Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XXV Podróż powietrzna po Afryce
Rozdział XXVI.
Juliusz Verne
Rozdział XXVII
Uwaga! Tekst wydano w 1863 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


ROZDZIAŁ XXVI.


Podczas dnia poprzedzającego Wiktorja przebyła zaledwie mil dziesięć, i żeby ją utrzymać w pewnej odległości od ziemi, zużyto sto sześćdziesiąt dwie stóp sześciennych gazu.

W sobotę rano doktor dal znak do odjazdu.

— Piecyk może palić się jeszcze tylko sześć godzin; jeżeli w tym przeciągu czasu nie znajdziem ani studni, ani źródła, Bogu tylko wiadomo co się z nami stanie.

— Mało dziś wiatru, proszę pana! — rzekł Joe, — ale może się zerwie, — dodał widząc wyraźny smutek Fergussona.

Próżna nadzieja! W powietrzu była straszna cisza, jedna z tych cisz, które na morzach zwrotnikowych przykuwają okręty do jednego miejsca. Skwar stawał się nieznośnym, a termometr w cieniu pod namiotem wskazywał sto trzynaście stopni.

Joe i Kennedy wyciągnięci obok siebie, szukali w otrętwieniu, jeśli nie we śnie, zapomnienia o strasznem położeniu; bolesny sprawiała widok ta przymuszona bezczynność. Najbardziej godzien litości człowiek, który nie może pracą lub materjalnem zajęciem wydrzeć się myślom gnębiącym; w położeniu w jakiem znajdowali się podróżni, niepodobna było nic przedsiębrać, niczego próbować i należało bez nadziei ulgi znosić los okropny.

Męki pragnienia okrutnie czuć się dawały; wódka zamiast zaspokajać gwałtowną potrzebę, owszem ja wzmagała, usprawiedliwiając daną jej przez krajowców Afryki nazwę: tygrysiego mleka. Pozostały ledwie dwie kwarty rozgrzanego płynu; każdy chciwie potykał oczyma te kilka kropel szacownych, ale żaden nie śmiał zwilżyć niemi ust. Dwie kwarty wody pośród pustyni!

Wówczas doktor Fergusson pogrążony w dumaniach, zapytywał siebie czy postąpił roztropnie. Azali nie byłoby lepszem zachować wodę, którą napróżno rozłożył by utrzymać się w górze. Niewątpliwie zrobił trochę drogi, ale czy bardzo posunął się naprzód? Choćby pozostał ze sześćdziesiąt mil w tyle pod tą szerokością, cóż to znaczy, kiedy nie ma wody w tych stronach? Choćby wiatr zerwał się nakoniec, dąłby może silniej jak tutaj! Ale nadzieja parła go naprzód! A jednak te dwa garnce wody daremnie zużyte, wystarczyłyby na dziewięć dni pobytu w pustyni! A w przeciągu tych dni dziewięciu jakie mogły zajść zmiany! Być może także, należało zachować te wodę, a wznieść się zrzucając balast, choćby stracić gaz gdyby przyszło potem spuścić się na ziemię! Ale gaz balonu — to jego krew, jego życie!

Tysiące myśli podobnych snuły się po jego głowie, którą ujął w obydwie ręce i przez kilka godzin nie podniósł wcale.

— Zróbmy ostatnie wysilenie, — rzekł do siebie około dziesiątej z rana, — szukajmy raz jeszcze czy nie znajdziem szybszego prądu powietrza; zaryzykujmy ostatnie zasoby.

I podczas gdy dwaj towarzysze drzemali, podniósł wysoko temperaturę wodorodu; balon wypełnił się rozszerzonym gazem i wzniósł pionowo ku słońcu. Daremnie doktor szukał wiatru od stu aż do pięciu tysięcy stóp odległości od ziemi; dziwną fatalnością nie zboczył ani odrobiny od punktu wzlotu, taka bezwzględna cisza panowała aż do ostatnich granic powietrza którem można oddychać.

