Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział 6 Pies Baskerville'ów • Rozdział 7. STAPLETONOWIE Z MERRIPIT HOUSE • Arthur Conan Doyle Rozdział 8
Rozdział 6 Pies Baskerville'ów
Rozdział 7. STAPLETONOWIE Z MERRIPIT HOUSE
Arthur Conan Doyle
Rozdział 8

ROZDZIAŁ 7
STAPLETONOWIE Z MERRIPIT HOUSE


Nazajutrz świeży, pogodny ranek rozproszył nieco posępne wrażenie, jakie wywarł na nas wieczorem zamek Baskerville.

Gdy siedzieliśmy z sir Henrykiem przy śniadaniu, słońce wpadało przez wysokie okna i kładło lekkie akwarelowe odcienie na kolorowych, ozdobionych barwnymi herbami, szybach. Ciemne boazerie nabierały brązowych błysków pod działaniem złocistych promieni i trudno było istotnie wyobrazić sobie, że to ta sama komnata, której widok poprzedniego wieczora takim smutkiem zasępił nasze dusze.

- Zdaje mi się, że to nie wina zamku, tylko nasza własna - rzekł baronet. - Byliśmy zmęczeni podróżą, przeziębliśmy w powozie i stąd wszystko przedstawiło nam się w najczarniejszych kolorach. Dzisiaj jesteśmy wypoczęci, orzeźwieni, patrzymy teraz na świat weselszym okiem.

- Jednakże nie wszystko można położyć na karb naszej podnieconej wyobraźni - odparłem.

- Czy pan nie słyszał na przykład kogoś łkającego w nocy? Zdaje mi się, że to była kobieta.

- A to ciekawe, bo zdawało mi się w półśnie, że słyszę jęk czy łkanie, nasłuchiwałem potem przez dobrą chwilę, ale ponieważ nic już nie przerwało ciszy, przeto wywnioskowałem, że mi się śniło.

- Słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jestem pewien, że to było łkanie kobiety.

- Trzeba to od razu sprawdzić.

Baskerville zadzwonił i zapytał przybyłego Barrymore’a, czy nie mógłby nam powiedzieć, co nocny odgłos miał znaczyć. Patrzyłem bystro na kamerdynera i zdawało mi się, że jego blada twarz pobladła jeszcze bardziej, gdy usłyszał pytanie pana.

- W całym domu są tylko dwie kobiety - odpowiedział. - Pomywaczka, która śpi w drugim skrzydle, i moja żona, a mogę pana zapewnić, że nie ma ona nic wspólnego z odgłosem, o którym pan mówi.

Jednakże kamerdyner skłamał; zdarzyło się, że po śniadaniu spotkałem panią Barrymore na korytarzu w pełnym blasku słonecznym. Była to kobieta wysoka, ociężała, o grubych rysach twarzy, z surowym, zaciętym wyrazem dokoła ust. Oczy ją zdradziły; spojrzały na mnie spod obrzękłych, zaczerwienionych powiek. Ona to zatem płakała w nocy i mąż wiedział o tym niechybnie.

Wszelako narażał się i zapewniał, że to nie ona, nie bacząc, że nieomylne oznaki mogły lada chwilę powiedzieć prawdę. Dlaczego to uczynił? I dlaczego ona zawodziła tak rozpaczliwie? Już więc na samym wstępie tego bladego, przystojnego mężczyznę o czarnym zaroście zaczęła otaczać jakaś tajemnica. Wszakże on pierwszy odnalazł zwłoki sir Karola i z jego opowiadania znaliśmy tamte okoliczności, poprzedzające śmierć dziedzica. A może to właśnie Barrymore był owym pasażerem, którego widziałem w dorożce? Broda owego nieznajomego przypominała łudząco brodę kamerdynera. Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera jako mężczyznę raczej niskiego wzrostu, ale jego przelotne wrażenie mogło być błędne.

Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przede wszystkim należało pójść na pocztę w Grimpen i stwierdzić, czy wysłany z Londynu telegram został istotnie oddany Barrymore’owi do rąk własnych. Jakąkolwiek otrzymam odpowiedź, będę mógł przynajmniej cośkolwiek donieść Holmesowi.

Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych papierów, mogłem więc swobodnie wprowadzić w czyn powzięty zamiar.

