Ogród Petenery
Advertisement


Crystal Clear app printer Dostępny jest E-book / wersja do druku tego tekstu


Gdy śpiący się zbudzi

(When the Sleeper Wakes)

Herbert George Wells

¤ ¤ ¤ ¤

Przekład: Anonim
Ilustracje: Henri Lanos


'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 01



Rozdział I.


BEZSENNOŚĆ.


Pewnego popołudnia w czasie odpływu Mr. Isbister, młody artysta, mieszkający w Boscastle, wyszedł ze swego domu nad malowniczą zatoką w Pentargen, pragnąc zwiedzić znajdujące się tam groty. W połowie drogi, wiodącej po urwistej ścieżce do wybrzeża w Pentargen, natknął się na człowieka, który siedział pod wystającym zwałem skał. Postawa jego wyrażała głęboką rozpacz. Ręce zwisały mu bezsilnie, oczy były czerwone i nieruchomo utkwione w przestrzeni, a twarz była mokra od łez.

Na odgłos kroków Isbistera obejrzał się dokoła. Obaj zmieszali się, szczególniej Isbister; chcąc jednak pokryć niezręczność swojego mimowolnego przystanku, zauważył tonem głębokiego przekonania, że jak na tę porę upał był dość wielki.

»Istotnie«, odpowiedział obcy krótko, zawahał się na chwilę i dodał bezbarwnym głosem: »Nie mogę spać«.

Isbister zatrzymał się nagle. »Czyż tak?«

»Brzmi to może dziwacznie«, rzekł obcy, zwracając swoje oczy znużone ku twarzy Isbistera i podkreślając swoje słowa mdlejącą dłonią, »lecz nie spałem — nie spałem wcale przez sześć nocy.«

»Radziłeś się pan?«

»Tak. Liche dawali mi rady i lekarstwa. Mój system nerwowy... To wszystko bardzo dobre dla pospólstwa. To trudno wyjaśnić. Nie mam odwagi zażyć... dość silnych leków.«

»Stąd trudność«, rzekł Isbister.

Stał bezradnie na ważkiej ścieżce, nie wiedząc, co począć. Widocznem było, że człowiek ten chciał mówić. Myśl dość naturalna wśród takich okoliczności znagliła go do utrzymania rozmowy w biegu: »Nigdy nie cierpiałem na bezsenność«, rzekł tonem pospolitej pogawędki »lecz w przypadkach, które znam, ludzie zazwyczaj znajdowali cośkolwiek...«

»Boję się eksperymentów.«

Mówił głosem znużonym. Zrobił wzgardliwy ruch ręką, i przez czas jakiś obaj milczeli.

»Próbował pan dużo chodzić?« zauważył Isbister nieufnie, rzucając okiem na kostyum turystyczny swego towarzysza.

»Ależ właśnie próbowałem. Być może w sposób nierozsądny. Szedłem wzdłuż wybrzeża, dzień za dniem od samego New-Quay. Lecz do znużenia myśli przybyło jeszcze znużenie fizyczne. Przyczyną tego niepokoju jest nadmiar pracy — kłopoty. Zdarzyło się coś...«

Urwał, jakby aż nadto znużony. Potarł czoło wychudłą ręką. Zaczął znowu mówić, lecz jak człowiek, który mówi do siebie samego.

»Jestem samotnym wilkiem, osowiałym człowiekiem, wędrującym po świecie, który mnie nic nie obchodzi. Nie mam żony — nie mam dzieci — któż to mówi o bezdzietnych, że są jako gałązki obumarłe na drzewie życia? Nie mam żony, nie mam dzieci — nie mogę znaleźć żadnych obowiązków. Niema nawet pragnień w mojem sercu. W końcu zabrałem się do wykonania jednej rzeczy.

»Powiedziałem sobie, że chcę to uczynić, i żeby módz to uczynić, żeby przemódz odrętwienie tego tępego ciała, uciekłem się do leków; miałem ich dość, tych leków! Nie wiem, czy pan odczuwa ten straszny ciężar ciała, jego rozpaczliwe wołanie o czas — o życie! Okrada ducha. Żyć! Żyjemy tylko strzępami. Musimy jeść, a potem nadchodzą leniwe przyjemności lub przykrości trawienia. Musimy wdychać powietrze, bo inaczej myśli nam leniwieją, głupieją, błądzą po otchłaniach. Tysiące roztargnień czyha z wewnątrz i z zewnątrz, a potem nadchodzi ospałość i wreszcie sen. Zdaje się, że ludzie żyją dla snu. Jakże małą część dnia można nazwać własnością swoją —w razie najlepszych nawet warunków! Wreszcie przychodzą owi fałszywi przyjaciele, pomocnicy, alkaloidy, które usuwają przyrodzone znużenie i zabijają spoczynek — czarna kawa, kokaina...«

»Rozumiem«, rzekł Isbister.

»Dokonałem swego dzieła«, rzekł bezsenny człowiek żałosnym tonem.

»I to jest nagroda za nie?«

»Tak.«

Przez chwilę obaj milczeli.

»Nie może pan wyobrazić sobie szalonej żądzy snu, jaką czuję — jestto głód i pragnienie. Od sześciu długich dni, odkąd skończyłem moje dzieło, umysł zamienił mi się na gwałtowny wir, nie ruszający się z miejsca i nie ustający w kotłowaniu, na rwący potok myśli pędzących nie wiedzieć dokąd, biegnących naokoło szybko i wytrwale...«

Zamilkł. »Ku otchłani«.

»Musisz pan spać«, rzekł Isbister stanowczo, z miną człowieka, który odkrył lekarstwo.

»Myśl moja jest zupełnie jasna. Nigdy jaśniejsza me była. Lecz wiem, że idę ku otchłani. Teraz...«

»Cóż teraz?«

»Czy widział pan rzeczy staczające się w wirze? W dół — precz od światła dziennego, od tego słodkiego światła zdrowia...«

Obcy wyciągnął rękę, a oczy jego były dzikie, a głos nagle nabrał siły. »Ja się zabiję. Jeżeli nie w inny sposób, to u stóp owej ciemnej przepaści, gdzie fale są zielone, a biała piana wznosi się i opada ku dołowi. Tam w każdym razie jest... sen.«

»To nierozsądne«, rzekł Isbister, przerażony histerycznem wzburzeniem obcego. »Lekarstwa są lepsze.«

»Tam przynajmniej jest sen«, powtórzył obcy, nie zważając na słowa Isbistera.

Isbister spojrzał na niego i zaczął zastanawiać się, czy jakaś zawiła Opatrzność nie sprowadziła ich obu tu tego popołudnia. »Niema w tem nic pewnego, zresztą«, zauważył wreszcie. »Jest podobna skała w Lulworth Cove — tak wysoka jak ta w każdym razie, — a mała dziewczynka spadła z samego szczytu w przepaść. I żyje do dziś dnia — jest zdrowa i ma się dobrze.«

»Lecz te oto skały?«

»Można przeleżeć się na nich raczej niewygodnie przez całą mroźną noc, z kośćmi potłuczonemi, co kłują, ilekroć zadrżysz, a ponad głową lodowata pluska ci woda.«

Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się.

