tę fontannę do dna; może źródło nie wyschło, może coś się zostało.

Wiktorja spuściła się na ziemię; Joe i Kennedy nasypali do łodzi ilość piasku odpowiednią do swego ciężaru i wysiedli. Co żywo pobiegli do studni i zeszli po schodach rozsypujących się w popiół. Źródło było od wielu lat wyschłe. Kopali w suchym, jałowym piasku i nie znaleźli śladu wilgoci.

Doktor z boleścią zobaczył jak wyszli na powierzchnię pustyni spotniali, znękani, okryci pyłem, zniechęceni, rozpaczy pełni.

Zrozumiał że poszukiwali daremnie. Przewidziawszy to, nie rzekł ani słowa, czuł tylko, że teraz musi mieć za trzech energję i męztwo.

Podczas wieczerzy podróżni nie rzekli ani słowa i jedli ze wstrętem.

A jednak dotychczas nie doznali rzeczywistych męczarni pragnienia, ale ich brała rozpacz na myśl o przyszłości.



ROZDZIAŁ XXVI.


Podczas dnia poprzedzającego Wiktorja przebyła zaledwie mil dziesięć, i żeby ją utrzymać w pewnej odległości od ziemi, zużyto sto sześćdziesiąt dwie stóp sześciennych gazu.

W sobotę rano doktor dal znak do odjazdu.

— Piecyk może palić się jeszcze tylko sześć godzin; jeżeli w tym przeciągu czasu nie znajdziem ani studni, ani źródła, Bogu tylko wiadomo co się z nami stanie.

— Mało dziś wiatru, proszę pana! — rzekł Joe, — ale może się zerwie, — dodał widząc wyraźny smutek Fergussona.

Próżna nadzieja! W powietrzu była straszna cisza, jedna z tych cisz, które na morzach zwrotnikowych przykuwają okręty do jednego miejsca. Skwar stawał się nieznośnym, a termometr w cieniu pod namiotem wskazywał sto trzynaście stopni.

Joe i Kennedy wyciągnięci obok siebie, szukali w otrętwieniu, jeśli nie we śnie, zapomnienia o strasznem położeniu; bolesny sprawiała widok ta przymuszona bezczynność. Najbardziej godzien litości człowiek, który nie może pracą lub materjalnem zajęciem wydrzeć się myślom gnębiącym; w położeniu w jakiem znajdowali się podróżni, niepodobna było nic przedsiębrać, niczego próbować i należało bez nadziei ulgi znosić los okropny.

Męki pragnienia okrutnie czuć się dawały; wódka zamiast zaspokajać gwałtowną potrzebę, owszem ja wzmagała, usprawiedliwiając daną jej przez krajowców Afryki nazwę: tygrysiego mleka. Pozostały ledwie dwie kwarty rozgrzanego płynu; każdy chciwie potykał oczyma te kilka kropel szacownych, ale żaden nie śmiał zwilżyć niemi ust. Dwie kwarty wody pośród pustyni!

Wówczas doktor Fergusson pogrążony w dumaniach, zapytywał siebie czy postąpił roztropnie. Azali nie byłoby lepszem zachować wodę, którą napróżno rozłożył by utrzymać się w górze. Niewątpliwie zrobił trochę drogi, ale czy bardzo posunął się naprzód? Choćby pozostał ze sześćdziesiąt mil w tyle pod tą szerokością, cóż to znaczy, kiedy nie ma wody w tych stronach? Choćby wiatr zerwał się nakoniec, dąłby może silniej jak tutaj! Ale nadzieja parła go naprzód! A jednak te dwa garnce wody daremnie zużyte, wystarczyłyby na dziewięć dni pobytu w pustyni! A w przeciągu tych dni dziewięciu jakie mogły zajść zmiany! Być może także, należało zachować te wodę, a wznieść się zrzucając balast, choćby stracić gaz gdyby przyszło potem spuścić się na ziemię! Ale gaz balonu — to jego krew, jego życie!

Tysiące myśli podobnych snuły się po jego głowie, którą ujął w obydwie ręce i przez kilka godzin nie podniósł wcale.

— Zróbmy ostatnie wysilenie, — rzekł do siebie około dziesiątej z rana, — szukajmy raz jeszcze czy nie znajdziem szybszego prądu powietrza; zaryzykujmy ostatnie zasoby.

I podczas gdy dwaj towarzysze drzemali, podniósł wysoko temperaturę wodorodu; balon wypełnił się rozszerzonym gazem i wzniósł pionowo ku słońcu. Daremnie doktor szukał wiatru od stu aż do pięciu tysięcy stóp odległości od ziemi; dziwną fatalnością nie zboczył ani odrobiny od punktu wzlotu, taka bezwzględna cisza panowała aż do ostatnich granic powietrza którem można oddychać.

Nakoniec wyczerpała się woda podsycająca płomień piecyka, który zagasł z braku gazu, stos Buntzena przestał działać i Wiktorja kurcząc się zwolna, spuściła się na piasek w tem samem miejscu, na którem poprzednio spoczywała łódka.

Było południe; obrachowanie wskazało 19° 35’ długości i 6° 51’ szerokości, blisko pięćset mil od jeziora Czad, a przeszło czterysta mil od brzegów zachodnich Afryki.

Dotknąwszy ziemi Dick i Joe ocknęli się z ciężkiego otrętwienia.

— Zatrzymujem się, rzekł Szkot.

— Musimy, odpowiedział poważnie Samuel.

Towarzysze zrozumieli. Poziom ziemi równał się wówczas poziomowi morza w skutku ciągłego zniżania się gruntu, balon też utrzymywał się nieruchomy w doskonałej równowadze.

Ciężar podróżnych zastąpiono odpowiednia ilością piasku i zeszli na ziemię. Każdy zatopił się w swych myślach i przez kilka godzin nie wyrzekli ani słowa. Joe przygotował wieczerzę z sucharów i pemikanu, której podróżni prawie nie tknęli; łyk gorącej wody uzupełnił tę smutna ucztę.

Podczas nocy nikt nie czuwał, ale też i nikt nie spał; gorąco było nieznośne. Nazajutrz pozostało jeszcze pół kwarty wody; doktor schował ją starannie i postanowiono nie ruszać jej, chyba w ostateczności.

— Duszę się, — zawołał wkrótce Joe, — spieka jest okropna! Zresztą nie dziwi mię to wcale, — dodał spojrzawszy na termometr, — jest sto czterdzieści stopni!

— Piasek pali stopy jakby z rozpalonego pieca wychodził. I ani jednej chmurki na tem rozpalonem niebie! Oszaleję doprawdy!

— Nie rozpaczajmy, — odpowiedział doktor; — po strasznych upałach pod tą szerokością nieuchronnie nastają nawałnice, a przybywają z szybkością błyskawicy; chociaż niebo jest przerażająco pogodne, w przeciągu godziny mogą wielkie zmiany nastąpić.

— Ależ przecie, — odparł Kennedy, — cośby je wskazywało!

— W istocie, — rzekł doktor, — zdaje mi się, że barometr cokolwiek się zniża.

— Daj Boże, Samuelu! bośmy przykuci do tej ziemi, jak ptak z potrzaskanemi skrzydłami.

— Z tą wszakże różnicą kochany Dicku, że nasze skrzydła są nietknięte i spodziewamy się ich użyć jeszcze.

— Ach! wiatru! wiatru! — zawołał Joe. Gdyby jako dostać się do rzeczułki, do strumyka, a nic nam nie zabraknie; żywności mamy dosyć, przy wodzie możem miesiąc przeczekać! Ale pragnienie jest rzecz okropna!

Pragnienie i nieustanny widok pustyni dręczyły umysł i ciało; żadnego wzgórza, żadnego kamyka, na którymby wzrok mógł spocząć. Jednostajna płaszczyzna rozdzierała serce, nabawiając słabości zwanej chorobą pustyni. Martwy błękit niebios i niezmierzona żółtość piasku, przerażały okropnie. W tej zapalnej atmosferze spieka zdawała się drgać jak nad płonącem ogniskiem; umysł z rozpaczą poglądał na tę niezmierną ciszę i nie widział jakim sposobem taki stan rzeczy ustać może, gdyż niezmierzoność przestrzeni jest rodzajem wieczności.

Nieszczęśliwi też, pozbawieni wody w tej spalonej temperaturze, uczuwali już symptomata obłędu umysłowego; oczy ich rozszerzyły się nad miarę, spojrzenia stały się niepewne, obłąkane.

Gdy noc zapadła, doktor postanowił szybką przechadzką oddziałać przeciw tak niepokojącemu usposobieniu, i kilka godzin biedz po tej płaszczyźnie piasczystej, choćby tylko dla użycia ruchu.

— Pójdźcie, — rzekł do towarzyszy, — to posłuży naszemu zdrowiu.

— Niepodobna, — odpowiedział Kennedy, — nie stąpię ani kroku.

— Wolę spać, rzekł Joe.

— Ależ sen i spoczynek mogą być zgubne, przyjaciele; walczcie z tą otrętwiałością. No, chodźcie!

Cinq Semaines en ballon 049

Wzywania były daremne, ruszył sam w drogę w noc cudnie gwiaździstą. Pierwsze kroki stawiał z przykrością, jak człowiek osłabiony i odzwyczajony od chodzenia; wkrótce jednak poznał, że ruch ten może być zbawiennym. Posunął się kilka wiorst na zachód i umysł jego czuł się rzeźwiejszym, gdy nagle zawróciło mu się w głowie; zdawało mu się że spada w przepaść, kolana ugięły się pod ciężarem ciała, tak go przeraziła ta niezmierna przestrzeń: uczuł że jest punkcikiem matematycznym, środkiem nieskończonego okręgu, niczem! Wiktorja zupełnie znikła w cieniu. Doktor, ów zimny, zuchwały podróżnik, doświadczał nieprzezwyciężonego przestrachu! Pragnął wrócić się — daremnie; wołał: nawet echo mu nie odpowiedziało i głos jego padał w przestrzeń, jak kamień w przepaść bezdenną.... Omdlały padł na ziemię, sam wśród wielkiego milczenia pustyni.

Cinq Semaines en ballon 050

O północy odzyskał przytomność w objęciach wiernego Joe, który zaniepokojony długą nieobecności swego pana, pobiegł śladem świeżo wyciśniętym na piasku i znalazł go leżącego bez zmysłów.

— Co ci się stało, drogi panie? zapytał.

— Nic, nic, mój kochany Joe; napadła mię chwila słabości.

— W istocie nic? ale niech się pan podniesie i wesprze na mojem ramieniu; wracajmy do Wiktorji.

Doktor trzymając się za szyję Joego, powrócił do balonu.

— Bardzo nieroztropnie pan postąpił, nie trzeba się tak narażać. Mogliby pana okraść w drodze, — dodał śmiejąc się wesoło. No, ale mówmy serjo.

— Słucham cię, mów!

— Trzeba koniecznie coś przedsięwziąć. Takie położenie najdłużej kilka dni przeciągnąć się może, a jeśli wiatru nie będzie, zginiemy.

Doktor nie odpowiedział.

— Otóż, trzeba żeby jeden z nas poświęcił się dla wspólnego dobra, i naturalnie że ja!

— Co mówisz? jaki masz projekt?

— Bardzo prosty: wezmę żywność i będę szedł ciągle przed siebie dopóki gdzieś nie zajdę, co nareszcie musi nastąpić. Tymczasem jeśli niebo ześle panom wiatr przyjazny, nie czekając mię odjeżdżajcie. Ja zaś jeśli dostanę się do jakiej wioski, z pomocą kilku słów arabskich które mi pan napiszesz, wydobędę się jakoś z kłopotu, i albo przyprowadzę wam pomoc albo zostawię tam moją skórę! Co pan powie na ten zamiar?!

— Jest niedorzeczny, chociaż godny twego zacnego serca mój Joe; niepodobna mój drogi, nie możesz nas opuszczać.

— Ależ na koniec, trzeba coś probować; to nic wam nie zaszkodzi, bo powtarzam, niepotrzebujecie panowie czekać, a od biedy, może mi się powieść!

— Nie Joe! nie! nierozłączymy się nigdy! Tak chcą mieć nasze losy i prawdopodobnie nie będzie inaczej. Czekajmy cierpliwie.

— Zgoda, ale uprzedzam pana, że tylko jeden dzień będę czekał, nie więcej; dziś mamy niedzielę albo raczej poniedziałek, bo już jest pierwsza rano; jeżeli we wtorek nie pojedziem, sprobuję szczęścia; to rzecz nieodwołalnie postanowiona.

Doktor nie odpowiedział. Wkrótce przybyli do łódki i usiedli obok Kennedego, który leżał pogrążony w głębokiem milczeniu wcale jednak do snu nie podobnem.



ROZDZIAŁ XXVII.


Nazajutrz rano doktor spojrzał na barometr, ale słup merkurjuszu zaledwie zniżył się nieznacznie.

— Nic! rzekł w duchu: nic!

Wysiadł z łódki i patrzył na niebo; toż samo gorąco, ten sam jasny błękit i ta sama spokojność nieubłagana.

— Mamyż oddać się rozpaczy? zawołał.

Joe nie rzekł ani słowa, zajęty swym projektem wycieczki.

Kennedy podniósł się chory i nadzwyczajnie rozdrażniony; męczyło go okrutne pragnienie. Nabrzmiałe usta i język nie mogły przemówić słowa.

Było jeszcze w łódce kilka kropel wody; każdy o tem wiedział i myślał, ciągniony ku butelce, ale żaden nie śmiał jej dotknąć.

Trzej ci towarzysze podróży, trzej przyjaciele, patrzyli na się dzikim, obłąkanym wzrokiem, z uczuciem chciwości zwierzęcej; osobliwie dziki miał wyraz spojrzenia Kennedy, którego silna organizacja najprzód złamała się od katuszy nieznośnego pragnienia. Cały dzień był jak obłąkany, biegał, wracał, krzycząc ochrzypłym głosem, gryząc swe pięście, gotów przeciąć sobie żyły i poić się krwią własną.

— Ha! Zawołał; kraju pragnienia! nazwałbym cię krajem rozpaczy!

Potem padł wycieńczony i słychać były tylko świst oddechu, wychodzący z jego ust spieczonych.

Pod wieczór Joe z kolei doznał napadu obłąkania; rozległe pokłady piasku wydały mu się niezmiernym stawem z wodą świeżą i przezroczystą, i kilka razy rzuciwszy się na rozpaloną ziemię, chciwie pił i wstawał, mając usta piasku pełne.

— Przekleństwo! wołał z gniewem; ta woda jest słona!

Wtedy, podczas gdy Fergusson i Kennedy leżeli bez ruchu, Joe uczuł nieprzezwyciężona chęć wypicia ostatnich zachowanych kropel wody. Nie mogąc przemódz na sobie, na kolanach podczołgnął się do łodzi, pożerał oczyma butelkę w której płyn się poruszał, porwał ją i zbliżył do ust.

W tej chwili rozległy się rozdzierającym tonem wyrzeczone słowa:

— Pić! pić!

Kennedy przyczołgał się do niego, żałośnie błagał na kolanach, płakał.

Joe płacząc także, podał mu butelkę i nieszczęsny Kennedy wysączył ją do ostatniej kropli.

— Dziękuję, rzekł.

Ale Joe go nie słyszał i razem z nim padł jak martwy na piasek.

Co się działo podczas tej nocy okropnej? nie wiadomo. Ale nazajutrz rano pod strumieniem ognia spadającego z nieba, nieszczęśliwi patrzyli z rozpaczą na wysychające swe członki. Joe chciał powstać i nie mógł; musiał więc zrzec się wykonania swego projektu.

Spojrzał do koła siebie. W łódce siedział znękany doktor z założonemi na piersi rękoma, utkwiwszy bezmyślne spojrzenie w obłokach. Kennedy był straszny; kołysał głową na prawo i na lewo, jak dziki zwierz w klatce.

Nagle spojrzenia jego padły na karabin, którego kolba sterczała z łódki.

— Ach! zawołał zrywając się z nadludzkiem wysileniem.

I rzucił się na broń bezprzytomny, oszalały i zbliżył lufę do ust swoich.

— Panie! panie! krzyknął Joe zerwawszy się ku niemu.

— Precz! puść mię! — rzekł Szkot ochrzypłym głosem.

Wszczęła się walka zacięta.

— Idź precz, bo cię zabiję! powtórzył Kennedy.

Ale Joe uczepił się go ze wszystkich sił i pasowali się tak z sobą dobrą minutę, a doktor nic nie widział; wśród walki karabin nagle wystrzelił. Na ten huk doktor powstał jak widmo i spojrzał dokoła.

I oto znienacka wzrok jego się ożywia, ręka podnosi ku niebu, a z piersi dobywa krzyk nadludzki:

— Tam! tam! patrzajcie!

Tyle było dziwnej mocy w jego głosie, że Joe i Kennedy opuścili ręce i obydwaj spojrzeli w kierunku przez doktora wskazanym.

Pustynia burzyła się niby wściekłe morze w czasie nawałnicy; bałwany piasku wznosiły się jak fale wśród tumanów kurzu; niezmierny słup kurzawy wijąc się i kręcąc pędził z niesłychaną szybkością od strony południowo-wschodniej; słońce zniknęło za gęstą chmurą, której cień szeroki ciągnął się aż do Wiktorji; piasek płynął jak potok wspieniony i ta wzrastająca nawałnica zbliżała się ku podróżnym.

Oczy Fergussona zabłysły energicznym promieniem nadziei.

— Simun! zawołał.

— Simun! powtórzył Joe nie rozumiejąc.

— Tem lepiej! krzyknął Kennedy z wściekłości rozpaczy pełną; tem lepiej! umrzemy!

— Przeciwnie! odparł doktór; żyć będziemy!

I spiesznie wymiatał piasek zapełniający łódkę.

Towarzysze zrozumieli go nakoniec, dołożyli rąk do pracy i uprzątnąwszy łódkę zasiedli obok niego.

— A teraz Joe, rzekł doktor, wyrzuć mi jeszcze z pięćdziesiąt funtów swego kruszcu!

Joe nie wahał się, wszelako doznał chwilowego żalu. Balon się podniósł.

— Czas wielki! zawołał doktor.

W istocie simun zbliżał się z szybkością piorunu; trochę później Wiktorja byłaby zgnieciona, poszarpana na sztuki, zniweczona. Już jej sięgała niezmierna trąba powietrzna, osypując gradem piasku.

— Jeszcze balastu! wołał doktor na Joego.

— Jestem posłuszny, odpowiedział poczciwy chłopak, wyrzucając ogromną bryłę kwarcu.

Wiktorja szybko wzleciała ponad trąbę powietrzną, ale porwana prądem wichru, pędziła nad tem morzem wspienionem z szybkością niedającą się obliczyć.

Samuel, Dick i Joe nic nie mówiąc, patrzyli pełni nadziei, odświeżeni zresztą wiatrem zawieruchy.

Około trzeciej burza ustała; piasek opadając tworzył niezliczone górki, a niebo przybrało zwykłą spokojność.

Wiktorja nieruchoma zawisła nad oazą, zieloną wyspą pośród oceanu piasku.

— Woda! tu jest woda! rzekł doktor.

I otworzywszy górną klapę upuścił wodorodu i zwolna zbliżył się ku ziemi o dwieście kroków od oazy.

W ciągu czterech godzin podróżni przelecieli przestrzeń dwustu czterdziestu mil jeograficznych (przeszło 70 mil polskich).

Natychmiast zrównoważono łódkę i Kennedy z Joem wyskoczyli na ziemię.

— Zabierzcie strzelby! zawołał doktor, i miejcie się na ostrożności!

Dick porwał karabinek, nabił go, a Joe wziął jedną dubeltówkę. Szybko zdążali ku drzewom oazy i zapuścili się w świeżą zieloność, zapowiadającą obfite źródło wody, nie zwracając uwagi na świeże szerokie ślady na wilgotnym gruncie.

Nagle o dwadzieścia kroków rozległ się ryk okropny.

— Ryk lwa! rzekł Joe.

— I owszem! odparł rozwścieczony myśliwy, będziem się bili! gdy chodzi tylko o walkę, czuję się dość silnym.

— A jednak panie Dicku, roztropność nie zawadzi! od życia jednego z nas zależy życie wszystkich.

Cinq Semaines en ballon 051

Ale Kennedy nie słuchał; odwiódłszy kurek strzelby szedł naprzód z pałającemi oczyma, straszny swem zuchwalstwem. Ogromny lew z czarną grzywą siedział pod palmą gotów rzucić się za chwilę. Zaledwie ujrzał myśliwego, skoczył ku niemu, ale nim dotknął ziemi, ugodzony został kulą w serce i padł nieżywy.

— Brawo! zawołał Joe.

Kennedy pobiegł do studni, ześliznął się po schodach wilgotnych i padł przy źródle świeżej wody w której łakomie zanurzył usta; Joe poszedł za jego przykładem — i słychać tylko było chlipanie języków niby zwierząt gaszących pragnienie.

— Strzeżmy się, panie Dicku, rzekł Joe oddychając. Nie nadużywajmy dobrego.

Dick nie odpowiadając pił ciągle. Zanurzywszy głowę i ręce w tej wodzie dobroczynnej upajał się nią rozkosznie.

— A pan Fergusson? przypomniał Joe.

To nazwisko powstrzymało Kennedego; napełnił butelkę którą zabrał był z sobą, i wskoczył na stopnie studni.

Proszę sobie wyobrazić jego osłupienie! Jakieś czarne ogromne cielsko zamykało otwór studni. Joe który szedł za Dickem, musiał cofnąć się z nim razem.

— Jesteśmy zamknięci!

— Nie podobna! co to ma znaczyć?

Dick nie domówił tych słów, gdy ryk straszny dał mu poznać iż ma do czynienia z nowym nieprzyjacielem.

— Drugi lew! zawołał Joe.

— Nie, to lwica! A przeklęte bydle! poczekaj, rzekł strzelec szybko nabijając karabinek.

Po chwili wystrzelił, ale zwierzę uciekło.

— Naprzód! zawołał.

— Nie panie Dicku: nie zabiłeś jej pan od razu, bo by się tu stoczyła; pewnie gotowa jest rzucić się na pierwszego z nas który się ukaże i poszarpać go na sztuki!

— Ale cóż począć? Wyjść trzeba, Samuel nas czeka.

— Zwabmy lwicę; daj pan karabinek, a weź moją dubeltówkę.

— Co zrobisz?

— Zaraz pan zobaczysz.

Joe zdjął z siebie płócienną kamizelkę, zatknął ją na końcu lufy i jako przynętę wysunął za otwór. Wściekły zwierz rzucił się na okrytą lufę, a tymczasem Kennedy wpakował mu kulę pod łopatkę. Lwica rycząc potoczyła się na stopnie i obaliła Joego. Biedny chłopak już czuł na sobie ogromne łapy zwierzęcia, gdy rozległ się drugi wystrzał i ukazał się u otworu doktór Fergusson z dymiącą dubeltówką w ręku.

Joe zerwał się szybko, przeszedł po trupie lwicy i podał swemu panu pełną butelkę wody.

Ponieść ją do ust, i wypróżnić połowę było dla Fergussona dziełem jednej chwili; trzej podróżni z głębi serca podziękowali Opatrzności za tak cudowne ocalenie.



ROZDZIAŁ XXVIII.


Wieczór był rozkoszny; podróżni rozłożyli obóz w chłodnym cieniu mimozy i posilali się obficie nie szczędząc herbaty i grogu.

Kennedy przebiegł oazę we wszystkich kierunkach, przejrzał wszystkie krzaki i przekonał się, że sami jedni byli istotami żyjącemi w tym raju ziemskim. Wyciągnąwszy się na kołdrach, przepędzili noc spokojnie i we śnie zapomnieli o doznanych cierpieniach.

Nazajutrz 7 maja słońce zajaśniało w całym blasku, ale jego promienie nie mogły przedrzeć się przez gęstą zasłonę liści. Żywności było podostatkiem, doktor więc postanowił czekać w tem miejscu na przyjazne wiatry.

Cinq Semaines en ballon 052

Joe przeniósł z łódki zapasy kuchenne i wymyślał przeróżne kombinacje gastronomiczne, w których szafował wodę do zbytku.

— Dziwne przejście od cierpień do rozkoszy! zawołał Kennedy, taka obfitość po tylu niedostatku: zbytek po takiej nędzy! Ah, o małom nie zwarjował!

— Kochany Dicku, wtrącił doktor, gdyby nie Joe, nie rozprawiałbyś teraz o zmienności rzeczy ludzkich!

— Poczciwy przyjacielu! rzekł Kennedy podając rękę Joemu. Dziękuję ci!

— Nie ma za co. Może mi się pan jeszcze wywzajemni, chociaż wolę by podobna sposobność się nie nastręczyła!

— Biedna natura ludzka! mówił Fergusson. Upadamy na duchu dla byle czego.

— Dla byle kropli wody, chce pan powiedzieć? Musi ten żywioł być bardzo do życia potrzebny.

— Niewątpliwie, Joe; bez pokarmu dłużej możem się obywać niż bez napoju.

— Wierzę; zresztą, w potrzebie zjada się wszystko co się nawinie, nawet swego bliźniego, chociaż taka uczta musi leżeć kamieniem w żołądku.

— Dzikich ta myśl nie zraża, wtrącił Kennedy.

— A tak, ale to są dzicy, przywykli karmić się surowem mięsem; pfu! jakie to wstrętne!

— W istocie, tak wstrętne, mówił doktor, że nikt nie dawał wiary opowiadaniom pierwszych podróżników afrykańskich. Powszechnie sądzono, że kłamali utrzymując iż pewne ludy dzikie karmią się mięsem surowem. W takich to okolicznościach zdarzyła się dziwna przygoda podróżnikowi James Bruce.

— Niech ją pan opowie, mamy dość czasu do słuchania, rzekł Joe rozkosznie wyciągając się na chłodnej murawie.