Po przyjemnej czteromilowej przechadzce wzdłuż krańca moczarów dotarłem do małej wioski, gdzie dwa większe budynki wyróżniały się z daleka; jednym z nich była gospoda, drugim dom doktora Mortimera.

Poczmistrz, będący jednocześnie właścicielem sklepiku z wiktuałami, pamiętał doskonale depeszę.

- Tak jest, panie - odpowiedział zapytany - posłałem pański telegram Barrymore’owi, jak wskazywał adres.

- A kto ją zanosił?

- Mój syn... ten oto. Kuba, wszak oddałeś telegram w zeszłym tygodniu panu Barrymore’owi w zamku, co?

- Tak, ojcze, oddałem.

- Do rąk własnych? - spytałem.

- Był akurat na strychu, więc nie mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depeszę pani Barrymore, a ona przyrzekła, że ją natychmiast zaniesie mężowi.

- Czy widziałeś pana Barrymore’a?

- Nie, panie; mówię przecież, że był na strychu.

- Skoroś go nie widział, skąd możesz wiedzieć, że był na strychu?

- Toć jego własna żona musiała chyba wiedzieć, gdzie przebywa! - wtrącił pocztmistrz tonem zniecierpliwionym. - Czy nie otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jaka pomyłka, to niechaj pan Barrymore sam poda skargę.

Dalsze badanie było bezcelowe. Wybieg Holmesa nie udał się. Nadal nie mieliśmy dowodu, że Barrymore nie przebywał przez ten czas w Londynie. Przypuśćmy, że był - przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, jako pierwszy szpiegował nowego dziedzica po jego powrocie do Anglii. I cóż stąd? Czy był narzędziem osób trzecich, czy też miał własne złowrogie zamiary? Jaki cel miał w prześladowaniu rodziny Baskerville’ów?

Przypomniało mi się osobliwe ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu „Timesa”. Byłoż to dzieło Barrymore’a czy też kogoś, kto zamierzał pokrzyżować jego plany? Powód podany przez sir Henryka wydawał się prawdopodobny - ale czy istotnie, gdyby udało się rodzinę Baskerville’ów trzymać z dala od zamku, Barrymore’owie mieliby zapewnioną stałą i wygodną siedzibę? Takie wytłumaczenie nie usprawiedliwiało chyba subtelnego, doskonale obmyślonego planu, który, jakby niewidzialną siecią, oplątywał młodego baroneta.

Holmes przyznał, że wśród licznych sensacyjnych spraw, w jakich prowadził śledztwo, nie zdarzyła mu się jeszcze żadna równie zawikłana.

Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w duchu, żeby mój przyjaciel uwolnił się jak najspieszniej od swoich zajęć i przybył zdjąć z moich barków tę ciężką odpowiedzialność.

Nagle szelest kroków, śpieszących za mną, i głos wołający mnie po nazwisku wyrwały mnie z zadumy. Odwróciłem się, sądząc, że ujrzę doktora Mortimera, lecz - ku memu niemałemu zdziwieniu - okazało się, że to ktoś zupełnie mi nieznany biegł za mną.

Houn-23

Ujrzałem szczupłego, jasnego blondyna, średniego wzrostu o twarzy wymuskanej, bez zarostu, z wystającymi szczękami, ubranego w szary garnitur i kapelusz słomkowy; mógł sobie liczyć od trzydziestu do czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszoną blaszankę do roślin, w ręku niósł zieloną siatkę na motyle.

- Przepraszam bardzo za moje natręctwo - rzekł, gdy stanął przede mną zadyszany. - My, mieszkańcy tych moczarów, jesteśmy ludźmi prostymi i nie czekamy na urzędowe przedstawienie. Przypuszczam, że pan już słyszał o mnie od naszego wspólnego przyjaciela, doktora Mortimera. Nazywam się Stapleton, mieszkam w Merripit House.

- Poznałem pana po siatce i blaszance - odparłem; wiedziałem bowiem, że Stapleton jest przyrodnikiem. - Skąd pan mnie zna?

- Byłem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził koło domu i doktor wskazał mi pana przez okno swego gabinetu. Ponieważ szliśmy jedną drogą, przeto postanowiłem dogonić pana i przedstawić się. Spodziewam się, że sir Henryk nie jest zbyt znużony podróżą?