»Przykro mi, że niszczę pańskie ideały«, rzekł Isbister obojętnie. »Atoli samobójstwo nad tem urwiskiem (lub nad jakiemkolwiek innem urwiskiem), mówię, jako artysta...« Zaśmiał się. »To tak piekielnie dyletanckie.«

»Lecz owa druga rzecz«, rzekł bezsenny gniewnie, »owa druga rzecz. Nikt nie utrzyma się przy zdrowych zmysłach, jeżeli noc za nocą...«

»Czy wędrowałeś pan wzdłuż tego wybrzeża sam?«

»Tak.«

»To niemądrze. Przepraszam, że tak mówię. Sam! Jak pan mówi: znużenie cielesne nie jest lekarstwem na znużenie myśli. Któż panu tak poradził? Nic dziwnego; chodzić! A słońce piecze nad głową; skwar, znużenie, samotność przez cały długi dzień, a wreszcie, przypuszczam, kładzie się pan spać i usiłuje z wielkim trudem — nieprawdaż?«

Isbister urwał nagle i z powątpiewaniem spojrzał na cierpiącego.

»Spójrz pan na te skały!« zawołał obcy, czyniąc gest pełen siły. »Spójrz na to morze, które jaśniało tu i drgało od wieków! Spójrz na tę białą pianę, która toczy się w ciemność, pod tę wielką skałę. I na to sklepienie niebieskie, z którego kopuły tryska oślepiające słońce. Grzeje, podtrzymuje i rozwesela pana. A dla mnie...«

Odwrócił ku niemu głowę i pokazał twarz upiornie bladą, oczy wyblakłe, krwią nabiegłe i bezkrwiste wargi. Mówił prawie szeptem: »Dla mnie jest płaszczem nędzy. Cały świat... jest płaszczem nędzy.«

Isbister patrzył na dziką piękność oblanych słońcem skał, a potem znowu spojrzał na tę twarz rozpaczliwą. Przez chwilę milczał.

Zerwał się i machnął wzgardliwie ręką. »Gdy się pan prześpisz przez jedną noc«, rzekł, »nie będziesz tu widział nędzy. Na to daję słowo.«

Teraz był już zupełnie pewny, że to spotkanie było opatrznościowe. Jeszcze na pół godziny przedtem czuł się straszliwie znudzonym. A oto znalazł zajęcie. Zdawało mu się, że pierwszą potrzebą tej wyczerpanej istoty było towarzystwo. Usiadł na murawie obok nieruchomo siedzącej postaci i odrazu wytoczył prawdziwe działo plotkarskiej rozmowy.

Słuchacz jego, zdawało się, popadł w zupełne zobojętnienie; patrzył zgryźliwie w stronę morza i mówił tylko, ilekroć Isbister zadawał mu pytanie wprost — i to nie na wszystkie odpowiadał pytania. Lecz nie dawał znaku oporu przeciw temu życzliwemu wdzieraniu się w jego rozpacz.

Na swój bezradny sposób okazywał nawet wdzięczność, a kiedy znów Isbister poczuł, że paplanina jego niczem nie podsycana poczyna tracić na sile, i poddał mu myśl, że należałoby raczej zejść ze stoku i wrócić do Boscastle, skąd ma się widok na Blackapit, uległ bez szemrania. W połowie drogi zaczął mówić do siebie samego i nagle zwrócił się swoją upiorną twarzą ku swemu zbawcy. »Cóż się może stać?« zapytał. »Cóż się może zdarzyć? Snują się, snują, snują, snują. Toczy się to w koło, w koło i w koło na wieki.«

Stanął, nie przestał jednak zataczać ręką kręgów. »Już dobrze, stary chłopie«, rzekł Isbister z miną starego przyjaciela. »Nie dręcz się. Zaufaj mi.«

Obcy opuścił rękę i odwrócił się znowu. Poszli ścieżką aż do pagórków niedaleko Penally, a przez cały czas obcy gestykulował i mówił urywkowe zdania, odnoszące się do jego wirującego mózgu. Doszedłszy do pagórków, stanęli na jakiś czas w miejscu, z którego widać czarną, tajemną otchłań Blackapitu, a potem obcy usiadł. Isbister podejmował rozmowę, ilekroć ścieżka była dość szeroka, aby obu pomieścić. Rozwodził się nad zawiłą trudnością wylądowania w Boscastle w czas niepogody, kiedy nagle i bez żadnego związku towarzysz jego znowu mu przerwał.

»Głowa moja nie jest już tem, czem była«, rzekł, uzupełniając słowa niewymowne znaczącymi ruchami. »Nie jest tem, czem była. Jest tam jakiś straszny ciężar. Nie — nie senność, dałby Bóg, żeby była! To raczej jak cień, głęboki cień padający nagle i szybko na coś, co w pełnym jest ruchu. Snuje się, snuje ku ciemnościom. Nie umiem tego wyrazić.«

Urwał słabym głosem.

»Nie kłopocz się, stary druhu«, rzekł Isbister. »Sądzę, że rozumiem. Zresztą, to obojętne, czy mi powiesz to wszystko teraz, co?«

Obcy przyłożył ręce do oczu i potarł je kilka razy. Isbister wpadł na nowy pomysł. »Chodź pan do mojego pokoju«, rzekł, »i spróbuj wypalić fajkę. Pokażę panu także kilka szkiców z tego Blackapitu. Jeżeli pana to zajmie.«

Ów zaś powstał posłusznie i poszedł za nim po pochyłości w dół.

Kilkakrotnie Isbister słyszał, jak obcy potykał się na pochyłości, a ruchy jego były powolne i niepewne. »Proszę, niech pan wejdzie«, rzekł Isbister, »spróbuj kilka papierosów i błogiego alkoholu. Pijesz pan przecie wódkę?«

Obcy zawahał się u furtki ogrodowej. Zdawało się, że nie zdaje sobie już jasno sprawy ze swych czynności. »Nie piję«, rzekł zwolna, idąc ścieżką ogrodową, a po upływie chwili powtórzył jakby nieprzytomnie: »Nie — nie piję. Toczy się. Snuje się, — krąży, — snuje...«

U progu potknął się i wszedł do pokoju jak człowiek, który nic nie widzi.

Potem usiadł raptownie i ciężko w wygodnym fotelu, zdawało się niemal, że weń wpada. Pochylił się naprzód, czoło ukrywszy w dłoniach i tak siedział bez ruchu.

Po chwili wydał lekki dźwięk z gardła. Isbister krzątał się po pokoju z nerwowością niedoświadczonego gospodarza, czyniąc drobne uwagi, które wprost nie wymagały odpowiedzi. Przeszedł przez pokój, żeby sięgnąć po swą tekę, ustawił ją na stole i uważnie patrzył na zegar.