— I owszem. James Bruce, rodem ze Szkocji hrabstwa Stirling, od r. 1768 do 1772 przebiegał w różnych kierunkach Abisynję aż do jeziora Tyana, poszukując źródeł Nilu. Za powrotem do Anglji ogłosił swe podróże dopiero w 1790 roku. Opowiadania jego przyjęto z niezmiernem niedowierzaniem, które zapewne i nasze przygody spotka. Zwyczaje Abisyńczyków wydały się tak odmienne od obyczajów i nawyknień angielskich, że nikt w nie nie wierzył. Między innemi James Bruce utrzymywał, że ludy Afryki wschodniej jedzą surowe mięso. Podniosło to przeciw niemu wielką wrzawę. Niech gada zdrów co mu się podoba! nikt nie pójdzie sprawdzać! Bruce był to człowiek bardzo odważny i niemniej zapalczywy. Powątpiewania te gniewały go okrutnie. Pewnego razu w jednym salonie edymburskim, jakiś Szkot znowu żartował w jego obecności z surowego mięsa, i wręcz oświadczył, że rzecz ani jest prawdziwą, ani możliwą. Bruce nic nie mówiąc wyszedł, i po chwili wrócił z beefsztykiem surowym, przyprawionym solą i pieprzem na sposób afrykański. — „Mości panie, rzekł do Szkota, powątpiewając o prawdzie słów moich, wyrządziłeś mi ciężką zniewagę, a utrzymując że rzecz jest niemożliwą, omyliłeś się grubo. Żeby tego dowieść wszystkim tu obecnym, zjesz natychmiast ten beefsztyk surowy, lub będziesz się bił ze mną.“ Szkot stchórzył i jął zajadać krzywiąc się niemiłosiernie. Wówczas James Bruce dodał z krwią najzimniejszą: „Przypuszczając nawet, że rzecz jest nie prawdziwa, teraz mój panie nie będziesz przynajmniej utrzymywał że jest niemożliwą.“

— Wybornie powiedział! rzekł Joe. Jeśli Szkot zdybał niestrawność, zupełnie na nią zasłużył. Podobnież gdy powrócim do Anglji, jeśli będą powątpiewać o naszej podróży....

— No, to co zrobisz Joe?

— Każę niedowiarkom zjeść kawałki Wiktorji, ale bez soli i pieprzu!

I wszyscy się śmieli z konceptu Joego. Tak zeszedł dzień na przyjemnej gawędce, nadzieja wróciła z siłami, a z nadzieją śmiałość. Z opatrzną szybkością zacierała się przeszłość bolesna w obec nadziei przyszłości.

Joe nie radby już opuszczać tak czarownego schronienia, prawdziwej krainy marzeń. Był jak u siebie w domu, doktor musiał mu oznaczyć dokładnie położenie miejsca, i Joe z wielką powagą zapisał w swym pugilaresie podróżnym: 15° 43’ długości i 8° 32' szerokości.

Kennedy jednego tylko żałował, ze nie mógł polować w tym lasku; zdaniem jego, do zupełnej piękności miejsca brakowało zwierząt drapieżnych.

— Prędko zapominasz, kochany Dicku, rzekł doktor. A lew i lwica?

— Ba! odparł zagadniony z pogardą istnego myśliwca względem zabitej zwierzyny. Ale doprawdy, ich obecność w tej oazie pozwala przypuszczać, że nie jesteśmy zbyt oddaleni od stron żyzniejszych.

— Słaby dowód, Dicku; zwierzęta te, gdy im głód lub pragnienie dokuczy, przebiegają nieraz ogromne przestrzenie. Tej nocy będziem czuwali staranniej i zapalimy ognie.

— W takie gorąco! rzekł Joe. Zresztą jeśli to jest konieczne, nie mam nic do nadmienienia. Wszelako żal mi prawdziwie palić ten piękny a tak użyteczny lasek.

— Nadewszystko unikajmy pożaru, — odpowiedział doktór; niech i inni znajdą tu kiedy schronienie pośród pustyni!

— Postaram się, proszę pana; ale czy ta oaza jest znaną?

— Niewątpliwie. Tu zatrzymują się karawany ciągnące do środkowej Afryki; ich odwiedziny mogłyby ci się niepodobać, mój Joe.

— Alboż i tu mieszkają te szkaradne Nyam-Nyam?

— Tak jest; nazwisko to służy wszystkim tym ludom; a w jednakowym klimacie, też same pokolenia muszą mieć podobne zwyczaje.

— Brrrum! wstrząsnął się Joe. Zresztą to jest bardzo naturalne. Gdyby dzicy mieli usposobienia angielskiego szlachcica, gdzie u licha byłaby różnica? Poczciwców tych naprzykład nie trzebaby prosić żeby zjedli surowy beefsztyk Szkota i samego Szkota w dodatku.

Po tej rozsądnej uwadze, Joe urządził stos nocny jak można najskromniejszy. Zresztą ostrożność była niepotrzebną i każdy z kolei spał najspokojniej.

Nazajutrz czas nic się nie zmienił, niebo było uporczywie pogodne. Balon utrzymywał się nieruchomy, najmniejsze wahanie nie wskazywało powiewu wiatru.

Doktor znów zaczął się niepokoić: jeżeli podróż tak się przedłuży, w końcu zabraknie żywności. Zaledwie uniknęli śmierci z braku wody, mająż teraz umierać z głodu?

Wkrótce jednak odzyskał ufność, zobaczywszy że merkurjusz znacznie spada w barometrze, widoczny to był znak bliskiej zmiany w powietrzu; postanowił tedy zrobić przygotowania do podróży, by korzystać z pierwszej zdarzonej sposobności. Jakoż Joe niebawem napełnił wodą dwie beczułki. Następnie doktor zajął się ustaleniem równowagi balonu, i Joe musiał znów poświecić znaczną część szacownej rudy. Ze zdrowiem wróciła żądza bogactw, i poczciwy chłopiec skrzywił się nim usłuchał swego pana, ale ten wytłumaczył mu, że nie może unieść tak znacznego ciężaru i dał mu do wyboru między wodą i złotem. Joe nie wahał się dłużej i rzucił na piasek wielką ilość drogiego kruszcu.

— Niech to będzie dla tych co po nas tu zawitają; zdziwią się niebożęta znalazłszy miljony w podobnem miejscu.

— W istocie rzekł Kennedy; gdyby jaki uczony znalazł te kamienie?...

— Niewątpliwie kochany Dicku, zdumiałby się niepomału i ogłosił swe odkrycie w grubej księdze in folio. Może kiedyś usłyszymy jeszcze o cudownych pokładach złotonośnego kwarcu pośród piasków afrykańskich.

— I Joe będzie temu winien.

Myśl że wprowadzi w błąd uczonego, pocieszyła poczciwego chłopca, i uśmiechnął się zadowolony.

Przez resztę dnia doktor próżno wyglądał zmiany w powietrzu. Temperatura podniosła się znacznie i gdyby nie cienie drzew oazy, byłaby nie do zniesienia. Termometr wskazywał na słońcu sto czterdzieści dziewięć stopni; prawdziwy deszcz ognisty przebiegał powietrze. Nigdy jeszcze nie zauważyli tak wielkiego goręca.

Joe urządził obóz wieczorny, i podczas gdy z kolei czuwali doktor i Kennedy, nie zaszło nic nowego.

Około godziny trzeciej z rana, Joe uczuł nagłe zniżenie się temperatury; niebo pokryło się chmurami, ciemność wzrastała.

Cinq Semaines en ballon 053

— Wstawajcie panowie! zawołał budząc towarzyszy; mamy wiatr.

— Nakoniec! rzekł doktór patrząc na niebo; ależ to nawałnica! Żywo do Wiktorji!

Nie było chwili do stracenia. Wiktorja gięła się pod naciskiem huraganu i ciągnęła łódkę po piasku. Gdyby przypadkiem część balastu wypadła na ziemię, balon uleciałby w obłoki.

Joe jednym susem dopadł do łodzi i zatrzymał ją z całej siły, a tymczasem balon tarzał się po piasku. Doktor zajął zwykłe miejsce, zapalił w piecyku, i zrzucił nadmiar ciężaru.

Podróżni spojrzeli raz ostatni na drzewa oazy uginające się pod nawałnicą, i wkrótce spotkawszy o dwieście stóp od ziemi wiatr wschodni, zniknęli w ciemnościach nocy.



ROZDZIAŁ XXIX.


Od chwili odjazdu podróżni posuwali się z niezmierna szybkością, pragnęli też jak najprędzej opuścić tę smutną pustynię, w której o mało nie zginęli.

Około kwandrans na dziesiąta z rana, ujrzeli pierwsze ślady rodzącej się roślinności, zioła pływające po morzu roślinności, i zapowiadające jak niegdyś Krzysztofowi Kolumbowi, bliskość lądu; z pośród kamieni nieśmiało dobywały się krzaczki zielone, które wkrótce zamieniły się w bujne krzewy.

Niskie wzgórza rysowały się na widnokręgu w zacienionym profilu — widocznie jednostajność pustyni znikała.

Doktor z radością witał tę nową okolice, i jak żeglarz ze strażnicy gotów był zawołać:

— Ziemia! ziemia!

W godzinę później roztoczył się ląd przed oczyma podróżnych, dziki jeszcze, ale już nie nagi; kilka drzew czerniło się na szarawem niebie.

— Dostaliśmy się nakoniec do ucywilizowanego kraju! rzekł myśliwy.

— Ucywilizowanego, panie Dicku! tak się to mówi; ale nie widać jeszcze mieszkańców.

— Wkrótce ich zobaczysz, odpowiedział Fergusson; pędzimy jak strzała.

— Czy podróżujem jeszcze po kraju murzyńskim, panie Samuelu?

— Jeszcze, Joe, nim dostaniem się do kraju Arabów.

— Arabów panie? prawdziwych Arabów z wielbłądami?

— Bez wielbłądów, mój drogi; zwierzęta te są rzadkie, prawie nieznane w tych okolicach; żeby je spotkać, należy posunąć się kilka stopni na północ.

— Szkoda.

— Dla czego, Joe?

— Bo wrazie przeciwnego wiatru mogłyby nam służyć.

— Na co?

— Proszę pana, wpadłem na nowy pomysł; możnaby je zaprządz do łódki i ciągnęłyby nas wyśmienicie. Jak się panu zdaje?

— Mój kochany, pomysł wcale nie nowy; podobny sposób wynalazł jeden bardzo dowcipny autor francuzki[16].... w romansie co prawda. Wielbłądy ciągną balon z podróżnymi, ale przybywa lew, zjada wielbłądów wraz z wędzidłem i ciągnie dalej balon. Widzisz że to jest utwór wyobraźni i nie ma nic wspólnego z naszym rodzajem jazdy.

Joe upokorzony nieco że już kto inny wpadł na podobny pomysł, rozmyśliwał nad tem jakie zwierze mogłoby lwa pożreć; ale nie mógł wynaleźć i jął rozpatrywać się po kraju.

Dość rozległo jezioro roztoczyło się przed jego wzrokiem, ogrodzone amfiteatrem pagórków, nie zasługujących jeszcze na nazwę gór; pomiędzy niemi wiły się żyzne doliny z gąszczem drzew najrozmaitszych. Najwięcej było olejników z rodzaju palmy, o liściach piętnaście stóp długich, rosnących na pniu nastrzępionym ostremi cierniami; dalej bombax rozrzucał po drodze swój puszek pachnący; woniejący pandanus słał rozkoszne zapachy w górne sfery aż do Wiktorji; drzewo melonowe o liściach palmistych, orzech afrykański, baobaby i banany, uzupełniały pyszną roślinność tych okolic międzyzwrotnikowych.

— Wspaniały kraj! rzekł myśliwy.

— Otóż i zwierzęta, rzekł Joe; ludzie nie muszą być daleko!

— Co za ogromne słonie! zawołał Kennedy. Czy nie możnaby trochę zapolować?

— A jakże się zatrzymać, kochany Dicku, kiedy nas pędzi prąd tak gwałtowny? Nie, mój drogi, doznaj trochę Tantalowych katuszy, a później to powetujesz.

W istocie było czem rozognić wyobraźnią myśliwca; Dickowi skakało serce w piersiach a palce konwulsyjnie ściskały kolbę karabinka.

Cinq Semaines en ballon 054

Zwierzęta tej okolicy godne były roślinności. Dziki wół tarzał się w gęstej trawie, pod którą prawie cały znikał; słonie szare, czarne lub żółte, ogromnego wzrostu, pędziły jak burza przez lasy, łamiąc, gryząc, pustosząc wszystko w swym biegu; z lesistego stoku wzgórzy tryskały wodospady i spływały strumienie w kierunku północnym; tu konie rzeczne zanurzały się w wodzie, hałaśliwie pluskając, a brzegowce dwanaście stóp długie, podobne do ryb, wyciągały się po brzegach, podnosząc ku niebiosom okrągłe wymiona napełnione mlekiem.

Prawdziwa menażerja w botanicznym ogrodzie gdzie pod liśćmi drzew najrozmaitszych świegotało mnóstwo ptasząt o najrozmaitszych barwach.

Po tym przepychu przyrody doktor poznał wspaniałe królestwo Adamowe.

— Wchodzimy już, rzekł, w dziedzinę odkryć nowoczesnych; trafiłem na pierwszy ślad podróżników; przyjaciele, jest to bardzo szczęśliwy przypadek; będziemy mogli powiązać prace kapitanów Burton i Speke z odkryciami doktora Bartha; opuściliśmy Anglików, a znajdujem Hamburczyka i wkrótce dostaniem się do ostatniej granicy, do której dotarł ten śmiały podróżnik.

— Zdaje mi się, rzekł Kennedy, że dość rozległa przestrzeń kraju dzieli te dwie wycieczki, jeśli mam brać miarę z drogi przez nas przebytej.

— Łatwo obrachować, weź mappę i zobacz jaka jest długość południowego krańca jeziora Ukerewe, do którego dotarł Speke.

— Znajduje się prawie pod 37 stopniem.

— A miasto Yola, gdzie będziem dziś wieczór i dokąd dostał się Barth, gdzie leży?

— Pod 12 stopniem długości.

— Razem więc dwadzieścia pięć stopni; czyli licząc po sześćdziesiąt mil każdy, tysiąc pięćset mil (440 mil pols.)

— Niezła przechadzka, rzekł Joe, zwłaszcza dla spacerujących pieszo.

— A jednak przestrzeń taką przebywają podróżnicy: Liwingstone i Moffat posuwają się nieustannie ku środkowi; odkryta przez nich Nyassa, nie jest zbyt odległa od jeziora Tenganayike, które widział Burton; nie upłynie obecne stulecie a niezmierne te okolice będą doskonale poznane.

— Żałuje jednak, dodał doktor, patrząc na bussolę, że wiatr popycha nas na wschód; wolałbym bardzie północny kierunek.

Po dwunastu godzinach drogi Wiktorja zbliżyła się do granic Nigrycji. Pierwsi mieszkańcy tej ziemi Arabowie Szuasi paśli swe koczujące trzody. Nad widnokręgiem sterczały rozległe szczyty gór Atlantyckich, których jeszcze żadna stopa europejska nie dotknęła: mają być wysokie 1300 sążni. Z zachodniego ich stoku spływają ku Oceanowi wszystkie wody tej części Afryki. Prawdziwe Księżycowe góry tej okolicy.

Nakoniec ukazała się oczom podróżnych wielka rzeka a z niezmiernych mrowisk przy jej brzegach doktór poznał, że to jest Benur, jedna z rzek wpadających do Nigru, zwana przez krajowców Źródłem wód.

— Ta rzeka, rzekł doktór do towarzyszów, stanie się kiedyś naturalną drogą komunikacji z wnętrzem Nigrycji. Parowiec Plejada pod dowództwem jednego z odważnych naszych kapitanów, dopłynął po niej do miasta Yola. Widzicie przeto, że jesteśmy w znajomej krainie.

Mnóstwo niewolników uprawiało na polach sorgo, rodzaj prosa, będącego głównem ich pożywieniem; na głupowatych ich twarzach malowało się niezmierne zdumienie na widok przesuwającej się jak meteor Wiktorji. Wieczorem balon zatrzymał się o czterdzieści mil od Yola a przed nim w dali rysowały się dwa ostrosłupy góry Mendif.

Doktor zarzucił kotwice u wierzchołka wysokiego drzewa, ale ostry wiatr długo kołysał balon grożąc niekiedy przewróceniem łódki. Fergusson cała noc oka nie zmrużył i już miał zamiar przeciąć sznury toporem, gdy zawierucha powietrzna ucichła i balon przestał się kołysać.

Nazajutrz wiatr złagodniał, lecz oddalił podróżnych od miasta Yola, które nowo przebudowane przez Fullassów budziło ciekawość Fergussona: jednakże musiał zdecydować się na kierunek drogi północny, a nawet nieco wschodni.

Kennedy proponował zatrzymać się w tej krainie ponętnej dla myśliwych, zwłaszcza, że Joe utrzymywał, iż potrzeba świeżego mięsa żywo czuć się daje; ale mając na względzie dzikie obyczaje krajowców, ich nieprzyjazną postawę, i kilka wystrzałów w kierunku Wiktorji, doktor postanowił dalej podróżować. I płynęli po nad okolica, widownia rzezi i pożogi, gdzie nieustannie staczano boje w których wśród mordów najsroższych sułtanowie stawiali na kartę swe królestwa.

Liczne zaludnione wioski o podłużnych chatach, ciągnęły się pośród obszernych łąk, których gęsta trawa zasiana była fioletowemi kwiatami; lepianki podobne do obszernych ulów kryły się za sztachetami.

Cinq Semaines en ballon 055

Mimo wszelkich usiłowań doktora, wiatr pędził balon w kierunku północno-wschodnim, ku górze Mendif która ginęła w obłokach. Wysokie jej szczyty dzieliło koryto Nigru od koryta jeziora Czad.

Wkrótce ukazała się góra Bagale z ośmnastu wioskami przyczepionemi do jej boków, niby gromadkami dziatek wiszących u łona matki; wspaniały widok dla tych co mogli jednem spojrzeniem objąć cały ten obraz: doliny pokryte były ryżem złocistym.

Około trzeciej godziny Wiktorja zbliżyły się do góry Mendif. Należało ją przebyć: doktor podniósł temperaturę do stu ośmdziesięciu stopni i dał balonowi nową siłę wzlotu, blizko tysiąc sześćset funtów. Wiktorja uleciała ośm tysięcy stóp od ziemi. Nigdy jeszcze nie wzniesiono się tak wysoko podczas podróży; powietrze zrobiło się tak chłodne, że doktor i towarzysze okryli się kołdrami.

Fergusson pragnął jak najprędzej zniżyć się ku ziemi, gdyż powłoka balonu wyprężyła się niezmiernie i mogła pęknąć. Wszakże miał sposobność poznać wulkaniczny początek góry, której wygasłe kratery są dziś bezdennemi przepaściami. Ogromne kupy ptasiego gnoju, nadawały bokom Mendifu pozór skał wapiennych: nawozem tym możnaby użyźnić wszystkie pola Anglji.

O piątej Wiktorja od strony południowej zasłoniona od wiatru, spuszczała się zwolna po pochyłości góry i zatrzymała na obszernej łące zdala od mieszkań ludzkich. Wysiadłszy na ziemię podróżni przyczepili mocno balon do drzewa; Kennedy wziąwszy strzelbę zsunął się po pochyłej płaszczyźnie i wkrótce powrócił z półtuzinem dzikich kaczek i kszyków które Joe artystycznie przyprawił. Wieczerza była smaczna, a noc przeszła najspokojniej.



ROZDZIAŁ XXX.


Nazajutrz dnia 11 maja Wiktorja ruszyła w dalszą podróż awanturniczą. Podróżni pokładali w niej zaufanie, jak marynarz w swoim okręcie.

W istocie, balon szczęśliwie przebył straszne nawałnice, zwrotnikowe skwary, niebezpieczne wzloty i niebezpieczniejsze jeszcze wylądowania. Rzekłbyś Fergusson kierował nim jednym palcem; to też doktor był prawie pewny powodzenia podróży, chociaż nie wiedział jeszcze dokąd go losy zaniosą. Ale w tym kraju barbarzyńskim zmuszony był mieć się na ostrożności; polecił też towarzyszom dawać ciągle baczne oko na wszystko.

Wiatr zawrócił ich nieco na północ i około dziewiątej ujrzeli wielkie miasto Mosfeia, zbudowane na wzgórzach, które otaczały dwie wysokie góry; położenie miasta było niezdobyte, jedyny przystęp dawała wązka drożyna, ciągnąca się miedzy trzęsawiskami i lasem.

Właśnie szeik z orszakiem jezdnych, odziany w suknie jaskrawe, wjeżdżał do miasta poprzedzany przez trębaczy i laufrów, którzy usuwali gałęzie w czasie jego przejażdżki.

Doktor spuścił się ku ziemi, by zbliska przypatrzyć się krajowcom, ale w miarę jak balon rósł w ich oczach, ogarniał ich żywszy przestrach, aż nareszcie zaczęli co tchu uciekać.

Jeden tylko szeik nie ruszył się z miejsca; zdjął z ramienia długą strzelbę, nabił i czekał dumnie. Doktor zbliżył się o sto pięćdziesiąt kroków i uprzejmie powitał go w języku arabskim.

Na głos z niebios, szeik zsiadł z konia i padł twarzą na ziemię. Daremnie doktor usiłował nakłonić go by zaprzestał tej czołobitności.

— Cóż począć, rzekł, ludzie ci muszą nas uważać za istoty nadprzyrodzone, kiedy na widok pierwszych Europejczyków wzięli ich za synów nieba. I ten szeik opowiadając swoją przygodę, nie omieszka przyozdobić jej wszystkiemi zasobami wyobraźni arabskiej. Wkrótce też będą opowiadać o nas cudowne historje.

— Szkoda, odpowiedział myśliwy; dla cywilizacji byłoby korzystniejsze, żebyśmy uchodzili za prostych śmiertelników, gdyż murzyni ci mieliby inne wyobrażenie o potędze europejskiej.

— Niewątpliwie, kochany Dicku, ale co na to poradzisz? Tłumacz jak chcesz tym krajowcom mechanizm statku powietrznego, nie zrozumieją cię nigdy i zawsze dopatrzą się czegoś nadprzyrodzonego w balonie.

— Proszę pana, zapytał Joe, wspominał pan o pierwszych Europejczykach, co zwiedzili tę okolicę; którzyż to byli?

— Właśnie, mój chłopcze, jesteśmy na drodze majora Denham, którego przyjmował w Mosfeia sułtan Mondary. Opuściwszy Bornu, towarzyszył szeikowi w wyprawie przeciw Fellatasom, patrzył na szturm do miasta, które dzielnie odparło strzałami z łuków grad kul arabskich i rozpędziło wojska szeika. Był to dobry pozór do mordów, łupieztwa i pożogi; major został odarty do naga i nigdyby nie wrócił do Kuka, stolicy Bornu, gdyby nie raczy koń arabski, na którym wymknął się zwycięzcom.

— Ale co za jeden był ten major Denham?

— Nieustraszony Anglik, który od r. 1820 do 1824 dowodził wyprawą w Bornu, w towarzystwie kapitana Clapperton i doktora Oudney. W marcu ruszyli z Tripolis, dostali się do Murzuk stolicy Fezanów, i idąc drogą którą później miał obrać doktor Barth z powrotem do Europy, przybyli 16 lutego 1823 r. do Kuka przy jeziorze Czad. Denham robił wycieczki w Bornu, w Mandaro i do wschodnich brzegów jeziora. W owym czasie d. 15 grudnia, kapitan Clapperton i doktor Ouduey przeszli Sudan aż do Sakatu; Oudney umarł z wyczerpania i utrudzenia w mieście Murmur.

— Więc i w tej części Afryki nauka złożyła swe ofiary?

— I liczne; fatalną jest ta okolica. Właśnie zdążamy wprost do królestwa Bergimi, które przeszedł Vogel w r. 1856 udając się do Wadai, gdzie zniknął bez śladu. Młodzieniec ten, dwadzieścia trzy lat liczący, miał dopomagać doktorowi Barth. Spotkali się l stycznia 1854 r., następnie Vogel rozpoczął wycieczki w okolicach. Około r. l856 zawiadomił w listach, iż ma zamiar poznać królestwo Wadai, w którem nie był jeszcze żaden Europejczyk; zdaje się że dotarł do Wara, i że tam według jednych trzymany jest w wiezieniu, a według drugich zabity został za to, że wszedł na świętą górę w okolicy miasta. Nie należy jednak lekkomyślnie wierzyć w śmierć podróżników, bo to uwalnia od ich poszukiwania. Ileż to razy urzędownie głoszono o śmierci doktora Barth, a jednak żyje! Może więc Vogel jest jeńcem u sułtana Wadai, który spodziewa się wziąć znaczny okup. Baron Neimans wyruszył w drogę do Wadai, lecz umarł w Kairze r. 1855; dziś wiemy, że p. Heuglin, wraz z wyprawą wysłaną z Lipska, puścił się śladem Vogla, wkrótce też będziem dokładnie zawiadomieni o losie tego młodego i zajmującego podróżnika[17].

Mosfeia oddawna znikła na widnokręgu, a przed oczyma podróżnych roztoczyły się żyzne okolice Mandary, lasy akacji, gęste krzewy o czerwonych kwiatach i pola uprawne bawełną i indygo. Rzeka Sari ośmdziesiąt mil dalej wpadająca do jeziora Czad, toczyła swe nurty spienione.

Doktor pokazał towarzyszom mapę Bartha.

Cinq Semaines en ballon 079

— Patrzcie, rzekł, jak dokładne są prace tego uczonego; zdążamy prosto do powiatu Loggom, a może i do Kernak jego stolicy. Tam umarł biedny Toole, zaledwie dwudziestodwuletni; młody ten Anglik, chorąży 80 pułku, od kilka tygodni połączył się w Afryce z majorem Denham i zaraz śmierć znalazł. Ah! słusznie nazwać można tę niezmierną okolicę cmentarzem Europejczyków!

Kilka łodzi, pięćdziesiąt stóp długich, płynęło z biegiem Sari; Wiktorja o 1000 stóp w górze mało zwracała uwagę krajowców, ale wiatr dotychczas dość mocny, słabnął widocznie.

— Czyż znowu zaskoczy nas cisza? rzekł doktor.

— I owszem, proszę pana! nie zabraknie nam wody, a pustyni się już nie lękamy.

— Tak, ale krajowcy są nierównie straszniejsi.

— Aha, rzekł Joe, tam jest coś podobnego do miasta.

— To Kernak. Ostatnie tchnienia wiatru popychają nas w tę stronę, będziem więc mogli zdjąć jego plan dokładny.

— Może się zbliżymy? zapytał Kennedy.

— Nic łatwiejszego; jesteśmy nad samem miastem, zakręcę kruczek piecyka i niebawem się spuścimy.

