Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział 11 Pies Baskerville'ów • Rozdział 12. ŚMIERĆ NA MOCZARACH • Arthur Conan Doyle Rozdział 13
Rozdział 11 Pies Baskerville'ów
Rozdział 12. ŚMIERĆ NA MOCZARACH
Arthur Conan Doyle
Rozdział 13

ROZDZIAŁ 12
ŚMIERĆ NA MOCZARACH


Przez chwilę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie dowierzając własnym uszom. Nareszcie wróciła mi przytomność oraz głos, a ciężar odpowiedzialności spadł mi z serca. Tylko jeden człowiek na świecie miał taki zimny, przenikliwy, ironiczny głos.

- Holmes - krzyknąłem. - Holmes!

Houn-43

- Wyjdźże - odezwał się - proszę cię, ostrożnie z rewolwerem. Wyszedłem i spostrzegłem swego przyjaciela, siedzącego na kamieniu; na widok mojej zdumionej twarzy jego szare oczy zabłysły uciechą.

Schudł nieco, zmęczenie odbijało się w jego rysach, ale był bardzo ożywiony, cerę miał ogorzałą od słońca, zaczerwienioną od wiatru. Ubrany w garnitur szewiotowy i sukienną czapkę, wyglądał jak zwykły turysta, zwiedzający moczary. Dbały o czystość, jak kot o swoje futerko - co jest jednym z jego rysów charakterystycznych - postarał się, żeby mieć podbródek tak gładki, a bieliznę takiej niepokalanej czystości, jak gdyby wyszedł ze swej garderoby przy ulicy Baker.

- Nigdy jeszcze nie byłem równie ucieszony niczyim widokiem - rzekłem ściskając jego dłoń.

- Ani równie zdumiony, co?

- Tak... wyznaję.

- Mogę cię zapewnić, że moje zdumienie nie ustępowało twojemu. Nie miałem pojęcia, że wyśledziłeś moją przygodną kryjówkę, ani, że w niej siedzisz, dopóki nie, stanąłem o jakie dwadzieścia kroków od wejścia.

- Poznałeś ślady moich nóg, co?

- Nie, mój drogi; nie podjąłbym się rozpoznania śladów twoich stóp wśród innych. Jeśli zechcesz kiedyś ukryć się przede mną na serio, musisz zmienić dostawcę tytoniu; bo gdy ujrzę niedopałek papierosa z firmy Bardley, ulica Oxford, wiem, że mój przyjaciel Watson jest w pobliżu. Patrz, leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go niechybnie w ważnej chwili przed wejściem do pustej pieczary.

- Jakbyś widział.

- Domyśliłem się od razu... a znając twoją bajeczną wytrwałość, byłem przekonany, że zastanę cię tu w zasadzce, z bronią w ręku czekającego na mieszkańca tej siedziby. Wziąłeś mnie więc za owego zbrodniarza?

- Nie wiedziałem, kim jesteś, ale byłem zdecydowany wyświetlić tę tajemnicę.

- Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób stwierdziłeś moją obecność? Dostrzegłeś mnie może owej nocy, kiedy wybraliście się w pogoń za więźniem, a ja byłem na tyle nieostrożny, że stanąłem w blasku księżyca?

- Tak jest, widziałem cię wtedy.

- Niechybnie przeszukałeś wszystkie pieczary, aż wreszcie natrafiłeś na tę?

- Nie, obserwowałem twego chłopca i to było dla mnie wskazówką, dokąd się udać.

- Aha, ten stary jegomość z teleskopem!... Nie mogłem wykombinować, co to takiego, gdy ujrzałem pierwszy raz światło odbijające się w soczewkach lunety - wstał i zajrzał do pieczary.

- A... widzę, że Cartwright przyniósł mi posiłek... Co to? Kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey?

- Byłem.

- U pani Laury Lyons?

- Właśnie.

- Doskonale! Nasze poszukiwania biegły zatem równoległą drogą. No, gdy zestawimy osiągnięte wyniki, mam nadzieję, że będziemy bliscy całkowitego wyświetlenia sprawy.