- Nie, bynajmniej; ma się doskonale, dziękuję panu.

- Obawialiśmy się wszyscy, że po smutnej śmierci sir Karola nowy baronet nie zechce zamieszkać tutaj. Co prawda, ciężkie to zadanie dla zamożnego człowieka zakopać się w takiej dzikiej miejscowości, ale nie potrzebuję panu chyba mówić, że obecność pana zamku jest rzeczą wielkiej wagi dla całej okolicy. Przypuszczam, że sir Henryk jest wolny od wszelkiej zabobonnej trwogi.

- Tak sądzę.

- Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jakoby jest plagą rodziny?

- Opowiadano mi ją.

- Szczególna rzecz, jacy tutejsi chłopi są łatwowierni! Wielu z nich przysięgnie, że widziało na moczarach to fantastyczne zwierzę - mówił z uśmiechem, ale zadawało mi się, że czytam w jego oczach, iż bierze tę sprawę zupełnie na serio. - Dziwaczna legenda opanowała w znacznym stopniu wyobraźnię sir Karola i nie wątpię, że była bezpośrednim powodem jego tragicznego zgonu.

- Ale w jaki sposób?

- Miał nerwy tak silnie rozstrojone, że ukazanie się jakiegokolwiek psa mogło wywrzeć fatalny wpływ na jego chore serce. Myślę, że musiał istotnie coś widzieć w szpalerze cisowym owego ostatniego wieczora. Obawiałem się ciągle jakiegoś nieszczęścia, bo byłem bardzo przywiązany do sir Karola i wiedziałem, że jest chory na serce.

- Skąd pan to wiedział?

- Od mego przyjaciela Mortimera.

- Sądzi pan zatem, że jakiś pies ścigał sir Karola i że on umarł właśnie skutkiem tego, pod wpływem strachu?

- Czy może mi pan dać jakieś lepsze wyjaśnienie?

- Nie wysnuwałem dotąd jeszcze żadnych wniosków.

- A pan Sherlock Holmes?

Oniemiałem przez chwilę na to pytanie; ale jedno spojrzenie na obojętną twarz i spokojne oczy mego towarzysza wystarczyło, żeby mnie przekonać, iż wszelka ukryta myśl jest mu obca.

- Próżne byłoby z naszej strony udawanie, że pana nie znamy, doktorze Watsonie - rzekł znów Stapleton. - Echo czynów pana Holmesa dobiegło i do nas, a pan nie mógł ich rozsławiać, nie zyskując sam rozgłosu. Jeśli pan jest tutaj, znaczy, że pan Sherlock Holmes interesuje się tą sprawą; nic więc dziwnego, iż ciekaw jestem, jak się na nią zapatruje.

- Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

- A mogę spytać, czy pański przyjaciel zaszczyci nas odwiedzinami?

- Nie może obecnie opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku innych ważnych sprawach.

- Jaka szkoda! Wyświetliłby może niejedną okoliczność dla nas niepojętą. Co zaś do osobistych poszukiwań pańskich to proszę, jeśli mogę być użyteczny, niechaj pan mną rozporządza. Gdybym miał jakąkolwiek wskazówkę co do istoty pańskich podejrzeń albo wiedział, w jaki sposób pan zamierza prowadzić śledztwo, mógłbym może już teraz służyć radą lub czynem.

- Zapewniam pana, że bawię tutaj jedynie jako gość mego przyjaciela, sir Henryka, i że nie potrzebuję żadnej pomocy.

- Wyśmienicie! - rzekł Stapleton. - Ma pan zupełną słuszność zachowując ostrożność i dyskrecję. Zasłużona to dla mnie nagana za moje niczym nieusprawiedliwione wścibstwo; może pan być pewien, że powstrzymam się w przyszłości od najlżejszej wzmianki o tej sprawie.

Doszliśmy do miejsca, z którego wąska, trawą porosła ścieżka, zbaczała z gościńca i prowadziła przez moczary. Na prawo wznosił się skalisty, stromy pagórek; niegdyś były tu widoczne kamieniołomy. Stok, ku nam zwrócony, był pełen załomów i szczelin, zarosłych paprocią oraz głogiem. W dali szary słup dymu strzelał w obłoki.