W pół godziny potem, Wiktorja zatrzymała się nieruchoma w odległości dwustu stóp od ziemi.

— Jesteśmy tak blisko Karnaku, jak bruku w Londynie człowiek, któryby usiadł na kopule świętego Pawła. Możemy więc przypatrywać się dowoli.

— Słychać wszędy jakieś stukanie młotkiem?

Joe bacznie spojrzał i poznał, że łoskot ten sprawiali liczni tkacze, którzy bili pod gołem niebem płótna wyciągnięte na dużych pieńkach.

Można było jak na planie objąć całą stolice Loggomu. Było to prawdziwe miasto z domami ciągnącemi się rzędem i szerokiemi ulicami. W środku, obszerny plac, na którym odbywał się targ niewolników. Kapców nie brakowało, bo kobiety z Mondary, o drobnych rączkach i nóżkach, są wielce poszukiwane i dobrze płacone.

Ukazanie się Wiktorji sprawiło zwykły skutek: naprzód krzyki, potem głębokie zdumienie; przerwań targi, zarzucono robotę, szmer ustał. Podróżni zawieszeni nieruchomie w powietrzu, nie tracili najmniejszego szczegółu w tem ludnem mieście; spuścili się nawet na sześćdziesiąt stóp od ziemi.

Cinq Semaines en ballon 056

Wówczas gubernator Loggumu wyszedł ze swego mieszkania i rozwinął zieloną chorągiew otoczony muzykantami, którzy jak opętani dęli w rogi bawole. Tłum zgromadził się do koła niego; doktor Fergusson chciał przemówić, ale trąby głuszyły jego słowa.

Mieszkańcy mieli czoła wysokie, włosy bujne wijące się w pierścienie, nosy prawie orle; zdawali się by dumni i pojętni; ale obecność Wiktorji niepokoiła ich wielce; jeźdźcy przebiegali w różnych kierunkach i wkrótce było widoczne, że wojska gubernatora gromadzą się, by walczyć z nadzwyczajnym nieprzyjacielem. Napróżno Joe wywijał chustkami wszelkiej barwy, nie rozumiano jego pokojowych usposobień.

Tymczasem szeik otoczony swym dworem, nakazał milczenie i powiedział mowę, której z kolei doktor nie zrozumiał; był to język arabski pomieszany z bagirmskim; domyślił się tylko z gestów, że go wyraźnie zapraszano by się oddalił z miasta. Chętnieby zadość uczynił wezwaniu, ale w braku wiatru, rzecz była niemożliwa. Nieruchomość Wiktorji wprawiała w rozpacz gubernatora, a jego dworzanie zaczęli wyć i wrzeszczeć okropnie by odstraszyć potwora.

Dziwni bo byli ci dworzanie odziani w najmniej pięć lab sześć koszul upstrzonych, z ogromnemi brzuchami, z których nie jeden zdawał się być przyprawiony. Doktor zdziwił swych towarzyszy powiadając, że to był sposób zalecenia się sułtanowi. Tłusty brzuch był miarą ambicji ludzkiej. Otyłe te ropuchy machały rękoma i krzyczały, zwłaszcza jedna która musiała być pierwszym ministrem, jeśli sądzić z ogromnego jej wańtucha. Tłum murzynów przyłączył swe wycie do krzyków dworzan, jak małpy powtarzając ich gesty, co sprawiło ruch jednotonny i współczesny dziesięciu tysięcy rąk.

Gdy ten środek postrachu okazał się bezskuteczny, użyto innego. Żołnierze zbrojni w łuki i strzały uszykowali się w porządku bojowym, ale już Wiktorja napełniała się gazem i spokojnie uleciała w obłoki. Widząc to gubernator porwał za strzelbę i zmierzył ku balonowi. Ale Kennedy miał go na oku i wystrzałem z karabinka strzaskał strzelbę szeika.

Na ten cios niespodziany zrobił się popłoch niezmierny; każdy co żyw uciekał do chałupy i przez resztę dnia miasto było zupełnie puste.

Noc nadeszła, wiatru nie było wcale, i wypadało trzymać się nieruchomie w odległości trzystu stóp od ziemi. W mieście zupełna ciemność i cisza jak w grobie. Doktor podwoił czujność z obawy by ten spokój nie krył jakiej zasadzki.

I dobrze zrobił. Około północy całe miasto zdawało się być w płomieniach; niby race puszczone w powietrzu, krzyżowały się tysiące snopów ognistych tworząc gęstą sieć płomieni.

— A to osobliwsze! rzekł doktor.

— Niech mię Bóg skarzę! zawołał Kennedy, toć pożar wznosi się i ku nam zbliża.

W istocie, wśród okropnych krzyków i strzałów z ręcznej broni masa ognia wznosiła się ku Wiktorji. Joe trzymał w rękach kwarc gotów go wyrzucić, a Fergusson niebawem wytłumaczył sobie zjawisko.

Cinq Semaines en ballon 057

Tysiące gołębi z przywiązaną u ogonów materją palną, spłoszone i przerażone leciały ku Wiktorji kreśląc w powietrzu gzegzaki ogniste. Kennedy strzelał ze wszystkich fuzji, ale cóż mógł poradzić z tą niezliczoną armją? Już gołębie otaczały łódkę i zbliżały się do balonu którego ściany odbijając światło zdawały się być pokryte siecią ognistą.

Doktor nie wahał się dłużej, zrzucił bryłę kwarcu i uleciał zdała tych niebezpiecznych ptaków. Dwie jeszcze godziny widziano je tu i ówdzie krążące wśród nocy zwolna jednak liczba ich zmniejszała się, aż w końcu ognie zagasły.

— Teraz możemy spać spokojnie, rzekł doktor.

— Jak na dzikich, koncept wcale nie głupi! zrobił uwagę Joe.

— Zapewne; często też używają gołębi do podpalania chat sąsiednich; tym razem jednak wioska uleciała wyżej.

— Dalibóg, balon nie potrzebuje obawiać się niczego.

— Nie bardzo, rzekł doktor.

— Kogóż proszę?

— Nieroztropnych których unosi w łódce; dla tego też przyjaciele bądźcie zawsze, zawsze czujni.



ROZDZIAŁ XXXI.


Około trzeciej z rana Joe, na którego przyszła kolej czuwać, spostrzegł że nakoniec miasto usuwa się z pod balonu, Wiktorja ruszywszy z miejsca, rozbudziła doktora i Kennedego.

Fergusson spojrzał na bussolę i z zadowoleniem spostrzegł, że wiatr niósł ich w kierunku północno-wschodnim.

— Mamy prawdziwe szczęście, rzekł; wszystko się nam powodzi; dziś jeszcze odkryjemy jezioro Czad.

— Czy bardzo jest rozległe? zapytał Kennedy.

— Ogromne, kochany Dicku, największa jego średnica wdłuż i wszerz ma ze sto dwadzieścia mil.

— Ta przejażdżka nad wodą nieco urozmaici nasza podróż.

— Zdaje się, że i tak nie mamy się na co skarżyć; podróż wcale nie jest nudna i odbywa się w warunkach nader sprzyjających.

— Niewątpliwie, Samuelu; oprócz katuszy pustyni nie doznaliśmy żadnego ważniejszego niebezpieczeństwa.

— W istocie poczciwa Wiktorja trzyma się dzielnie. Mamy dziś 12 maja, wyjechaliśmy l8 kwietnia, jesteśmy więc dwadzieścia pięć dni w drodze. Za jakie dwa tygodnie staniem u kresu podróży.

— Gdzie?

— Tego nie wiem, ale mniejsza o to.

— Masz słuszność, Samuelu; zaufajmy Opatrzności, która nami kieruje i zachowuje w dobrem zdrowiu. Nie wyglądamy na ludzi co przebyli najzaraźliwsze okolice w świecie.

— Bośmy mogli wznieść się w górę.

— Niech żyje podróż powietrzna! zawołał Joe; po dwudziestu pięciu dniach podróży jesteśmy zdrowi, syci, wywczasowani, może nawet zanadto, bo nogi zaczynają rdzewieć i nie zaszkodziłoby je trochę rozchodzić.

— Użyjesz tej rozkoszy na ulicach Londynu; tymczasem wracając do rzeczy powiem, żeśmy wyruszyli w podróż we trzech, jak Denham, Clapperton i Owerweg, lub jak Barth, Richardson i Vogel, i szczęśliwsi od naszych poprzedników, nie rozłączyliśmy się wcale! Bo też to jest rzecz najważniejsza. Gdyby jeden z nas pozostał na ziemi, a Wiktorja musiała ulecieć w obłoki, by uniknąć nagłego nieprzewidzianego niebezpieczeństwa, kto wie czybyśmy go ujrzeli znowu? To też otwarcie powiadam Kennedemu, iż nie życzę obie by się oddalał pod pozorem polowania.

— A jednak, kochany Samuelu, nie zabronisz mi zupełnie tej przyjemności; dobra rzecz odświeżyć nasze zapasy, a przytem nimeśmy odjeżdżali, obiecywałeś mi pyszne polowania, których dotychczas nie zaznałem.

— Krótką masz pamięć, mój Dicku; albo też przez skromność nie chcesz się przyznać do zwycięztw; zdaje mi się jednak, że oprócz drobnej zwierzyny, masz na sumieniu parę antylop, dwa lwy i słonia.

— Ba! cóż to znaczy dla myśliwca afrykańskiego, pod którego strzelbą przesuwają się wszystkie zwierzęta stworzenia? Otóż masz! patrz na tę gromadę żyraf!

— Piękne mi żyrafy! rzekł Joe; ogromne jak figi!

— Bo widzisz je z odległości tysiąca stóp, ale z bliska przekonasz się, że są trzy razy od ciebie większe.

— A co powiesz na tę trzodę gazelli i tych strusiów, które jak wiatr pędzą?

— To są strusie! rzekł Joe; chyba kury!

— No, Samuelu, czy nie możnaby się zniżyć ku ziemi?

— Można, ale nie wysiądziemy. Na co zresztą zabijać zwierzęta bezużyteczne? Rozumiem zabić lwa, tygrysa, hyenę, lub inne niebezpieczne zwierzę, ale niszczyć antylopy lub gazelle dla prostej przyjemności myśliwskiej, dalibóg nie warto. Zresztą przyjacielu, spuścimy się na sto stóp od ziemi, i jeśli spostrzeżesz jakie zwierzę drapieżne, możesz mu wpakować kulę w serce.

Wiktorja opuściła się zwolna, utrzymując się jednak w pewnej odległości od ziemi. W tej dzikiej a bardzo zaludnionej okolicy, zawsze należało się obawiać jakiego niespodzianego niebezpieczeństwa.

Podróżni płynęli z biegiem Sari, której rozkoszne brzegi znikały w cieniu drzew najrozmaitszych; olbrzymie powoje, rośliny pnące się, wiły się w przeróżnych kierunkach, tworząc ciekawa barw mieszaninę. Krokodyle wygrzewały się na słońcu, lub zanurzały w wodzie z żywością jaszczurek; igrając wysiadały na brzegach licznych wysepek zielonych, które przerywały prąd rzeki.

Cały powiat Maffetay przedstawiał widok przyrody bogatej i zieleniejącej. Około dziewiątej z rana doktor Fergusson i jego przyjaciele dostali się do południowych brzegów jeziora Czad.

To właśnie jest owem morzem Kaspijskiem Afryki, którego istnienie tak długo zaliczano do rzędu bajek, morze wewnętrzne, do którego zaledwie dotarli podróżnicy Denham i Barth.

Doktor starał się wyrysować jego kształt teraźniejszy, znacznie rożny od tego jaki był w r. 1847, bo w istocie trudno jest skreślić mapę tego jeziora, otoczonego błotnistemi trzęsawiskami, nieprzebytemi prawie, w których doktor Barth o mało nie zginął. Rok po roku trzęsawiska zamieniają się w jezioro, często także woda nawpół zatapia miasta nadbrzeżne, jak się to stało z Ngornu w r. 1856, i teraz konie rzeczne i kajmany zanurzają się w miejscach, gdzie niedawno stały chaty mieszkańców Bornu.

Słońce ciskało palące promienie na tę wodę spokojną, a w stronie północnej obydwa żywioły łączyły się na jednym widnokręgu.

Doktor chciał się przekonać o smaku wody, którą oddawna uważano za słoną, a że nie było niebezpieczeństwa w zbliżeniu się ku powierzchni jeziora, łódka jak ptak suwała się nad nią o pięć stóp odległości.

Joe zanurzył butelkę i wyjął nawpół zapełnioną. Woda miała smak nieprzyjemny i mocno traciła węglanem sody.

Cinq Semaines en ballon 058

Gdy doktor zapisywał rezultat doświadczenia, rozległ się przy nim wystrzał karabinowy. To Kennedy nie mogąc wytrzymać, strzelił do potwornej wielkości konia rzecznego; ten jednak znikł pod wodą na odgłos wystrzału, i jak się zdaje, stożkowata kula wcale mu nie zaszkodziła.

— Lepiej byłoby hak zarzucić, rzekł Joe.

— A jaki?

— Nasze kotwice! To dobra wędka na podobnego zwierza.

— W istocie, rzekł Kennedy, pomysł Joego jest dobry....

— Ale go nie wykonamy! odparł doktor. Niebawem zwierzę wciągnęłoby nas pod wodę.

— A woda ta wcale nie jest smaczna. Czy te rybę można jeść, panie Fergusson?

— Ową ryba, mój Joe, jest zwierzę ssące z rodzaju gruboskórców; powiadają, że ma mięso wyśmienite i w istocie jest ono przedmiotem wielkiego handlu pokoleń nadbrzeżnych.

— Kiedy tak, to żałuję że strzał pana Dicka nie był celniejszy.

— Zwierzę to ranić można tylko w brzuch i pod łopatki; kula Dicka nawet go nie drasnęła. Może jednak zatrzymamy się na północnym brzegu jeziora. Tam Kennedy będzie mógł polować do woli.

— Proszę bardzo, żeby pan Dick zabił konia rzecznego! Muszę skosztować mięsa tego ziemnowodnego zwierzęcia; bo prószę panów, rzecz wcale nie naturalna dostać się do środka Afryki i karmić kszykami i kuropatwą jak w Anglji!



ROZDZIAŁ XXXII.


Przybywszy do jeziora Czad, Wiktorja trafiła na prąd wiatru bardziej zachodni; kilka chmur łagodziły upał dzienny, czuć też było pewien chłód od rozległych wód przestrzeni; ale około pierwszej balon minąwszy w poprzek tę cześć jeziora, sunął się znowu na ląd, ponad którym pędził na przestrzeni mil ośmiu.

Cinq Semaines en ballon 059

Doktor zasmucony nieco tym kierunkiem, nie myślał się skarżyć na niego, skoro spostrzegł miasto Kuka, sławną stolicę Bornu, i mógł przez chwilę widzieć otaczające je mury białe. Kilka prostych meczetów nieudolnej budowy, wznosiły się ciężko ponad gromadą pewnego rodzaju kostek do grania, któremi były domy arabskie.

Na podwórkach i placach publicznych rosły palmy i drzewu kauczukowe, uwieńczone u wierzchołka tarczą liści przeszło sto stóp szeroką. Joe zauważył, że te olbrzymie parasole były w związku ze skwarem promieni słonecznych i nie szczędził z tego tytułu komplementów dla Opatrzności.

Kuka składa się rzeczywiście z dwóch miast różnych, które oddziela dendal, rodzaj szerokiego bulwaru, trzysta sążni długiego, zapełnionego wówczas mnóstwem przechodniów i jeźdźców. Z jednej strony wznosi się buńczucznie miasto bogate, o domach wysokich i widnych, z drugiej tuli się, ku ziemi mieścina biedna, smutna gromada nizkich, stożkowatych lepianek, w których więdnie ludność uboga, bo Kuka nie jest ani handlowem, ani przemysłowem miastem.

Zaledwie podróżni schwycili wzrokiem ogół tego miasta, przeciwny prąd wiatru nagle uniósł ich o czterdzieści mil nad jezioro.

I roztoczył się nowy widok. Mogli policzyć gęsto rozsiane wysepki jeziora, zamieszkałe przez Biddiomanów, srogich rozbójników, których sąsiedztwo jest równie straszne jak Tuaregów Sahary.

Gotowali się przyjąć walecznie Wiktorję pociskami z łuków i procy, ale wkrótce minęła wyspę, unosząc się w górę jak chrząszcz olbrzymi.

W tej chwili Joe spojrzał na widnokrąg i rzekł do Kennedego:

— Dalibóg, panie Dicku, marzenia pańskie o polowaniu, mogą się teraz urzeczywistnić.

— Albo co, Joe?

— I tym razem mój pan nie sprzeciwi się strzelaniu.

— Cóż przecie?

— Czy widzi pan tam w dali stado wielkich ptaków zbliżających się ku nam?

— Ptaków! zawołał doktor porywając za lunetę.

— Widzę, odpowiedział Kennedy, jest ich ze dwanaście.

— Czternaście, jeśli łaska, poprawił Joe.

— Daj Boże, aby były gatunku dość drapieżnego, bo inaczej czuły Samuel nie pozwoli ich ruszyć.

— Nie przeszkodzę strzelać, odpowiedział Fergusson, alebym wolał, żeby te ptaki były od nas daleko.

— Boi się pan tego drobiu! zagadnął Joe.

— Ten drób to kondory, mój Joe, ogromne i silne; jeżeli nas napadną....

— To się obronimy, Samuelu; mamy dobry arsenał na ich przyjęcie. Nie sądzę by te ptaki były niebezpieczne!

— Są niestety! odpowiedział doktor.

W dziesięć minut później, stado zbliżyło się na wystrzał karabinowy; czternaście ptaków krzycząc przeraźliwie, szybowały ku Wiktorji raczej rozgniewane niż przestraszone jej widokiem.

— Jak krzyczą! rzekł Joe; co za wrzawa! Prawdopodobnie im się niepodoba, że poważamy się latać jak one.

— W istocie, rzekł myśliwy, mają straszną minę i byłyby groźne jeśliby je uzbrojono w karabinki Pudrey Moore!

— Nie potrzebują tego, odpowiedział Fergusson, który serjo niepokoić się zaczął.

Kondory szybując kreśliły niezmierne kręgi, zwolna zacieśniając je dokoła Wiktorji; pruły powietrze z niesłychaną szybkością, nieraz tocząc się jak kula i łamiąc linję rzutu kątem ostrym i nagłym.

Niespokojny doktor postanowił ulecić w górę, unikając niebezpiecznego sąsiedztwa, rozszerzył więc wodoród balonu, który niebawem zaczął się wznosić.

Ale kondory wznosiły się także, nie myśląc opuszczać Wiktorji.

— Zdaje się że chcą nas atakować, rzekł myśliwy nabijając karabinek.

W istocie zbliżały się i jeden podsunął się na pięćdziesiąt kroków, lekceważąc sobie broń Kennedego.

— Okrutną mam chętkę strzelić, rzekł myśliwy.

— Daj pokój, Dicku! Nie rozdrażniajmy na próżno! Byłoby to podburzać ich do napaści na balon.

— Łatwo sobie z niemi poradzę.

— Mylisz się, Dicku.

— Mamy po kilka strzałów dla każdego z nich.

— A jeżeli rzucą się ku górnej części balonu, co poczniemy? Wyobraź sobie, że masz do czynienia z gromadą lwów na lądzie, lub rekinów na morzu! Dla podróżników powietrznych położenie jest równie niebezpieczne.

— Czy serjo mówisz, Samuelu?

— Najzupełniej serjo.

— Więc zaczekajmy.

— Czekaj. Bądź gotów wrazie napaści, ale nie strzelaj bez mego rozkazu.

Ptaki zbliżały się coraz bardziej. Doskonale widać było ich nagie szyje wyciągnięte do krzyku; chrząstkowate grzebienie z sinemi brodawkami, wściekle sterczały na głowach. Kondory te należały do największych ptaków, miały przeszło trzy stopy długości, a spód ich białych skrzydeł połyskiwał na słońcu. Rzekłbyś skrzydlate rekiny, do których są niezmiernie podobne.

— Ścigają nas, rzekł doktor, widząc że się wznoszą w górę, i choćbyśmy ulecieli najwyżej, one nas dogonią!

— Cóż wiec czynić? zapytał Kennedy.

Doktor nie odpowiedział.

— Posłuchaj Samuelu, mówił po chwili myśliwy; ptaków tych jest czternaście; mamy do rozporządzenia siedmnaście strzałów, paląc ze wszystkiej broni. Więc możemy ich zabić lub rozproszyć. Biorę na siebie z połowę.

— Nie wątpię o twej zręczności, Dicku, i chętnie wierzę że padnie trupem każdy, do którego strzelisz; ale powtarzam, niech uderzą w górną cześć balonu, nie będziesz mógł ich widzieć, podrą powłokę nas utrzymującą — a jesteśmy trzy tysiące stóp od ziemi.

W tej chwili jeden z odważniejszych ptaków uderzył prosto na Wiktorję, z otwartym dziobem i szponami, gotów drzeć i kąsać.

— Ognia! zawołał doktor.

Ledwie wyrzekł, gdy ptak śmiertelnie ugodzony, już spadał młynkując w przestrzeni.

Kennedy porwał za dubeltówkę, Joe celował z drugiej.

Przerażone wystrzałem kondory oddaliły się na chwilę, ale bezzwłocznie z niesłychaną wściekłością ponowiły atak. Kennedy pierwszy kulą przeciął szyję najbliższemu, Joe drugiemu strzaskał skrzydło.

— Jeszcze jedenaście, rzekł.

Wówczas ptaki zmieniły taktykę i razem uniosły się ponad Wiktorję. Kennedy spojrzał na Fergussona.

Mimo męstwa i krwi zimnej doktor zbladł. Przez chwilę nastało przerażające milczenie. Potem rozległ się skrzyp rozdzieranej kitajki i nagle łódka usunęła się pod stopami podróżnych.

— Jesteśmy zgubieni! zawołał Fergusson patrząc na barometr, który podnosił się z szybkością.

— Wyrzucajcie balast! żywo!

W mgnieniu oka znikły wszystkie odłamki kwarcu.

— Spadamy ciągle! Wylejcie wodę, Joe słyszysz?.. Zlatujem w jezioro!

Joe był posłuszny. Doktor spojrzał na dół. Jezioro zbliżało się ku nim niby wzrastający przypływ morza. Przedmioty rosły widocznie, łódka była już tylko o dwieście stóp od powierzchni Czadu.

— Zapasy! zapasy! wołał doktor.

Skrzynia z zapasami spadła do jeziora.

Spadanie stało się mniej szybkie, ale nieszczęśliwi zbliżali się do jeziora.

— Wyrzucajcie jeszcze! zawołał po raz ostatni doktor.

— Nic już nie ma, rzekł Kennedy.

— Jest! lakonicznie odpowiedział Joe szybko się przeżegnawszy.

Cinq Semaines en ballon 060

I znikł z łódki.

— Joe! Joe! krzyknął osłupiały doktor.

Ale Joe nie mógł go już słyszeć. Wiktorja pozbawiona znacznego ciężaru, uniosła się tysiąc stóp w górę, a wiatr cisnąc się w rozdartą powłokę, pędził ja ku północnym brzegom jeziora.

— Zginął! rzekł strzelec z rozpaczą.

— Zginął, by nas ocalić! odpowiedział Fergusson.

I grube łzy spłynęły z oczów nieustraszonych podróżników. Przechylili się za łódkę szukając śladu Joego, ale byli już daleko.

— Co począć? zapytał Kennedy.

— Spuścić się na ziemię jak najprędzej i czekać.

Uleciawszy mil sześćdziesiąt. Wiktorja osiadła na samotnym brzegu w północnej stronie jeziora; kotwice uczepiły się u niewysokiego drzewa i myśliwy przymocował ją silnie.

Noc nadeszła, ale ani Fergusson ani Kennedy nie zmrużyli oka.



ROZDZIAŁ XXXIII.


Nazajutrz 13 maja, podróżni zajęli się naprzód rozpoznaniem części brzegów które zajmowali, był to rodzaj wyspy pośród niezmiernych trzęsawisk, Dokoła kawałka ziemi stałej, rosła trzcina wysoka jak europejskie drzewa, ciągnąc się w nieskończoność.

Nieprzebyte bagna ubezpieczały stanowisko Wiktorji i należało tylko czuwać od strony jeziora; rozległa powierzchnia wód rozszerzała się od strony wschodniej i nic na widnokręgu nie wskazywało ani lądu ani wyspy.

Dwaj przyjaciele nie śmieli jeszcze mówić o swym nieszczęśliwym towarzyszu. Kennedy pierwszy przerwał milczenie, dzieląc się z doktorem swemi domysłami.

— Joe może nie zginął, rzekł. Chłopiec to zwinny, a pływak jakich mało; pamiętam że z łatwością przepływał Trith of Forth w Edymburgu. Zobaczymy go jeszcze, kiedy i jak tego nie wiem, ale nie zaniedbamy niczego, by zabrać go z sobą.

— Oby cię Bóg wysłuchał Dicku, odpowiedział doktor wzruszony; zrobimy wszystko byle odzyskać naszego przyjaciela. Zorjentujmy się naprzód, a przedewszystkiem zrzućmy z Wiktorji powłokę zewnętrzną, na nic już nie przydatną; tym sposobem pozbędziem się znacznego ciężaru, przeszło sześciuset pięćdziesięciu funtów.

Doktor i Kennedy zabrali się do roboty. Z początku szło dość trudno; należało oddzierać każdy kawałek kitajki bardzo mocnej i ciąć drobnemi pasami. Dzioby ptaków drapieżnych rozdarły ją na kilka stóp.

Robota trwała najmniej cztery godziny, nakoniec ukazał się balon wewnętrzny, oczyszczony ze zwierzchniej powłoki i wcale nie uszkodzony, Wiktorja o piątą cześć się zmniejszyła, co mocno dziwiło Kennedego.

— Czy wystarczy? zapytał doktora.

— Pod tym względem bądź spokojny; przywrócę równowagę i jeśli odzyskamy biednego Joe, razem puścimy się w dalszą drogę.

— W czasie spadania, Samuelu, jeśli mię pamięć nie myli, byliśmy niedaleko od jakiejś wyspy.

— W istocie przypominam sobie; ale wyspa ta, jak wszystkie na jeziorze Czad, zamieszkana jest przez rozbójników i morderców; niezawodnie patrzyli na naszą katastrofę i jeśli Joe wpadł im w ręce, Bóg wie co się z nim stanie, gdy go przesąd nie ocali.