Nakoniec wyczerpała się woda podsycająca płomień piecyka, który zagasł z braku gazu, stos Buntzena przestał działać i Wiktorja kurcząc się zwolna, spuściła się na piasek w tem samem miejscu, na którem poprzednio spoczywała łódka.

Było południe; obrachowanie wskazało 19° 35’ długości i 6° 51’ szerokości, blisko pięćset mil od jeziora Czad, a przeszło czterysta mil od brzegów zachodnich Afryki.

Dotknąwszy ziemi Dick i Joe ocknęli się z ciężkiego otrętwienia.

— Zatrzymujem się, rzekł Szkot.

— Musimy, odpowiedział poważnie Samuel.

Towarzysze zrozumieli. Poziom ziemi równał się wówczas poziomowi morza w skutku ciągłego zniżania się gruntu, balon też utrzymywał się nieruchomy w doskonałej równowadze.

Ciężar podróżnych zastąpiono odpowiednia ilością piasku i zeszli na ziemię. Każdy zatopił się w swych myślach i przez kilka godzin nie wyrzekli ani słowa. Joe przygotował wieczerzę z sucharów i pemikanu, której podróżni prawie nie tknęli; łyk gorącej wody uzupełnił tę smutna ucztę.

Podczas nocy nikt nie czuwał, ale też i nikt nie spał; gorąco było nieznośne. Nazajutrz pozostało jeszcze pół kwarty wody; doktor schował ją starannie i postanowiono nie ruszać jej, chyba w ostateczności.

— Duszę się, — zawołał wkrótce Joe, — spieka jest okropna! Zresztą nie dziwi mię to wcale, — dodał spojrzawszy na termometr, — jest sto czterdzieści stopni!

— Piasek pali stopy jakby z rozpalonego pieca wychodził. I ani jednej chmurki na tem rozpalonem niebie! Oszaleję doprawdy!

— Nie rozpaczajmy, — odpowiedział doktor; — po strasznych upałach pod tą szerokością nieuchronnie nastają nawałnice, a przybywają z szybkością błyskawicy; chociaż niebo jest przerażająco pogodne, w przeciągu godziny mogą wielkie zmiany nastąpić.

— Ależ przecie, — odparł Kennedy, — cośby je wskazywało!

— W istocie, — rzekł doktor, — zdaje mi się, że barometr cokolwiek się zniża.

— Daj Boże, Samuelu! bośmy przykuci do tej ziemi, jak ptak z potrzaskanemi skrzydłami.

— Z tą wszakże różnicą kochany Dicku, że nasze skrzydła są nietknięte i spodziewamy się ich użyć jeszcze.

— Ach! wiatru! wiatru! — zawołał Joe. Gdyby jako dostać się do rzeczułki, do strumyka, a nic nam nie zabraknie; żywności mamy dosyć, przy wodzie możem miesiąc przeczekać! Ale pragnienie jest rzecz okropna!

Pragnienie i nieustanny widok pustyni dręczyły umysł i ciało; żadnego wzgórza, żadnego kamyka, na którymby wzrok mógł spocząć. Jednostajna płaszczyzna rozdzierała serce, nabawiając słabości zwanej chorobą pustyni. Martwy błękit niebios i niezmierzona żółtość piasku, przerażały okropnie. W tej zapalnej atmosferze spieka zdawała się drgać jak nad płonącem ogniskiem; umysł z rozpaczą poglądał na tę niezmierną ciszę i nie widział jakim sposobem taki stan rzeczy ustać może, gdyż niezmierzoność przestrzeni jest rodzajem wieczności.

Nieszczęśliwi też, pozbawieni wody w tej spalonej temperaturze, uczuwali już symptomata obłędu umysłowego; oczy ich rozszerzyły się nad miarę, spojrzenia stały się niepewne, obłąkane.

Gdy noc zapadła, doktor postanowił szybką przechadzką oddziałać przeciw tak niepokojącemu usposobieniu, i kilka godzin biedz po tej płaszczyźnie piasczystej, choćby tylko dla użycia ruchu.

— Pójdźcie, — rzekł do towarzyszy, — to posłuży naszemu zdrowiu.

— Niepodobna, — odpowiedział Kennedy, — nie stąpię ani kroku.