- Niedługa przechadzka tą ścieżką zaprowadzi nas do Merripit House - odezwał się Stapleton.

- Może pan zechce poświęcić godzinkę czasu; bardzo pragnąłbym przedstawić pana siostrze.

Zrazu zamierzałem odmówić, obowiązek nakazał mi powrócić do sir Henryka, lecz wnet przypomniałem sobie stos papierów i rachunków, którymi zasłane było jego biurko. Oczywiście w tej pracy nie mogłem mu być żadną pomocą. Wszak Holmes zalecił mi, żebym starał się poznać sąsiadów pana zamku. Przyjąłem tedy zaproszenie Stapletona i skręciliśmy w wąską ścieżkę.

- Osobliwe są te moczary - rzekł, rozglądając się dokoła po falistej równinie, przeciętej skalistymi grzbietami, które przybierały w oddali postać fantastycznych bałwanów morskich.

- Ich widok nigdy nie spowszednieje. Takie rozległe, tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jakie się w nich kryją dziwne niespodzianki.

- Pan zna dobrze te moczary?

- Jestem tu dopiero od dwóch lat. Stali mieszkańcy nazwaliby mnie nowym przybyszem. Zamieszkaliśmy tutaj wkrótce po osiedleniu się sir Karola w zamku. Wrodzone upodobania skłoniły mnie do zwiedzania całej okolicy i zdaje mi się, że niewielu tutejszych mieszkańców zna ją lepiej ode mnie.

- Czy to takie trudne?

Houn-24

- Bardzo. Widzi pan na przykład tę wielką płaszczyznę na północ, z dziwacznymi wzgórzami pośrodku?

- Widzę: pyszne miejsce do konnej przejażdżki galopem.

- Tak by się oczywiście zdawało; a niemało ludzi przypłaciło już życiem to przekonanie. Czy dostrzega pan jaśniejsze zielone kępy, rozsiane gęsto po tej płaszczyźnie?

- Dostrzegam; wydają się żyźniejsze niż reszta obszaru.

Stapleton roześmiał się.

- To jest wielkie trzęsawisko - rzekł. - Jeden fałszywy krok przynosi tam śmierć ludziom i zwierzętom. Dopiero wczoraj widziałem, jak skoczył w nie kucyk i już się nie wydostał. Przez długi czas jeszcze łeb nieboraka wystawał nad trzęsawiskiem, dopóki zupełnie się nie zapadł. Nawet podczas wielkiej suszy niebezpiecznie przechodzić tamtędy, a po niedawnych deszczach jesiennych, to miejsce wprost straszne. Jednakże ja potrafię dotrzeć do samego środka i powrócić. Tam do licha! Oto i drugi nieszczęsny kucyk!

Coś brunatnego rzucało się i szarpało wśród zielonego sitowia. Potem wystrzelił w górę długi kark, wyprężony w śmiertelnym skurczu i przeraźliwy zwierzęcy krzyk rozległ się po moczarach. Zdrętwiałem z przerażenia, mój towarzysz miał jednak widocznie silniejsze nerwy.

- Utonął - rzekł. - Już go trzęsawisko pochłonęło. Dwa w przeciągu dwóch dni; być może zginęło znacznie więcej: przyzwyczajają się chodzić tam podczas suszy i nie dostrzegają różnicy, dopóki trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze. Szkaradne miejsce.

- A jednak pan może je przejść bezpiecznie?

- Mogę; są tam ze dwie ścieżki, którymi człowiek bardzo zwinny może się przedostać, i ja je odnalazłem.

- Po co pan tam chodzi?

- Czy pan widzi dalsze pagórki? Otóż są to istne wyspy, odcięte ze wszystkich stron przez trzęsawisko, które przyczołgało się do nich z biegiem lat. Znajdują się tam rzadkie rośliny i motyle, a kto się zdoła tam przedostać, może zebrać obfite żniwo.

- Spróbuję szczęścia któregokolwiek dnia.

Stapleton spojrzał na mnie zdumiony.

- Na miłość boską, porzuć pan tę myśl - rzekł. - Pańska krew spadłaby na moją głowę. Zapewniam pana, że nie powróciłby pan żywy. Mnie od zguby chroni tylko to, że pamiętam dobrze pewne, nie dla każdego dostrzegalne znaki graniczne.