»Nie wiem, czy zechciałbyś pan zjeść ze mną kolacyę«, rzekł, trzymając w ręku niezapalony papieros a w myśli kołatał mu zamiar, żeby obcemu ukradkiem dać zażyć chloratu. »Skromnie, zimna baranina i tort, zdaje mi się.« Powtórzył te słowa po krótkiem milczeniu.

Obcy nie dawał odpowiedzi. Isbister przystanął z zapałką w ręku i przyglądał mu się uważnie.

Cichość przedłużała się. Zapałka zgasła, Isbister odłożył papieros niezapalony, ujął tekę, otworzył, położył ją znowu, zawahał się, zdawało się, że ma już mówić. »Może«, szepnął, nie mogąc uwolnić się od wątpliwości. Po chwili rzucił okiem na drzwi, potem znowu na siedzącego. Potem na palcach wysunął się z pokoju, spoglądając na swego towarzysza za każdym krokiem.

Zamknął drzwi cichutko. Brama domu stała otworem, Isbister wyszedł na próg i stanął w miejscu, z którego mógł widzieć obcego przez otwarte okno. Ów zaś nie ruszał się.

Garstka dzieci, idąca gościńcem, przystanęła i przyglądała się ciekawie artyście. Flisak zamienił z nim kilka grzecznych słów. Czuł, że może jego czujna postawa i miejsce, na którem stał, budziły zaciekawienie swoją niezwykłością. Może z zapaloną fajką wydałby się bardziej naturalnym. Wyciągnął fajkę i pęcherz z kieszeni i powoli zaczął sposobić się do palenia.

Nagle usłyszał za sobą swoją gospodynię, która niosła lampę zapaloną z kuchni. Odwrócił się, wymachując fajką i zatrzymał ją u drzwi swego salonu. Z niejakim trudem wyjaśnił jej położenie, albowiem nie wiedziała, że miał gościa. Wróciła zatem z swoją lampą, zdziwiona i zaciekawiona, a on, zarumieniony i mniej swobodny, podjął na nowo swoje czuwanie w rogu bramy.

Kiedy już wypalił fajkę, a nietoperze zaczęły już krążyć naokół, nie mógł już dłużej opanować swej ciekawości, porzucił więc zawiłe wahania i powrócił cichaczem do salonu, Przystanął we drzwiach. Obcy znajdował się ciągle w tej samej postawie, odcinając się czarno na tle okna. Oprócz śpiewu kilku żeglarzy na pokładzie okrętu przewożącego dachówkę, nic nie mąciło nieruchomej ciszy wieczornej.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 02

»To albo śmierć, albo jakiś atak.«

Przez myśli Isbistera przebiegł jakiś błysk; zerwał się, przechylił się całem ciałem przez stół i słuchał. Przykre podejrzenie spotęgowało się, przeszło w przeświadczenie. Zdumienie ogarnęło go i przeszło — w grozę.

Nie słychać było ani śladu oddechu ze strony siedzącej postaci.

Przyczołgał się powoli i bez szmeru do stołu, zatrzymując się po drodze dwa razy, żeby słuchać. W końcu dotarł tak blisko, że mógł położyć rękę na poręcz fotelu. Pochylił się nad obcym tuż obok jego głowy. Potem schylił się jeszcze niżej, tak, żeby mógł zajrzeć w twarz swemu gościowi. Zerwał się gwałtownie i wydał okrzyk. Oczy obcego były prostemi, białemi plamami.

Spojrzał znowu i zauważył, że były otwarte, że jednak źrenice znikły za powiekami. Przeląkł się nagle. Przerażony dziwacznością stanu obcego ujął go za plecy i wstrząsnął nim silnie. »Czy pan śpi?«

Owładnęło nim nagle przekonanie, że człowiek ten był trupem. Zaczął się odrazu krzątać i hałasować, przebiegał pokój tam i sam, potykając się o stół i szarpnął za dzwonek.

»Proszę przynieść światło natychmiast«, rzekł w przedpokoju. »Przyjaciel mój zasłabł.«

Potem wrócił do postaci nieruchomo siedzącej, chwycił ją za plecy, wstrząsnął niemi silnie i krzyknął. Pokój zapełnił się żółtym blaskiem, gdy zdumiona gospodyni weszła ze światłem.

»Muszę w tej chwili iść po doktora«, rzekł. »To albo śmierć, albo jakiś atak. Czy jest jakiś lekarz we wsi? Gdzie można znaleść lekarza?« 



Rozdział II.


TRANS.


Stan kataleptycznego odrętwienia, w który popadł ów człowiek, trwał przez czas dotąd niesłychany w medycynie, a potem przeszedł powoli w stan zwiędnienia. Chory przybrał wygląd, wyrażający głęboki spoczynek.

Przeniesiono go do szpitala w Boscastle, a z szpitala po kilku tygodniach do Londynu. Lecz ciągle jeszcze wszelkie wysiłki ożywienia go były bezskuteczne. Po jakimś czasie, dla przyczyn, które później się odsłonią, zaprzestano tych usiłowań. Przez bardzo długi czas leżał w tym dziwnym stanie, nieruchomo i cicho, ani martwy, ani żywy. Ciemności, w jakiej był pogrążony, nie przerywał żaden promień myśli lub wrażenia, była to bezsenna nieruchomość, rozległy przestwór spokoju. Rozgwar jego myśli nabrzmiał i wzniósł się za urwiste stopnie milczenia. Gdzie ten człowiek był? Gdzie przebywa każdy inny człowiek, gdy ogarnie go znieczulenie?

»Zdaje się, jakby to wczoraj było dopiero«, rzekł Isbister. »Pamiętam wszystko, jak gdyby się to wczoraj zdarzyło — jaśniej może widzę, aniżeli gdyby się istotnie było zdarzyło wczoraj«.

Był to Isbister z ostatniego rozdziału, lecz nie był już młodym człowiekiem. Włosy, dawniej ciemne i nieco przydługie, na sposób wówczas modny, były teraz szpakowate i strzyżone tuż przy skórze, a twarz, dawniej rumiana i biała, była żółta i czerwona. Nosił ostro zakończoną brodę, przetykaną siwymi włosami. Mówił do starszego pana, który nosił letnie ubranie z cienkiego płótna (lato tego roku niezwykle było skwarne). Był to Warning, adwokat z Londynu, najbliższy krewny Grahama, owego obcego, który popadł w trans. I obaj mężczyźni stali obok siebie w pokoju jakiegoś domu londyńskiego i patrzyli na leżącą postać.