— Poradzi sobie, powtarzam; ufam zupełnie jego sprytowi i zręczności.

— I ja mam nadzieję. A teraz Dicku, idź na polowanie, nie oddalając się znacznie. Musimy odświeżyć zapasy, bo znaczną część wyrzuciliśmy w jezioro.

— Dobrze, Samuelu, niezadługo powrócę.

Cinq Semaines en ballon 061

Kennedy wziął dubeltówkę i szedł po zielsku ku zaroślom niebardzo odległym; wkrótce liczne strzały zawiadomiły doktora, że polowanie nie było bezowocne.

Tymczasem Fergusson obrachował wagę przedmiotów zachowanych w łodzi i zajął się przywróceniem równowagi balonu; pozostało trzydzieści funtów pemikanu, trochę herbaty i kawy, blisko półtora garnca wódki i próżna beczka od wody; wszystko mięso wyrzucono w jezioro.

Doktor wiedział, że w skutku utraty wodorodu pierwszego balonu, siła wzlotu zmniejszyła się o blisko dziewięćset funtów, musiał przeto oprzeć się na tej różnicy przywracając równowagę. Nowa Wiktorja miała sześćdziesiąt siedm tysięcy stóp sześciennych objętości i zawierała trzydzieści trzy tysiące czterysta ośmdziesiąt stóp sześciennych gazu; przyrząd rozszerzania był w dobrym stanie, a stos Buntzena i wężownica wcale nieuszkodzone.

Siła wzlotu nowego balonu miała więc blisko trzy tysiące funtów; porachowawszy ciężar przyrządu, podróżnych, zapasu wody i łódki z rzeczami, z pięćdziesięcią garncami wody, stu funtami świeżego mięsa — było razem dwa tysiące ośmset trzydzieści funtów. Mógł więc jeszcze zabrać sto siedmdziesiąt funtów balastu na nieprzewidziany wypadek i statek znajdował się w równowadze z otaczającem powietrzem.

Stosownie do tego zrobił rozporządzenia i zastąpił ciężar Joego dodatkiem balastu. Cały dzień zajęły te różne przygotowania, które zakończyły się z powrotem Kennedego. Myśliwy miał dzień szczęśliwy; przyniósł gęsi, dzikich kaczek, kszyków, ceranek i siewek. Następnie zabrał się do oprawienia i uwędzenia tej zwierzyny. Każdą sztukę zatkniętą na patyku zawiesił nad ogniskiem, i gdy dostatecznie się uwędziły, zapakował wszystko do łodzi.

Nazajutrz myśliwy poszedł uzupełnić zapasy.

Wśród tych zajęć wieczór zaskoczył podróżnych. Wieczerza składała się z pemikanu, sucharów i herbaty. Posiliwszy się położyli się spać znużeni; każdy jednak z kolei czuwał, wpatrując się w ciemności i wysłuchując czy nie doleci go głos Joego. Niestety! daleko był ten głos, który usłyszeć chcieli!

Z brzaskiem dziennym doktor obudził Kennedego.

— Namyślałem się długo, rzekł, co począć by odzyskać towarzysza.

— Jakikolwiek masz projekt, Samuelu, zgadzam się na niego, mów.

— Przedewszystkiem potrzeba żeby Joe wiedział gdzie jesteśmy.

— Niewątpliwie! Poczciwy chłopiec mógłby przypuszczać że go opuszczamy!

— On! nigdy! zanadto go znam z tej strony! Nigdy myśl podobna nie postanie mu w głowie; zawsze jednak trzeba by wiedział gdzie jesteśmy.

— Jakże się dowie?

— Usiądziem w łódce i znów ulecim w powietrze.

— A jeśli nas wiatr uniesie daleko?

— Szczęściem, nic z tego nie będzie. Patrz, Dicku, wiatr wraca nas na jezioro, a okoliczność ta coby wczoraj była nieprzyjazna, dziś jest pomyślną. Poprzestaniem na utrzymywaniu się przez dzień cały nad tą niezmierzona wód przestrzenią. Joe nie omieszka dojrzeć nas tam, gdzie jego spojrzenia zwracają się nieustannie. A może potrafi nas zawiadomić o miejscu swego pobytu.

— Byle tylko był wolny, a niewątpliwie to zrobi.

— Choćby i był w niewoli, odparł doktor, krajowcy nie mają zwyczaju zamykać swych jeńców; zobaczy nas i zrozumie cel naszych poszukiwań.

— Jednakże, zarzucił Kennedy, — boć wszystko przewidywać należy, — jeśli żadnego śladu nie znajdziem, jeśli znać o sobie nie da, cóż poczniemy?

— Spróbujem wrócić ku północnej części jeziora, niezbyt oddalając się od poziomu; będziemy czekać, rozpatrywać brzegi, ku którym zapewne próbował dostać się Joe, i dopóty nie opuścim miejsca, aż wyczerpiem wszystkie środki by go znaleźć.

— Jedźmy więc, rzekł myśliwy.

Doktor dokładnie oznaczył położenie kawałka ziemi który mieli opuścić, doszedł z mapy i obliczeń, że się znajdują w północnej stronie jeziora Czad, między miastem Lari i wioską Ingemini, które zwiedził major Denham. Tymczasem Kennedy uzupełnił zapasy świeżego mięsa. Chociaż w otaczających trzęsawiskach były ślady nosorożców, brzegowców i koni rzecznych, nie miał jednak sposobności spotkać ani jednego z tych ogromnych zwierząt.

O siódmej z rana odczepili od drzewa kotwicę, nie bez wielkich trudności, z których tak zręcznie wywijał się Joe; gaz się rozszerzył i nowa Wiktorja uleciała dwieście stóp w powietrze. Z początku balon wahał się kręcąc w kółko, ale wkrótce porwany żywszym prądem, sunął się na jezioro i pędził z szybkością dwudziestu mil na godzinę.

Doktor utrzymywał się stale w wysokości od dwustu do pięciuset stóp nad powierzchnią wody; Kennedy często strzelał z karabinka by zwrócić uwagę Joego; zbliżali się nawet dość nieroztropnie do wysp, śledząc w zaroślach i krzakach, szperając w lada cieniu, w lada zagięciu skały, któreby mogły dać schronienie ich towarzyszowi. Nie wahali się spuścić ku długim łodziom, które w różnych kierunkach pruły wody jeziora. Na ich widok rybacy rzucali się do wody i wracali na wyspę, wydając krzyki zdumienia i nietajone trwogi.

— Nie widać go, rzekł Kennedy po dwugodzinnem poszukiwaniu.

— Zaczekajmy, Dicku, i nie traćmy odwagi; jak się zdaje, nie jesteśmy dalecy od miejsca przygody.

O jedenastej Wiktorja posunęła się o dziewięćdziesiąt mil i napotkała nowy prąd, który pod kątem prawie prostym popychał ją na wschód, na przestrzeni mil sześćdziesięciu. Balon szybował ponad wyspą bardzo rozległą i ludną, która według domysłów doktora nazywała się Farram, gdzie jest stolica Biddiomanów. Spodziewał się, że Joe wysunie się z którego krzaka i wezwie ich pomocy. Wolnego łatwo byłoby zabrać; jeńca porwanoby, ponawiając sposób użyty z missjonarzem. Ale niestety! Joe się nie pokazywał i doprawdy rozpacz brała podróżnych.

O wpół do trzeciej Wiktorja zbliżyła się do Tangalja, wioski położonej na wschodnim brzegu jeziora Czad; był to ostatni kres, do którego dotarł Denham w czasie swojej wycieczki.

Ten uporczywy kierunek wiatru niepokoił doktora; lecąc ciągle na wschód, mógł być znowu zapędzony do środka Afryki, ku niezmierzonym pustyniom.

— Koniecznie musim się zatrzymać, rzekł, a nawet wyładować; wymaga sam interes Joego, byśmy wrócili na jezioro; wprzód jednak postarajmy się znaleźć prąd przeciwny.

Godzinę przeszło szukali w różnych pasach powietrza. Wiktorja ciągle zbaczała ku lądowi, ale na szczęście, o tysiąc stóp od poziomu, gwałtowny wicher zawrócił ją w stronę północno-zachodnią.

Trudno było przypuszczać, by trzymano Joego na jednej z wysp jeziora, gdyż niezawodnie dałby znać o swojej obecności. Może go zabrano na ląd stały. Tak rozumował doktor gdy zobaczył północny brzeg Czadu.

Nie chciano wierzyć by Joe się utopił, ale straszne jedna myśl na chwilę przeraziła Kennedego i Fergussona: w okolicach tych jest dużo kajmanów! Lecz ani jeden ani drugi nie mieli odwagi myśl tę wyrazić. Tak jednak natrętnie się nasuwała, że doktor rzekł bez ogródki:

— Krokodyle przebywają tylko przy brzegach wysp lub jeziora; Joe zręcznie ich uniknął, a zresztą niebardzo są niebezpieczne i Afrykanie kąpią się pośród nich bezkarnie.

Kennedy nie odpowiedział; wolał milczeć niż rzecz tę straszną rozstrząsać.

Około piątej wieczór doktor wskazał miasto Lari. Mieszkańcy pracowali około zbiórki bawełny przed chatami z plecionej trzciny, wśród schludnych i starannie utrzymywanych ogrodów. Gromada jakich pięćdziesięciu chałup zajmowała lekką wyniosłość gruntu w dolinie ciągnącej się między łożyskami gór. Gwałtowny wicher pędził balon na przód prędzej niż sobie życzył doktor, powtórnie jednak zmienił swój kierunek i zawrócił Wiktorję na miejsce jej wzlotu, na tę samą wyspę na której przepędziła noc poprzednią. Kotwica, nie mogąc uczepić się gałęzi drzewa, utkwiła w trzcinie pomieszanej z gęstem błotem bagna i zatrzymała się na miejscu.

Długo w wieczór silny wiatr niepokoił Wiktorję, ale ustał gdy noc zapadła, dwaj jednak przyjaciele, pełni rozpaczy nie zmrużyli oczów.



ROZDZIAŁ XXXIV.


Około trzeciej z rana zerwał się tak gwałtowny wicher, że niebezpiecznie było dla Wiktorji dłużej zostawać przy ziemi, gdyż wiatr tarzał ją po trzcinie, narażając na podarcie powłoki.

— Jedźmy, Dicku, rzekł doktor, nie możem pozostawać w takiem położeniu.

— A Joe, Samuelu?

— Nie opuszczę go, bądź pewny! i choćby huragan porwał nas sto mil na północ, powrócę! Ale niebezpieczeństwo zagraża nam wszystkim.

— Odjedziem bez niego! zawołał Szkot z wyrazem głębokiej boleści.

— Alboż sądzisz, odparł Fergusson, że moje serce nie krwawi się jak twoje? Nieuchronna tylko konieczność zmusza nas do odjazdu.

— Jestem na twoje rozkazy, odpowiedział myśliwy. Jedźmy.

Ale odjazd nie był tak łatwy; kotwica mocno zaczepiona opierała się wszelkim wysileniem, a balon ciągnąc ją w przeciwnym kierunku, trudniejszem czynił jej wydobycie z trzciny. Kennedy mocował się daremnie, a położenie stawało się niebezpieczne, bo Wiktorja mogła ulecieć zostawiając go na wyspie.

Doktor nie chcąc narażać się na podobne niebezpieczeństwo, przywołał Szkota do łódki i zdecydował się przeciąć linę kotwicy. Wiktorja podskoczyła trzysta stóp w gorę i ruszyła w kierunku północnym.

Fergusson posłuszny pędowi nawałnicy, założył ręce i pogrążył się w smutnych myślach.

Po kilku chwilach głębokiego milczenia obrócił się ku Kennedemu, który siedział ponury:

— Możeśmy kusili Pana Boga, rzekł. Nie ludzka to rzecz przedsiębrać podobne podróże!

I westchnienie boleści wydarło się z jego piersi.

— Kilka ledwie dni temu, odpowiedział myśliwy, winszowaliśmy sobie żeśmy uniknęli tylu niebezpieczeństw!

— Biedny Joe! poczciwa, zacna dusza! serce mężne i szlachetne! Na chwilę olśniły go bogactwa, a jednak chętnie poświęcił swe skarby! I teraz jest daleko od nas! Oto wiatr pędzi nas z nieprzepartą szybkością.

— Posłuchaj, Samuelu, przypuszczając że znalazł przytułek u pokoleń zamieszkałych na jeziorze, czy nie mógłby poradzić sobie jak podróżni którzy przed nami zwiedzali te okolice, jak Denham i Barth? Ci przecie wrócili do Europy.

— Eh, mój biedny Dicku, Joe nie umie ani słowa ich językiem, a przytem jest sam i bez funduszów. Podróżni o których mówisz, dawali liczne podarunki naczelnikom, mieli eskortę uzbrojoną i przygotowaną do wyprawy. A mimo to nie uniknęli cierpień i srogich prześladowań! Cóż dopiero stanie się z naszym nieszczęsnym towarzyszem? Strach pomyśleć: i to jest właśnie największa boleść, jakiej kiedykolwiek doznałem!

— Ależ powrócimy, Samuelu.

— Koniecznie powrócimy! choćby nam przyszło opuścić Wiktorję! choćbyśmy musieli wracać pieszo do jeziora Czad i wejść w stosunki z sułtanem Bornu! Zapewne Arabowie nie zapomnieli jeszcze o pierwszych Europejczykach.

— Pójdę z tobą wszędzie, Samuelu, rzekł dzielny myśliwy; możesz liczyć na mnie; wyrzeczem się nawet dokończenia naszej podróży! Joe poświęcił się dla nas, my więc poświęcimy się teraz dla niego.

To postanowienie wlało odwagę w serca dwóch podróżnych i uczuli się pokrzepieni tą myślą. Fergusson robił co mógł by napotkać przeciwny prąd wiatru, któryby zbliżył ich do jeziora Czad; ale rzecz była niemożliwa, a nawet niepodobna było opuścić się na ziemię podczas tak gwałtownych wiatrów; zresztą grunt był zupełnie nagi.

Wiktorja przebiegła kraj Tibusów, ciernistą puszczę Belad el Dżierid, granicząca z Sudanem, i dostała się na piaszczystą pustynię, po której ciągnęły się długie ślady karawan; wkrótce ostatni ślad roślinności znikł na widnokręgu w stronie południowej, niedaleko od głównej oazy tej części Afryki, w której pięćdziesiąt studni ocieniają wspaniałe drzewa. Niepodobna jednak było się zatrzymywać. Obóz arabski, namioty z kraciastych materji, wielbłądy wyciągające na piasku swe głowy jaszczurcze, ożywiały nieco tę pustynię; ale Wiktorja przeleciała szybko jak gwiazda spadająca, przebywszy w ciągu trzech godził mil sześćdziesiąt.

— Nie możemy się zatrzymać! rzekł Fergusson; nie możem wylądować! nigdzie nie ma drzewa lub jakiegokolwiek pagórka! Mamyż przebywać pustynię Sahary? Widocznie niebo nam nie sprzyja.

Tak mówił w wściekłej rozpaczy, gdy ujrzał że na północy piasek pustyni podnosi się z gęstą kurzawą, kręcąc się pod naciskiem prądów przeciwnych.

Cinq Semaines en ballon 062

Wśród okropnego zamętu, karawana powalona, zgnieciona, znikała pod lawiną piasku; przerażone wielbłądy jęczały głucho i żałośnie; krzyki, wycia rozpaczy dobywały się z pod tego duszącego wiru. Niekiedy pstrokata odzież zajaśniała jaskrawą barwą wśród odmętu, a ryk burzy towarzyszył tej scenie zniszczenia.

Wkrótce piasek ułożył się w gromadki zsiadłe, i gdzie niedawno była gładka równina, teraz wznosiło się wzgórze, olbrzymi grób zasypanej karawany.

Doktor i Kennedy wybledli patrzyli na to straszne widowisko; nie mogli już kierować balonem, który wił się wśród prądów przeciwnych, nie ulegając wpływowi rozszerzanego gazu. Porwany w zamęt powietrzny, kręcił się z szybkością niesłychaną, kołysząc niebezpiecznie łódkę; narzędzia zawierzone pod namiotem uderzały jedne o drugie, rury wężownicy o mało nie pękły, beczka z wodą wyskoczyła ze swej osady; podróżni dwa kroki od siebie nie mogli się słyszeć, i uczepiwszy się konwulsyjnie sznurów, usiłowali wytrzymywać wściekłe natarcie huraganu.

Kennedy z rozpuszczonym na wiatr włosem, parzył nic nie mówiąc; doktor odzyskał zwykłą śmiałość nieustraszoną w obec niebezpieczeństwa, i na twarzy jego nie widać było żadnego śladu wzruszenia wówczas nawet, gdy po ostatnim zakręcie Wiktorja nagle zatrzymała się nieruchoma. Wiatr północny zadął i pędził ich z niezmierną szybkością w stronę zkąd ruszyli rano.

— Dokąd jedziem? zawołał Kennedy.

— Powierzmy się Opatrzności, kochany Dicku, zbłądziłem wątpiąc o niej, bo lepiej wie od nas czego na potrzeba i oto zawraca nas na miejsca, których nie spodziewaliśmy się już oglądać.

Niedawno gładka ziemia, teraz wzburzona była jak bałwany po burzy; górki piasku, niby żerdzie znaczyły drogę na pustyni. Wiatr gwałtowny unosił Wiktorję.

Kierunek w którym pędzili podróżni, był nieco odmienny od porannego; około dziewiątej godziny zamiast ujrzeć brzegi jeziora Czad, widzieli przed sobą pustynię.

Kennedy to zauważył.

— Mniejsza, odpowiedział doktor; najważniejszem jest żeśmy wrócili na południe: napotkamy miasta Wuddie lub Kuka, i bez wahania w nich się zatrzymam.

— Kiedyś jest zadowolony, to i ja także, rzekł Kennedy; ale nie daj Boże, żebyśmy musieli przechodzić pustynię jak ci nieszczęśliwi Arabowie! Straszna rzecz cośmy widzieli....

— I często się powtarza, Dicku; podróż po pustyni jest równie niebezpieczną jak na Oceanie; pustynia ma wszystkie niebezpieczeństwa morza, nawet zatopienie, a przytem nieznośne trudy i umartwienia.

— Zdaje mi się, rzekł Kennedy, że wiatr ucicha, kurzawa piasku jest rzadszą, górki są mniejsze, a widnokrąg się rozjaśnia.

— Tem lepiej; weź lunetę i niczego nie spuszczaj z oczu.

— Bądź spokojny, Samuelu, uprzedzę cię zaraz o pierwszem drzewie które zobaczę.



ROZDZIAŁ XXXV.


Co się działo z Joem podczas tych daremnych poszukiwań jego pana?

Cinq Semaines en ballon 063

Gdy skoczył w jezioro, pierwszem jego poruszeniem było wypłynąwszy na powierzchnię, spojrzeć w górę; ujrzał Wiktorję, jak wysoko po nad jeziorem ulatywała szybko, zwolna malejąc, aż w końcu porwana gwałtownym prądem, znikła w stronie północnej. Tak więc jego pan i przyjaciel ocaleli.

— Co za szczęście, rzekł do siebie, że mi przyszło do głowy skoczyć do jeziora; niewątpliwie tę samą myśl powziąłby p. Kennedy i zrobiłby jak ja, gdyż rzecz jest bardzo naturalna, iż człowiek poświęca się dla ocalenia drugich. To prawda matematyczna.

Uspokojony z tej strony, Joe jął myśleć o sobie; był na środku niezmiernego jeziora, otoczonego ludnością nieznaną, a prawdopodobnie okrutną. Tem większy powód zręcznie wydobywać się z kłopotu nie licząc na nikogo. Myśl ta go nie przeraziła.

Przed napaścią drapieżnych ptaków, które zdaniem jego postąpiły jak przystoi na prawdziwych kondorów, spostrzegł wysepkę na widnokręgu; postanowił więc zdążać ku niej i rozwinął wszystkie zasoby swej sztuki pływackiej, zrzuciwszy z siebie część odzienia. Nie straszyła go myśl, iż wypadnie płynąć z dziesięć do dwunastu wiorst i dopóki był na środku jeziora, płynął dzielnie w prostym kierunku.

Po półtorej godziny znacznie zmniejszyła się przestrzeń dzieląca go od wyspy.

Ale w miarę jak się zbliżał do lądu, smutna myśl jedna coraz uporczywiej snuła się po jego głowie. Wiedział, że przy brzegach jeziora krążą ogromne kajmany i znał żarłoczność tych płazów.

Jakkolwiek lubiał nazywać wszystko naturalnem na tym świecie, poczciwy chłopiec doznał wielkiego wzruszenia; obawiał się, czy krokodyle nie mają osobliwszego upodobania w białem mięsie, płynął też bardzo ostrożnie oglądając się na wszystkie strony. Był może ze sto sążni oddalony od brzegu ocienionego zielonemi drzewami, gdy doleciał go mocny zapach piżma.

— Masz tobie! pomyślał, kajman nie musi być daleko.

I zanurzył się nagle, ale pomimo to nie uniknął starcia z ogromnem cielskiem, którego łuskowata skóra odrapała go w przebiegu; myślał że już po nim i jął płynąć z szybkością niesłychaną; wypłynął na powierzchnię, odetchnął i znowu zniknął. Tak kwadrans męczył się w śmiertelnej trwodze, na którą żadna filozofja nie poradzi. Ciągle mu się zdawało, że słyszy szmer otwierających się szczęk szerokich, gotowych go pozrzeć. Płynął wówczas jak mógł najciszej, gdy nagle uczuł że go coś chwyta za ramię, a potem w pół.

Biedny Joe! ostatni raz pomyślał o swoim panu i jął mocować się rozpacznie, ale uczuł że go nie ciągną na dno jeziora, jak to zwykły robić krokodyle gdy mają pozrzeć swą zdobycz, ale właśnie na powierzchnię.

Zaledwie mógł odetchnąć i otworzyć oczy, gdy ujrzał się między dwoma murzynami czarnemi jak heban; trzymali go silnie, wydając dziwne okrzyki.

— No! zawołał mimowolnie Joe; murzyni zamiast kajmanów! Dalibóg wolę ich tym razem! Ale jak te zuchy śmią się kąpać w tej stronie!

Joe nie wiedział, że mieszkańcy wysp Czadu, jak wielu murzynów bezkarnie pływają po wodach zamieszkałych przez kajmany, mało zważając na ich obecność; ziemnowodne te zwierzęta mają dość zasłużoną na brzegach jeziora sławę, że są nieszkodliwe nicponie.

Czy jednak Joe uniknął jednego niebezpieczeństwa żeby wpaść w drugie? Odpowiedź na to pytanie zostawił wypadkom, i nie mogąc zrobić inaczej, pozwolił się spokojnie prowadzić do brzegu.

— Widocznie, pomyślał, ludzie ci spostrzegli jak Wiktorja dotykała wód jeziora, niby potwór powietrzny; musieli także być z daleka świadkami jego upadku i zapewne mieć będą względy dla człowieka który spadł z obłoków! Niech więc co chcą robią!

Tak rozmyślając Joe, dostał się do brzegu, nad którym stała wyjąca gromada ludzi wszelkiej płci i wieku, ale nie wszelkiej barwy; znalazł się pośród pokolenia Bidiomanów czarnych jak sadze. Nie zarumienił się też za swój ubiór zbyt cielisty, gdyż właśnie był w negliżu według najświeższej miejscowej mody.

Nim jednak miał czas zdać sobie sprawi; z położenia, poznał niebawem że jest przedmiotem czci ogólnej. Uspokoiło go to wielce, chociaż przygoda w Kaze stanęła mu w pamięci.

— Przeczuwam że mię zrobią bóstwem, synem jakiego Księżyca! I owszem, dobre to rzemiosło jak każde inne, zwłaszcza gdy nie ma wyboru. Najważniejsza zyskać na czasie. Jeśli Wiktorja powróci, korzystając z nowego mego położenia, przedstawię moim czcicielom widowisko cudownego wniebowstąpienia.

Gdy tak rozmyślał Joe, tłum kupił się dokoła niego, padając na ziemię, wyjąc, dotykając członków, poufaląc się coraz bardziej; ale przynajmniej przyszło murzynom do głowy sprawić mu ucztę wspaniałą, z zsiadłego mleka z ryżem i miodem. Zacny chłopiec, umiejący godzić się ze wszystkiem, zmiótł sporą porcję tego przysmaku, dając swemu ludowi wysokie wyobrażenie o sposobie, w jaki bogowie zajadają w chwilach uroczystych.

Gdy nadszedł wieczór, czarodzieje wyspy wzięli go z uszanowaniem za rękę i zaprowadzili do rodzaju chaty otoczonej talizmanami; nim wszedł Joe, rzucił dość niespokojne spojrzenie na stosy kości, ułożone dokoła tego świętego przybytku. Zresztą miał dość czasu zastanawiać się nad swojem położeniem, gdy zamknięto jego nowe mieszkanie.

Cały wieczór i część nocy słyszał uroczyste śpiewy, huczenie bębna i brzęk żelaztwa nader miły dla uszów afrykańskich; chóry murzynów wyły, tańcując dokoła świętej chaty.

Joe mógł słyszeć te wrzawę przez ścianę z trzciny oblepionej błotem i może w każdej innej okoliczności byłby znajdował przyjemność w tych dziwacznych ceremoniach; ale w tej chwili niepokoiła go myśl bardzo przykra. Biorąc rzeczy z najlepszej nawet strony, zdawało mu się niedorzecznem i smutnem zaginać w tej dzikiej okolicy, pośród ludności podobnej. Mało który z podróżnych co zaawanturowali się w te okolice, powrócił do ojczyzny. A przytem czy można ufać czci której był przedmiotem? Miał wszystkie powody wierzyć w znikomość wielkości ludzkich! I pytał siebie, czy w kraju tym cześć i ubóstwienie nie posuwa się aż do zjadania przedmiotu ubóstwianego?

Mimo tak smutnej perspektywy, po kilku godzinach rozmyślań sen go zmorzył i Joe spałby do białego ranku, gdyby nie rozbudziła go jakaś wilgoć niespodziewana.

Wkrótce wilgoć stała się wodą, a woda tak rosła, że Joe miał ją do pasa.

— Co to jest? pomyślał: powódź! nowo wymyślona męczarnia przez tych murzynów! Dalibóg, nie myślę czekać aż mi woda dosięgnie do szyi!