— Wolę spać, rzekł Joe.

— Ależ sen i spoczynek mogą być zgubne, przyjaciele; walczcie z tą otrętwiałością. No, chodźcie!

Cinq Semaines en ballon 049

Wzywania były daremne, ruszył sam w drogę w noc cudnie gwiaździstą. Pierwsze kroki stawiał z przykrością, jak człowiek osłabiony i odzwyczajony od chodzenia; wkrótce jednak poznał, że ruch ten może być zbawiennym. Posunął się kilka wiorst na zachód i umysł jego czuł się rzeźwiejszym, gdy nagle zawróciło mu się w głowie; zdawało mu się że spada w przepaść, kolana ugięły się pod ciężarem ciała, tak go przeraziła ta niezmierna przestrzeń: uczuł że jest punkcikiem matematycznym, środkiem nieskończonego okręgu, niczem! Wiktorja zupełnie znikła w cieniu. Doktor, ów zimny, zuchwały podróżnik, doświadczał nieprzezwyciężonego przestrachu! Pragnął wrócić się — daremnie; wołał: nawet echo mu nie odpowiedziało i głos jego padał w przestrzeń, jak kamień w przepaść bezdenną.... Omdlały padł na ziemię, sam wśród wielkiego milczenia pustyni.

Cinq Semaines en ballon 050

O północy odzyskał przytomność w objęciach wiernego Joe, który zaniepokojony długą nieobecności swego pana, pobiegł śladem świeżo wyciśniętym na piasku i znalazł go leżącego bez zmysłów.

— Co ci się stało, drogi panie? zapytał.

— Nic, nic, mój kochany Joe; napadła mię chwila słabości.

— W istocie nic? ale niech się pan podniesie i wesprze na mojem ramieniu; wracajmy do Wiktorji.

Doktor trzymając się za szyję Joego, powrócił do balonu.

— Bardzo nieroztropnie pan postąpił, nie trzeba się tak narażać. Mogliby pana okraść w drodze, — dodał śmiejąc się wesoło. No, ale mówmy serjo.

— Słucham cię, mów!

— Trzeba koniecznie coś przedsięwziąć. Takie położenie najdłużej kilka dni przeciągnąć się może, a jeśli wiatru nie będzie, zginiemy.

Doktor nie odpowiedział.

— Otóż, trzeba żeby jeden z nas poświęcił się dla wspólnego dobra, i naturalnie że ja!

— Co mówisz? jaki masz projekt?

— Bardzo prosty: wezmę żywność i będę szedł ciągle przed siebie dopóki gdzieś nie zajdę, co nareszcie musi nastąpić. Tymczasem jeśli niebo ześle panom wiatr przyjazny, nie czekając mię odjeżdżajcie. Ja zaś jeśli dostanę się do jakiej wioski, z pomocą kilku słów arabskich które mi pan napiszesz, wydobędę się jakoś z kłopotu, i albo przyprowadzę wam pomoc albo zostawię tam moją skórę! Co pan powie na ten zamiar?!

— Jest niedorzeczny, chociaż godny twego zacnego serca mój Joe; niepodobna mój drogi, nie możesz nas opuszczać.

— Ależ na koniec, trzeba coś probować; to nic wam nie zaszkodzi, bo powtarzam, niepotrzebujecie panowie czekać, a od biedy, może mi się powieść!

— Nie Joe! nie! nierozłączymy się nigdy! Tak chcą mieć nasze losy i prawdopodobnie nie będzie inaczej. Czekajmy cierpliwie.

— Zgoda, ale uprzedzam pana, że tylko jeden dzień będę czekał, nie więcej; dziś mamy niedzielę albo raczej poniedziałek, bo już jest pierwsza rano; jeżeli we wtorek nie pojedziem, sprobuję szczęścia; to rzecz nieodwołalnie postanowiona.

Doktor nie odpowiedział. Wkrótce przybyli do łódki i usiedli obok Kennedego, który leżał pogrążony w głębokiem milczeniu wcale jednak do snu nie podobnem.

Advertisement