Była to postać żółta, leżąca bezkształtnie na łóżku lazaretowem i ubrana w powiewną koszulę, postać o twarzy zmarszczonej, zarosłej gęstą brodą, o chudych członkach i wydłużonych paznogciach, a naokoło niej znajdował się klosz z cienkiego szkła. Zdawało się, jakoby to szkło odgraniczało śpiącego od rzeczywistego życia; był czemś odrębnem, obcem, jakby odosobnioną nieprawidłowością. Obaj mężczyźni stali tuż przy kloszu, zaglądając do wnętrza.

»Sprawa ta wstrząsnęła mną na wskroś«, rzekł Isbister. »Nawet teraz, gdy pomyślę o jego białych oczach, czuję coś w rodzaju zagadkowego zdumienia. Wie pan, były białe, całkiem otwarte«.

»I od tego czasu nie widział go pan nigdy?« zapytał Warning.

»Nieraz chciałem zajść«, rzekł Isbister, »lecz interesa są dziś zbyt poważną rzeczą, żeby módz pozwolić sobie na zbytnie świętowanie. Przebywałem w Ameryce«.

»Jeżeli mię pamięć nie zwodzi, był pan artystą«, rzekł Warning.

»Byłem. A potem ożeniłem się. Spostrzegłem, że niedaleko wiedzie ołówek — przynajmniej miernego człowieka, no i przerzuciłem się na pole techniki«.

»To dziwny stan«, rzekł Warning.

»Jest to rodzaj zupełnej nieprzytomności«, rzekł Isbister. »Jest to ciało, lecz puste. Wcale nie martwe, a nie żywe. To tak, jak krzesło wolne, oznaczone słowem »zajęte«. Ani czucia, ani trawienia, ani bicia serca, ani oddechu. W pewnem znaczeniu jest to większa martwość od śmierci, lekarze mówią, że nawet włosy róść przestały. Otóż w razie właściwej śmierci włosy dalej rosną«.

»Wiem«, rzekł Warning z odcieniem przykrości w wyrazie twarzy.

Znowu zajrzeli przez szkło. Graham istotnie był w dziwnym stanie, w tej fazie transu, w której zupełne następuje omdlenie, a był to trans dotychczas w historyi medycyny nieznany. Dawniej transe trwały mniej więcej rok — lecz po tym czasie następowało zawsze zbudzenie albo śmierć, czasem najpierw jedno, potem drugie. Isbister zauważył znaki, które porobili lekarze przy wsączaniu pokarmu, albowiem do tego ucieczono się środka, dla zapobieżenia śmierci; wskazał je Warningowi.

»I podczas, kiedy on tu tak leżał«, rzekł Isbister z zadowoleniem człowieka, który swobodnie przepędził życie, »ja zmieniłem swoje plany życia; ożeniłem się, dom założyłem, mój syn najstarszy — wówczas nie zacząłem nawet jeszcze myśleć o synach — jest obywatelem amerykańskim i wkrótce porzuci instytut Harvarda. Jest trochę siwych włosów na mej głowie«.

Warning odwrócił się. »I ja się postarzałem. Grałem z nim w kricket’a, kiedy jeszcze byłem chłopcem. A on wygląda ciągle młodo. Nieco żółty, lecz to jest niemniej młody człowiek«.

»Sądziłem«, rzekł Isbister po chwili, »że on miał jakiś majątek?«

»Tak jest«, rzekł Warning. »Rzeczy tak się złożyły, że ja się nim opiekuję«.

»Ah!« pomyślał Isbister, zawahał się i przemówił: »Bez wątpienia — utrzymanie jego nie jest kosztowne, bezwątpienia powiększył się?«

»Tak. Zbudzi się o wiele zamożniejszym — jeżeli się zbudzi — niż był przed zaśnięciem«.

»Nic dziwnego, że myśl ta odrazu mnie nawiedziła, skoro jestem kupcem«, rzekł Isbister. »Istotnie nieraz myślałem, że, mówiąc oczywiście po kupiecku, sen ten może być bardzo dla niego korzystny. I że wie dobrze, w jakim celu na tak długo popadł w znieczulenie. Gdyby był nadal żył w zwykły sposób« —

»Wątpię, czyby tak wiele nad tem się zastanawiał«, rzekł Warning. »Nie był człowiekiem przewidującym«.

»Byłem w stosunku do niego poniekąd opiekunem. Pan zapewne dość widział spraw, aby módz rozpoznać, że czasami pewne starcie... Lecz gdyby nawet tak było, wątpliwem jest, czy kiedykolwiek się jeszcze zbudzi. Ten sen wyczerpuje zwolna, lecz wyczerpuje. Widocznie zsuwa się pomału, bardzo pomału i mozolnie po długiej spadzistości; czy mnie pan rozumie?«

»Szkoda, że nie zobaczymy jego zdumienia. Nastało mnóstwo zmian przez te 20 lat. To jakby utopia Rip van Winkle’a się urzeczywistniła«.

»Albo Bellamy’ego, rzekł Warning. »Nastąpiło istotnie mnóstwo zmian. A między innemi i ja się zmieniłem. Jestem starcem«.

»Miałem czterdzieści trzy lata, kiedy jego bankierzy — pan przypominasz sobie, żeś telegrafował do jego bankierów — posłali po mnie«.

»Dowiedziałem się o ich adresie z książeczki czekowej, którą znalazłem u niego w kieszeni«, rzekł Isbister.

»Może jeszcze żyć w ten sposób całe lata«, rzekł i zawahał się na chwilę.

»Musimy to wziąć w rachubę. Sprawy jego, mogą, jak pan wie, wpaść kiedyś w inne ręce«.

»Proszę mi wierzyć, panie Isbister, że jest to problem, który ciągle stoi mi przed oczyma. Jest to położenie dziwaczne, jakiego nikt dotychczas nie widział«.

»Istotnie«, rzekł Isbister, »jestto przypadek publicznej kurateli, gdyby tylko istniał taki urząd.«

»Mnie się zdaje, że to przypadek, w którym rolę moją obejmuje instytucya publiczna, jakiś w rzeczywistości nie umierający opiekun. Bo może on naprawdę dalej żyć będzie jak sądzą niektórzy z pośród lekarzy. Faktem atoli jest, że w tej sprawie byłem już u jednego czy dwóch mężów publicznych.«

»Nie byłoby złym pomysłem oddać go w ręce jakiejś publicznej instytucyi — np. kuratoryum Muzeum brytyjskiego, lub Królewskiemu towarzystwu lekarskiemu. Brzmi to nieco komicznie, oczywiście, lecz cała sytuacya jest dziwaczna«.

»Trudność w tem, że nie dadzą się nakłonić i nie zechcą go zabrać«.

»Ciekawa istotnie sprawa«, rzekł Isbister. »A składane odsetki rosną ciągle«.

»Tak«, rzekł Warning.

»Czy zauważył pan pomięty zupełnie wyraz jego nosa, i sposób, w jaki zapadają mu się powieki?«

Warning spojrzał i pomyślał chwilę. »Wątpię, czy się zbudzi«, rzekł w końcu.