I to mówiąc podważył plecami ścianę i znalazł się gdzie? na środku jeziora! Wyspa zniknęła, zatopiona podczas nocy! Zamiast niej niezmierne jezioro Czad!

— Smutny kraj dla jego właścicieli! rzekł Joe i dzielnie zabrał się do pływania.

Jedno ze zjawisk dość częstych na jeziorze Czad, oswobodziło poczciwego chłopca; wiele wysep znikło w ten sposób, choć zdawały się trwałe jak granit i często ludy nadbrzeżne muszą przyjmować nieszczęsne ofiary tych strasznych katastrof.

Joe nie wiedział o tej osobliwości, ale skwapliwie z niej korzystał. Zobaczywszy błądzącą po wodzie łódkę, szybko do niej przypłynął. Był to rodzaj pnia niezgrabnie wyżłobionego. Szczęściem leżało w łodzi parę wioseł i Joe korzystając z silnego pędu wody, sunął się dość szparko.

— Zorjentujmy się, rzekł. Zorza północna uczciwie spełniająca swój urząd wskazywania każdemu drogi na północ, zapewne i mnie przyjdzie w pomoc.

Z zadowoleniem poznał, że prąd niósł go ku północnemu brzegowi Czadu i rad nie zmieniał tego kierunku. Około drugiej z rana wylądował u przylądka pokrytego ciernistą trzciną, bardzo niewygodną nawet dla filozofa; ale właśnie tuż zaraz rosło drzewo, jakby umyślnie dla ofiarowania mu łoża na swoich gałęziach. Joe wdrapał się dla większego bezpieczeństwa, i niebardzo śpiąc czekał pierwszych promieni słońca.

Cinq Semaines en ballon 064

Gdy rozwidniło się nagle, z właściwą podrównikowym okolicom szybkością, Joe spojrzał na drzewo na które schronił się podczas nocy, i wzdrygnął się na widok dość niespodziewany. Gałęzie tego drzewa były literalnie pokryte wężami i kameleonami; pod ich pierścieniami znikały liście, rzekłbyś nowego gatunku drzewo rodzące gady. Gdy zabłysły pierwsze promienie słońca, wszystko to jęło wić się i pełzać. Joe z przerażeniem i wstrętem zeskoczył na ziemię, wśród syczenia gromady.

— A to dalibóg, niktby nie dał wiary, pomyślał.

Joe nie wiedział, że doktor Vogel w ostatnich listach swoich doniósł o tej osobliwości wybrzeży Czadu, gdzie gady są liczniejsze niż w którejbądź innej okolicy świata. Po tem co widział, postanowił być ostrożniejszym na przyszłość, i kierując się według słońca, ruszył w stronę północno-wschodnią, starannie unikając chat, lepianek, legowisk i wszelkich możliwych mieszkań ludzkich.

Ileż razy spojrzenia jego zwracały się w górę! Spodziewał się zobaczyć Wiktorję i chociaż daremnie szukał dzień cały, nie stracił zaufania do swojego pana. Zdobywał się na całą energję charakteru by filozoficznie przyjmować okropne położenie swoje. Głód przyłożył się do znużenia, gdyż karmienie się korzonkami roślin lub owocami drzewa palmowego nie bardzo pokrzepia człowieka. A jednak obrachował że może jeszcze zajść ze czterdzieści wiorst na zachód. Ciało jego w wielu miejscach podrapane było od cierni któremi strzępią się trzciny jeziora, akacje i mimozy, a zakrwawione nogi tylko z wielkim bólem stąpać mogły. Mimo to przezwyciężył cierpienie, i gdy mrok zapadł, postanowił przepędzić noc nad brzegiem jeziora.

Tu przecierpieć musiał straszne kąsania tysiąca owadów: much, szerszeni, mrówek długich na pół cala, które pokrywały ziemie w dosłownem znaczeniu; po dwóch godzinach ledwie kawałek płótna pozostał na Joem, resztę pożarły owady! Noc straszna, podczas której znużony podróżny nie miał ani chwili wytchnienia; tymczasem dziki, bawoły, niebezpieczne brzegowce piekielną robiły wrzawę w zaroślach i pod wodą jeziora; straszny koncert drapieżnych zwierząt rozlegał się noc całą. Joe nie śmiał się poruszyć i musiał cierpliwie znosić okropne męczarnie.

Nakoniec zaświtało. Joe zerwał się co żywo, i możecie sobie wyobrazić jakiego doznał obrzydzenia, gdy ujrzał iż jego łoże podzielała — ropucha! ale ropucha pięć cali szeroka, potworne, wstrętne zwierzę z okrągłemi oczyma. Joe uczuł że mu się mdło robi i wytężywszy resztę sił pobiegł zanurzyć się w wodzie jeziora. Kąpiel złagodziła nieco dręczące go świerzbienie, i zjadłszy kilka liści ruszył w drogę z uporczywością, z której nie umiał sobie zdać sprawy; sam już nie wiedział co czyni, a jednak czuł w sobie jakąś moc wyższą nad rozpacz.

Tymczasem głód coraz straszniej mu dokuczał, natarczywy żołądek skarżył się boleśnie tak iż musiał zacisnąć się mocno w pasie powojem: szczęściom pragnienie mógł ugasić na każdym kroku, a przypominając sobie cierpienia pustyni zdawało mu się że jeszcze jest szczęśliwy gdy nie doznaje tej okropnej katuszy.

— Gdzie jest Wiktorja? zapytywał. Wiatr dmie od północy; powinnaby więc wrócić na jezioro! Niezawodnie pan Samuel zajął się znowu przywróceniem równowagi, ale dzień wczorajszy powinien był wystarczyć na tę pracę i bardzo więc być może, że dzisiaj... Róbmy jednakże tak jakbyśmy go nie mieli już ujrzeć. Bądź co bądź, jeśli mi się uda dostać do jednego z wielkich miast nad jeziorem, mogę sobie postąpić jak podróżni o których mój pan opowiadał. Czemuż bym nie miał jak oni dobyć się z kłopotu? Niektórzy z nich wrócili, do pioruna! No, odważnie i naprzód!

Tak mówiąc nieustraszony Joe szedł ciągle aż nagle dostał się do lasu i ujrzał gromadę dzikich. Zatrzymał się ostrożnie i nie był widziany. Murzyni zajęci byli zatruwaniem strzał sokiem ostromlecza, co jest bardzo ważną sprawą u tych ludów i odbywa się z pewnym obrzędem uroczystym.

Joe nieruchomy, zatrzymawszy oddech skrył się za gąszczem krzaków, gdy nagle podniósłszy oczy ujrzał Wiktorję jak nie więcej nad sto stóp po nad nim leciała ku jezioru. Niepodobna zawołać! niepodobna się pokazać!

Łzy błysnęły mu w oczach, ale łzy wdzięczności nic zaś rozpaczy: pan jego szuka go, nie opuszcza! Wypadało tylko zaczekać aż odejdą murzyni, a wówczas opuścić schronienie i biegnąć ku brzegom jeziora.

Cinq Semaines en ballon 065

Ale Wiktorja zwolna znikała z oczów. Joe postanowił czekać gdyż niezawodnie powróci! W istocie wróciła, ale w kierunku bardziej wschodnim. Joe biegł, machał rękoma, krzyczał... Daremnie! Gwałtowny wicher porwał balon z szybkością odejmująca wszelka nadzieję.

Po raz pierwszy w życiu zabrakło sercu nieszczęsnego energji i nadziei: uważał się za zgubionego, myślał że pan już nie powróci, albo raczej nie mógł już myśleć o niczem, i nie chciał się zastanawiać.

Jak szalony, z pokrwawionemi nogami i poszarpanem ciałem biegł cały dzień i część nocy. Nakoniec upadł i czołgał się to na kolanach to na rękach przeczuwając zbliżającą się chwilę w której sił mu zabraknie i musi umrzeć.

Tak posuwając się ugrzązł w trzęsawisku, bo noc już od kilku godzin zapadła; niespodzianie wpadł w gęste błocko, i mimo wszelkich usiłowań, mimo rozpacznego oporu, czuł że coraz bardziej zanurza się w kałuży; w kilka minut później ugrzązł do pasa.

— Otóż i śmierć, pomyślał; a jaka szkaradna!..

Mocował się wściekle ale te wysilenia głębiej roztwierały grób który nieszczęscy kopał pod sobą; ani gałązki ktorejby się uczepił, ani kawałka trzciny! Zrozumiał że już wszystko się skończyło i zamknął oczy.

— Panie mój, panie! do mnie, na pomoc! zawołał.

I głos ten rozpaczny, samotny, zgłuszony już, rozwiał się wśród nocy.



ROZDZIAŁ XXXVI.


Kennedy zająwszy stanowisko obserwacyjne na przedzie łódki, nie przestawał z wielką uwagą badać widnokrąg.

Po pewnym czasie obrócił się do doktora i rzekł:

— Jeśli się nie mylę, rusza się tam w dali jakaś gromada ludzi czy zwierząt, gdyż niepodobna jeszcze rozróżnić. W każdym razie pędzą szybko, bo podnoszą tumanu kurzawy.

— Może to jaki wiatr przeciwny lub trąba powietrzna, która nas zawróci ku północy?

I podniósł się by zbadać widnokrąg.

— Nie zdaje mi się, Samuelu, to pewnie trzoda gazelli lub dzikich wołów.

— Może, Dicku; ale ta gromada odległa jest od nas z mil parę, a w takiej odległości nawet lunetą nic nie rozpoznam.

— W każdym razie mieć ją będę na oku; jest tu coś nadzwyczajnego co mnie zaciekawia; coś nakształt manewrów jazdy. Tak jest! nie mylę się, to jeźdźcy! patrzaj!

Doktor patrzył uważnie na wskazaną gromadę.

— W istocie, masz słuszność, rzekł; to pewnie oddział Arabów lub Tibbusów uciekający w naszym kierunku; ale pędzimy prędzej od nich i łatwo ich dościgniem. Za pół godziny będziemy w stanie zobaczyć wszystko i osądzić co nam czynić wypada.

Kennedy znowu wziął lunetę i bacznie patrzył; gromada jeźdźców coraz była widoczniejszą; niektórzy odłączali się od reszty.

— Oczywiście muszą to być manewry, lub jakie polowanie; zdaje się, że ci ludzie coś ścigają. Ciekawy jestem coby takiego?

— Cierpliwości, Dicku. Wkrótce ich dościgniem, a nawet miniem, jeśli tą samą biedz będą drogą; pędzimy z szybkością dwudziestu mil na godzinę, a nie masz na świecie tak rączych koni.

Kennedy znowu zaczął patrzyć i po kilku minutach rzekł:

— Poznaję, to Arabowie pędzący czwałem; widzę wyraźnie, jest ich do pięćdziesięciu; burnusy powiewają na wietrze. To musztra jazdy. Dowódzca uprzedza ich o sto kroków, oni biegną jego śladem.

— Ktokolwiek są, Dicku, nie ma się czego obawiać, gdyż w potrzebie wzniesiem się w górę.

— Poczekaj, poczekaj jeszcze, Samuelu!!

— Rzecz osobliwsza, dodał Dick popatrzywszy znowu; jednej rzeczy nie mogę zrozumieć; wnosząc z pewnej nieregularności poruszeń, zdawałoby się ze raczej gonią kogoś, niż za nim jadą.

— Czyś pewny, Dicku?

— Oczywiście. Nie mylę się! to polowanie, ale polowanie na człowieka! Przed niemi jedzie nie dowódzca, ale zbieg.

— Zbieg! rzekł wzruszony Samuel.

— Tak!

— Nie traćmyż go z oczu i czekajmy.

Wkrótce zbliżyli się na kilka wiorst do jeźdźców, chociaż ci biegli ze zdumiewającą szybkością.

— Samuelu! Samuelu! zawołał Kennedy drżącym głosem.

— Co ci jest, Dicku?

— Jestże to złudzenie? niepodobna!

— Co mówisz?

— Zaczekaj.

I myśliwy szybko przetarł szkła lunety i znowu patrzył.

— A cóż? zapytał doktor.

— To on, Samuelu!

— On! zawołał Fergusson.

„On“ znaczyło Joe; nie potrzeba było go wymieniać.

— On, na koniu! o sto zaledwie kroków od swoich nieprzyjaciół! Ucieka!

— Prawda, to Joe! rzekł blednąc doktor.

— Nie może nas widzieć w ucieczce!

— Zobaczy, odpowiedział Fergusson łagodząc płomień piecyka.

— A jakim sposobem?

— Za pięć minut spuścim się na pięćdziesiąt stóp od ziemi; za kwadrans będziem nad jego głową.

— Uprzedźmy go wystrzałem!

— Nie! wrócić nie może, ma odwrót przecięty.

— Cóż więc począć?

— Czekać.

— Czekać! A Arabowie?

— Dościgniem ich, miniemy nawet! Jesteśmy pół mili odlegli i byle koń Joego wytrzymał...

— Wielki Boże! zawołał Kennedy.

— Co takiego?

Kennedy jęknął z rozpaczą, zobaczywszy że Joe zleciał, gdy koń jego wyczerpany padł na ziemię.

— Widział nas! zawołał doktor; powstając z ziemi dał nam znak ręką!

— Ale Arabowie go schwytają! Na co on czeka! Ha, dzielny chłopak, brawo! zawołał myśliwy, nie posiadając się z uniesienia.

Joe, skoro tylko powstał z ziemi, obejrzał się za siebie, i w chwili gdy rzucał się na niego jeden z najbliższych jeźdźców, skoczył jak pantera unikając pocisku, czepił się go z tyłu i schwyciwszy za gardziel, zdusił żelaznemi palcami, zrzucił na piasek i pędził dalej jak opętany.

Rozległy się okropne krzyki Arabów, ale zajęci całkowicie ściganiem, nie widzieli Wiktorji pięćset kroków w tyle za niemi, a zaledwie trzydzieści nad ziemią; pędzili tak szybko, że już tylko dwadzieścia kroków dzieliło ich od uciekającego Joego.

Jeden z nich znacznie zbliżył się do Joego i już miał go przebić lancą, gdy Kennedy kulą z karabinka powalił go na ziemię.

Joe nawet nie obrócił się na huk wystrzału, część gromady zatrzymała się w biegu i padła twarzą na ziemię na widok Wiktorji, reszta ścigała dalej.

— Co robi Joe? zawołał Kennedy; nie zatrzymuje się!

— Wie co robi, Dicku; zrozumiałem go dobrze! trzyma się kierunku w którym pędzimy i liczy na naszą przenikliwość! A, dzielny chłopiec! Zabierzem go pod nosem Arabów, dwieście kroków nas tylko oddziela.

— Cóż mam robić? zapytał Kennedy.

— Odłóż na bok strzelbę.

— Odłożyłem, rzekł myśliwy składając broń.

— Czy możesz utrzymać w ręku sto pięćdziesiąt funtów balastu?

— Choćby więcej.

— Nie trzeba, to wystarczy.

I doktor rzucił na ramiona Kennedego worki z piaskiem.

— Stój w tyle łodzi i bądź gotów zrzucić balast od jednego razu. Ale na Boga! nie czyń tego nim rozkaz otrzymasz!

— Bądź spokojny.

— Inaczej, nie zabierzem Joego, będzie zgubiony!

— Nie bój się, nie bój.

Wiktorja unosiła się wówczas nad głowami jeźdźców, którzy pędzili czwałem za Joem. Doktor na przodzie łódki trzymał rozwiniętą drabinkę, gotów ją wyrzucić w danej chwili. Joe trzymał się ciągle w odległości pięćdziesięciu kroków od swoich prześladowców. Wiktorja już ich minęła.

— Baczność! rzekł Samuel do Kennedego.

— Jestem gotów.

— Joe! patrz na mnie!... zawołał donośnie doktor zrzucając drabinkę, której pierwsze szczeble podniosły kurzawę z ziemi.

Cinq Semaines en ballon 066

Na wołanie doktora, Joe obrócił się nie zatrzymując konia; drabinka zbliżyła się ku niemu, i w chwil gdy się jej czepiał:

— Zrzuć! zawołał doktor do Kennedego.

— Już.

I Wiktorja pozbawiona stosunkowo większego ciężaru od Joego, podniosła się sto pięćdziesiąt stóp w powietrze.

Joe silnie uczepił się drabinki, która chwiała się podczas wzlotu, i zrobiwszy komiczny grymas Arabom, ze zręcznością małpy wdarł się do łodzi, gdzie towarzysze podróży przyjęli go w swoje objęcia.

Arabowie wydali okrzyk zdumienia i wściekłości. Porwano im w lot zbiega, a Wiktorja oddalała się szybko.

— Panie mój, panie Dicku! rzekł Joe.

I upadając ze wzruszenia i znużenia zemdlał, podczas gdy Kennedy wołał jak szalony:

— Ocalał! ocalał!

— Spodziewam się! odparł doktor, który odzyskał zimny, niewzruszony spokój.

Joe był prawie nagi; zakrwawione ręce, ciało pokryte ranami, wymownie świadczyły ile wycierpiał. Doktor opatrzył rany i złożył go pod namiotem.

Wkrótce Joe odzyskał przytomność i zażądał szklanki wódki, której doktor mu nie odmówił, wiedząc że to mu prędzej siły przywróci, niż wszelkie kordjały. Wypiwszy Joe uściskał ręce dwóch towarzyszy i oświadczył, że gotów jest opowiadać swą historję.

Ale doktor zabronił mu mówić; wkrótce też poczciwy chłopak wpadł w sen głęboki, którego widocznie potrzebował.

Wiktorja zmieniła kierunek ku zachodowi i pod naciskiem silnego wiatru zawróciła ku ciernistej pustyni, po nad palmy zgięte lub połamane w czasie nawałnicy; przebywszy jakie dwieście mil jeograficznych po zabraniu Joego, pod wieczór minęła dziesiąty stopień długości.



ROZDZIAŁ XXXVII.


Podczas nocy ucichł wiatr gwałtowny i Wiktorja spokojnie uczepiła się wierzchołka wyniosłego jaworu; doktor i Kennedy czuwali kolejno, a tymczasem Joe spał jak zabity całe dwadzieścia cztery godzin.

— Takiego lekarstwa potrzebował, rzekł Fergusson; natura sama go uzdrowi.

O świcie wiatr znów się zerwał silniejszy, lecz zmienny; z początku pędził nagle Wiktorję to na północ to na południe, ale w końcu przybrał kierunek zachodni.

Doktor z mapą w ręku, poznał królestwo Damergu, ziemię nierówną lecz bardzo żyzną, urozmaiconą wioskami, których chaty zbudowane były z długich trzcin przeplatanych tojeścią. Tu i ówdzie sterczały wśród pól uprawnych, spichrze wzniesione na rusztowaniach, aby je uchronić od mysz polnych i białych mrówek.

Wkrótce przybyli do miasta Zinder, które poznali po rozległym dziedzińcu przeznaczonym do tracenia jeńców i winowajców; pośrodku stoi drzewo śmierci, u stóp którego czuwa kat, i biada temu ktokolwiek się doń zbliży, gdyż bezzwłocznie zostanie powieszony!

Spojrzawszy na bussolę, Kennedy mimowolnie zawołał:

— Znowu wracamy na północ!

— Mniejsza o to! Może dostaniem się do Tombuktu, tem lepiej! Nigdy jeszcze piękniejsza podróż nie odbyła się w lepszych warunkach!...

— Ani w lepszem zdrowiu, dodał Joe, którego wesoła twarz ukazała się z poza firanek namiotu.

— O, nasz poczciwy przyjaciel! zawołał myśliwy; nasz zbawca! No, jakże tam zdrowie?

— Bardzo naturalnie, panie Kennedy, nadzwyczaj naturalnie; nigdy nie czułem się zdrowszym! Nic lepiej nie służy człowiekowi jak mała podróż dla rozrywki, z kąpielą w jeziorze Czad! nieprawdaż, proszę pana?

— Zacne serce! odpowiedział Fergusson ściskając mu rękę. Aleś nas nabawił trwogi i niepokoju!

— A myśli pan, że ja nie byłem niespokojny o los panów? Możecie się pochlubić panowie, żeście mi djabelnego napędzili strachu!

— Nigdy się nie zrozumiemy Joe, jeśli w taki sposób będziesz się zapatrywał na rzeczy.

— Widocznie ostatnia przygoda go nie zmieniła, dodał Kennedy.

— Poświęcenie twoje było szczytne, mój chłopcze, i widocznie nas ocaliło, bo Wiktorja wpadała w jezioro, a gdyby się raz zanurzyła, jużby jej nikt nie wydobył...

— Ale jeśli moje poświęcenie, kiedy tak chcecie nazywać panowie mego koziołka, ocaliło was, czyż zarazem nie ocaliło i mnie, kiedy oto jesteśmy wszyscy trzej w dobrem zdrowiu? A następnie w całej tej sprawie nie mamy sobie nic do wyrzucenia.

— Nie dogadasz się z tym chłopcem, rzekł myśliwy.

— Najlepiej nie mówmy już o tem, odpowiedział Joe. Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Dobre czy złe już się stało i nie wróci.

— Uparty kozieł! rzekł śmiejąc się doktór. Przynajmniej opowiesz nam swoje historyę?

— Jeśli panowie chcecie, i owszem. Ale naprzód muszę przyrządzić tę tłustą gąskę, bo widzę że pan Dick nie tracił czasu.

— Przyprawiaj, mój Joe.

— No, zobaczymy jak ta zwierzyna afrykańska pogodzi się z żołądkiem europejskim.

Wkrótce gęś upiekła się przy ogniu piecyka i niebawem została zjedzona; Joe zawijał za trzech, jak człowiek który od kilku dni nic nie jadł. Po herbacie i grogu opowiedział towarzyszom swoje przygody; mówił z pewnem wzruszeniem, chociaż zapatrywał się na wypadki ze zwykłą sobie filozofją. Doktor kilkakrotnie uściskał mu ręce, widząc że zacny sługa więcej dbał o ocalenie swego pana niż o własne. Z okoliczności zatopienia się wyspy Biddiomanów, wytłumaczył mu że zjawiska podobne często zdarzają się na jeziorze Czad.

Nakoniec Joe doszedł w opowiadania do chwili, gdy zanurzony w trzęsawisku wydał ostatni krzyk rozpaczy.

— Myślałem że już po mnie, rzekł, i myśli moje zwróciły się do pana Fergusson; jąłem się rzucać, szamotać, jak? już nie pamiętam; dość żem postanowił nie utonąć w błocie. I cóż? po kilku chwilach namacałem koniec sznura świeżo uciętego. Zrobiwszy ostatnie wysilenie, dostałem się do liny. Ciągnę, opiera się; drapię się w górę i nakoniec dostaję na twardą ziemię! U końca liny widzę kotwicę!... Ach, proszę pana, śmiało mógłbym nazwać ją kotwicą zbawienia, jeśli pan tego za złe mi nie weźmie. Poznałem! to kotwica Wiktorji! wylądowaliście w tem miejscu! Odzyskałem siły z odwagą i szedłem część nocy, oddalając się od jeziora. Nakoniec dostałem się do skraju rozległego lasu. Było tam ogrodzenie, w którem pasły się spokojnie konie. Nieprawdaż, że są chwile, w których każdy człowiek nauczy się jeździć konno? Otóż nie tracąc czasu, wskoczyłem na grzbiet pierwszego z brzegu, i puściliśmy się jak wicher na północ. Nie będę panom opowiadał o miastach których nie widziałem, ani o wioskach których unikałem starannie. Tak pędziłem przez zasiane pola, krzaki, sadząc przez rowy i sztachety, aż przybyłem do końca uprawnej gleby. Otóż i pustynia! tego mi potrzeba! będę lepiej i dalej widział przed sobą. Spodziewałem się że zobaczę Wiktorję czekającą na mnie w gzygzakowym locie. Daremnie. Po trzech godzinach jazdy, wpadłem jak głupiec na obóz Arabów! Aj, dostało mi się polowanie!... Panie Kennedy, myśliwy nie ma wyobrażenia o polowaniu, dopóki na niego samego nie polują! A jednak, nie radzę panu próbować! Koń mój padał ze znużenia, naciskają mię zewsząd, upadam, i znów skaczę na szkapę Araba! Dalibóg nie gniewałem się na niego, i myślę iż nie czuje do mnie żalu żem go udusił; ale trzeba było uciekać, bo ujrzałem panów! resztę wiecie. Wiktorja leci w ślad za mną i porywa mię w locie jak rycerz pierścionek. Alboż nie miałem słuszności liczyć na panów? Otóż widzi pan Samuel jaka to jest rzecz prosta. Nic w świecie naturalniejszego! Gotów jestem rozpocząć znowu taką podróż, jeśli się to panom może przydać na co. A przytem, jakem już panom powiedział, niewarto o tem mówić.

— Dzielny Joe! rzekł wzruszony doktor; zacne serce! Mieliśmy słuszność ufając twemu rozumowi i zręczności!

— Ba! proszę pana, dość iść za wypadkami, a dobędzie się z kłopotu, bo najpewniejszy widzi pan sposób, jest brać rzeczy jak są i z tego korzystać.

Podczas opowiadania Joego, balon przeleciał znaczną przestrzeń kraju. Kennedy wkrótce zauważył na widnokręgu gromadę domków, przybierającą postać miasta. Doktor spojrzał na mapę i poznał, że to jest miasteczko Tagelel w krainie Damergu.

— Trafimy tu, rzekł, na drogę doktora Bartha. Tu rozłączył się z dwoma towarzyszami Richardsonem i Overwegiem; pierwszy miał pójść ku Zinda, drugi ku Maradi, a jak sobie przypominacie, z trzech tych podróżników, tylko Barth wrócił do Europy.

— Więc, wtrącił myśliwy śledząc na mapie kierunek Wiktorji, pędzimy prosto na północ?

— Prosto na północ, kochany Dicku.

— I to cię nie niepokoi?

— A czemużby?

— Bo droga ta prowadzi do Tripolis, przez wielką pustynię.

— O! przyjacielu, spodziewam się że tak daleko nie pójdziemy.

— Gdzież myślisz się zatrzymać?

— No Dicku, nie jesteś ciekawy zwiedzić Tembuktu?

— Tembuktu?

— Niewątpliwie, wtrącił Joe; jak można podróżować po Afryce i nie widzieć Tembuktu?

— Będziesz piąty lub szósty Europejczyk, co zwiedzisz to miasto tajemnicze!

— Niech będzie Tembuktu!