- Rad jestem szczerze, że mam cię tutaj, bo daję słowo, ta odpowiedzialność i tajemnica zaczynały mi zanadto rozstrajać nerwy. Ale, jak to się stało, u licha, żeś tu przyjechał i coś ty tu robił? Byłem pewien, że siedzisz na ulicy Baker i zajmujesz się tą sprawą szantażu.

- Zależało mi właśnie na tym, żebyś tak myślał.

- A więc bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! - zawołałem z odcieniem goryczy. - Sądzę, że nie zasłużyłem na to.

- Mój drogi, byłeś mi nieocenioną pomocą zarówno w tym wypadku, jak i w wielu innych, i proszę cię, żebyś mi wybaczył ten pozorny podstęp. Prawdę mówiąc, wszystko to stało się w części przez wzgląd na ciebie; świadomość niebezpieczeństwa, na jakie się narażałeś, zmusiła mnie do przybycia i zbadania sytuacji osobiście. Gdybym był razem z sir Henrykiem i z tobą, miałbym wspólny z wami punkt widzenia, a moja obecność ostrzegłaby naszych bardzo groźnych przeciwników i mieliby się na ostrożności. Tymczasem, pozostając w ukryciu, mogłem działać ze swobodą, jakiej nie miałbym nigdy, gdybym zamieszkał w zamku; stanowię zatem nieznany czynnik w sprawie i mam możliwość rozwinięcia całej energii w chwili krytycznej.

- Dlatego nie mogłeś mnie wtajemniczyć?...

- Bo gdybyś wiedział, nic by nam to nie dopomogło, a mogłoby doprowadzić do wyśledzenia mnie. Zachciałoby ci się może powiedzieć mi coś albo w dobroci swojej przynosiłbyś mi jakieś przysmaki; narazilibyśmy się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Wziąłem tu z sobą Cartwrighta... Pamiętasz tego malca z biura posłańców... i ten zaspokaja moje skromne potrzeby: bochenek chleba i czysty kołnierzyk. Czegóż człowiekowi więcej trzeba? Przy czym dostarczał mi dodatkowej pary oczu i pary bardzo zwinnych nóg, a zarówno jedno, jak i drugie stały się dla mnie nieocenioną pomocą.

- A więc wszystkie moje raporty poszły na marne?

Głos zadrżał mi na wspomnienie mozołu i dumy, z jaką je pisałem.

Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów.

- Oto są twoje raporty, zapewniam cię - bardzo dokładnie przejrzane. Zarządziłem wszystko tak, że mi je przysłano tutaj, z jednodniowym tylko opóźnieniem. Muszę ci szczerze powinszować gorliwości i inteligencji, jaką wykazałeś w tak niezwykle zawikłanej sprawie.

Ta gorąca pochwala Holmesa złagodziła urazę, jaką miałem do niego za jego podstęp i zagłuszyła mój gniew. Czułem także w głębi duszy, że miał słuszność i istotnie lepiej się stało dla naszej sprawy, iż nie wiedziałem o jego obecności na moczarach.

- O, tak, teraz to mi się podobasz! - rzekł, widząc że moja twarz się rozchmurza. - Opowiedz mi proszę wynik odwiedzin u pani Laury Lyons... Nietrudno mi było odgadnąć, że pojechałeś do niej, bo wiem już, że to jedyna osoba w Coombe Tracey, która może się nam przydać. Gdybyś ty nie pojechał do niej dziś, prawdopodobnie ja pojechałbym jutro.

Słońce zaszło już zupełnie i ciemność zaległa na moczarach. Powietrze ochłodziło się znacznie - schroniliśmy się do pieczary i tu, siedząc w mroku, opowiedziałem Holmesowi rozmowę z panią Lyons. Słuchał jej z takim zajęciem, że musiałem niektóre szczegóły powtarzać dwukrotnie.

- Wszystko to jest bardzo ważne - rzekł, gdy skończyłem. - Wypełnia bowiem niezrozumiałą dla mnie dotąd lukę w tej niesłychanie zawiłej sprawie. Wiesz może, iż ową panią łączą ze Stapletonem bardzo zażyłe stosunki.

