←Rozdział XX | Podróż powietrzna po Afryce Rozdział XXI Juliusz Verne |
Rozdział XXII→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1863 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Nastała noc nadzwyczajnie ciemna. Doktór nie mógł widzieć w jakim znajduje się kraju, zaczepiwszy kotwice u bardzo wysokiego drzewa które ledwie dostrzegał w cieniu.
Według zwyczaju czuwał pierwsza część nocy, a o północy zastąpił go Kennedy.
— Mój Dicku, czuwaj bardzo starannie.
— Alboż co zaszło?
— Dotychczas nic; zdaje mi się jednak, żem słyszał jakiś głuchy szmer pod balonem; nie wiedząc dokąd nas wiatry uniosły, sądzę że zbytek roztropności nie zawadzi.
— Możeś słyszał krzyki zwierząt drapieżnych?
— Nie! myślę że to coś innego; w każdym razie, jeśli co zajdzie, obudź mię natychmiast.
— Dobrze.
Wytężywszy słuch po raz ostatni, gdy nic nie usłyszał, doktór okrył się kołdrą i natychmiast zasnął.
Gęste chmury okryły niebiosa, ale najzupełniejsza cisza panowała w powietrzu, Wiktorja utrzymywana na jednej kotwicy, nie poruszała się wcale.
Kennedy oparł się łokciem na krawędzi łódki i czuwał nad piecykiem rozpalonym, patrząc na tę niemą ciszę; zatopił wzrok w widnokrąg i jak się zdarza umysłom niespokojnym lub uprzedzonym, zdawało mu się, że niekiedy widzi jakieś błędne światełka.
Na chwilę nawet był pewny, że u paręset kroków odległości dostrzegł migotające światło, które jednak znikło natychmiast.
Prawdopodobnie było to jedno z tych złudzeń optycznych, którym ulega wzrok zatopiony w głębokich ciemnościach.
Kennedy uspokoił się i znowu pogrążył w dumaniach, gdy nagle ostry świst rozległ się w powietrzu.
Byłże to krzyk zwierzęcia, nocnego ptaka, czy też wychodził z ust ludzkich?
Kennedy pojmując całą ważność położenia, już chciał rozbudzić towarzyszów, pomyślał jednak że w każdym razie ludzie czy zwierzęta byli daleko, więc tylko opatrzył broń i wziąwszy nocną lunetę, znowu zatopił wzrok w przestrzeni.
Wkrótce ujrzał pod sobą jakieś niewyraźne postacie przybliżające się ku drzewu; bladawy promyk księżyca, który znienacka przedarł się przez chmury, oświecił grupę indywiduów posuwających się w cieniu.
Przypomniał sobie przygodę z magotami i położył rękę na ramieniu doktora.
Samuel Fergusson zbudził się natychmiast.
— Mówmy cicho, rzekł Kennedy.
— Zaszło co takiego?
— Tak; obudźmy Joego.
Skoro Joe wstał, myśliwy opowiedział co widział.
— Jeszcze te małpy przeklęte? rzekł Joe.
— Być może; ale trzeba się mieć na ostrożności.
— Joe i ja, — rzekł Kennedy, — spuścimy się po drabince na drzewo.
— A tymczasem, — dodał doktór, — urządzę się tak, byśmy mogli bezwłocznie i szybko odlecić.
— Zgoda.
— Zchodźmy, rzekł Joe.
— Nie strzelajcie, chyba w ostatniej potrzebie, — napomniał doktór; byłoby nieużytecznem odsłaniać nasz pobyt w tych okolicach.
Dick i Joe skinęli głową na znak że się zgadzają, bez szmeru spuścili się na drzewo i zajęli stanowisko na grubej odnodze, u której zaczepiła się kotwica.
Kilka minut słuchali milczący i nieruchomi wśród gęstych liści; nakoniec doszło ich uszu pewne tarcie kory i Joe chwycił za rękę Szkota.
— Czy pan słyszy?
— Słyszę, coś się zbliża.
— Może waż? Ten świst który pan słyszał...
— Nie! miał coś ludzkiego.
— Wolę dzikich ludzi, — rzekł Joe, — niż te obmierzłe gady.
— Szmer się powiększa, — dodał po chwili Kennedy.
— Tak jest! widocznie pną się na drzewo.
— Czuwaj z tej strony, a ja podejmuję się z drugiej.
— Zgoda.
Siedzieli u wierzchołka głównej gałęzi olbrzymiego drzewa zwanego baobabem; gąszcz liści pomnażał ciemności, a jednak Joe nachyliwszy się do ucha Dicka i pokazując na dolną część drzewa, rzekł:
— Murzyni.
Kilka słów cichych doszły nawet do uszu dwóch podróżnych.
Joe ostrożnie zmierzył dubeltówkę.