- A to co? - zawołałem. - Co to jest.

Nad moczarami uniósł się przeciągły i stłumiony pomruk. Przepełnił powietrze, a mimo to niepodobna było określić, skąd pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił w groźny ryk, po czym znów przycichł i skonał w drżącym, nieskończenie smutnym skowycie.

Stapleton spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem.

- Osobliwe są te moczary! - rzekł.

- Co to jest?

- Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskerville’ów domaga się swego żeru. Słyszałem ten odgłos już ze dwa razy, ale nigdy tak wyraźnie.

Z dreszczem trwogi rozglądałem się po rozległej falującej równinie, przeciętej zielonymi kępami sitowia. Jak oko sięgało, na całym obszarze nie było widać żywego stworzenia, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie, bujając się na trzcinie za nami.

- Wszak pan, jako człowiek wykształcony, nie wierzy podobnym niedorzecznościom - spytałem. - Jaka jest, pana zdaniem, przyczyna tego szczególnego odgłosu?

- W bagnach odzywają się niekiedy dziwne szmery. To albo błoto opada, albo woda się wznosi; zresztą, czyja wiem?

- Nie, nie, to był odgłos istoty żyjącej.

- Może. Słyszał pan kiedy wabienie bąka?

- Nigdy dotąd.

- To teraz bardzo rzadki ptak błotny, w Anglii prawie już wytępiony; ale na moczarach wszystko jest możliwe. Tak... nie zdziwiłbym się wcale gdyby mi powiedziano, że ten odgłos, który nas doleciał, był krzykiem ostatniego z bąków.

- Jak żyję, nie słyszałem nic równie szczególnego i przerażającego.

- Tak, to niezwykła miejscowość w ogóle. Niech pan spojrzy tam, na ten stok pagórka. Co to jest, jak się panu zdaje?

Cały urwisty stok pokrywały wielkie okrągłe kamienie: było ich przynajmniej ze dwadzieścia.

- Schronienia dla owiec, czy coś takiego?

- Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach przedhistorycznych moczary były gęsto zaludnione, a ponieważ od owej pory nikt tu nie mieszkał, przeto znajdujemy wszelkie urządzenia naszych przodków w stanie, w jakim je niegdyś zostawili. Oto ich legowiska i jaskinie. Jeżeli pan ciekawy, niech pan wejdzie do wnętrza, a zobaczy pan jeszcze ogniska i łoża.

- Ależ to całe miasto. Kiedyś było zamieszkane?

- W okresie epoki kamiennej... Ścisłej daty nikt nie wie.

- Czymże zajmował się człowiek w tamtym okresie?

- Pasał bydło na tych stokach i uczył się wykopywać kruszec, gdy miecz brązowy zaczął zastępować kamienną siekierę. Proszę spojrzeć na ten wielki rów w pagórku, na wprost nas. To ślady jego pracy. Tak, tak, doktorze Watsonie, znajdziesz na tych moczarach niejedno wielce osobliwe miejsce... Ach, przepraszam pana... Chwilkę tylko... To z pewnością Cyklopides.

Muszka czy też ćma przeleciała przez naszą ścieżkę i Stapleton w okamgnieniu z nadzwyczajną szybkością puścił się za nią w pogoń. Ku memu przerażeniu owad leciał prosto na wielkie trzęsawisko, ale mój nowy znajomy nie zatrzymał się ani chwili. Gonił za nim, skacząc z kępy na kępę i powiewając w powietrzu zieloną siatką, a jego szara postać w tym urywanym, zygzakowatym pochodzie wydawała się również jakąś olbrzymią ćmą.

Stałem, patrząc na tę pogoń z podziwem dla nadzwyczajnej zręczności Stapletona i z obawą, żeby nie utracił gruntu pod nogami na zdradzieckim trzęsawisku, gdy nagle dobiegi mnie odgłos kroków. Odwróciłem się i ujrzałem nieopodal na ścieżce kobietę, szła od strony, w której słup dymu wskazywał położenie Merripit House.

Nie mogłem wątpić, że to panna Stapleton, o której mówiono, pań bowiem było w okolicy moczarów niewiele, pamiętam też, iż ktoś wspomniał, że siostra przyrodnika jest pięknością.