»Nigdy nie mogłem właściwie zrozumieć, co sprowadziło nań ten stan. Mówił mi coś nieco o przepracowaniu«.

»Był to człowiek bardzo uzdolniony, lecz nadmiernie wrażliwy. Miał ciężkie kłopoty domowe, rozwiódł się z żoną, i sądzę, że jął się polityki, tej szalonej, żeby zapomnieć o nieszczęściach. Był fanatycznym Radykałem — Socyalistą — albo też typowym Liberałem, jak zwykli nazywać się zwolennicy postępowej szkoły. Energiczny, zwinny, nieokiełzany. Przepracował się w jakiejś polemice, i stąd to przyszło. Pamiętam broszurę, którą napisał — ciekawy płód. Dziki, pogmatwany. Były tam proroctwa, jedno czy dwa. Niektóre z nich już się rozwiały, niektóre są już uznaną rzeczywistością. Lecz co do przeważnej części dziełka jestem tego zdania, że czytając takie tezy, można przekonać się, jak pełno jest na świecie nieprzewidzianych rzeczy. Dużo przyjdzie mu nauczyć się i wiele oduczyć, jeżeli się zbudzi«.

»Wielebym dał, żeby żyć wówczas«, rzekł Isbister, »żeby tylko słyszeć, co on na to wszystko powie«.

»I jabym tego pragnął«, rzekł Warning. »Lecz ja tego nie zobaczę«.

Stał w zamyśleniu i patrzał na woskową postać. »On nigdy się nie przebudzi«, rzekł w końcu. Westchnął.

»Nigdy się już nie przebudzi«.



Rozdział III.


PRZEBUDZENIE.


Lecz Warning się pomylił. Przebudzenie przyszło.

Co za cudownie zawiła rzecz, ta pozornie prosta, niezłożona jedność — jaźń! Któż zdoła iść śladem odbudowania tej samej jaźni po każdym śnie mocnym; któż zdoła dostrzedz te wszystkie przejścia od najpierwszych poruszeń duszy, do ostatecznego poznania swej tożsamości? I jak to się zdarza wszystkim z nas niemal po nocy przespanej, tak też zdarzyło się Grahamowi po długim jego śnie. Ciemna chmura nie jasnego czucia, jakaś mglista trwożliwość, oto, co poznał Graham i ocknął się gdzieś w nieokreślonej przestrzeni. Leżał słaby, znużony, lecz żywy.

Pielgrzymka ku osobistemu istnieniu musiała wieść przez rozległe otchłanie, musiała zapełnić epoki całe. Olbrzymie sny, które były straszliwą rzeczywistością w owym czasie, pozostawiały nieokreślone, kłopotliwe wspomnienia, dziwaczne istoty zjawiały się, dziwne otoczenia, jakby na innej planecie. Miał takie wyraźne wrażenia chwilowej rozmowy, słyszał jakoby nazwisko — nie mógłby jednak powiedzieć, jakie nazwisko — które później miało się powtórzyć, miał wrażenie jakiegoś dziwnego, dawno zapomnianego czucia tętnic i mięśni, olbrzymiego, beznadziejnego wysiłku człowieka, który już ma zatonąć w ciemnościach. Potem nadeszła panorama zdumiewających, ruchliwych przepływających scen.

Graham uświadomił sobie, że oczy ma otwarte i że patrzy na nieznaną sobie rzecz.

Było to coś białego, brzeg czegoś, odłamek z drzewa. Poruszył głową lekko, idąc za konturem tego kształtu. Wznosiło się to ku górze poza jego oczyma. Usiłował odgadnąć, gdzie jest. Barwą jego myśli było mroczne przygnębienie. Miał niepewne poczucie szeptów i kroków, znikających szybko.

Poruszenie głową wywołało w nim uczucie ostatecznego znużenia fizycznego. Przypuszczał, że znajduje się w łóżku hotelowem w owej dolinie — lecz nie mógł przypomnieć sobie tego białego rąbka. Musiał spać. Przypomniał sobie teraz, że chciał spać. Przywołał znowu na pamięć skałę i wodospad, a potem znowu zaświtało mu, że przemówił coś do jakiegoś przechodnia...

Jak długo spał? Co to za odgłos stąpających nóg? I to wznoszenie się i opadanie, podobne do szmeru, jaki wydają ludzie, tłukący kamienie przy drodze? Wyciągnął omdlałą rękę po zegarek, który zwykle leżał na krześle obok łóżka, lecz natknął na gładką, twardą powierzchnię jakby ze szkła. To było tak niespodziane, że przeraziło go nadmiernie. Nagle odwrócił się na bok, wytrzeszczył oczy na chwilę, i starał się usiąść. Wysiłek był nadspodziewanie trudny, i przyprawił go o zawrót głowy, mdłości i trwogę.

Przetarł oczy. Zagadka otoczenia była zawiła, lecz umysł jego był zupełnie jasny — widocznie sen wyszedł mu na dobre. Lecz nie leżał w zwykłem łóżku, był nagi i spoczywał na miękkim materacu w skrzyni z ciemnego szkła. Materac był w części przeźroczysty, rzecz, którą zauważył z dziwnem uczuciem niebezpieczeństwa, a pod nim znajdowało się zwierciadło, w którem szaro odbijał się jego obraz, spostrzegł z przerażeniem, że skóra jego była dziwnie sucha i żółta. I to łóżko dziwaczne mieściło się w skrzyni z zielonawego szkła (jak mu się zdawało), z której biała rama najpierw zwróciła jego uwagę. W rogu skrzyni stał postument migocącego i misternie wytoczonego aparatu; przeważnie były to zupełnie nieznane mu przyrządy, jakkolwiek można było rozpoznać maksymalny i minimalny termometr.

Lekko zielonawy odcień do szkła podobnej substancyi, która otaczała go ze wszech stron, zaciemniał wszystko, co znajdowało się po za niem, lecz dostrzegł, że był to pokój. Już koło ścian tej klatki znajdowały się meble, stół pokryty obrusem, kilka krzesełek, a na stole talerze z potrawami, butelka i dwa kieliszki. Uświadomił sobie, że był bardzo głodny.

Nie widział żadnej ludzkiej istoty, toteż po jakimś czasie wahania wygramolił się ze skrzyni i usiłował stanąć na białej posadzce małego apartamentu. Lecz przecenił swoje siły, zatoczył się i oparł rękę na ścianie do szklanej podobnej, ażeby się podtrzymać. Przez chwilę ściana stawiała jego dłoni opór, wyprężając się na zewnątrz niby napięty pęcherz, potem pękła, lekki tylko szmer wydając i znikła — jak nakłuty balonik. Zatoczył się ku głównej części hali i chwycił się stołu, żeby nie upaść, i zrzucił przy tej sposobności jedną ze szklanek na podłogę — zadźwięczała, lecz nie stłukła się. Usiadł na krześle.

