Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XVIII Podróż powietrzna po Afryce
Rozdział XIX
Juliusz Verne
Rozdział XX
Uwaga! Tekst wydano w 1863 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


ROZDZIAŁ XIX.


— Jaki jest nasz kierunek? — zapytał Kennedy, widząc że jego przyjaciel patrzy na bussolę.

— Północno-zachodni.

— Do kata! więc nie północny.

— Nie, Dicku, i myślę że chyba nie dostaniem się, do Gondokoro; żałuję bardzo, ale bądź co bądź, powiązaliśmy odkrycia wschodnie z północnemi, nie trzeba się więc skarżyć.

Wiktorja nieznacznie oddalała się od Nilu.

— Spójrzmy jeszcze, — rzekł doktór, — na tę niezmierną szerokość, której najśmielsi podróżni przebyć nie mogli! Oto barbarzyńskie pokolenia, o których wspominają pp. Petherick d’Arnaud, Miani i młody podróżnik Lejean, któremu winniśmy najlepsze wskazówki o górnym Nilu.

— Tak więc, — zapytał Kennedy, — odkrycia nasze są w zgodzie z przewidzeniami nauki?

— Zupełnie. Źródła rzeki białej, Bar-el-Abiad, jak w morzu nikną w wielkiem jeziorze, z którego biorą początek; straci na tem poezja, bo przypuszczano że ten król rzek ma początek niebieski; starożytni zwali go Oceanem i wierzyli, że wypływa bezpośrednio ze słońca; trzeba trochę ustąpić z tych świetnych przypuszczeń, i przyjąć co daje nauka; zresztą nie zawsze będą ludzie uczeni, a poetów nigdy nie zabraknie.

Cinq Semaines en ballon 037

— Widać jeszcze katarakty, wtrącił Joe.

— Są to katarakty Makedo, pod trzecim stopnieli szerokości. Nic nadto dokładniejszego! Jaka szkoda że nie możem jeszcze kilka godzin płynąć zbiegiem Nilu!

— Tam w dali. — rzekł myśliwy, — dostrzegam szczyt góry.

— To góra Logwek, Góra drżąca Arabów; cala tę okolicę zwiedził p. Debono, pod przybranem nazwiskiem Latif-Effendi. Pokolenia mieszkające nad Nilem, żyją w wiecznej nieprzyjaźni i staczają z sobą mordercze walki. Osadźcie z tego, na jakie narażał się niebezpieczeństwa.

Wiatr uniósł Wiktorję w kierunku północno-zachodnim. Unikając góry Logwek, należało szukać innego prądu bocznego.

— Przyjaciele, — rzekł doktór do swych dwóch towarzyszów; teraz dopiero rozpoczynamy na prawdę, własne poszukiwania w Afryce; dotychczas szliśmy tylko śladem poprzedników, obecnie rzucamy się w nieznane przygody. Czy nie zbraknie wam odwagi?

— Nigdy! zawołali współcześnie Dick i Joe.

— Więc w drogę! i niechaj Pan Bóg nam dopomaga!

Przebiegłszy po nad parowami, lasami i rozrzuconemi tu i ówdzie wioskami, około szóstej wieczór podróżni przybyli do Góry drżącej i płynęli wzdłuż jej łagodnego stoku.

W pamiętnym dniu 23 kwietnia w przeciągu piętnastogodzinnej jazdy, gnani szybkim prądem powierza przelecieli trzysta piętnaście mil (niespełna 100 mil niem.).

Ostatnia jednak część podróży sprawiła na nich dość przykre wrażenie; nastało zupełne milczenie w łódce. Czy doktór Fergusson utonął myślą w uczynionych i zamierzanych odkryciach? A towarzysze jego, czy myśleli o tej nowej podróży po krajach nieznanych? Zapewne, a może łączyły się z tem najżywsze wspomnienia o Anglji i przyjaciołach dalekich? Tylko Joe zachował filozoficzną obojętność, uważając za rzecz bardzo naturalną że nie widzi ojczyzny, skoro się od niej oddalił; szanował jednak milczenie Samuela Fergusson i Dicka Kennedy.

O dziesiątej wieczór Wiktorja zarzuciła kotwicy na pochyłości Góry, o której niesie podanie, że drży gdy jej dotknie stopa muzułmana. Posiliwszy się wieczerzą, podróżni usnęli kolejno strzeżeni przez jednego.

Nazajutrz obudzono się z pogodniejszemi myślami; pogoda była piękna, wiatr dął z dobrej strony; śniadanie, które konceptami zaprawiał Joe, wróciło dobry humor podróżnym.

Okolica którą przebiegali w tej chwili jest niezmierzona; opiera się o góry Księżycowe z jednej, a o góry Darfour z drugiej strony: jest prawie tak rozległą jak Europa.

— Zapewne, — rzekł doktór, — przebywamy teraz okolicę, która według przypuszczeń jeografów ma być królestwem Uzoga; niektórzy z nich utrzymują, że istnieje w środku Afryki rozległa nizina, w której mieścić się ma ogromne jezioro środkowe. Niebawem zobaczymy, czy system ten ma jakie podobieństwo do prawdy.

— Ale jakim sposobem wpadli na to przypuszczenie? — zapytał Kennedy.