- Nie wiedziałem, że znają się tak blisko.

- O, bardzo... Widują się, pisują do siebie, słowem, porozumienie między nimi jest jak najlepsze. To potężna broń w naszych rękach. Gdyby tylko mogła mi posłużyć do oswobodzenia jego żony...

- Jego żony?

- Teraz ja dam ci pewne wyjaśnienie w zamian za wszystkie twoje nowiny. Otóż kobieta, która uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest jego żoną.

- Na Boga, Holmesie! Czy jesteś pewien tego, co mówisz? Jak mogłeś dopuścić, ażeby sir Henryk zakochał się w niej?

- Zakochanie się sir Henryka nie mogło zaszkodzić nikomu, tylko sir Henrykowi. Zauważyłeś sam, iż Stapleton baczył pilnie, ażeby baronet nie zbliżył się do niej i nie zalecał zbytnio. Powtarzam, że ta kobieta jest jego żoną, nie siostrą.

- W jakim celu to wymyślne kłamstwo?...

- Przewidział, że będzie dla niego bardziej pożyteczna w charakterze kobiety wolnej. Wszystkie moje tajemne przeczucia, a także nieuchwytne podejrzenia ożyły naraz wyraźnie i skierowały się na przyrodnika. Widziałem teraz coś strasznego w tym obojętnym, bladym człowieku w słomkowym kapeluszu, z siatką na motyle w ręku - istotę niewyczerpanej cierpliwości, piekielnie chytrą, z uśmiechniętą twarzą i duszą mordercy.

- A więc to on jest naszym wrogiem?... On szpiegował nas w Londynie?

- Tak ja widzę rozwiązanie tej zagadki.

- A ostrzeżenie... przyszło pewnie od niej?

- Naturalnie.

Spośród mroku, który nas tak długo otaczał, zaczęła się wyłaniać przede mną jakaś nieuchwytna jeszcze, potworna podłość.

- Czy jesteś tego wszystkiego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną Stapletona - spytałem.

- Stąd, że gdy spotkał się z tobą pierwszy raz, zapomniał się tak dalece, iż opowiedział ci niektóre prawdziwe fakty ze swego życia; zdaje mi się, że żałował już nieraz swego gadulstwa. Stapleton był istotnie niegdyś właścicielem szkoły w jednym z hrabstw w Anglii północnej. Otóż, nie ma nic łatwiejszego, jak odnaleźć ślady przełożonego szkoły. Istnieją agencje szkolne, które na żądanie mogą potwierdzić tożsamość każdego, uprawiającego zawód pedagogiczny. Niedługie poszukiwania wykazały, że w tamtych okolicach zamknięto szkołę, a towarzyszyły temu ohydne okoliczności. Właściciel szkoły, o innym jednak nazwisku, zniknął razem z żoną. Rysopis się zgadzał, a gdy dodatkowo dowiedziałem się jeszcze, że jegomość ów zajmował się entomologią, nie miałem już żadnej wątpliwości. Ciemności zaczynały się rozpraszać, ale mrok pokrywał jeszcze wiele szczegółów.

- Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, co tu robi pani Laura Lyons? - spytałem ponownie.

- Ten punkt został wyświetlony przez twoje własne poszukiwania. Rozmowa, jaką odbyłeś z ową panią, przyczyniła się do rozjaśnienia sytuacji. Nie wiedziałem nic o jej zamierzonym rozwodzie z mężem. Uważając Stapletona za kawalera, pani Lyons liczy niezawodnie, że się z nią ożeni.

- A gdy się dowie prawdy...

- Zyskamy w niej sprzymierzeńca. Przede wszystkim zatem musimy się z nią zobaczyć... Obaj i to już jutro. Ale, Watsonie, czy nie uważasz, że zbyt długo trwa twoja nieobecność na stanowisku?

Ostatnie purpurowe blaski zgasły na zachodzie - noc zeszła na moczary, a na fiolecie nieba roziskrzyły się tu i ówdzie pierwsze gwiazdy.