— Poczekaj, rzekł Kennedy.
W istocie dzicy wleźli na baobab i wijąc się po gałęziach jak węże, posuwali się w górę zwolna lecz z pewnością, zdradzając się wychodzącemi wyziewami ze swego ciała smarowanego cuchnącą tłustością.
Wkrótce Kennedy i Joe zobaczyli dwie głowy pod gałęzią na której siedzieli.
— Baczność, rzekł Kennedy, pal!
Dwa strzały rozległy się jak huk piorunu i ucichły zagłuszone krzykami boleści. W mgnieniu oka cała horda znikła.
Ale wśród wycia usłyszano głos dziwny, niespodziany, nieszczęśliwy! Głos ludzki wyraźnie przemówił te słowa po francuzku:
— Do mnie! na pomoc!
Kennedy i Joe zdumieni, szybko wrócili do łódki.
— Czyście słyszeli? zapytał doktór.
— Niewątpliwie! głos nadludzki: Do mnie! na pomoc!
— Jakiś Francuz w rękach tych barbarzyńców!
— Podróżny!
— Może missjonarz!
— Nieszczęsny! zawołał myśliwy, zamordują go, umęczą!
Doktór zabrał głos, daremnie usiłując ukryć swoje wzruszenie.
— Niepodobna wątpić; — rzekł, — nieszczęśliwy jakiś Francuz wpadł w ręce tych dzikich. Nie odjedziem ztąd nie zrobiwszy co można tylko by go ocalić; z naszych strzałów karabinowych poznał, że ma niespodzianą, opatrzną pomoc. Nie zawiedziem tej ostatniej nadziei. Czy takie jest wasze zdanie?
— Takie jest nasze zdanie, Samuelu! i gotowi jesteśmy być ci posłuszni.
— Ułóżmy się więc jak działać należy, i zaraz rano postaramy się go zabrać.
— Ale jak odpędzimy tych nędznych murzynów? zapytał Kennedy.
— Oczywistą jest dla mnie rzeczą,— odpowiedział Fergusson, — sadząc ze sposobu w jaki uciekli, że nie maja wyobrażenia o palnej broni; należy przeto korzystać z ich przestrachu, ale zarazem czekać do dnia nim działać poczniemy, i według położenia miejscowości ułożyć plan ocalenia.
— Biedny ten człowiek nie musi być daleko, — rzekł Joe, — bo....
— Do mnie! na pomoc! powtórzył głos słabszy.
— Barbarzyńcy! zawołał Joe cały drżący. Ale jeśli go zabiją tej nocy?
— Czy słyszysz Samuelu? dodał Kennedy chwytając rękę doktora; jeśli go zabiją tej nocy?
— To nie jest prawdopodobne, moi przyjaciele. Dzikie te ludy mordują jeńców w dzień biały; potrzebują słońca.
— A gdybym korzystając z nocy zsunął się do tego nieszczęśliwego? zapytał Szkot.
— Idę z panem! rzekł Joe.
— Poczekajcie przyjaciele! poczekajcie! Zamiar ten przynosi zaszczyt waszemu sercu i odwadze, ale narazicie nas wszystkich i bardziej zaszkodzicie temu którego chcemy ocalić.
— A dla czego? zapytał Kennedy. Dzicy są przerażeni, rozproszeni! Nie powrócą!
— Dicku, błagam cię, bądź mi posłuszny; czynię dla wspólnego dobra; jeśli przypadkiem schwytają cię, wszystko będzie stracone!
— Ależ ten nieszczęśliwy czeka, ma nadzieję! Nic mu nie odpowiada! nikt nie biegnie mu pomódz! Myśli może że go zmysły złudziły, że nic nie słyszał!.....
— Możemy go zapewnić, rzekł doktór Fergusson. I pochyliwszy się z łodzi, rękami przy ustach tworząc tubę. zawołał donośnie po francuzku:
— Ktokolwiek jesteś, ufaj! Trzech przyjaciół czuwa nad tobą!
Straszne wycie odpowiedziało na te słowa, zapewne głusząc słowa jeńca.
— Zarzynają go! zamordują! — zawołał Kennedy, nasze wdanie się przyspieszy tylko godzinę jego męczarni! trzeba działać!
— Ale jak, Dicku? Co zrobisz wśród tej ciemności?
— O, gdyby było widno! zawołał Joe.
— Więc cóż, gdyby było widno? zapytał doktór dziwnym tonem.
— Rzecz prosta, Samuelu, odpowiedział myśliwy; zszedłbym na ziemię i strzałem z karabinu rozproszyłbym tę hołotę.
— A ty Joe? zapytał Fergusson.
— Ja panie, postąpiłbym roztropniej, zawiadamiając więźnia by uciekł w umówionym kierunku.