— Z opowiadań Arabów. Ludzie ci chętnie opowiadają wiele, może zanadto. Kilku podróżnych dotarłszy z Kaze do Wielkich Jezior, spotkali niewolników przybyłych z okolic środkowych i rozpytawszy o właściwości ich ojczyzny, zebrali wiązankę przeróżnych dokumentów, z których utworzyli sobie system. W gruncie tego wszystkiego musi być trochę prawdy, bo jak widzisz, nie omylili się co do źródeł Nilu.

— W istocie prawda, rzekł Kennedy.

— Z takich to dokumentów, próbowano skreślić kilka map Afryki środkowej; według tej jednej z nich będę się kierował w drodze i w potrzebie ją poprawię.

— Czy cały ten pas ziemi jest zamieszkany? zapytał Joe.

— Niewątpliwie, i przez złych ludzi.

— Domyśliłem się zaraz.

— Liczne te pokolenia rozsiadłe na ogromnej przestrzeni, mają jedną ogólna nazwę Nyam-Nyam, a nazwisko to jest prostem naśladowaniem dźwięku, i odpowiada szmerowi jaki sprawia żucie.

— Doskonale, rzekł Joe: nyam! nyam!

— Poczciwy mój Joe, gdybyś był bezpośrednią przyczyna tego naśladowania dźwięków, możebyś go nie nazwał doskonałem.

— Co pan chce powiedzieć?

— Że pokolenia te są ludożerczemi.

— Doprawdy?

— Niewątpliwie; utrzymywano także, iż krajowcy maja ogony jak zwierzęta czworonożne; wkrótce jednak poznano, że ów dodatek należy do skóry bydlęcej, którą się odziewają.

— Szkoda! ogon jest bardzo dobry do odpędzania much natrętnych.

— Zapewne, mój Joe, ale należy zaliczyć to do bajek, jak i owe psie głowy, które podróżny Brun Rollet przypisywał pewnym ludom dzikim.

— Psie głowy? Rzecz wyborna do szczekania, a nawet bardzo przydatna dla ludożerców!

— Na nieszczęście to jedno jest niewątpliwą prawdą, że ludy te są bardzo okrutne i łakome na ludzkie mięso, którego chciwie poszukują.

— Żądam, — rzekł Joe, — aby zbytecznie nie rozpalali się do mojej facjaty.

— Aha, boisz się! rzekł myśliwy.

— Nie to, panie Dicku. Ale jeśli już mam być kiedy zjedzony w czasach głodu, niechże pójdę na pożytek mojemu panu i pańskiemu żołądkowi. Ale karmić sobą tych morusów! Pfe! umarłbym z samego wstydu!

— A zatem, poczciwy Joe, — rzekł Kennedy, — trzymamy cię za słowo i liczymy na cię w potrzebie.

— Jestem do usług pańskich.

— Joe mądry, — rzekł doktór, — umyślnie tak mówi, abyśmy więcej dbali o jego podniebienie i starannie go tuczyli.

— Kto wie! — odpowiedział Joe; — człowiek jest bardzo samolubne zwierzę!

Po południu niebo pokryło się gorącą mgłą parującą z ziemi, i z trudnością rozróżniano przedmioty na dole; lękając się przeto aby balon nie potknął się o jaki nieprzewidziany cypel, doktór dał około godziny piątej znak by się zatrzymać.

Noc minęła bez przypadku, ale wypadało podwoić czujność wśród głębokiej ciemności.

Podczas następnego poranku wiatr perjodyczny dął z nadzwyczajną gwałtownością, wciskając się w wewnętrzne wklęsłości balonu i gwałtownie wstrząsał oprawę, przez którą wchodziły rury do rozszerzania gazu; musiano więc przymocować je sznurkami co z przedziwną zręcznością dokonał Joe.

Współcześnie przekonał się, że spód powietrznego statku był szczelnie zamknięty.

— Jest to podwójnie dla nas ważne, — rzekł i doktór Fergusson, — naprzód unikamy straty szacownego gazu, powtóre nie zostawiamy dokoła siebie słupa materii palnej, od której moglibyśmy spłonąć.

— Byłby to brzydki wypadek w podroży, rzekł Joe.

— Alboż zaraz spadlibyśmy na ziemię? — zapytał Dick.

— Zaraz, nie! Gaz spaliłby się spokojnie, a my zwolna spuścilibyśmy się na dół; podobny wypadek zdarzył się powietrznej żeglarce francuzkiej pani Blanchard; zapaliła swój balon rzucając ognie sztuczne, ale nie upadła i niewątpliwie nie byłaby się zabiła, gdyby łódka jej nie potknęła się o komin, w skutku czego zleciała na ziemię.

— Miejmy nadzieję, że nic podobnego nas nie spotka; dotychczasowa podróż nasza nie była niebezpieczna i nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy dopiąć jej celu.

— I ja także nie widzę, kochany Dicku; zresztą zawsze nieroztropność żeglarzy powietrznych lub zła budowa ich aparatów były przyczyna wypadków nieszczęśliwych. Wszelako na kilka tysięcy wzlotów powietrznych, liczą zaledwie dwadzieścia przypadków śmierci. W ogóle najniebezpieczniejsze są spuszczania się na ziemię i odloty. To też w podobnych razach nie należy zaniedbywać żadnych środków ostrożności.

— Panowie, godzina śniadania! — rzekł Joe, — musimy poprzestać na kawie i solonem mięsie, dopóki pan Kennedy nie znajdzie sposobu uraczenia nas świeżą zwierzyną.

Advertisement