Kiedy nieco ochłonął, napełnił drugą szklankę i pił — był to płyn bezbarwny, lecz nie woda, o słabej, przyjemnej woni i smaku. Działanie było wzmacniające i podniecające. Odstawił kieliszek i spojrzał naokół.

Widział kolumnadę, która wiodła do klatki schodowej na dół, zkąd dochodził odgłos ruchów ludzkich i głosów i głęboki, nieustający łoskot, czy szum. Całkiem już rozbudzony teraz, słuchał z napięciem.

Potem wstrząsnął się nagle, albowiem przypomniał sobie, że był nagi. Rzucił dokoła siebie wzrokiem za jakiemś przykryciem, ujrzał długą, czarną szatę wiszącą na krześle obok niego. W szatę tę wdział się i usiadł znowu, nie mogąc opędzić się drżeniu.

Umysł jego był jeszcze ciągle wzburzonym chaosem. Widocznem było, że spał, i że we śnie został gdzieś przeniesiony. Lecz dokąd? I kto byli ci ludzie, ten odległy tłum u krańca ciemno-błękitnych kolumn? Wychylił znowu jedną szklankę bezbarwnego płynu.

Powstał i niepewnym krokiem pijanego poszedł ku kolumnadzie. Zwlókł się po kilku schodach.

Przejście biegło w dół chłodnym krużgankiem barwy błękitnej i purpurowej i kończyło się w dalekiej odległości, w jakiejś przestrzeni balkonem, lśniącem zalanym światłem i otoczonym jakby atmosferą mgły. Była to przestrzeń jakby w wnętrzu olbrzymiego gmachu. Poniżej i bardzo daleko widać było niejasno rozległe jakieś budowle. Rozgwar głosów rósł teraz głośno i wyraźnie a na balkonie, odwrócone do niego plecami, stały trzy postacie widocznie zajęte bardzo ożywioną rozmową, sądząc po gestykulacyi. Bogate ich szaty, wolne i przestronne, miały łagodne, jasne kolory. Hałas pochodzący od wielkiego tłumu ludzi wdzierał się aż ponad balkon, a na chwilę zdawało się, że przesunął się rąbek chorągwi, potem znowu jakiś jasny, barwny przedmiot, może blado niebieska czapka czy też surdut rzucony w powietrze, przeszył powietrze i opadł. Okrzyki brzmiały jakby po angielsku, słychać było powtarzanie się wyrazu »Wake!« (budzi się). Usłyszał także jakiś niewyraźny ostry krzyk i nagle trzej ludzie na balkonie zaczęli się śmiać.

»Ha, ha, ha!» zaśmiał się jeden — rudowłosy pan odziany w krótką purpurową szatę. »Kiedy Śpiący się zbudzi — Kied y!« Rzucił rozbawionem okiem wzdłuż korytarza. Twarz zmieniła mu się nagle, cały człowiek zmienił się odrazu, zdrętwiał. Tamci dwaj odwrócili się szybko na jego okrzyk i stanęli jak wryci. Twarze ich przybrały wyraz przerażenia, które przeszło wnet w trwogę.

Nagle Grahamowi kolana zadrżały, ramię jego ściskające kolumnę opadło zemdlone, potoczył się naprzód i upadł na twarz.



Rozdział IV.


ODGŁOSY ZGIEŁKU[1].


Ostatnie wrażenie, jakie doszło Grahama, zanim zemdlał, było głośne bicie dzwonów. Kiedy przyszedł do siebie, znajdował się znowu na swojem łożu i poczuł ciepło, które go krzepiło. Jakiś pan w ciemno fioletowej szacie, jeden z tych, którzy stali poprzednio na balkonie, patrzył mu ostro w twarz.

Z odległości nieustające dochodziło biadanie dzwonów i pomieszane odgłosy wielkiej ilości ludzi wykrzykujących równocześnie. Potem coś przerżnęło ten gwar, i drzwi jakieś przywarły się nagle.

Graham poruszył głową. »Co to wszystko znaczy?« rzekł cicho. »Gdzie jestem?«

Mężczyzna w fioletach odpowiedział cichym głosem. »Jest pan w bezpiecznem zupełnie miejscu. Przyniesiono pana stamtąd, gdzie pan zasnął. Niema żadnego niebezpieczeństwa. Przez jakiś czas pan tutaj spał. Był pan w transie». Mówiąc to podał mu flakonik do wąchania.

Był to trzydziestoletni może, o sympatycznej twarzy, mężczyzna, z kończasto postrzyżonym lnianym zarostem, na kołnierzu zaś fioletowej szaty miał złotą obrączkę.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 03

»Spałeś pan przez jakiś czas. W kataleptycznym transie. Rozumie pan? Katalepsya? Zrazu może to wydać się panu dziwnem, lecz mogę zapewnić, że wszystko składa się dobrze.«

»Spałeś pan przez jakiś czas. W kataleptycznym transie. Rozumie pan? Katalepsya? Zrazu może to wydać się panu dziwnem, lecz mogę zapewnić, że wszystko składa się dobrze.«

Graham nie odrzekł nic, lecz wyrazy usłyszane zaspokoiły go. Oczy jego zaczęły teraz błądzić z jednej twarzy na drugą. Trzej ludzie, stojący nad nim, przyglądali mu się dziwnie. Był przekonany, że musi znajdować się gdzieś w Cornwall, lecz nie mógł pogodzić tych rzeczy z swojem wrażeniem.

»Czy telegrafował pan do kuzyna mojego?« zapytał. »E. Warning, 27, Chancery Lane.«

Tamci słuchali z natężeniem. »Telegrafować, panie?« rzekł młody, lnianowłosy człowiek, widocznie zdziwiony.

»Ma na myśli przesłanie elektrycznego telegramu«, podchwycił trzeci młodzieniec. »Zapewniam, że wszystko będzie zrobione, panie«, rzekł do Grahama. »Boję się tylko, czy się da przesłać telegram drutem pańskiemu kuzynowi. Niema go teraz w Londynie. Lecz niech się pan nie kłopocze; spałeś pan bardzo długo i teraz trzeba przyjść do siebie.«

Wszystko to było dziwne, zapewne, lecz ludzie ci w nieznanych strojach wiedzieli zapewne, co czynili. Zdawało mu się, Grahamowi, jakby znajdował się w jakimś gmachu nowo zbudowanym. Nagły błysk podejrzenia przeszedł mu przez myśl. Przecież nie była to żadna hala wystawowa!

Dali mu jakiegoś płynu.

»To — to mi dobrze robi«, rzekł, dokoła zaś dały się słyszeć szmery potakiwania.

»Jak długo«, zapytał niskim głosem, »jak długo byłem uśpiony?«

»Bardzo długo«, rzekł mężczyzna z lnianym zarostem.