- Jeszcze jedno pytanie - rzekłem wstając. - Nie powinniśmy mieć wobec siebie tajemnic. Co znaczy to wszystko? Do czego zmierza Stapleton? Jaki jego cel?

- Morderstwo, Watsonie - odpowiedział Holmes zniżonym głosem - wyrafinowane, rozmyślne, z zimną krwią wykonane morderstwo. Nie żądaj ode mnie szczegółów. Rozsnuwam sieć dokoła mordercy, podobnie jak on dokoła sir Henryka, a dzięki twojej pomocy mam go już prawie w ręku. Grozi nam tylko jedno niebezpieczeństwo; może nas zaskoczyć i wymierzyć cios, zanim będziemy gotowi do walki. Jeszcze jeden dzień, najwyżej dwa, a będę miał wszystkie dowody; tymczasem ty czuwaj nad baronetem równie troskliwie, jak czuwa kochająca matka nad chorym dzieckiem. Twój wyjazd dzisiejszy był konieczny, a mimo to wolałbym, ażebyś nie opuszczał sir Henryka. Słyszysz?!...

Okropny krzyk - krzyk śmiertelnej trwogi i przerażenia rozdarł ciszę panującą dokoła na moczarach. Krew w żyłach ścięła mi się lodem.

- Och, Boże! - wyjąkałem - Co to jest? Co to znaczy?

Holmes zerwał się na równe nogi. Jego olbrzymia postać zarysowała się w otworze pieczary. Stał z pochylonymi barkami, z głową wysuniętą naprzód, usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność.

- Cicho! - szepnął. - Cicho.

Krzyk dobiegł nas dlatego, że był gwałtowny, ale pochodził z odległej części równiny. Teraz rozległ się znów bliżej; głośniejszy, bardziej naglący niż poprzednio.

- Gdzie to jest? - szepnął Holmes, a drżenie jego głosu wykazywało, że ten człowiek z żelaza jest poruszony do głębi.

- Gdzie to jest, Watsonie?

- Zdaje mi się, że tam - odparłem, wskazując w ciemność.

- Nie, tam.

Ponowny okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie bliższy, rozbrzmiał wśród nocnej ciszy... Tym razem przyłączył się do niego inny odgłos - głuche warczenie, groźne, które wzmagało się i cichło, jak nieustający szum morskich fal.

- Pies! - krzyknął Holmes. - Chodź, Watsonie, chodź, co tchu! Boże wielki, bylebyśmy nie przyszli za późno!

Popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Naraz, gdzieś przed nami, spośród skał, dobiegł ostatni rozpaczliwy wrzask, a potem rozległ się głuchy łoskot. Stanęliśmy nadsłuchując. Żaden dźwięk nie przerwał już przytłaczającej ciszy tej nocy, jej spokoju nie zamącił najlżejszy powiew wiatru.

Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny; po chwili tupnął niecierpliwie nogą.

- Pobił nas, Watsonie. Spóźniliśmy się.

- Nie, nie... niepodobna!

- Co za szaleniec ze mnie, dlaczego ja go oszczędzałem! Patrz, Watsonie, jakie są skutki tego, że opuściłeś zamek! Przysięgam, jeżeli stało się to najgorsze, morderca nie ujdzie naszej zemsty.

Pędziliśmy na oślep wśród ciemności, potykając się o głazy, przedzierając przez krzaki jałowca, wdrapując się na wzgórza, to znów zbiegając ze stoków; dążąc w stronę, skąd dobiegały nas straszne odgłosy. Z każdego szczytu Holmes rozglądał się z natężeniem, ale nieprzenikniony mrok zalegał moczary i nic nie poruszało się wśród rozległego pustkowia.

- Czy dostrzegasz co?

- Nic.

- Ale... słuchaj... co to jest?

Cichy jęk doleciał naszych uszu. Szedł wyraźnie z lewej strony! Szereg skał kończył się tu nagle, tworząc urwistą pochyłość, u której stóp leżała czarna, bezkształtna masa.