Houn-25

Kobieta zbliżająca się ku mnie była nią niewątpliwie, stanowiąc typ bardzo niezwykły. Trudno było o większy kontrast między rodzeństwem - Stapleton bowiem miał cerę nieokreśloną, włosy jasne i oczy szare, jego siostra zaś była najciemniejszą brunetką, jaką kiedykolwiek widziałem w Anglii - smukła, wytworna i wysoka. Twarz miała dumną, o rysach jak wyrzeźbionych, regularnych; mogła się wydawać chłodna i wyniosła, gdyby nie zmysłowe usta i piękne, ciemne, namiętne oczy. Przedziwnie kształtna, wykwintnie ubrana, była istotnie szczególnym zjawiskiem na pustej ścieżce wśród moczarów. Gdy się odwróciłem, miała wzrok utkwiony w bracie, potem szybko skierowała swe kroki do mnie. Uchyliłem kapelusza i zamierzałem coś powiedzieć dla wyjaśnienia swej obecności, gdy jej własne słowa zwróciły wszystkie moje myśli w innym kierunku.

- Wracaj pan! - rzekła. - Wracaj prosto do Londynu, niezwłocznie.

Patrzyłem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Oczy jej ciskały na mnie błyskawice, tupała nogą niecierpliwie.

- Dlaczego mam wracać? - spytałem.

- Nie mogę powiedzieć nic więcej - mówiła głosem stłumionym, gwałtownym, sepleniąc z lekka. - Na miłość boską, zrób pan to, o co proszę. Wracaj i niechaj noga twoja nigdy już nie postanie na tych moczarach.

- Ależ ja dopiero przyjechałem.

- Człowieku, człowieku! - zawołała. - Czyż nie możesz pojąć, że ta przestroga ma na celu twoje własne dobro? Wracaj do Londynu! Wyjedź dziś wieczór! Uciekaj stąd za jaką bądź cenę! Cicho, mój brat nadchodzi! Ani słowa o tym, co mówiłam... O, patrz pan, jaki to śliczny storczyk... Jesteśmy tu, na moczarach, bardzo bogaci w storczyki, ale pan przyjechał za późno i już pan nie będzie mógł ocenić piękności naszej okolicy.

Stapleton zaniechał pogoni i wracał do nas zadyszany, czerwony od wysiłku.

- Beryl! To ty? - rzekł; zdawało mi się, że ton tego powitania nie był zbyt serdeczny.

- Zgrzałeś się bardzo, Janku?

- Tak, goniłem okaz Cyklopidesa. To rzadki owad, ostatniej jesieni nie widziałem go prawie wcale. Jaka szkoda, że go nie mogłem schwytać!

Mówił obojętnie, ale małe siwe oczy biegły nieustannie od młodej dziewczyny do mnie.

- Widzę, że się już państwo zapoznaliście.

- Tak, mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał za późno i nie będzie już mógł ocenić prawdziwej piękności moczarów.

- Ach, więc ty bierzesz pana...

- Sądzę, że to sir Henryk Baskerville.

- Nie, nie - rzekłem. - Jestem jego przyjacielem. Nazywam się doktor Watson.

Rumieniec gniewu przemknął po jej wyrazistej twarzy.

- Rozmawialiśmy zatem o sprawach niewłaściwych - rzekła.

- Co prawda, niewiele mieliście czasu na rozmowę - zauważył jej brat, patrząc tym samym badawczym wzrokiem.

- Mówiłam do doktora Watsona, jak gdyby był stałym mieszkańcem, nie zaś tylko gościem w naszych stronach - rzekła. - Mało go może obchodzić, czy pora dla storczyków jest wczesna, czy późna. Pójdzie pan dalej i wstąpi do Merripit House?

Wkrótce stanęliśmy przed domem o stromym dachu, który był niegdyś, w dawnych czasach, folwarkiem jakiegoś hodowcy bydła, teraz zaś został odrestaurowany i przerobiony na nowoczesną siedzibę. Otaczał go sad, ale drzewa, jak zwykle wśród moczarów, były nędzne i skarłowaciałe, tak że cała okolica wyglądała ubogo i robiła smutne wrażenie.