»Jak długo?«

»Bardzo długo.«

»Tak, tak«, rzekł Graham nagle zgryźliwie. »Lecz ja chcę... czy... czy... kilka lat? Wiele lat? Było tu coś zapomniałem już co. Czuję się zmieszanym. Lecz panowie...« zaszlochał. »Nie powinniście taić przedemną. Jak długo?«

Urwał, dysząc nieregularnie.

Oni zaś mówili półgłosem.

»Pięć, czy sześć?« zapytał słabym głosem. »Więcej?«

»Znacznie więcej«.

Graham wysilił się i usiadł. Wątłą i zemdlałą ręką otarł łzę z twarzy. »Wiele lat!« powtórzył. Zamknął oczy mocno, rozwarł je znowu i siedział, patrząc naokół siebie, na tę i ową, nieznaną sobie rzecz.

»Ile lat?« zapytał.

»Musi się pan przygotować na niespodziankę?«.

»Więc?«

»Więcej, niż gross lat«.

Zirytowało go to słowo. »Więcej niż co?«

»Jak długo, powiedział pan? Jak długo? Nie patrz pan tak dziwnie. Powiedz mi pan«.

Z pośród uwag wyszeptanych półgłosem pochwycił uchem sześć słów: »Więcej niż parę wieków«.

»Co?« zawołał, zwracając się do młodzieńca, który, jak sądził, to wypowiedział. »Kto mówi? Co to było? Parę wieków!«

»Tak«, rzekł mężczyzna rudobrody. »Dwieście lat«.

Graham powtórzył jego słowa.

»Dwieście lat. Dwa stulecia«, rzekł mężczyzna rudobrody.

Nastała przerwa.

»Lecz to nie może być«, rzekł gniewnie. Ja muszę śnić. Trans. Transy nie trwają tak długo. To nieprawda, to żarty, które panowie stroicie sobie ze mnie! Powiedzcie mi, przed kilku dniami szedłem wzdłuż wybrzeża Cornwall — nieprawdaż?«

Głos mu zesłabł.

»Otóż to właśnie«, rzekł najmłodszy. »Boscastle, w dawnem księstwie Cornwall — znajduje się w południowo-zachodniej stronie poza mleczarniami. Jest tam i teraz jeszcze dom. Nawet tam byłem«.

»Boscastle!« Graham odwrócił oczy ku młodzieńcowi. »Tak, tak, Boscastle. Małe Boscastle. Zasnąłem — tam gdzieś. Nie przypominam sobie dokładnie.«

Zmarszczył brwi i szepnął: »Więcej niż dwieście lat!«

Zaczął mówić szybko, a twarz mu drgała, serce zamierało. »Ależ, jeżeli istotnie minęło dwieście lat, to nie żyje już chyba żadna ludzka dusza, którą znałem, niema żadnej ludzkiej istoty, którą widziałem lub z którą mówiłem, zanim w sen zapadłem«.

Nic mu nie odrzekli.

»Królowa i rodzina królewska, ministrowie, kościół i państwo. Wielcy i mali, bogaci i ubodzy...«

»Czy istnieje jeszcze Anglia?«

»A to zabawne. Czy istnieje jeszcze Londyn?«

»To pewnie jest Londyn, co? A pan jest moim dozorcą; moim dozorcą. A ci? Co? Także dozorcy?«

Usiadł. »Lecz dlaczego ja tu jestem? Nie! Nie mówcie. Bądźcie spokojni. Pozwólcie mi...«

Siedział w milczeniu, pocierał oczy, a gdy je znowu odsłonił, spostrzegł, że podają mu świeżą szklankę różowawego płynu. Wziął dawkę. Bezpośrednio niemal skutek się objawił. Skoro tylko ją połknął, począł płakać naturalnie i orzeźwiająco.

Nagle spojrzał znowu na ich twarze, zaśmiał się przez łzy. »Dwieście lat!« rzekł. Skrzywił się histerycznie i zakrył znowu twarz rękoma.

Po chwili uspokoił się. Usiadł znowu, ręce przewiesił przez kolana. Uwagę jego zwrócił gruby, rozkazujący głos i kroki zbliżającego się człowieka. »Co wy robicie? Dlaczego nie zostałem uprzedzony? Przecież mogliście mi powiedzieć. Ktoś mi za to odpokutuje. Trzeba go trzymać w spokoju. Czy bramy pozamykane? Wszystkie bramy i kurytarze? Musi być zupełny dokoła niego spokój. Nie trzeba mu powiedzieć. Czy mu już coś powiedziano?«

Mężczyzna o jasnej brodzie zrobił jakąś uwagę, a Graham, patrząc przez jego plecy, mógł dojrzeć zbliżającego się, bardzo niskiego, otyłego i przysadzistego człowieka z orlim nosem, o ciężkim karku, z podbródkiem. Bardzo gęste, czarne i lekko opadające brwi, które niemal stykały się ponad nosem i zwisały ponad głębokiemi, czarnemi oczyma, nadawały jego twarzy wyraz dziwacznie groźny. Przez chwilę patrzył ponuro na Grahama, a potem wzrok jego wrócił do mężczyzny o lnianym zaroście.

»Teraz idźcie. Lecz patrzcie, żeby bramy pozamykano«.

Dwaj mężczyźni, do których słowa te się odnosiły, odwrócili się posłusznie, nie prędzej jednak, aż obrzucili Grahama jeszcze jednem spojrzeniem i zamiast pójść kolumnadą, jak się tego spodziewał Graham, skierowali się wprost ku ścianie pokoju naprost kolumnady. I wtedy stała się rzecz dziwna; długi pas tej napozór mocnej ściany zawinął się w górę, zawisł nad oboma odchodzącymi i opadł znowu, a Graham pozostał sam z nowoprzybyłym i lnianobrodym mężczyzną.

Przez jakiś czas przysadzisty pan nie zwracał na Grahama uwagi, lecz ciągle wybadywał tamtego — widocznie podwładnego — co do wykonywania ich funkcyj. Mówił wyraźnie, lecz Graham nie rozumiał go. Przebudzenie jego zdawało się być nietylko przyczyną powszechnego zdumienia, lecz i przerażenia.

»Nie trzeba mu mieszać myśli opowiadaniem różnych rzeczy«, powtarzał raz i drugi. »Nie trzeba mieszać mu myśli«.

Otrzymawszy odpowiedź na swoje pytania, odwrócił się szybko i patrzył na zbudzonego teraz Śpiącego.

»Czuje się pan dziwnie nieswojsko«, zapytał.

»Bardzo.«

»Świat, ile pan z niego widzi, wydaje się panu niezwykłym.«

»Zdaje mi się, że muszę na nim żyć, chociaż niezwykłym mi się wydaje. Przedewszystkiem, czy nie mógłbym dostać ubrania?«

»Wnet pan suknie dostaniesz«, rzekł otyły pan.

»Czy istotnie prawda, że spałem dwieście?«, zapytał Graham.