Houn-44

W miarę jak torując sobie drogę wśród głazów, zbliżyliśmy się do owego przedmiotu, przybierał on określone kształty. Był to mężczyzna; leżał twarzą na ziemi, kark miał zgięty w kabłąk, ramiona podniesione, a cały korpus skurczony jak do skoku. Postawa ta była tak dziwaczna, że na razie nie mogłem sobie uświadomić, iż wraz z owym jękiem uleciała dusza tego człowieka. Ciemna postać, nad którą pochyliliśmy się obaj, nie wydawała już najlżejszego szeptu.

Holmes przesunął ręką po leżącym i podniósł ją wnet z okrzykiem zgrozy. Blask zapałki, którą zapalił, padł na jego zakrwawione palce i na strumień krwi, broczący z roztrzaskanej czaszki ofiary. Blask ten oświetlił coś więcej - zwłoki sir Henryka Baskerville’a!

Skamienieliśmy z przerażenia, dech zamarł nam w piersi. Nie zapomnieliśmy obaj owego dziwnego garnituru ceglastej barwy, w którym ujrzeliśmy go po raz pierwszy w domu przy ulicy Baker. Zdążyliśmy go dostrzec tylko i zapałka zgasła, podobnie jak zgasła nadzieja w naszych duszach.

Holmes odetchnął głęboko i mimo ciemności widziałem, że pobladł.

- Podły! Nikczemnik! - syknąłem przez zaciśnięte zęby. - Nie daruję sobie nigdy, że dopuściłem do tego nieszczęścia!

- Moja wina większa od twojej. W pogoni za drobnymi szczegółami, chcąc mieć szereg niezbitych dowodów, pozwoliłem zabić swego klienta. Jest to największa porażka, jaka mnie spotkała w ciągu mojej kariery. Skąd mogłem jednak przewidzieć, że sir Henryk, pomimo moich przestróg, zechce narażać życie i będzie sam chodził wieczorem po moczarach? Tak, skąd mogłem to przewidzieć?

- Pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki... Boże, co za krzyki!... I nie zdołaliśmy go ocalić! Gdzież jest ten okropny pies, który go o śmierć przyprawił? Włóczy się pewnie jeszcze wśród skał. A Stapleton? Gdzie się kryje? Zapłaci on za tę zbrodnię.

- Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani... jeden umarł z przerażenia na widok zwierzęcia, które uważał za coś nadprzyrodzonego, drugi znalazł śmierć, uciekając przed tą bestią. Teraz musimy jeszcze dowieść związku między człowiekiem i zwierzęciem. Nie możemy nikogo przekonać, że istnieje, skoro słyszeliśmy tylko szczekanie i warczenie, a sir Henryk zmarł wskutek upadku. Przysięgam na wszystkie świętości, że choć Stapleton jest przebiegły i mądry, znajdzie się w mojej mocy, zanim minie dzień.

Ze ściśniętym sercem staliśmy nad okaleczonym ciałem, poruszeni nagłą i nieodwołalną katastrofą, która zakończyła tak smutnie naszą długą i mozolną pracę.

Księżyc powoli wysuwał się zza chmur. Weszliśmy na skały, z których spadł nasz biedny przyjaciel i ze szczytu spoglądaliśmy na moczary częściowo już osrebrzone blaskiem księżyca, w połowie jeszcze tonące w mroku.

W dali jaśniało jedno żółte światełko. Mogło płonąć jedynie w samotnej siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle, podniosłem groźnie pięść i spytałem Holmesa:

- Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go od razu?

- Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten łotr jest zręczny i przebiegły do najwyższego stopnia. W sądzie nie chodzi przecież o to, co się wie, ale czego można dowieść. Jeden fałszywy krok z naszej strony, a łotr może nam się jeszcze wymknąć.

- Co zatem poczniemy?

- Będziemy mieli dosyć zajęcia jutro, bądź spokojny. Tymczasem oddajmy ostatnią posługę naszemu biednemu przyjacielowi.

Zeszliśmy z urwistego stoku i zbliżyliśmy się do zwłok, zarysowujących się teraz wyraźnie w świetle księżyca. Na widok pokrzywionej w przedśmiertnym skurczu postaci serce ścisnęło mi się boleśnie, oczy zwilgotniały.