— Więc pozwolisz nam dostać się między siedmnasty i ośmnasty stopień szerokości, a tam poszukamy przyjaznego wiatru, który nas popędzi ku zachodowi.

— Zgoda, odpowiedział myśliwy; ale mamy zapewne długą drogę do przebieżenia na północ?

— Najmniej sto pięćdziesiąt mil jeograficznych.

— W takim razie, rzekł Kennedy, prześpię się trochę.

— Śpij pan, odpowiedział Joe; a i mój pan mógłby pójść za pańskim przykładem; potrzebujecie spoczynku, bom was niegrzecznie zmusił do długiego czuwania.

Cinq Semaines en ballon 067

Myśliwy wyciągnął się pod namiotem, ale doktor, który nie łatwo ulegał znużeniu, pozostał na stanowisku obserwacyjnem.

Po trzech godzinach Wiktorja szybko przebiegła ziemię krzemienistą o wysokich nagich górach z granitową osadą; niektóre odosobnione cyple dochodziły czterech tysięcy stóp wysokości; żyrafy, antylopy i strusie skakały z cudną gibkością po lasach zarosłych akacją, mimozą i daktylowemi palmami. Jałowa pustynia ustępowała miejsca bujnej roślinności. Był to kraj Kailuasów, którzy zasłaniają sobie głowę opaską bawełnianą, podobnie jak ich niebezpieczni sąsiedzi Tuaregi.

O dziesiątej wieczór, Wiktorja przeleciawszy dwieście pięćdziesiąt mil jeograficznych, zatrzymała się po nad wspaniałem miastem; promienie księżyca oświecały jego części na poły zniszczone; tu i ówdzie zajaśniały wierzchołki meczetów. Było to miasto Agades, które już rozpadało się w gruzy gdy je zwiedzał doktór Barth.

Wiktorja niespostrzeżona w ciemności, spuściła się na pole zasiane prosem, o parę mil od Agades. Noc była dość spokojna, około trzeciej z rana zaświtało, i gdy lekki wiatr zaczął poruszać balon w kierunku zachodnio-południowym, Fergusson skwapliwie korzystając z pomyślnej okoliczności, uniósł się w górę z Wiktorją i znikł w długich smugach promieni słonecznych.



ROZDZIAŁ XXXVIII.


Dzień 17 maja upłynął spokojnie bez żadnego przypadku; znowu ukazała się pustynia, gdy wiatr średniej szybkości zawrócił Wiktorję na południo-zachód. Balon nie zbaczał ni w prawo ni w lewo, a jego cień kreślił na piasku linję jeometrycznie prostą.

Przed odjazdem przezorny doktor zaopatrzył łódkę w znaczny zapas wody, gdyż obawiał się, że nie będzie mógł zbliżyć się do ziemi w tych okolicach zamieszkałych przez srogich Tuaregów Aueliminów. Pochyła płaszczyzna, wzniesiona tysiąc ośmset stóp nad poziom morza, zniżała się ku południowi. Podróżni przeciąwszy drogę z Agades do Murzuku, na której widać było liczne ślady wielbłądów, przybyli wieczorem pod 16° szerokości i 4°, 55’ długości, przebiegłszy jednostajne okolice na przestrzeni stu ośmdziesięciu mil jeograficznych.

Przez cały ten dzień Joe przyprawiał zwierzynę, którą myśliwy tylko z grubsza osmalił, i na wieczerzy podał wiązankę smakowitych kszyków. Wiatr dął pomyślny, więc doktor postanowił podróżować noc całą, widna zresztą, bo świecił księżyc w pełni. Wiktoria podniosła się pięćset stop od ziemi i podczas tej nocnej przejażdżki na przestrzeni mil sześćdziesięciu, leciała tak cicho, że nie rozbudziłaby śpiącego dziecięcia.

W niedzielę rano nowa zmiana w kierunku wiatru, bo zawrócił ku północy-zachodowi. Tu i ówdzie przelatywały kruki, a w dali na widnokręgu krążyło stado sępów, szczęściem dość daleko.

Na widok tych ptaków, Joe winszował swemu panu że powziął myśl zbudować balon podwójny.

— Coby się z nami stało, rzekł, gdybyśmy mieli tylko jedną powłokę? Drugi balon, to jak szalupa przy okręcie; wrazie rozbicia, można na niej ocaleć.

— Masz słuszność, przyjacielu; ale moja szalupa trochę mię niepokoi; mniej jest warta od wodnego statku.

— Dla czego? zapytał Kennedy.

— Dla tego, że nowa Wiktorja gorsza jest od dawnej; nie wiem czy kitajka się zużyła, czy gutta-percha roztopniała od gorąca wężownicy, dość że widocznie gaz tracę; dotychczas różnica nie wielka, ale balon znacznie się zniża, i żeby go utrzymać w górze, muszę więcej rozszerzać wodorodu.

— Do licha! rzekł Kennedy, na to nie widzę lekarstwa.

— Bo go nie ma, kochany Dicku; to też spieszyć się będziem i unikać nawet przestanków nocnych.

— A czy dalecy jesteśmy od brzegów? zapytał Joe.

— Jakich brzegów, mój chłopcze? Alboż wiemy gdzie nas zaprowadzą losy; wiem to tylko, że Tombuktu leży ztąd o czterysta mil jeograficznych na zachód.

— A w jakim czasie tam przybędziem?

— Jeśli wiatr nie bardzo zboczy, zobaczym to miasto wieczorem we wtorek.

— A zatem, przerwał Joe, pokazując długi szereg ludzi i bydląt, snujący się na pustyni, przybędziem prędzej niż ta karawana.

Fergusson i Kennedy wychylili się z łódki i ujrzeli wielką gromadę istot wszelkiego rodzaju; było może ze sto pięćdziesiąt wielbłądów, które za dwanaście złotych muktalów (dwieście złp.) przebywają drogę z Tombuktu do Tafilet objuczone pięciuset funtami towarów; każdy wielbłąd miał zawieszony pod ogonem worek, w który spadał jego gnój, jedyny materjał palny na pustyni.

Wielbłądy Tuaregów są najlepszego gatunku; tydzień mogą obywać się bez napoju, a dwa dni bez pokarmu; są szybsze od koni i ślepo słuchają głosu kabira, przewodnika karawany. W okolicy tej nazywają ich mehori.

Szczegóły te opowiadał doktor, a tymczasem jego towarzysze patrzyli na tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, z trudnością postępujących po ruchomym piasku, który gdzieniegdzie tylko utrzymywał osty, zżółkłe zielska i wychudłe krzaczki. Wiatr prawie natychmiast zacierał ich ślady.

Joe zapytał jakim sposobem Arabowie kierują się na pustyni i dostają do studni rozrzuconych na tej niezmiernej pustyni.

— Arabowie, odpowiedział Fergusson, otrzymali od przyrody instynkt cudowny do rozpoznawania drogi; gdzie Europejczyk z pewnością się zabłąka, oni nie zawahają się ani chwili; nieznaczący kamień, krzemyk, wiązka trawy, odmienny pokład piasków — dostateczne są do wskazania im pewnej drogi. W nocy kierują się według gwiazdy polarnej. Uchodzą najwięcej dwie mil jeograficznych na godzinę i spoczywają podczas wielkich skwarów południa. Z tego wnieście ile potrzebują czasu na przebycie Sahary, pustyni rozległej dziewięćset mil jeograficznych.

Ale już Wiktorja znikła z oczów zdziwionych Arabów, którzy zapewne pozazdrościli jej szybkości. Wieczorem minęła 2°, 20’ długości (zero południka paryzkiego), a w nocy przebiegła jeszcze jeden stopień.

W poniedziałek pogoda zupełnie się zmieniła; zaczęły lać deszcze gwałtowne, i należało walczyć z tą powodzią obciążającą balon i łódkę. Ciągłe te ulewy tłumaczą, dla czego powierzchnia tego kraju składa się z samych bagien i trzęsawisk; roślinność ukazuje się tu wraz mimozami, baobabami i leśnemi daktylami.

Był to kraj Sonray, z wioskami przystrojonemi w dachy przewrócone, nakształt czapek ormjańskich; gór nie wiele, ale pełno pagórków, a pośród nich wąwozy i wodozbiory, ponad któremi przelatywały kurki afrykańskie i kszyki; tu i ówdzie gwałtowny potok przerywał drogę; krajowcy przebywali ją, czepiając się powojów zaplątanych między drzewami; miasto lasów rosły gęste i wysokie trzciny, wśród których tarzały się w błocie kajmany, konie rzeczne i nosorożce.

— Wkrótce zobaczymy Niger, rzekł doktor; okolica się przeistacza za zbliżeniem do wielkich rzek. Te biegnące drogi, jak trafnie ktoś powiedział, unoszą z sobą naprzód roślinność, a następnie cywilizację. Tak, na przestrzeni dwóch tysięcy pięciuset mil jeograficznych Niger zasiał na swych brzegach najpiękniejsze miasta afrykańskie.

— To mi przypomina, rzekł Joe, pewnego wielbiciela dobroci Opatrzności, który chwalił ją szczególniej za to, że łaskawie przy wielkich miastach pomieściła wielkie rzeki!

Około południa Wiktorja minęła nędzna mieścinę z ubogiemi chatami, nazwiskiem Gao, która niegdyś było wielką stolicą.

— W tem miejscu, rzekł doktor, podróżnik Barth przeprawił się przez Niger wracając z Tombuktu: oto jest ta sławna w starożytności rzeka, współzawodniczka Nilu, któremu przesąd pogański dał niebieski początek, Niger podobnie jak Nil, po wszystkie czasy zwracał na się uwagę jeografów, i jak on a może więcej kosztował ofiar uczonych poszukiwaczy.

Cinq Semaines en ballon 068

Niger płynął między dwoma szeroko rozdzielonemi brzegami; wody jego toczyły się z pewna gwałtownością ku południowi, ale podróżni porwani prądem wiatru, zaledwie mogli dostrzedz jego ciekawe zarysy.

— Opowiem wam, rzekł Fergusson, o tej rzece, która już jest od nas daleko. Pod nazwiskiem Diuleba, Mayo, Eggiren, Quore i innemi, przebiega niezmierną przestrzeń Afryki, prawie równie jak Nil długą. Różne te nazwy znaczą po prostu rzekę, stosownie do narzeczy okolic przez które płynie.

— Czy doktor Barth szedł tą drogą? zapytał Kennedy.

— Nie, Dicku; oddaliwszy się od jeziora Czad, przebiegł główne miasta Bornu i przeprawił się przez Niger pod Say, cztery stopnie poniżej Gao; następnie zapuścił się w głąb tych okolic nieznanych, które Niger zamyka, i po ośmiu miesiącach nowych trudów, dostał się do Tombuktu, co my przy szybkim wietrze dokonać możem w ciągu trzech dni niespełna.

— A czy odkryto źródła Nigru? zapytał Joe.

— Oddawna, odpowiedział doktor; poznanie Nigru i rzek doń wpadających, zwabiało wielu podróżników, których główniejsze wyprawy mogę wam opowiedzieć. Od r. 1749 tło 1758 Adamson zwiedzał rzekę Goreę; od r. 1784 do 1788 Golberry i Geoffroy przebiegają pustynie Senegambji i posuwają się aż do kraju Maurów, którzy zamordowali Saugmera, Brissona, Adama, Rileya, Cocheleta i wielu innych podróżników. Następnie przybywa sławny Mungo-Park, przyjaciel Walter-Scotta i jak on Szkot rodem. Wysłany w r. 1795 przez Towarzystwo afrykańskie w Londynie, zaszedł do Tambara, zwiedził Niger, przebiegł pięćset mil z handlarzem niewolników, poznał rzekę Gambię i w r. 1797 powrócił do Anglji. W r. 1805 d. 30 stycznia znowu ruszył w podróż ze swym szwagrem Andersonem, rysownikiem Scottem i kilku robotnikami; przybywszy do Gorei, najął oddział dwudziestu pięciu żołnierzy, i znowu zwiedził Niger d. 19 sierpnia; ale wówczas, w skutku znużenia i wszelkiego rodzaju dolegliwości, zwłaszcza od niezdrowego klimatu, pozostało ze czterdziestu europejczyków ledwie jedenastu przy życiu; d. 16 listopada, żona Mungo-Parka otrzymała ostatnie od niego listy, a w rok potem dowiedziano się od afrykańskiego handlarza, który przybył do Bussa nad Nigrem, że dnia 23 grudnia katarakta rzeki przewróciła łódź nieszczęśliwego podróżnika, a krajowcy po zamordowali.

— I ten straszny koniec nie powstrzymał innych podróżników?

— Przeciwnie, Dicku; nietylko bowiem chciano poznać rzekę, ale nadto wynaleźć papiery pozostałe po Mungo-Parku. W r. 1816 urządzono w Londynie wyprawę, w której wziął udział major Gray. Wyprawa ta przybywa do Senegalu, zagłębia się w krainę Futa-Dzialon, zwiedza ludy fullahów i mondingów i wraca do Anglji bez żadnego rezultatu.

W r. 1822 major Laing zwiedza całą zachodnią stronę Afryki sąsiadująca z posiadłościami angielskiemi, i on to pierwszy dotarł do źródeł Nigru. Według jego papierów źródło tej ogromnej rzeki ma ledwie dwie stopy szerokości.

— Łatwo przeskoczyć, rzekł Joe.

— Ba niekoniecznie! odparł doktór. Gdyby wierzyć podaniom, ktokolwiek próbował przeskoczył to źródło, pochłonęło go natychmiast, a kto chce zaczerpać zeń wody, czuje że odpycha go jakaś ręka niewidzialna.

— A czy wolno nie wierzyć temu ani odrobiny? zapytał Joe.

— Wolno. W pięć tat później major Laing przeszedł pustynię Sahary, dotarł do Tombuktu i umarł o kilka mil dalej, zaduszony z rozkazu Ueleda-Seimana, który zmuszał go do przyjęcia islamizmu.

— Nowa ofiara! rzekł myśliwy.

— Wtenczas to jeden odważny młodzieniec przedsięwziął z małemi zasobami i dokonał jedną z najbardziej zdumiewających podróży nowoczesnych: mówię o Francuzie René Caillié. Po różnych próbach w roku 1819 i 1824, ruszył w nowa podróż dnia l9 kwietnia 1827 roku z Rio-Nunez. Dnia 3 sierpnia przybył tak wyczerpany i osłabiony do Time, iż dopiero w styczniu 1828 roku mógł przedsięwziąć dalszą podróż. Ubrawszy się po wschodniemu przyłączył się do jednej karawany, i tak dostał się dnia 10 marca do Nigru i widział miasto Dżenne; tu wsiadł na łódź i z biegiem rzeki popłynął aż do Tombuktu, gdzie stanął 30 kwietnia. Inny Francuz nazwiskiem Imbert w r. 1670, a Anglik Robert Adams w r. l610, może już widzieli to ciekawe miasto, ale René Caillié był pierwszy z Europejczyków który przywiózł dokładne o niem wiadomości. Dnia 4 maja opuścił tę królowę pustyni a dnia 9 t. m. zwiedził miejsce gdzie zamordowano majora Laing. D. 19 maja przybył do El-Arauan i wyszedłszy z tego handlowego miasta, wędrował wśród mnóstwa niebezpieczeństw przez rozległe pustynie między Sudanem i północnemi krajami Afryki. Nakoniec dostał się do Tangeru, a d. 18 września odpłynął do Tulonu. W przeciągu dziewiętnastu miesięcy mimo stu ośmdziesięciu dni choroby, przeszedł całą Afrykę od zachodu na północ. Ach! gdyby Caillié urodził się w Anglji, uczczonoby go jak najznakomitszego podróżnika czasów nowożytnych, na równi z Mungo-Parkem! Ale we Francji nie poznano się na jego zasługach.

— Wistocie, był to zuchwały podróżnik, rzekł myśliwy. A co się z nim stało?

— Umarł z utrudzenia, w trzydziestym dziewiątym roku życia. Francja sądziła, że go dostatecznie wynagrodzi przeznaczając mu w r. 1828 nagrodę Towarzystwa Jeograficznego; w Anglji oddanoby mu najwyższe hołdy, obsypywanoby go największemi zaszczytami! Zresztą gdy dokonywał swej cudownej podróży, jeden Anglik powziął zamiar podobny i wykonał go z niemniejszą odwagą jeżeli nie tak szczęśliwie. Był to kapitan Capperton, towarzysz Denhama. W r. 1829 przybył do zachodniej Afryki od zatoki Benińskiej, i trafiwszy na ślady Mungo-Parka i Lainga odszukał w Bussa dokumenty dotyczące śmierci pierwszego, i przybył d. 20 sierpnia do Sakatu, gdzie uwięziony, skonał w objęciach wiernego sługi swojego Ryszarda Lander.

— A co się stało z tym Landerem? zapytał Joe bardzo zaciekawiony.

— Wrócił do Londynu z papierami kapitana i dokładnem sprawozdaniem o swej podróży. Wówczas ofiarował swoje usługi rządowi angielskiemu oświadczając gotowość uzupełnienia wiadomości o Nigrze. Przybrawszy do towarzystwa swego brata Johna, drugie dziecię biednych wieśniaków z Karawalji, puścił się do Afryki, i od r. 1829 do 1831, obydwaj płynęli Nigrem od Bussa do ujścia rzeki, opisując każdą wioskę, każdą wiorstę przebytej przestrzeni.

— Tak więc dwaj ci bracia uniknęli fatalnego losu podróżników? zapytał Kennedy.

— Uniknęli, przynajmniej podczas tej wyprawy, gdyż w r. l833 Ryszard przedsięwziął trzecią podroż do Nigru i zginął ugodzony nieznanej ręki kulą przy samem ujściu rzeki. Widzicie przeto, przyjaciele, że kraj który przebywamy, był świadkiem szlachetnych poświęceń, których najczęściej śmierć była nagrodą!



ROZDZIAŁ XXXIX.


W nudnym tym dniu poniedziałkowym doktor rozpowiadał towarzyszom rozmaite szczegóły o okolicach które przebiegali. Dość równy i płaski grunt nie stawiał żadnej przeszkody w drodze i doktor troszczył się tylko o to, że przeklęty wiatr północno-wschodni z wściekłą zaciętością oddalał ich od szerokości Tombuktu.

Niger dopłynąwszy na północ ku temu miastu, zaokrąglał się niby olbrzymi wodotrysk i wpadał do oceanu Atlantyckiego, rzucając ogromne strugi wspienione; w tej okolicy krajobraz jest bardzo piękny i urozmaicony, to zbytkownie żyzny, to nadzwyczajnie jałowy; po nieuprawnych błoniach następują pola obsiane kukuryzą, po których znowu idą obszerne przestrzenie okryte janowcem; wszelkiego gatunki wodne ptastwo, pelikany, ceranki, zimorodki żyją licznemi stadami nad brzegami potoków i strumieni.

Czasami ukazał się obóz Tuaregów, osłonionych skórzanemi namiotami, a ich kobiety zajmowały się pracą w polu, doiły wielbłądzice, lub paliły fajki z dużemi stambułkami.

Około ósmej wieczór Wiktorja posunęła się przeszło dwieście mil jeograficznych na zachód. Wówczas przed oczyma podróżnych roztoczyło się wspaniałe widowisko.

Cinq Semaines en ballon 069

Kilka promieni księżyca przedarłszy się przez chmury, ślizgały się miedzy deszczowemi smugami i padały na łańcuch gór Hombori. Nic dziwaczniejszego nad te cyple bazaltowej postaci; na zasępionem niebie rysowały się w fantastyczne sylwetki, rzekłbyś, jakieś legendowe ruiny średniowiecznego miasta, jakie zdumionemu oku w noc ciemną ukazują bryły lodu na morzach podbiegunowych.

— Okolica godna Tajemnic Udolfa, rzekł doktor. Lady Ann Radcliff nie wymyśliłaby straszniejszych postaci.

— Dalibóg! odpowiedział Joe, nie chciałbym przechadzać się wieczorem po tem królestwie duchów. Wie pan co, gdyby te góry nie były za ciężkie, zabrałbym je do Szkocji; ślicznieby wyglądały przy brzegach jeziora Lomond, a turyści zbiegaliby się tłumnie je oglądać.

— Balon nasz jest za mały, byś mógł sobie pozwolić tej fantazji, zdaje mi się jednak, że zmieniamy kierunek. Wybornie! miejscowe chochliki są bardzo uprzejme, dają nam wiatr południowo-wschodni, który nas zawróci na dobrą drogę.

W istocie Wiktorja uleciała ku północy i d. 20 maja z rana unosiła się ponad gęstą siecią kanałów, potoków i rzeczułek, które plącząc się z sobą wpadały do Nigru; niektóre z tych kanałów, pokryte gestem zielskiem, podobne były do łąk bujnych. Tu doktor poznał drogę Bartha, gdy ten wsiadł na łódź i z biegiem rzeki popłynął do Tombuktu. Niger szeroki ośmset sążni, toczył swe wody między dwoma brzegami zarośniętemi krzyżowcami i palmami daktylowemi. Skoczne gromady gazelli, zaczepiały swe obrączkowate rogi w bujnem zielsku, pod którem kajman czyhał na nie w milczeniu.

Długie rzędy osłów i wielbłądów, objuczonych towarami z Dżenne, przesuwały się pod pięknemi drzewami; wkrótce na zakręcie rzeki ukazał się amfiteatr niskich domków, a na tarasach i dachach leżały zebrane zapasy z sąsiednich okolic.

— To Kabra, wesoło zawołał doktor; port Tombuktu, a samo miasto ledwie mil pięć ztąd jest odległe.

— Wiec jesteś pan zadowolony? zapytał Joe.

— Zachwycony, mój chłopcze.

— Wszystko jest dobre na najlepszym świecie!

O drugiej godzinie, królowa pustyni, tajemnicze miasto Tombuktu, co jak Rzym i Ateny miało swoje szkoły, uczonych i katedry filozofji, roztoczyło się przed oczyma podróżnych.

Fergusson porównywał najmniejsze jego szczegóły z planem który sam Barth nakreślił, i przekonał się o zupełnej jego dokładności.

Miasto tworzy obszerny trójkąt, wykreślony na niezmiernej płaszczyźnie białego piasku. Wierzchołek jego obrócony ku północy, przebija część pustyni; okolice nagie, gdzieniegdzie tylko rzadkie trawy, karłowate mimozy i wychudłe drzewka.

Miasto Tombuktu widziane z góry, przedstawia następujący widok: ulice dość wąskie, zabudowane są jednopiętrowemi domami z palonej na słońcu cegły, i chatami ze słomy i trzciny, z których jedne są stożkowate, inne kwadratowe. Na tarasach domów niedbale leżą mieszkańcy w jaskrawych sukniach, ze strzelbą lub piką w ręku. Kobiet nie ma wcale o tej dnia godzinie.

— Powiadają że są ładne, rzekł doktor. Patrzcie na te trzy wieżyce trzech meczetów, które jedne tylko z tylu pozostały; stare wspaniałe miasto bardzo podupadło. U wierzchołka trójkąta wznosi się meczet Sanksore, z rzędami galerji na arkadach najpiękniejszego rysunku; dalej przy dzielnicy Sane-Gungu; meczet Sidi-Yahia i kilka domów dwupiętrowych. Nie szukajcie ani pałaców ani pomników. Szeik jest prostym handlarzem, a jego dom królewski kantorem.

— Zdaje mi się, rzekł Kennedy, że widzę nawpół zapadnięte wały.

— Zniszczyli je Fullanowie w r. 1826; wówczas jeszcze miasto było o trzecią część większe, gdyż od XVI wieku Tombuktu, przedmiot pożądliwości zaborczej narodów sąsiednich, kolejno należało do Tuaregów, Sonrajeńczyków, Marokanów i Fullanów. Dziś wielkie to ognisko cywilizacji, w którem uczony Ahmed-Baba miał w wieku XVI bibljotekę złożoną z tysiąca sześciuset rękopismów, jest tylko składem handlowym Afryki środkowej.

W istocie miasto miało postać bardzo zaniedbaną, świadczącą o epidemicznem niechlujstwie upadających grodów; niezmierne rumowiska piętrzyły się na przedmieściach, tworząc z pagórkiem targowym jedyną nierówność gruntu.

Na widok przelatującej Wiktorji zrobił się ruch, uderzono w bębny; ale zaledwie ostatni uczony miejscowy miał czas zauważyć to nowe zjawisko, już podróżni pędzeni wiatrem pustyni zawrócili ku krętemu biegowi rzeki i wkrótce Tombuktu było tylko jednem z przemijających wspomnień podróży.

— A teraz, rzekł doktor, niechaj losy prowadzą nas gdzie zechcą!

— Byle na zachód! dodał Kennedy.

— Ba! odparł Joe, a czemużby nie powrócić do Zanzibar tąż samą drogą, lub przeprawić się za Ocean do Ameryki; toby mię wcale nie zastraszało!

— Naprzód trzebaby mieć możność, mój Joe.

— A czego nam brakuje, proszę pana?

— Gazu, mój chłopcze; siła wzlotu balonu zmniejszyła się widocznie i tylko przy wielkiej oszczędności możemy dostać się do brzegów. Będę nawet zmuszony zrzucić balast. Jesteśmy za ciężcy.

— Otóżto skutki próżnowania, proszę pana; cały dzień leżysz jak sybaryta wyciągnięty pod namiotem, pasiesz się i stajesz ociężały. Podróż nasza jest prawdziwie próżniacka, i gdy wrócim do kraju, nie poznają nas tak się roztyjem.

— Uwagi godne Joego, odpowiedział myśliwy; poczekaj jednak końca; albo wiesz co nas spotka? Daleko nam jeszcze do końca podróży. Jak sadzisz Samuelu, gdzie ujrzymy brzegi Afryki?

— Odpowiedź trudna, mój Dicku; ulegamy wiatrom wielce zmiennym, byłbym jednak bardzo szczęśliwy, gdybyśmy dotarli do brzegów między Sierra Leone i Ponterdick, tam bowiem jużbyśmy znaleźli przyjaciół.

— Z rozkoszą uściskamy ich ręce; ale czy przynajmniej bieżymy w pożądanym kierunku?

— Niebardzo, Dicku; nawet wcale niepożądanym. Patrz na igłę magnesową, pędzimy na południe, zawracając ku źródłom Nigru.

— Doskonała sposobność odkrycia ich, wtrącił Joe, gdyby nie były już znane. Ale wreszcie? możeby od biedy dały się wynaleść inne?