Otworzył nam stary służący, o szczególnej, jakby zasuszonej, twarzy, ubrany w strój wieśniaczy; widocznie prowadził on tu gospodarstwo. Obszerne pokoje były jednak urządzone z wytwornym smakiem - niewątpliwie staranną kobiecą ręką. Spoglądając przez okna na bezbrzeżne, kamieniste moczary, które ciągnęły się do najdalszych krańców widnokręgu, pytałem siebie ze zdumieniem, co mogło zniewolić tego wysoce wykształconego człowieka i tę piękną kobietę do zamieszkania w takim pustkowiu.

- Zdumiewa się pan, że wybraliśmy taką osobliwą miejscowość - odezwał się Stapleton, jak gdyby w odpowiedzi na moją myśl.

- A jednak urządziliśmy sobie życie tak, że jesteśmy szczęśliwi, prawda, Beryl?

- Zupełnie szczęśliwi - odparła ona, jednak bez szczególnego przekonania w tonie.

- Utrzymywałem szkołę w jednym z północnych hrabstw - rzekł Stapleton. - Dla człowieka mojego temperamentu była to praca mechaniczna i trudna, ale obcowanie z młodzieżą, urabianie nieświadomych umysłów, wpajanie w nie własnych zapatrywań i pojęć miało dla mnie dużo uroku. Ale nie sprzyjał mi los. W szkole wybuchła zaraźliwa choroba i trzech chłopców umarło. Były to ciężkie dni dla mego zakładu, który na skutek tego wszystkiego podupadł, a ja straciłem bezpowrotnie znaczną część mego kapitału. Gdyby nie żal za chłopcami, których towarzystwo lubiłem tak bardzo, mógłbym się cieszyć własnym nieszczęściem, bo mając wrodzone wielkie zamiłowanie do botaniki i zoologii, posiadam tu nieograniczone pole działania; moja siostra kocha przyrodę nie mniej ode mnie. Objaśnienie to jest odpowiedzią na pytanie, jakie wyczytałem w pańskiej twarzy, gdy przyglądał się pan przez okno moczarom.

- Istotnie, mówiłem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny... Może mniej dla pana niż dla pańskiej siostry.

- O nie, nie, nie znam smutku - wtrąciła żywo panna Stapleton.

- Mamy książki, mamy nasze zajęcia naukowe, wreszcie mamy zajmujących sąsiadów. Doktor Mortimer jest wielce uczonym człowiekiem w swojej specjalności; biedny sir Karol był nieporównanym towarzyszem. Znaliśmy go dobrze; nie jestem w stanie wypowiedzieć, jak dalece odczuwamy jego brak. Jak się panu zdaje, czy przeszkodzę sir Henrykowi, jeżeli odwiedzę go po południu? Pragnę go poznać.

- Sądzę, że będzie panu bardzo rad.

- A zatem może pan uprzedzi go o moim zamiarze. Pragnęlibyśmy, o ile to w naszej mocy, ułatwić mu przywyknięcie do nowego otoczenia. Czy zechce pan pójść ze mną na górę i obejrzeć mój zbiór motyli? Zdaje mi się, że w całej południowej Anglii nie ma bogatszego. Zanim pan skończy oglądanie, śniadanie będzie gotowe.

Mnie jednak pilno było wracać na stanowisko. Ponurość krajobrazu, śmierć nieszczęsnego kucyka, piekielny odgłos, mający jakoby związek ze straszną legendą Baskerville’ów, wszystko to przejęło mnie szczególnym smutkiem. A w dodatku do tych mniej lub więcej nieuchwytnych wrażeń przyłączyła się wyraźna przestroga - nie mogłem wątpić, iż wywołała ją jakaś tajemnicza konieczność.

Oparłem się tedy wszelkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu i wyruszyłem niezwłocznie w drogę powrotną tą samą ścieżką, którą przyszedłem.

Houn-26

Musiała być jednak dla obeznanych z okolicą jakaś krótsza droga, gdyż dochodząc do gościńca, spostrzegłem ze zdumieniem pannę Stapleton siedzącą na kamieniu przy drodze. Zarumieniona od wysiłku, trzymała dłoń na sercu, jak gdyby chcąc stłumić jego bicie.