- Trzeba wezwać pomocy, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go do zamku... Wielkie nieba, człowieku, czyś ty oszalał?

Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał się i ściskał moją rękę. Nie poznawałem swego poważnego, panującego zazwyczaj nad sobą przyjaciela!

- Broda!... Broda!... Ten człowiek ma brodę!...

- Brodę?

- To nie baronet... to... ależ tak!...To mój sąsiad, zbiegły więzień!

Houn-45

Z gorączkowym pośpiechem odwróciliśmy zwłoki i w blasku księżyca ukazała nam się zbroczona krwią broda. Niepodobna było omylić się na widok tego wystającego czoła, zapadłych dzikich oczu.

Poznałem twarz, którą dostrzegłem owej nocy nad świecą w szczelinie skały - twarz zbrodniarza Seldena.

W jednej chwili wyjaśniła mi się cała rzecz. Przypomniałem sobie, że baronet darował swoją starą garderobę Barrymore’owi. Barrymore z kolei dał ją Seldenowi, chcąc mu dopomóc w ucieczce. Buty, koszula, czapka - wszystko stanowiło własność sir Henryka. Wypadek był niewątpliwie bardzo smutny, ale sądy i tak skazały nieszczęśnika na śmierć. Z sercem, przepełnionym radością, opowiedziałem Holmesowi historię garderoby Seldena.

- W takim razie to ubranie było przyczyną śmierci nieboraka - rzekł. - Rzecz już teraz oczywista, iż do wytresowania psa Stapleton użył jakiegoś przedmiotu, należącego do sir Henryka; według wszelkiego prawdopodobieństwa posłużył mu do tego celu but, który zginął w hotelu. Tak przećwiczony pies pogonił za Seldenem. Jedna rzecz pozostaje niewyjaśniona: skąd ten mógł w ciemnościach rozpoznać, że ściga go pies?

- Słyszał go prawdopodobnie.

- Człowiek tak twardej natury jak ten morderca nie wpada, słysząc szczekanie psa na moczarach, w taki paroksyzm trwogi, że krzyczy jak wariat o pomoc, narażając się na aresztowanie. Sądząc z jego krzyków, biegł długo, spostrzegłszy, że zwierzę go ściga. Skąd jednak wiedział o tym?

- Nie rozumiem też, dlaczego ten pies - przypuściwszy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne...

- Ja nic nie przypuszczam.

- Otóż dlaczego ten pies został wypuszczony dzisiaj? Sądzę, że nie zawsze wałęsa się swobodnie po moczarach. Stapleton nie puściłby go na wolność, gdyby nie miał powodu spodziewać się, że sir Henryk wyjdzie dziś wieczorem.

- Trudniej jest odpowiedzieć na moje pytanie niż na twoje, które niebawem da się wyjaśnić, podczas gdy moje pozostanie na zawsze otoczone tajemnicą. Kwestia teraz, co poczniemy ze zwłokami tego nieszczęsnego łotra? Nie możemy ich zostawić na żer lisom i krukom.

- Proponuję, żeby je złożyć w najbliższej pieczarze, dopóki nie zawiadomimy policji.

- Doskonale. Myślę, ze damy sobie radę sami... Watsonie, a to co? Patrz, to on... co za piekielna odwaga! Słuchaj, żebyś ani jednym słowem nie zdradził swoich podejrzeń... ani słówka, inaczej wszystkie moje plany runą.

Jakaś postać, idąca ścieżką przez moczary, zbliżała się do nas; niebawem dostrzegłem gorejący krążek zapalonego cygara, a blade światło księżyca pozwoliło mi rozróżnić drobną figurkę i skaczący chód przyrodnika. Dostrzegłszy nas, przystanął, po czym ruszył znowu ku nam.

- Co, doktorze Watson, to pan? I sam pan Holmes? Ze wszystkich ludzi na świecie pana najmniej spodziewałem się zastać tu, wśród moczarów, o tak późnej godzinie. Ale, mój Boże, co to? Jakiś ranny? Nie... powiedz mi pan, że to nie nasz przyjaciel sir Henryk!