— Nie Joe; bądź zresztą spokojny, bo jak się spodziewam, nie zalecim tak daleko.

Gdy noc zapadła, doktor zrzucił ostatnie worki piasku, i dzięki tej uldze Wiktorja uniosła się w górę, bo jakkolwiek rozpalony był piecyk, zaledwie ją utrzymywał w równej odległości od ziemi. Balon był wówczas sześćdziesiąt mil na południe od Tombuktu, a nazajutrz o świcie znalazł się nad brzegami Nigru, niedaleko jeziora Debo.



ROZDZIAŁ XL.


Wielkie wyspy dzieliły wówczas koryto rzeki na wązkie odnogi o bardzo wartkim biegu. Na jednej z nich widać było chaty pastusze, ale doktor nie mógł zdjąć jej dokładnego planu, bo ciągle wzrastała szybkość lotu Wiktorji. Na nieszczęście zawróciła jeszcze bardziej ku południowi i po kilku chwilach przeleciała jezioro Debo.

Fergusson wznosił balon w różne warstwy powietrza, szukając przyjaźniejszego wiatru. Ale daremnie. Prędko też zaniechał tych manewrów, które pomnażały straty gazu, cisnąc go ku zużytej powłoce balonu.

Doktor nie rzekł słowa, ale oganiał go wielki niepokój. Uporczywy wiatr stale pędzący ich ku południowej części Afryki, zawodził wszystkie jego rachuby. Nie wiedział już na co liczyć. Jeśli nie dostaną się na torrytorja angielskie lub francuzkie, co poczną wśród barbarzyńców zamieszkujących wybrzeża Gwinei? Jak znajdą okręt coby ich odwiózł do Anglji? Teraźniejszy kierunek wiatru pędził ich ku królestwu Dahomey, miedzy ludy najdziksze, na łaskę króla, który podczas uroczystości publicznych zabija tysiące ofiar ludzkich! Tam zguba jest oczywista.

Z drugiej strony siła lotu balonu słabła widocznie i doktor czuł, że wkrótce będzie nieużyteczny. Wszelako niebo było pogodniejsze, i należało się spodziewać, że z ustaniem deszczów zmieni się kierunek prądów atmosferycznych.

Jakże więc przykrego doznał wrażenia, usłyszawszy ten okrzyk Joego:

— Masz tobie! ulewa się wzmoże, i tym razem będziem mieli prawdziwy potop, jeśli sądzić z tej chmury co się ku nam zbliża.

— Jeszcze chmura! zawołał zmartwiony doktor.

— Ogromna! dodał Kennedy.

— Takiej w życiu jeszcze nie widziałem, wtrącił Joe; z kantami ostremi jak w trójkącie.

— Oddycham, rzekł doktor składając lunetę; to nie jest chmura deszczowa.

— Co znowu! a jaka? zapytał Joe.

— To chmura szarańczy.

— Ach, ach, szarańczy!

— Miljony szarańczy przebiegają ten kraj jak trąba powietrzna i biada okolicy, na którą padną!

— Chciałbym to widzieć!

— Trochę cierpliwości, Joe; za dziesięć minut chmura ta nas dosięgnie i przekonasz się na własne oczy.

Cinq Semaines en ballon 070

Fergusson się nie mylił; gęsta, czarna chmura zajmująca przestrzeń kilku mil jeograficznych, zbliżała się z głuszącym szmerem, ciągnąc po ziemi swój cień ogromny. Był to w istocie niezliczony legjon szarańczy. O sto kroków od Wiktorji padły na zieloną dolinę; w kwadrans później chmura zerwała się znowu i podróżni ujrzeli drzewa i krzaki zupełnie nagie, a łąki jakby skoszone. Rzekłbyś, nagła zima obnażyła tę najżyźniejsza okolicę.

— No cóż, Joe?

— A, proszę, pana! to bardzo ciekawe, ale bardzo naturalne; co jedna szarańcza robi na małą skalę, to miljony na dużą.

— Przerażający deszcz, rzekł myśliwy, pustoszy okropniej od gradu.

— A uniknąć go niepodobna, odpowiedział Fergusson; niekiedy krajowcy wpadali na myśl palenia lasów i pól obsianych, by wstrzymać lot tych owadów; ale pierwsze szeregi rzucały się w płomienie i gasiły je swa masą, a reszta gromady pędziła bez przeszkody. Szczęściem w okolicach tych wynagradzają sobie trochę te spustoszenia, gdyż krajowcy zbierają ogromne massy szarańczy i jedzą ja z wielkim apetytem.

— Muszą to być raki powietrzne i żałuję żem ich nie skosztował, wtrącił Joe.

Pod wieczór kraj stał się błotnistszy, lasy ustąpiły miejsca gaikom samotnym, a przy brzegach rzeki widać było plantacje tytuniu i trzęsawiska gęstą trawą zarosłe. Na wielkiej wyspie ukazało się miasto Dżenne, z dwoma wieżycami meczetów glinianych; nieprzyjemna woń dochodziła od miljona gniazd jaskółczych, przylepionych do ich murów. Tu i ówdzie między domami sterczały wierzchołki baobabów, mimozy i palm daktylowych. Pomimo ciemnej nocy wielki ruch panował w mieście, bo w istocie Dżenne jest miastem bardzo handlowem i dostarcza zapasów na wszystkie potrzeby Tombuktu; to spławiając po rzece, to karawanami po ocienionych drogach, sprowadzają tu różne płody i wyroby przemysłu.

— Gdybym się nie bał przedłużać naszej podróży, rzekł doktor, miałbym wielką ochotę zatrzymać się w tem mieście; pewnie tu jest niejeden Arab, co podróżował do Francji i Anglji, i któremu nie obcy jest nasz rodzaj podróżowania. Ale roztropniej będzie nie zatrzymywać się w drodze.

— Odłóżmy tę wizytę do drugiej wycieczki, rzekł śmiejąc się Joe.

— Zresztą przyjaciele, jeśli się nie mylę, wiatr zaczyna dąć od wschodu, nie traćmy więc tak przyjaznej sposobności.

Doktor zrzucił kilka przedmiotów już nieużytecznych, próżne butelki i skrzynię od mięsa. Tym sposobem utrzymał Wiktorję w pasie powietrza sprzyjającym jego projektom. O czwartej z rana pierwsze promienie słońca oświeciły Sego, stolicę Bambarra, którą doskonale można było poznać z rozkładu na cztery miasta oddzielne, z mauryańskich meczetów i nieustannego krążenia promów, które przewoziły mieszkańców w różne dzielnice. Ale podróżni niedostrzeżeni prawie, nie wiele też widzieli, pędząc szybko w kierunku północno-zachodnim, co zwolna uspokoiło doktora.

— Jeszcze dwa dni drogi w takim kierunku i z taką szybkością, a staniemy u brzegów rzeki Senegalu.

— W kraju przyjacielskim? zapytał myśliwy.

— Niezupełnie; lecz gdyby Wiktorja nas zawiodła, od biedy moglibyśmy dostać się do osad francuzkich! Oby jednak wytrzymała jeszcze z jakie kilkaset mil jeograficznych, to bez znużenia, obawy i niebezpieczeństwa dostaniem się do brzegów zachodnich!

— I będzie po wszystkiem! rzeki Joe. Nie cieszy mię to wcale. Gdyby nie rozkosz jaką mi sprawi opowiadanie naszych przygód, nigdybym nie opuścił balonu! Proszę pana, czy będą wierzyć naszym opowiadaniom?

— Któżto wie, mój poczciwy Joe. Jedno jest tylko niewątpliwe, że tysiące świadków patrzyli na nasz odjazd z jednego brzegu Afryki i tyluż świadków, da Bóg, ujrzą nas na brzegu przeciwnym.

— W takim razie, odpowiedział Kennedy, trudno będzie utrzymywać żeśmy nie przebyli wszerz Afryki.

— Ach, panie Samuelu! rzekł ciężko wzdychając Joe; nieraz pożałuję moich kamieni z czystem złotem! Toby dodało pewnej wagi naszym opowiadaniom i prawdopodobieństwa przygodom. Rozdając po kawałku złota słuchaczom, zebrałbym sporą gromadkę ciekawców, gotowych mię słuchać i podziwiać.



ROZDZIAŁ XLI.


Dnia 27 maja około dziewiątej zrana, kraj przybrał zupełnie nową postać; szeroko ciągnąca się pochyła płaszczyzna przemieniła się w pagórki, które zapowiadały bliskość gór; należało przebyć łańcuch dzielący koryto Nigru od łożyska Senegalu i oznaczający kierunek wód bądź do zatoki Gwinejskiej, bądź ku Zielonemu przylądkowi.

Cała ta część Afryki aż do Senegalu ma być bardzo niebezpieczna. Doktor Fergusson wiedział o tem z opowiadania poprzedników, którzy wycierpieli mnóstwo umartwień i narażali się na tysiączne niebezpieczeństwa pośród tych barbarzyńskich murzynów. Zgubny klimat zabił znaczną liczbę towarzyszów Mungo-Parka. Fergusson też postanowił nieodwołalnie nie zatrzymywać się w tej niegościnnej okolicy.

Ale nie miał ani chwili spoczynku; Wiktorja widocznie zniżała się ku ziemi i należało zrzucić wiele jeszcze przedmiotów mniej lub więcej nieużytecznych, zwłaszcza w chwili przebycia wierzchołka góry. Tak było na przestrzeni przeszło stu dwudziestu mil. Nużyło niezmiernie to ciągłe wznoszenie się i spadanie, balon, niby skała Syzyfa, nieustannie zapadał. Mało wydęty statek powietrzny szczuplał coraz bardziej i wyciągał się, a wicher wygniatał ogromne kieszenie w jego powłoce.

Kennedy mimowolnie zwrócił na to uwagę doktora.

— Czy balon się popękał?

— Nie, odpowiedział doktor; ale gutta-percha widocznie rozmiękła i stopiła się na gorącu, a wodoród przedziera się porami kitajki.

— Jakby temu zapobiedz ?

— Nie ma sposobu, albo raczej jedyny sposób jest ulżyć balonowi, zrzucając co tylko można.

— Ale co? rzekł doktor patrząc na łódź i tak już dość opróżnioną.

— Wyrzućmy namiot, którego ciężar jest dosyć znaczny.

Cinq Semaines en ballon 071

Joe, do którego ten rozkaz się stosował, wdarł się na liny i z łatwością odczepił szeroką kotarę namiotu i wyrzucił za łódkę.

— Będzie czem uszczęśliwić całe pokolenie murzynów; ze stu krajowców się tem przystroi, bo podobno nie zbyt szafują odzieniem.

Balon podniósł się cokolwiek, ale wkrótce znowu spuścił ku ziemi.

— Wysiądźmy, rzekł Kennedy; zobaczym, może da się co poradzić powłoce balonu.

— Powtarzam ci, Dicku, że niczem ją naprawić nie zdołamy.

— A cóż poczniem?

— Wyrzucim wszystko cokolwiek nie jest nieodzownie potrzebne; nie chcę zatrzymywać się w tych okolicach, a nawet las którego wierzchołków dotykamy, wcale nie jest bezpieczny.

— Albo co? lwy? hyeny? zapytał z lekceważeniem Joe.

— Coś lepszego, mój chłopcze; ludzie, i to najokrutniejsi z całej Afryki.

— Zkąd pan wie o tem?

— Od podróżnych, którzy tu byli przed nami; a przytem Francuzi mieszkający w kolonjach Senegalu, z konieczności wchodzili w stosunki z okolicznemi ludami. Kiedy był gubernatorem pułkownik Faidherbe, wysłano daleko w głąb kraju rekonesans i oficerowie Pascal, Vincent i Lambert przywieźli z tej wyprawy szacowne wiadomości z okolic nad Senegalem, gdzie wojny i łupieztwa spustoszyły wszystko.

— Jakież to wiadomości?

— Posłuchajcie. W r. 1854 pewien marabut z senegalskiej Futy, Al-Hadżi, mieniąc się natchnionym przez Mahometa, podburzył pokolenia do wojny przeciw niewiernym, to jest przeciw Europejczykom, i szerzył rzezie i zniszczenie między rzeką Senegalem i wpadającą do niej Falenie. Trzy hordy fanatyków pod jego dowództwem przebiegały okolice, łupiąc, wyrzynając i paląc wszystkie wioski; posunęły się nawet ku dolinie Nigru, do miasta Sego i długo mu zagrażały. W r. 1857 marabut z Al-Hadżi zawrócił ku północy i obiegł cytadellę Medinę, którą nad brzegami Nigru zbudowali Francuzi. Bohaterski Paweł Holl bronił jej kilka miesięcy, mimo braku żywności i amunicji, aż nareszcie przybył mu na odsiecz pułkownik Faidherbe. Marabut z Al-Hadżi i jego hordy przeprawili się znowu za Senegal i rozpoczęli nowe rzezie i rozboje w Kaarta. Otóż właśnie w tych okolicach przebywa obecnie ze swemi rabusiami i upewniam was, że nie dobrze byłoby wpaść w ich ręce.

— Nie wpadniemy, rzekł Joe, choćby nam przyszło pozrzucać obuwie dla ulżenia Wiktorji.

— Nie jesteśmy daleko od rzeki, rzekł doktor; przewiduję atoli, że balon nie przeniesie nas za nią.

— Bądź co bądź, dostańmy się do brzegów, odpowiedział myśliwy; i to już korzyść nie mała.

— Będziemy próbować, rzekł doktor; jedna tylko rzecz mię niepokoi.

— Jaka?

— Wypadnie przebyć góry, a to właśnie niełatwo, bo nie mogę powiększyć siły wzlotu Wiktorji, nawet z pomnożeniem gorąca.

— Poczekajmy, rzekł Kennedy, a później zobaczymy.

— Biedna Wiktorja! rzekł Joe, przywiązałem się do niej jak żeglarz do okrętu, i z wielką boleścią się z nią rozłączę! Prawda że nie jest już tem czem była w początkach, ale nie godzi się o niej źle mówić! Wyświadczyła nam nie lada usługi, i dalibóg, serce mi się kraje na myśl o rozstaniu z nią!

— Bądź spokojny, Joe; nie rozstaniem się, chyba z konieczności. Posłuży nam jaszcze ile jej sił starczy. Żądam od niej nie więcej nad dwadzieścia cztery godzin.

— Wyczerpuje się, rzekł Joe patrząc na balon; chudnie! życie zeń ucieka! Biedna Wiktorja!

— Jeśli się nie mylę, przerwał Kennedy, to widzę już na widnokręgu góry, o których mówiłeś Samuelu.

— Właśnie te same, rzekł doktor popatrzywszy przez lunetę; wydają mi się bardzo wysokie i doprawdy nie wiem jak je przebędziemy.

— A ominąć nie można?

— Podobno, Dicku; patrz jak ogromną przestrzeń zajmują: prawie połowę widnokręgu!

— Zdaje się nawet że nas otaczają do koła, rzekł Joe; wyciągają swe ramiona w prawo i na lewo.

— Trzeba koniecznie przebyć.

Niebezpieczne te przeszkody zbliżały się z szybkością niezmierną, albo raczej silny wiatr pędził Wiktorję ku ich stromym wierzchołkom. Żeby nie rozbić się o skały, należało koniecznie wznieść się w górę.

— Wypróżnijmy beczkę z wodą, rzekł Fergusson, i zostawmy tylko tyle, ile na jeden dzień potrzeba.

— Wylałem, rzekł Joe.

— Czy balon się podniósł? zapytał Kennedy.

— Trochę, z pięćdziesiąt stóp, odpowiedział doktor nie spuszczając oczów z barometru. Ale to mało.

W istocie wyniosłe wierzchołki szybko zbliżały się ku podróżnym, jakby się na nich rzucały; żeby je przebyć, należało jeszcze z pięćset stop wznieść się w górę.

Zapas wody dla piecyka także wyrzucono, zachowując tylko trzy kwarty; ale i to nie wystarczało.

— A jednak trzeba przebyć, rzekł doktor.

— Wyrzućmy beczki, kiedyśmy je wypróżnili, odpowiedział Kennedy.

— Dobrze, wyrzućcie.

— Już nie ma! rzekł Joe. Smutna rzecz patrzyć jak się rozlatują na kawałki.

— Tylko, mój drogi Joe, nie myśl powtórnie dla nas się poświęcać, i przysięgnij mi, że cokolwiek zajdzie, nie opuścisz nas wcale.

— Niech pan będzie spokojny, nie opuszczę.

Wiktorja podniosła się jeszcze dwadzieścia sążni, ale wierzchołek góry znacznie był wyższy; był to cypel kończący ścianę góry zupełnie prostopadłą. Sterczał jeszcze że dwieście stóp nad podróżnemi.

— Za dziesięć minut, rzekł doktor, łódka nasza strzaska się o skały, jeśli ich przebyć nie zdołamy!

— Cóż więc, panie Samuelu? zapytał Joe.

— Wyrzuć wszystko mięso i zachowaj tylko trochę pemikanu.

Balonowi ulżono z pięćdziesiąt funtów. Podniósł się znacznie, ale nie dosięgnął wierzchołka góry. Położenie stawało się okropne. Wiktorja pędziła niezmiernie szybko i uderzając o skały rozbiłaby się na kawałki.

Doktor obejrzał się po łódce.

Była prawie próżna.

— Jeśli potrzeba, Dicku, bądź gotów wyrzucić fuzje.

— Fuzje! powtórzył wzruszony myśliwy.

— Przyjacielu, jeśli proszę, to widać rzecz konieczna.

— Samuelu! Samuelu!

— Twoją broń i zapasy ołowiu i prochu możem życiem przypłacić.

— Zbliżamy się! zawołał Joe; zbliżamy!

Dziesięć sążni! Góra przewyższała Wiktorję jeszcze o dziesięć sążni!

Joe porwał kołdry i wyrzucił; nie mówiąc nic Kennedemu wyrzucił także kilka worków z kulami i ołowiem.

Balon podniósł się ponad niebezpieczny wierzchołek i jego górny biegun zajaśniał w promieniach słonecznych; ale łódka nie dochodziła jeszcze szczytów skały, o którą lada chwila rozbić się mogła.

— Kennedy! Kennedy! zawołał doktor, zrzuć fuzje, bo inaczej zginiemy.

— Niech pan zaczeka, panie Dicku, rzekł Joe, niech pan zaczeka!

I Kennedy obróciwszy się, zobaczył że Joe znikł z łódki.

— Joe! Joe! wołał.

— Nieszczęsny! rzekł doktor.

Powierzchnia wierzchołka góry mogła mieć w tem miejscu ze dwadzieścia stóp szerokości, a pochyłość jej z tej strony nie była tak gwałtowną. Łódka dostała się właśnie do tej powierzchni dość gładkiej i ślizgała szeleszcząc po gruncie krzemienistym.

— Mijamy! mijamy! jużeśmy minęli! zawołał głos od którego zadrżało serce Fergussona.

Nieustraszony chłopiec trzymał się rękoma spodniego brzegu łódki i biegł pieszo po wierzchołku góry, całym swym ciężarem ulżywszy balonowi. Zmuszony był nawet przytrzymywać go mocno, gdyż rwał się w górę.

Cinq Semaines en ballon 072

Przebiegłszy do przeciwnego stoku, gdy ujrzał przed sobą przepaść, Joe mocno wspiąwszy się na rejach, uchwycił sznury i znowu wrócił do towarzyszów.

— Fraszka taka gimnastyka, rzekł siadając.

— Dzielny Joe, drogi przyjaciel! zawołał rozrzewniony doktor.

— Niech pan wybaczy, odpowiedział chłopiec, com teraz zrobił, to nie dla panów, lecz dla karabinka p. Dicka; byłem mu dłużny za rozprawę z owym Arabem! Lubię płacić długi, a teraz z nami kwita, dodał podając myśliwemu jego broń ulubioną. Przykroby mi było patrzyć jak się pan z nią rozłącza.

Kennedy nie mogąc wyrzec słowa, silnie uściskał mu rękę.

Wiktorja mogła już zniżyć lot, co nie było jej trudnem; wkrótce opuściła się na dwieście stop od ziemi i utrzymała w równowadze. Grunt był bardzo nierówny, z mnóstwem pagórków trudnych do uniknienia podczas nocy w balonie, którym niepodobna było kierować. Wieczór zapadł nagle, i doktor lubo ze wstrętem zdecydował się zatrzymać do następnego poranku.

— Poszukamy przyjaznego miejsca na nocleg, rzeki do towarzyszów.

— A! odparł Kennedy, więc zdecydowałeś się nareszcie?

— Tak; rozmyślałem długo nad projektem, który nam wypadnie wykonać; jest dopiero szósta, będziem mieli dość czasu. Spuść kotwice Joe.

Joe usłuchał, i dwie kotwice zawisły pod łódką.

— Dostrzegam rozległe lasy, rzekł doktor; polecimy nad wierzchołkami drzew i zaczepim się u którego, bo za nic w świecie nie przepędziłbym nocy na ziemi.

— A my nie zejdziemy? zapytał Kennedy.

— Po co? Powtarzam wam, jest bardzo niebezpiecznie, a przytem potrzebuję waszej pomocy w trudnej robocie.

Wiktorja unosząc się nad lasem drzew wyniosłych wkrótce uczepiła się za kotwice; wiatr ucichł i balon zatrzymał się prawie nieruchomy nad obszernym kobiercem zieloności, który tworzyły wierzchołki jaworów.



ROZDZIAŁ XLII.


Doktor Fergusson oznaczył naprzód położenie miejsca według wysokości gwiazd; znajdowali się nie więcej jak dwadzieścia pięć mil jeograficznych odlegli od Senegalu.

— Całe nasze zadanie, rzekł patrząc na mapę, jest przeprawić się za rzekę; ale że nie ma ani mostu, ani łodzi, wypada bądź co bądź przebyć tę przestrzeń w balonie, a do tego potrzeba ulżyć ciężaru.

— Nie wiem jak tego dokażesz, odpowiedział myśliwy który się bał o swoje strzelby; chyba że jeden z nas zdecyduje się poświęcić, pozostać w tyle... i z kolei ja zamawiam sobie ten zaszczyt.

— Doprawdy! odparł Joe; alboż to ja nie mam zwyczaju....

— Nie chodzi przyjacielu, o skoczenie na ziemię, ale o podróż pieszą do brzegów Afryki; jestem dobry wędrowiec, dobry myśliwy....

— Nigdy się na to nie zgodzę! odparł Joe.

— Wasza walka szlachetności jest nieużyteczna, moi przyjaciele, rzekł Fergusson; spodziewam się, że do tej ostateczności nie przyjdzie; zresztą gdyby okazała się potrzeba, zamiast się rozłączać, wszyscy razem pójdziemy pieszo.

— Pięknie powiedziane, rzekł Joe; mała przechadzka nie zawadzi.

— Tymczasem jednak, mówił dalej doktor, użyjem ostatniego sposobu ulżenia Wiktorji.

— Jakiego? zapytał Kennedy; bardzo jestem ciekawy.

— Wyrzucimy skrzynie piecyka, stos Buntzena i wężownicę, tym sposobem pozbędziem się dziewięciuset funtów ciężaru.

— Ale Samuelu, jakże zdołasz rozszerzyć gaz?

— Obejdzie się bez tego.

— Ależ wreszcie....

— Posłuchajcie, przyjaciele: obrachowałem dokładnie ile nam pozostanie siły wzlotu, wystarczy ona do przeniesienia nas trzech z resztą rzeczy. Wraz z dwoma kotwicami które chcę zachować, ważyć będziem pięćset funtów.

— Kochany Samuelu, odpowiedział myśliwy, jesteś kompetentniejszy od nas w tych rzeczach i jedynym sędzią położenia, czyń więc jak powiadasz, a my ci będziem posłuszni.

— Ja także jestem na rozkazy pańskie.

— Powtarzam, przyjaciele, jakkolwiek rzecz jest niebezpieczna, musim wyrzucić przyrząd.

— Wyrzućmy! rzekł Kennedy.

— Do roboty! zawołał Joe.

Praca była nie łatwa; należało rozbierać przyrząd sztuka po sztuce, wyjąć naprzód skrzynię mieszaniny, potem skrzynię piecyka, a nakoniec skrzynię, w której robił się rozkład wody. Podróżni połączyli wszystkie swe siły by oderwać je od dna łódki, w którem były mocno osadzone; ale Kennedy był tak silny, Joe tak zręczny, a doktor tak przemyślny, że wreszcie im się powiodło; różne przedmioty wyrzucane z łodzi, znikały pod gęstemi liśćmi jaworu.

— Murzyni się zdumią, rzekł Joe, znalazłszy te przedmioty w lesie; gotowi czcić je jak bóstwa.

Następnie zajęto się rurami wetkniętemi w balon i połączonemi z wężownicą. Joe przeciął kilka wiązań kauczukowych o kilka stóp powyżej łódki; ale z rurami była trudniejsza sprawa, gdyż górnym końcem sięgały szczytu balonu, przymocowane drutem mosiężnym do kółka klapy.

Wówczas to Joe dał dowody przedziwnej zręczności; boso, by nie oskrobać powłoki balonu, wdarł się po sznurze na szczyt zewnętrzny powietrznego statku i tu walcząc z tysiącznemi trudnościami, uczepiony jedną ręką u śliskiej powierzchni, drugą odkręcił osadę śruby, która przytrzymywała rury. Po tej operacji rury z łatwością się odczepiły i wyciągnięto je przez klapę dolną, którą następnie szczelnie zawiązano.

Wiktorja uwolniona od znacznego ciężaru, wyprostowała się na powietrzu i mocno ciągnęła sznur kotwicy.

Około północy różne te prace zostały szczęśliwi ukończone, lubo znużyły wielce podróżnych. Pospiesznie spożyli wieczerzę złożoną z pemikanu i zimnego grogu, bo nie było przy czem go ugotować i zabierali się do spoczynku.

Joe i Kennedy upadali ze znużenia.

— Kładźcie się i spijcie, przyjaciele, rzekł Fergusson; ja będę czuwał pierwszą część nocy; o drugiej rozbudzę Kennedego, a o czwartej Kennedy rozbudź Joego; o szóstej wyruszymy w drogę i bogdaj niebo szczęściło nam w tym dniu ostatnim!

Nie dając się długo prosić, dwaj towarzysze doktora rzucili się na dno łódki i zaraz usnęli głęboko.