— A jakże byś go zawiadomił?
— Z pomocą tej strzały schwytanej w locie; przywiązałbym do niej liścik, lub po prostu powiedziałbym doń głośno, bo ci murzyni nie rozumieją naszego języka.
— Plany wasze są niepraktyczne, przyjaciele. Przypuszczając nawet, że ten nieszczęśliwy zdołałby oszukać czujność swych katów, jeszcze największa trudność byłaby w ucieczce. Co do ciebie, kochany Dicku, twój projekt możeby się udał, przy śmiałości i korzystaniu z postrachu jaki rzuca nasza broń palna; ale gdyby się nie powiódł, byłbyś zgubiony i zamiast jednej mielibyśmy dwie osoby do ocalenia. Nie, przyjaciele! trzeba mieć za sobą wszystkie korzyści i działać inaczej.
— Ale natychmiast, odparł myśliwy.
— Może! odpowiedział Samuel naciskając na to słowo.
— Panie mój, zapytał Joe, czy możesz rozproszyć te ciemności?
— Kto wie, Joe?
— Ach, jeśli pan to zrobisz, nazwę cię pierwszym uczonym na świecie.
Doktór milczał czas pewien rozmywając. Dwaj jego towarzysze, pod wpływem nadzwyczajnego położenia patrzyli nań ze wzruszeniem. Wkrótce Fergusson zabrał głos i tak mówił:
— Plan mój jest następujący. Mamy dwieście funtów balastu, bo worki któreśmy zabrali są jeszcze nietknięte. Przypuszczam że więzień, człowiek widocznie wyczerpany w skutek cierpień, nie waży więcej jak jeden z nas; pozostanie wiec ze sześćdziesiąt funtów, które rzucimy by prędzej ulecić.
— A jakże będziesz manewrował? zapytał Kennedy.
— Posłuchaj: jeśli mi się uda dostać do więźnia i jeśli wrzucę ilość balastu równającą się jego ciężarowi, nic nie zmienię w równowadze balonu, ale wówczas, chcąc otrzymać wzlot szybszy by uniknąć napaści murzynów, muszę użyć środków energiczniejszych niż piecyk; otóż zrzucając w danej chwili pozostały balast, jestem pewny że szybko się wzniosę.
— To rzecz oczywista.
— Tak, ale jest jedna niedogodność: chcąc później spuścił się na ziemię, muszę stracić część gazu odpowiednią ciężarowi wyrzuconego balastu. Otóż gaz jest rzecz nader szacowna, ale straty tej nie godzi się żałować, gdy chodzi o ocalenie człowieka.
— Masz słuszność Samuelu, poświęcim wszystko byle go ocalić!
— Więc do roboty, połóżcie worki z balastem na krawędzi łódki w taki sposób by odrazu je wyrzucić.
— Ale ciemność?...
— Ukrywa nasze przygotowania i rozproszy się nie prędzej aż będą ukończone. Miejcie staranie by wszelka broń była pod ręką: może wypadnie strzelać; otóż z karabina mamy jeden strzał, z dwóch dubeltówek cztery, z dwóch rewolwerów dwanaście, razem siedmnaście strzałów, które możem wypalić w ciągu minuty. Zresztą obejdzie się może bez tego hałasu. Czy jesteście gotowi?
— Jesteśmy gotowi, odpowiedział Joe.
Broń była nabita, worki piasku leżały pod ręką.
— Dobrze, rzekł doktór. Miejcie na wszystko zwrócone oczy. Joe zrzuci balast a Dick porwie więźnia, ale nic nie czyńcie przed otrzymaniem moich rozkazów. Najprzód Joe pójdzie, odczepi kotwicę i prędko wróci do łódki.
Joe zsunął się po sznurze i po chwili ukazał się znowu. Oswobodzona Wiktorja pływała w powietrzu prawie nieruchoma.
Tymczasem doktór upewnił się, że ma dostateczna ilość gazu w skrzyni mieszaniny dla podniecenia w potrzebie ognia bez uciekania się pewien czas do stosu Buntzena; wyjął dwa druty przewodniki doskonale odosobnione, które służyły do rozkładu wody; następnie poszukawszy w worku podróżnym wydobył dwa kawałki węgla szpiczasto ociosane i zatknął je na końcu każdego druta.
Dwaj jego towarzysze patrzyli nic nie pojmując, ale milczeli; gdy doktór skończył swą pracę, stanął na środku łodzi, wziął w każdą rękę dwa węgle i zbliżył je do siebie szpiczastemi końcami.
Nagle buchnął mocny olśniewający blask miedzy dwoma końcami węgla; niezmierne strumienie elektrycznego światła literalnie rozpędziły ciemności nocy.
— Ach, panie mój! zawołał Joe.
— Milcz, rzekł doktór.