Houn-46

Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad zmarłym. Słyszałem, jak zaczerpnął głęboko powietrza, cygaro wypadło mu z dłoni.

- Kto... kto to jest?

- Selden, więzień, który uciekł z Princetown.

Stapleton zwrócił ku nam śmiertelnie bladą twarz - wyraźnie dużym wysiłkiem woli pokonał zdumienie i rozczarowanie.

Bystrym wzrokiem spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa.

- Mój Boże! Jakie to smutne zdarzenie!... Co spowodowało jego śmierć?

- Zdaje mi się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając ze skał. Przechadzałem się z przyjacielem po moczarach, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk.

- Ja również usłyszałem krzyk i to mnie skłoniło do wyjścia. Byłem niespokojny o sir Henryka.

- Dlaczego właśnie o sir Henryka?

Nie mogłem się powstrzymać od tego pytania.

- Dlatego, że prosiłem go, by spędził wieczór u nas i byłem zdziwiony, że nie przyszedł. Gdy zaś usłyszałem krzyki na moczarach, ogarnął mnie niepokój. Ale - przenikliwe oczy przyrodnika znów biegały od mojej twarzy do twarzy Holmesa - czy nie słyszeliście panowie nic innego oprócz krzyku?

- Ja nie - odparł Holmes - a ty?

- Ja też nie!

- Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? - rzekł Holmes.

- O, tak tylko... panowie znają przecież baśnie, krążące wśród chłopów, o jakimś olbrzymim psie, który straszy... Utrzymują, że wyje niekiedy nocami. Zastanawiałem się czy nie odezwał się tej nocy jakiś odgłos, który mógłby usprawiedliwić ludzkie opowiadania.

- Nie słyszeliśmy nic podobnego - rzekłem.

- Czemu pan przypisuje śmierć tego nieboraka?

- Jestem pewien, że trwoga, w jakiej żył nieustannie, obawiając się wykrycia, zaćmiła mu umysł. W przystępie obłędu biegł po moczarach, dostał się bezwiednie na te skały, wreszcie spadł i roztrzaskał sobie czaszkę.

- Pańskie przypuszczenie wydaje mi się wielce prawdopodobne - rzekł Stapleton i odetchnął głęboko, co świadczyło, iż doznał wielkiej ulgi. - A jakie jest pana zdanie, panie Sherlocku Holmesie?

Mój przyjaciel złożył lekki ukłon.

- Jest pan bystry w poznawaniu ludzi - rzekł.

- Spodziewaliśmy się pana w tych stronach od czasu przyjazdu doktora Watsona. Przybył pan w porę, by zostać świadkiem tragedii.

- Istotnie. Nie wątpię, że wyjaśnienia mego przyjaciela okażą się zgodne z prawdą. Niemiłe wspomnienie zabiorę ze sobą jutro do Londynu.

- Pan wyjeżdża już jutro?

- Taki mam zamiar.

- Spodziewam się, że pana pobyt wyświetli wypadki, które tak nas zaniepokoiły?

Holmes wzruszył ramionami.

- Nie zawsze osiągamy powodzenie, jakiego się spodziewamy. Badaczowi potrzebne są fakty, nie zaś legendy i pogłoski. Dotąd nie wykryłem nic w tej sprawie.

Mój przyjaciel mówił tonem zupełnej szczerości, z całą swobodą. Stapleton patrzył na niego uważnie. Po chwili zwrócił się ku mnie.

- Rad bym przenieść tego biedaka do mego domu, ale siostra przeraziłaby się niesłychanie. Sądzę, że jeśli zakryjemy mu twarz, może poleżeć bezpiecznie do jutra rana.

Tak też uczyniliśmy. Po czym, nie przyjąwszy ofiarowanej przez Stapletona gościnności, ruszyliśmy z Holmesem do zamku. Przyrodnik pozostał sam. Później odwróciliśmy się i widzieliśmy, jak szedł wolnym krokiem w głąb moczarów. Za nim, na osrebrzonym blaskiem księżyca stoku, wielka czarna plama wskazywała, gdzie leżał człowiek, który zginął niespodziewaną śmiercią.