Noc była spokojna, chmury przesuwały się po tarczy księżyca, którego niepewne promienie zaledwie przerywały ciemność. Fergusson oparłszy się o krawędź łodzi wodził oczyma dokoła siebie, patrząc bacznie na posępna zasłonę z liści, która rozciągała się pod jego stopami zakrywając ziemię. Najlżejszy szmer budził w nim podejrzenie, lada szelest liści wydawał mu się niebezpieczny.

Był w dziwnem usposobieniu umysłu, skłonnem do mimowolnego przestrachu, który samotność nocy powiększa. Pod koniec tak awanturniczej podróży, przebywszy tyle przeszkód, w chwili gdy już zbliżasz się do kresu, obawy są żywsze, wzruszenie mocniejsze: cel podróży zdaje się uciekać przed oczyma.

Zresztą obecne położenie wcale nic było uspokajające pośród barbarzyńskiego kraju i z balonem, który lada chwila mógł stać się zgoła nieużyteczny. Doktor mało już nań liczył, bo minął czas gdy pewny jego siły wzlotu, śmiało na nim polegał.

Pod wrażeniem takich obaw zdawało się doktorowi, że niekiedy słyszy jakiś szmer głuchy w gęstwinie i dostrzega szybkie błyski światła migocące między drzewami, spojrzał baczniej i zwrócił w tym kierunku lunetę nocną; nic się nie ukazało, a nawet nastała cisza głęboka.

Widocznie był pod wpływom złudzenia zmysłów, słuchał jeszcze, ale żaden dźwięk go nie dochodził, a gdy czas jego czuwania upłynął, rozbudził Kennedego, zalecił mu niezwykłe baczenie na wszystko i położywszy się obok Joego usnął natychmiast.

Kennedy spokojnie zapalił fajkę przecierając oczy, które kleiły się do snu; oparł się w kącie i puszczał gęste kłęby dymu by sen odpędzić.

Głuche milczenie panowało do koła; lekki wiatr poruszał szczyty drzew i zwolna kołysał łódkę, jakby zachęcając myśliwego do drzemki, która i tak go ogarniała; starał się oprzeć pokusie, roztwierał kilkakroć powieki, zatopił w ciemności nocy spojrzenia nic nie widzące i nakoniec nie mogąc przezwyciężyć znużenia, zasnął.

Jak długo był w tym stanie bezwładności? Nie umiał sobie zdać sprawy, rozbudzony nagle niespodziewanym błyskiem światła.

Przetarł oczy, powstał, ogromne gorąco padło mu na twarz. Las był w płomieniach.

Cinq Semaines en ballon 073

— Pożar! pożar! zawołał sam nie wiedząc co się dzieje.

Dwaj towarzysze zerwali się na nogi.

— Co takiego? zapytał Samuel.

— Pożar, rzekł Joe. Ale któżby u licha...

W tej chwili rozległy się wycia pod mocno oświeconemi liśćmi.

— A! dzicy! zawołał Joe; rozniecili pożar w lesie, by nas tem pewniej spalić!

— Talibasy! niezawodnie marabuty z Al-Hadżi, rzekł doktor.

Krąg ognisty otaczał Wiktorję; trzaskanie suchego drzewa mieszało się z jękiem zielonych gałęzi; powoje, liście, wszelka żywa część roślinności, wiły się w niszczącym żywiole; wielkie drzewa dymiły się jak piece ogromne, a te gromady materiałów zapalonych, odbijały blask jaskrawy od obłoków, tak iż podróżni sądzili że są otoczeni kręgiem ognistym.

— Uciekajmy! zawołał Kennedy; na ziemię! tam jedyne nasze ocalenie!

Ale Fergusson silnie chwycił go za rękę, zatrzymał w biegu, i pochyliwszy się do sznura kotwicy, przeciął go jednem cięciem toporu. Płomienie wijąc się ku balonowi, już dotykały jego ścian oświeconych; ale Wiktorja oswobodzona, sunęła się tysiąc stóp w obłoki.

Okropne krzyki rozległy się w lesie wraz z wystrzałami z palnej broni; balon uniesiony wiatrem który się zerwał z rana, uleciał w stronę zachodnią.

Była godzina czwarta z rana.



ROZDZIAŁ XLIII.


— Gdybyśmy zawczasu nie pomyśleli o ulżeniu balonowi, rzekł doktor, dziś zginęlibyśmy bez ochyby.

— To mi się zowie robić wszystko w swoim czasie! odrzekł Joe; wówczas dobywasz się z kłopotu i nic nie masz nad to naturalniejszego.

— A jednak nie jesteśmy zupełnie wolni od niebezpieczeństwa, mówił Fergusson.

— A czego się lękasz? Zapytał Dick. Wiktorja nie zniży się bez twego pozwolenia, a gdyby i opadła na ziemię?

— Gdyby opadła! patrzaj Dicku!

Minęli skraj lasu i nagle ujrzeli ze trzydziestu jeźdźców w szerokich szarawarach i fałdzistych burnusach; byli uzbrojeni jedni w lance, drudzy w długie strzelby i biegli na rączych koniach dobrym kłusem w kierunku Wiktorji, która nie bardzo szybko leciała w powietrzu.

Na widok podróżnych Arabowie wydali dzikie okrzyki, wytrząsając orężem; na ich śniadych twarzach, z rzadką nastrzępioną brodą, czytałeś gniew i groźbę; pędzili szybko po pochyłej płaszczyźnie zniżającej się ku Senegalowi.

— To oni! rzekł doktor; okrutne Talibasy! dzikie marabuty Al-Hadżi! Wolałbym być w środku lasu, miedzy gromadą zwierząt drapieżnych, niż wpaść w ręce tych rozbójników.

— Nie mają miny przyjacielskiej! rzekł Kennedy; a krzepkie i rosłe chłopy!

— Szczęściem, zwierzęta te nie latają po powietrzu, odpowiedział Joe; zawsze to coś znaczy.

— Patrzcie, rzekł Fergusson, te wioski w gruzach, te chaty zgorzałe — to ich dzieło; te niegdyś uprawne pola, zamienili w pustynię zniszczoną i niepłodną.

— Bądź co bądź, nie zdołają nas dosięgnąć, odparł Kennedy; a jeśli przelecim za rzekę, wszelkie niebezpieczeństwo minie.

— Niewątpliwie, Dicku; ale przedewszystkiem nie trzeba spadać na ziemię, odpowiedział doktor spoglądając na barometr.

— W każdym razie, odrzekł Kennedy, nie zaszkodzi mieć broń w pogotowiu.

— W istocie nie zaszkodzi, panie Dicku; dobrze się stało żeśmy jej nie zrzucili w drodze.

— Gdzie mój karabinek! zawołał myśliwy; nie myślę się z nim rozstawać.

I Kennedy nabił go starannie, a miał jeszcze dostateczny zapas kul i prochu.

— Jak wysoko jesteśmy od ziemi? zapytał doktora.

— Blisko siedmset pięćdziesiąt stóp; ale nie możem już szukać prądów przyjaznych wznosząc się lub spuszczając; jesteśmy na łasce balonu.

— Rzecz przykra, mówił Kennedy, wiatr nie osobliwszy; gdyby nas porwała nawałnica jak w dniach poprzednich, oddawna stracilibyśmy z oczów tych okropnych rozbójników.

— Hultaje te bez ceremonji i wielkiego zachodu pędzą za nami dobrym kłusem, jakby na przejażdżce.

— Gdyby byli na strzał z karabinka, miałbym satysfakcję zrzucać jednego po drugim z konia.

— Zapewne! odpowiedział Fergusson; a myślisz że w takim razie oni nie trafiliby w Wiktorję ze swych długich rusznic? możesz sobie wyobrazić nasze położenie, jeśliby ją poszarpali kulami.

Talibasi ścigali cały poranek. Około jedenastej przed południem podróżni zaledwie przebyli piętnaście mil w kierunku zachodnim.

Doktor śledził każdą chmurkę na widnokręgu, ciągle obawiając się zmiany w powietrzu. Gdyby wiatr zawrócił ich ku Nigrowi, okropność pomyśleć coby się z niemi stało! A przytem zauważył, że balon widocznie zniżał lot, i od wyjazdu z noclegu stracił ze trzysta stóp; ze zwyczajną szybkością należało mu jeszcze lecieć najmniej trzy godzin.

W tej chwili uwagę jego zwróciły nowe okrzyki; Talibasi wspięli koni i pędzili czwałem.

Doktor spojrzał na barometr i zrozumiał przyczynę okrzyków.

— Spadamy, rzekł Kennedy.

— A tak, odpowiedział Fergusson.

— Do diaska! pomyślał Joe.

W kwadrans potem łódka była ledwie sto pięćdziesiąt stóp od ziemi, ale zadął wiatr nieco silniejszy.

Talibasi zatrzymali konie i wystrzelili ze wszystkich rusznic.

— Za daleko, niedołęgi! zawołał Joe; zdaje mi się że należy trzymać tych hultajów w przyzwoitej odległości.

Cinq Semaines en ballon 074

I zmierzywszy w najbliższego z jeźdźców, wystrzelił; Talibas powalił się na ziemię; inni się zatrzymali, a tymczasem Wiktorja oddaliła się znacznie.

— Roztropni, rzekł Kennedy.

— Bo są pewni że nas zdybają, odpowiedział doktor, i doprawdy nie omylą się jeśli ciągle będziem opadać! Musimy wznieść się koniecznie!

— Co zrzucić? zapytał Joe.

— Resztę zapasów pemikanu! zawsze to ze trzydzieści funtów.

— Wyrzuciłem, proszę pana! rzekł Joe spełniając rozkaz doktora.

Łódka, która już dotykała ziemi, znowu podniosła się wśród krzyków Talibasów; ale w pół godziny później Wiktorja znowu szybko opadać zaczęła, gdyż gaz ulatywał przez pory balonu.

Wkrótce łódka dotykała prawie ziemi, murzyni Al-Hadżi rzucili się ku niej, ale jak się zdarza w okolicznościach podobnych, Wiktorja zaledwie dotknęła ziemi, podskoczyła znowu w powietrze, by z kolei upaść dalej o wiorst parę.

— Nie wymkniemy się! krzyknął z wściekłością Kennedy.

— Wyrzuć zapasy wódki, Joe, zawołał doktor, wyrzuć narzędzia, wszystko cokolwiek ma jaką wagę, nawet ostatnią kotwicę!

Joe oderwał barometry, termometry, ale wszystko to nie wiele znaczyło i balon podniósłszy się na chwilę, znowu zniżył się ku ziemi. Talibasi pędzili za nim zapalczywie i byli już tylko dwieście kroków odlegli.

— Wyrzuć dwie fuzje! zawołał doktor.

— Nie wprzód jednak aż je wystrzelam, odpowiedział myśliwy.

I cztery strzały jeden po drugim padły w gromadę jeźdźców; czterech Talibasów zwaliło się wśród wściekłych okrzyków tłuszczy.

Wiktorja znowu podniosła się nieco, robiąc olbrzymie skoki, niby ogromna piłka elastyczna odbijana od ziemi. Dziwny widok sprawiali ci nieszczęśliwi uciekający zamaszystym krokiem i na wzór Anteusza, odzyskujący nowe siły gdy dotknęli ziemi. Ale położenie takie nie mogło trwać długo. Było południe, Wiktorja wyczerpana, wypróżniała się, przedłużała, a jej powłoka fałdzista skrzypiała trąc o siebie zwoje kitajki.

— Niebo nas opuszcza, rzekł Kennedy, musimy upaść!

Joe nie odpowiedział, tylko spojrzał na swego pana.

— Nie spadniemy! odparł Fergusson, możem jeszcze zrzucić sto pięćdziesiąt funtów.

— Co znowu! zapytał Kennedy myśląc że doktor zwarjował.

— Łódka! odparł Fergusson. Uczepimy się sznurów; tym sposobem dostać się możem do rzeki: Żywo! Żywo!

I trzej ci zuchwali ludzie nie wahali się sprobować ostatniego środka ocalenia; zawiesili się u sznurów, a Joe jedną ręką przeciął liny łódki, w chwili gdy balon miał spaść na zawsze.

— Brawo! brawo! zawołał, podczas gdy oswobodzona Wiktorja uniosła się trzysta stóp w powietrze.

Talibasi popędzali koni, ale Wiktorja napotkawszy wiatr silniejszy, uprzedziła ich znacznie i uleciała ku wzgórzom, które zasłaniały widnokrąg zachodni. Okoliczność ta sprzyjała bardzo podróżnym, gdy mogli przelecieć ponad pagórkiem, gdy horda z Al-Hadżi zmuszoną była zawrócić na północ, by okrąży tą ostatnią przeszkodę.

Trzej przyjaciele uczepieni u sznurów zawiązali je pod sobą tak, iż siedzieli w rodzaju siatkowego worka.

Nagle przebywszy wzgórze, doktor zawołał:

— Przyjaciele! rzeka! rzeka! Senegal!

W istocie o dwie mile przed niemi szeroka rzeka toczyła nurty wspienione; przeciwny brzeg niski i żyzny, zdawał się schronieniem bezpiecznem i przyjaznem miejscem do zstąpienia na ląd.

— Jeszcze kwandrans czasu, rzekł Fergusson, a ocalemy!

Ale miało stać się inaczej; wypróżniony balon zwolna spadał na ziemię prawie nagą, kamienistą i spuszczającą się ku rzece; gdzieniegdzie tylko widać było krzaki i gęste zielsko wyschłe na skwarze słonecznym.

Wiktorja kilkakrotnie dotykała ziemi i podnosiła się, ale jej podskoki stawały się słabsze i mniejsze aż nareszcie uczepiła się u gałęzi baobabu, jedynego drzewa pośród tej pustej krainy.

— Wszystko się skończyło, rzekł myśliwy.

— I o sto kroków od rzeki! dodał Joe.

Trzej nieszczęśliwi wysiedli na ziemię i doktor pociągnął towarzyszów ku Senegalowi.

Wtem miejscu rzeka huczała rozgłośnie i przybywszy do brzegów Fergusson poznał katarakty Guina! Żadnej łodzi przy brzegu, żadnej żywej istoty!

Na szerokości dwóch tysięcy stóp Senegal z niezmiernym łoskotem spadał z wysokości stóp stu pięćdziesięciu, tocząc bałwany ze wschodu na zachód, a szereg skał tamujących jego bieg rozciągał się z północy na południe. Pośrodku rzeki sterczały opoki dziwnych kształtów, niby olbrzymie przedpotopowe zwierzęta wśród wód skamieniałe.

Oczywiste było niepodobieństwo przebycia tej przepaści i Kennedy machnął ręką z rozpaczą.

Ale doktor Fergusson zawołał tonem zuchwałej energji pełnym:

— Towarzysze, jeszcze nie wszystko skończone!

— Wiedziałem o tem! odpowiedział Joe, niezachwianie ufający swemu panu.

Na widok wyschłych ziół doktor powziął myśl dziwnie śmiałą, a która jedynie ocalić mogła. Pośpiesznie sprowadził towarzyszów do balonu i mówił:

— Mamy jeszcze z godzinę czasu bezpieczeństwa od tych bandytów; nie traćmy go przyjaciele; zbierzcie jak najwięcej suchego zielska, gdyż go potrzebuję najmniej sto funtów.

— Na co? zapytał Kennedy.

— Nie mam już gazu; otóż, przebędziem rzekę z pomocą rozgrzanego powietrza!

— A, mój dzielny Samuelu! zawołał Kennedy, prawdziwie jesteś wielkim człowiekiem!

Joe i Kennedy zabrali się do roboty i wkrótce zgromadzili stóg ogromny pod baobabem.

Tymczasem doktor rozszerzył otwór balonu przecinając jego część spodnią, i naprzód wypuścił klapą resztki wodorodu; następnie wpakował pewną ilość suchej trawy pod powłokę i zapalił.

Nie wiele trzeba czasu do wydęcia balonu gorącem powietrzem; ciepło stu ośmdziesięciu stopni rozrzedzając zmniejsza o połowę ciężar powietrza. Wiktorja też wkrótce zaczęła się zaokrąglać; suchych ziół było podostatkiem, a ogień podtrzymywany starannie wyprężał coraz bardziej ściany balonu.

Była wówczas blisko pierwsza po południu.

W tej chwili, w odległości czterech wiorst na północy ukazała się zgraja Talibasów; zdaleka dochodził odgłos ich krzyków i tentent rozpuszczonych czwałem rumaków.

— Będą tu za dwadzieścia minut, rzekł Kennedy.

— Dawaj trawy Joe! za dziesięć minut ulecim w powietrze.

— Jest trawa, proszę pana.

Wiktorja wypełniła się prawie w dwóch trzecich częściach.

— Przyjaciele! uczepmy się raz jeszcze sznurów.

— Jesteśmy gotowi, odpowiedział myśliwy.

Po dziesięciu minutach targnięcia balonu wskazywały, że może się wznieść wysoko. Talibasi zbliżyli się już o pięćset kroków.

— Trzymajcie się dobrze, zawołał Fergusson.

— Niech pan będzie spokojny, trzymamy się doskonale.

I doktor nogą posunął w ognisko nowa ilość suchej trawy.

Balon zupełnie rozszerzony od gorąca uleciał trąc o gałęzie baobabu.

— W drogę! zawołał Joe.

Wystrzał z rusznic odpowiedział na jego wołanie; jedna kula drasnęła mu ramię, ale Kennedy, pochyliwszy się nieco wypalił jedną ręką z karabinka i powalił nieprzyjaciela na ziemię.

Cinq Semaines en ballon 075

Wściekłe krzyki rozległy się na widok ulatującego balonu, który wzniósł się w górę blisko stóp ośmset i pędził party gwałtownym wiatrem, kołysząc się niebezpiecznie gdy nieustraszony doktor i jego towarzysze spokojnie patrzyli w otchłań katarakty otwartą pod ich stopami.

W dziesięć minut potem nie wyrzekłszy ani słowa zwolna zbliżali się ku drugiemu brzegowi rzeki.

Tam zdumieni, zachwyceni i przerażeni stali kilkunastu ludzi w mundurach francuzkich. Łatwo wyobrazić sobie ich zdziwienie na widok balonu wznoszącego się z prawego brzegu rzeki, to też gotowi byli przypuszczać, że to jakie zjawisko niebieskie. Ale ich dowódca porucznik marynarki, i jego kolega podporucznik okrętu wiedzieli z dzienników europejskich o śmiałej wyprawie doktora Fergusson i zaraz zdali sobie sprawę z wypadku.

Cinq Semaines en ballon 076

Balon wypróżniając się z wolna zapadał z nieustraszonemi podróżnikami uczepionemi u sznurów; zdawało się nawet, że nie dostaną się do drugiego brzegu; to też Francuzi skoczyli w łodzie i przyjęli w swe objęcia trzech Anglików w chwili, gdy Wiktorja spadła o trzy sążnie od lewego brzegu Senegalu.

— Doktor Fergusson! zawołał porucznik.

— On sam, odpowiedział spokojnie doktor, i jego dwaj przyjaciele.

Francuzi zabrali podróżnych na ląd, a tymczasem balon porwany szybkim prądem rzeki pędził jak kula ogromna aż zatonął w katarakcie Guiny.

— Biedna Wiktorja! westchnął Joe.

Doktorowi zabłysła łza w oku; wyciągnął ręce, a dwaj towarzysze głęboko wzruszeni padli w jego objęcia.



ROZDZIAŁ XLIV.


Wyprawa, którą podróżni zastali nad brzegiem rzeki, wysłana była przez gubernatora Senegalu. Składała się z dwóch oficerów, pp. Dufraisse porucznika piechoty morskiej i Radamel podporucznika okrętu, oraz z sierżanta i siedmiu żołnierzy. Od dwóch dni zajmowali się obraniem dogodnego miejsca na stację wojskową w Guinie, gdy niespodzianie byli świadkami przyjazdu doktora Fergusson.

Cinq Semaines en ballon 077

Łatwo sobie wyobrazić, z jaka radością, uściskami i powinszowaniami przyjęli trzech podróżników. Francuzi widząc na własne oczy spełnienie zuchwałego przedsięwzięcia, stali się naturalnemi świadkami Samuela Fergusson.

To też doktor bezzwłocznie poprosił, by urzędownie stwierdzili jego przybycie do katarakt Guiny.

— Nie odmówisz mi pan podpisania protokułu? zapytał porucznika Dufraisse.

— Jestem na pańskie rozkazy, odpowiedział zagadniony.

Zaprowadzono Anglików do tymczasowego posterunku nad brzegiem rzeki, gdzie były wszelkie zapasy żywności. Tam też ułożono następujący protokół, który obecnie znajduje się w archiwach Towarzystwa jeograficznego londyńskiego:


„My niżej podpisani zaświadczamy, że dnia dzisiejszego widzieliśmy, jak zawieszeni u sznurów balonu przybyli doktor Samuel Fergusson i jego dwaj towarzysze Ryszard Kennedy[18] i Józef Wilson, który to balon spadł o kilka kroków od nas w koryto rzeki Senegalu i porwany prądem zatonął w kataraktach Guiny. W dowód czego podpisaliśmy niniejszy protokół, wraz z wyżej wzmiankowanemi, aby miał prawem wymaganą ważność.

Dań przy kataraktach Guiny d. 24 maja 1862 r.

Samuel Fergusson, Ryszard Kennedy, Józef Wilson;

Dufraisse porucznik piechoty morskiej, Radamel podporucznik okrętu, Dufays sierżant,

Flippson, Mayor, Pelissier, Lerois, Rascognet, Guilloat, Lebel, żołnierze.“


Tu kończy się zdumiewająca podróż doktora Fergusson i jego dzielnych towarzyszów, stwierdzona niezaprzeczonemi świadectwy. Szczęśliwi podróżni byli teraz z przyjaciołmi, pośród pokoleń gościnniejszych, zostających w częstych stosunkach z osadami francuzkiemi.

W sobotę d. 24 maja odjechali do Senegalu, a 27 tegoż miesiąca przybyli do stacji Medine, nieco na północ od rzeki leżącej.

Tu przyjęli ich z otwartemi rękoma oficerowie francuzcy i podejmowali jak najgościnniej. Doktor i jego towarzysze niebawem wsiedli na parowiec Basilic, który ich powiózł do ujścia Senegalu.

We dwa tygodnie potem, d. 10 czerwca, zawinęli do Saint-Louis, gdzie gubernator podejmował ich wspaniale i gdzie zupełnie wypoczęli po trudach i wzruszeniach podróży. Zresztą Joe mówił każdemu kto go chciał słuchać:

„Z tem wszystkiem podróż nasza była wcale mizerna, i radzę tym co są chciwi wzruszeń, aby podobnej nie przedsiębrali; naprzykrzy się djabelnie, i gdyby nie przygody pustyni, jeziora Czad i Senegalu, dalibóg umarlibyśmy z nudów!“

Podróżnicy wsiedli na fregatę angielską i d. 25 czerwca przybyli do Portsmouth, a nazajutrz do Londynu.

Nie będziemy opisywali jakiego doznali przyjęcia w Królewskiem Towarzystwie Jeograficznem, ani jakich owacji byli przedmiotem; Kennedy zabrawszy sławny karabinek, niebawem odjechał Edymburga, tak mu pilno było uspokoić starą gospodynię.

Doktor Fergusson i wierny Joe pozostali takiemi jak byli zawsze, tylko mimo ich wiedzy zawiązała się między niemi najserdeczniejsza przyjaźń. Nie było już pana i sługi, tylko dwaj przyjaciele, chociaż rzecz dziwna, Joe nie przestał być pełnym czci i uszanowania dla dawnego pana, a Fergusson obchodzi się z uprzejmą poufałością względem dawnego sługi.

Dzienniki europejskie szeroko rozpisywały się o zuchwałych podróżnikach, a Daily Telegraph odbił trzysta siedmdziesiąt siedm tysięcy egzemplarzy w dniu, w którym ogłosił wyciąg z tej podróży.

Doktor Samuel Fergusson zdał sprawę na posiedzeniu publicznem Królewskiego Towarzystwa Jeograficznego i otrzymał dla siebie i dwóch towarzyszów medal złoty, jako nagrodę za najznakomitszą podróż odkryciową w r. 1862.

Cinq Semaines en ballon 078

Jakoż podróż doktora Fergusson stwierdziła naprzód w sposób najdokładniejszy fakta i zarysy jeograficzne podróżników: Bartha, Speka, Burtona i innych, a nadto, dzięki ostatnim wyprawom w roku bieżącym przedsięwziętym przez pp. Speke i Grant, którzy udali się do środkowej Afryki na poszukiwanie źródeł Nilu, przekonaliśmy się dowodnie, jak się to pokazuje z listów tych znakomitych podróżników przed kilką tygodniami ogłoszonych w dziennikach, że najzupełniejszą wiarę przywiązywać należy do własnych odkryć doktora Fergusson, dokonanych na niezmiernej przestrzeni między czternastym i trzydziestym trzecim stopniem długości.


Koniec.





Przypisy

  1. Mennica w Londynie.
  2. 100,000 złotych.
  3. Przezwisko Edymburga, Auld Reekie.
  4. Szpital warjatów w Londynie.
  5. Blisko 62 mile polskie.
  6. Przeszło 214 mil pols.
  7. Według południka angielskiego, przechodzącego przez obserwaturjum Greenwich.
  8. Już po wyjeździe doktora Fergusson dowiedziano się, że p. Heuglin obrał inną drogę niż tę, którą wskazano jego wyprawie, nad którą dowództwo oddano p. Munzinger.
  9. Przedmieście południowe w Londynie.
  10. Rozmiar ten nie ma nic nadzwyczajnego; w roku 1784 p. Montgolfier zbudował w Lyonie aerostat o sile 340,000 stóp sześciennych, mógł więc unieść ciężar 20 beczek, czyli 20,000 kilogramów.
  11. Około 1000 mil polskich.
  12. Przeszło 70 mil pols. Doktór liczy zawsze na mile jeograficzne, których 1 stopień ma 60.
  13. Tak murzyni nazywają grad.
  14. Nyanza znaczy jezioro.
  15. Jeden uczony byzantyjski widział w Nilu (Neilos) nazwę arytmetyczną. N znaczyło 50, E 5, I 10, L 30, O 70, S 200, co stanowi liczbę dni w roku.
  16. Mery.
  17. Już po odjeździe doktora, p. Munzinger nowy dowódca wyprawy lipskiej, przesłał do Europy listy z El Obeid, na nieszczęście nie zostawiające wątpliwości o śmierci Vogla.
  18. Dick zdrobniałość imienia Ryszard.
Advertisement