- Biegłam co sił, żeby panu tu zastąpić drogę - rzekła. - Nie miałam nawet czasu włożyć kapelusza. Nie mogę zatrzymywać się dłużej, bo brat spostrzeże, że mnie nie ma. Chciałam tylko przeprosić pana za tę głupią pomyłkę... Wzięłam pana za sir Henryka. Proszę, niech pan zapomni o moich słowach, które pana w niczym nie dotyczą.

- Ależ ja o nich zapomnieć nie mogę - rzekłem. - Jestem przyjacielem sir Henryka, a jego bezpieczeństwo obchodzi mnie bardzo. Niechże mi pani powie, dlaczego pani tak nalegała, żeby sir Henryk powrócił do Londynu?

- Kaprys kobiecy, doktorze Watsonie. Gdy mnie pan lepiej pozna, zrozumie pan, że nie zawsze potrafię wyjaśnić pobudki swoich słów i czynów.

- Nie, nie. Pamiętam drżenie pani głosu. Pamiętam spojrzenie jej oczu. Błagam panią, niech pani będzie ze mną szczera, bo od czasu przyjazdu w te strony czuję, że otacza mnie jakaś tajemnica. Życie tutaj stało się podobne do tego wielkiego trzęsawiska: utkane jest zielonymi kępami, gdzie czyha na człowieka śmierć, a nigdzie nie ma przewodnika, który wskazałby właściwą drogę. Niechże mi pani zatem powie, co miało znaczyć to ostrzeżenie, a przyrzekam, że powtórzę je sir Henrykowi.

Zawahała się przez chwilę, ale twarz jej przybrała wnet wyraz stanowczy, a oczy spoglądały chłodno.

- Przywiązuje pan do moich słów zbyt wielką wagę - rzekła. - Śmierć sir Karola była dotkliwym ciosem dla mego brata i dla mnie. Łączyły nas stosunki bardzo zażyłe, a droga przez moczary do naszego domu stanowiła jego ulubioną przechadzkę. Był głęboko przejęty klątwą, ciążącą nad całym rodem, nic zatem dziwnego, że po tragicznym jego zgonie zaczęłam wierzyć, iż obawy, jakie wyrażał niejednokrotnie, były uzasadnione. Stąd moja trwoga, gdy dowiedziałam się, że przybywa do zamku inny członek rodziny Baskerville’ów i uważałam za obowiązek ostrzec go o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. To jedynie miałam na myśli.

- Ale na czym polega to niebezpieczeństwo?

- Słyszał pan opowieść o psie?

- Nie wierzę w takie głupstwa.

- Ale ja wierzę. Jeżeli pan ma jakikolwiek wpływ na sir Henryka, niech go pan zabierze z tej miejscowości, która przynosiła zawsze nieszczęście jego rodzinie. Świat jest szeroki. Dlaczego sir Henryk ma pozostać tutaj, gdzie mu grozi niebezpieczeństwo.

- Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już natura sir Henryka. Obawiam się, że o ile pani nie da mi jakichś dokładniejszych wyjaśnień, nie zdołam nakłonić go do wyjazdu.

- Nie mogę dać panu innych wyjaśnień, bo nic dokładniejszego nie wiem.

- Rad bym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Jeśli w słowach pani, wypowiedzianych do mnie przy naszym pierwszym spotkaniu, nie było istotnie żadnego ukrytego znaczenia, to dlaczego nie chciała pani, żeby je usłyszał brat? Nie było w nich nic takiego, co należałoby ukryć przed nim lub kimkolwiek innym.

- Brat mój bardzo pragnie, żeby zamek był zamieszkany, gdyż jest zdania, że wymaga tego dobro ubogich mieszkańców okolic. Gniewałby się bardzo, gdyby wiedział, iż powiedziałam coś takiego, co mogłoby skłonić sir Henryka do wyjazdu. Spełniłam już swój obowiązek i nic więcej nie powiem. Muszę wracać, inaczej brat spostrzeże moją nieobecność i domyśli się, że rozmawiałam z panem. Do widzenia!

Zawróciła, a w kilka chwil później znikła pośród rozrzuconych odłamków skał, gdy ja z duszą pełną nieokreślonej obawy podążyłem do Baskerville Hall.

Advertisement