- Zbliżamy się do przełomu - rzekł Holmes po dłuższym milczeniu.

- Ten człowiek ma silne nerwy! Świetnie się trzymał na widok innej ofiary jego podstępu! Nie każdy zdołałby tak zapanować nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie, Watsonie, i powtarzam teraz, że nie mieliśmy dotąd godniejszego wroga.

- Żałuję, że cię widział.

- Ja również początkowo żałowałem. Nie dało się uniknąć tego spotkania.

- Cóż on teraz pocznie, skoro wie, że jesteś tutaj?

- Stanie się albo ostrożniejszy, albo od razu poczyni jakiś rozpaczliwy krok. Jak większość wytrawnych przestępców zaufa być może zbytnio własnej mądrości i wyobrazi sobie, że nas przechytrzył.

- Dlaczego nie mielibyśmy zaaresztować go od razu?

- Mój drogi, tyś się urodził na człowieka czynu. Wrodzona energia nakłania cię zawsze do szybkiej działalności. Przypuśćmy na przykład, że aresztowalibyśmy Stapletona dzisiejszej nocy; jaka z tego korzyść? Nie moglibyśmy dowieść mu niczego. Na tym właśnie polega jego piekielna przebiegłość. Gdyby działał przy pomocy innego człowieka, moglibyśmy wykryć tego wspólnika i zyskać świadka, ale jeśli nawet wydobędziemy owego olbrzymiego psa na światło dzienne, nie pomoże nam to do zarzucenia stryczka na kark jego pana.

- Możemy przecież wytoczyć sprawę.

- Ani myślę... na jakiej podstawie? Samych tylko podejrzeń i przypuszczeń? Wyśmialiby nas w sądzie, gdybyśmy poszli z taką bajką i z tak wątpliwymi dowodami.

- Śmierć sir Karola?

- Znaleziono go nieżywego, bez najmniejszej oznaki morderstwa. Ty i ja wiemy, że umarł ze strachu, wiemy też, co go przeraziło. W jaki sposób przekonamy o tym dwunastu zwykłych sędziów przysięgłych? Gdzie ślady psa? Jakie oznaki jego kłów? Wiemy, oczywiście, że pies nie dotyka zmarłego i że sir Karol skonał, zanim to bydlę go dościgło. Musimy jednak tego wszystkiego dowieść, a to niemożliwe.

- A wypadek dzisiejszej nocy?

- Na nic nam się to nie przyda. Znów nie było bezpośredniego związku między psem a śmiercią tego człowieka. Nie widzieliśmy psa. Słyszeliśmy go, ale nie moglibyśmy dowieść, że ścigał właśnie tego więźnia. Z jakiego powodu? Nie, mój drogi; musimy pogodzić się z tym, że nie mamy żadnej podstawy do wytoczenia sprawy. Warto teraz dołożyć wszelkich usiłowań, by znaleźć niezbite dowody, pozwalające wnieść skargę do sądu.

- W jaki sposób zabierzesz się do tego?

- Pokładam wielkie nadzieje w pani Laurze Lyons; może nam być bardzo pomocną kiedy jej powiemy całą prawdę. Mam też swoje własne plany. Kto wie, co nam przyniesie jutro. Mam nadzieję, że ostatecznie będę górą, zanim minie jutrzejszy dzień.

Nie mogłem dowiedzieć się niczego więcej. Zatopieni w myślach, doszliśmy do bramy zamku.

- Wejdziesz ze mną? - spytałem.

- Wejdę; nie widzę potrzeby dalszego ukrywania się... Jeszcze jedno słowo, Watsonie. Nie wspominaj sir Henrykowi o psie. Niechaj myśli o przyczynie śmierci Seldena to, co Stapleton chce, żebyśmy myśleli. Będzie odporniejszy wobec próby, która go czeka jutro; wszak, jeśli się nie mylę, jest zaproszony na obiad do Merripit House?

- Tak, ja również.

- Ty wymówisz się czymkolwiek, a on pójdzie sam. Wymyślimy dla ciebie jakiś powód. Skoro już spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że dostaniemy przynajmniej kolację.

Advertisement