»Więc to panu powiedzieli? Dwieście i trzy — «

Graham siedział w milczeniu przez chwilę, a potem zapytał:

»Co to za szum? Czy tu gdzieś w pobliżu znajduje się młyn czy też dynamomotor?«

»Nie«, rzekł otyły pan niecierpliwie. »To ludzie. Zrozumie pan lepiej później. — Rzeczy się zmieniły«.

Lnianobrody mężczyzna wrócił do nich, odwrócił się jednak nagle, nadsłuchując przez chwilę, podniósł brwi na starszego pana i pobiegł przez kolumnadę ku balkonowi. Gwar i okrzyki stawały się głośniejszymi, a otyły pan również odwrócił się i nadsłuchiwał. Zaklął nagle i spojrzał wrogo na Grahama. Słychać było falowanie mnóstwa głosów, wznoszące się i opadające, słychać było okrzyki i wrzaski, a raz doszedł ich odgłos podobny do razów i ostrych krzyków żałosnych, a potem znowu uderzenia jakby trzeszczących, łamanych suchych kijów. Graham natężał słuch, chcąc wydobyć z tego chaosu jakąś jedną nitkę głosu z pomotanego rozgwaru.

Wreszcie dosłyszał nieustannie powtarzaną formułę. Przez chwilę nie dowierzał swym uszom. Lecz takie istotnie były słowa: »Pokażcie nam Śpiącego! Pokażcie nam Śpiącego!«

Otyły pan ruszył nagle ku kolumnadzie.

»Wild!« zawołał. »Skąd oni wiedzą? Czy już wiedzą? Czy też to tylko mniemanie? — Nie mogę odejść, muszę uważać na niego. Lecz zawołaj z balkonu. Powiedz, że się nie zbudził. Cokolwiekbądź zresztą powiedz!«

Wrócił pędem do Grahama.

»Nie mogę panu powiedzieć, co się dzieje. To zbyt zawiłe. Za chwilę suknie pana będą gotowe. A wówczas zabiorą pana stąd. Domyślisz się pan przyczyny naszego zamieszania dość prędko«.

»Ależ te głosy. Co one wołały —?«

»Coś o Śpiącym — o panu. Mają jakąś złą myśl. Nie wiem, jaka to myśl. Nie wiem nic.«

Ostry dźwięk dzwonka przerżnął nagle rozgwar dalekich hałasów, a ten zapalczywy człowiek skoczył nagle ku małej kupce przyrządów, znajdujących się w rogu apartamentu. Nadsłuchiwał przez chwilę, oczy utkwiwszy w kuli jakiejś kryształowej, skinął głową i rzekł kilka słów niezrozumiałych; potem poszedł ku ścianie, po za którą znikli owi dwaj panowie. Znowu zwinęła się w górę jak zasłona, on stał i czekał.

Graham podniósł rękę i zdziwił się, że lekarstwa tyle siły mu przysporzyły. Przerzucił najpierw jedną, potem drugą nogę przez brzeg łoża. Głowa nie wirowała mu już wcale. Zaledwie mógł uwierzyć tak szybkiemu wyzdrowieniu. Zaczął obmacywać sobie członki.

Mężczyzna o lnianym zaroście wrócił przez kolumnadę, a równocześnie klatka na windzie zsunęła się i stanęła przed otyłym panem. W niej zaś ukazał się chudy, sinobrody człowiek, dźwigający rulon i odziany w ciemnozielony strój, ściśle przylegający do ciała.

»To krawiec«, rzekł otyły pan, przedstawiając. »Nie dobrze panu będzie w tym czarnym stroju. Nie wiem, jak się tu dostał wogóle. Lecz dowiem się. Dowiem. Sprawi się pan możliwie najszybciej?« rzekł do krawca.

Mężczyzna w zieleni skłonił się, podszedł kilka kroków i usiadł na łożu obok Grahama. Ruchy miał spokojne, lecz oczy pełne ciekawości. »Wasza Mość zauważy, że mody się zmieniły«, rzekł. Rzucił okiem z podełba na otyłego pana.

Szybkim ruchem rozwarł swój rulon i cały pomotany strumień lśniących materyj zalał mu kolana. »Wasza Mość żyłeś w epoce zasadniczo walcowatej — w epoce Wiktoryi. Kapelusze tylko miały dążność do zaokrąglania się w półkole. Zawsze kolisto krzywe. Teraz — « wyciągnął mały przyrządzik o rozmiarach i wejrzeniu małego zegarka bez klucza, puścił w ruch korbą i oto mała figurka w bieli ukazała się jakby w kinetoskopie na matówce, zaczęła odwracać się i chodzić. Krawiec pochwycił próbkę blado-niebieskiego atłasu. »Taki jest mój pomysł co do Waszego stroju«, rzekł.

Przystąpił do nich otyły pan i stanął u głów Grahama.

»Bardzo mało mamy czasu«, rzekł.

»Proszę mi zaufać«, rzekł krawiec. »Maszyna moja wszystkiego dokona. Co Wasza Mość sądzisz o tem?«

»Co to takiego?« zapytał człowiek z dziewiętnastego wieku.

»W Waszych czasach pokazywano tablice mód«, rzekł krawiec, »lecz w tem oto polega nasz nowoczesny rozwój. Proszę spojrzeć.« Mała figurka powtórzyła swe ruchy, lecz w innym stroju. »Albo to,« i za pociśnięciem inna drobna figurka w szacie o typie bardziej wytwornym poczęła chodzić po płycie. Krawiec wykonywał swoje ruchy bardzo szybko, i dwa razy spoglądał ku windzie, podczas gdy te rzeczy pokazywał.

Zachrzęściło znowu i krótko przystrzyżony anemiczny chłopak o rysach typowego Chińczyka, odziany w grube, blado niebieskie żaglowe płótno, ukazał się z bardzo skomplikowaną maszyną, którą bez szmeru wsunął do pokoju. Natychmiast mały kinetoskop został odłożony na bok, Grahama zaś wezwano, aby stanął przed maszyną, a krawiec pomrukiem jakimś dał kilka wskazówek krótko ostrzyżonemu chłopcu, który odpowiedział gardlanymi dźwiękami i słowami, zupełnie Grahamowi nieznanemi. Chłopiec poszedł potem do kąta, żeby rozpocząć niezrozumiały monolog, a krawiec wyciągnął pewną ilość sztab zakończonych drobnymi krążkami tak, że krążki te gładko przylegały do ciała Grahama, jeden na każdej łopatce, po jednym na łokciach, jeden na nogi i tak dalej, aż wreszcie miał ich na sobie może czterdzieści. Równocześnie kto inny wszedł jeszcze windą do pokoju, lecz poza plecami Grahama. Krawiec puścił w ruch mechanizm, który ze swej strony wprawił w słabo-drżące rytmiczne drganie niektóre cząstki maszyny, a w chwilę potem odbił wszystkie dźwignie, i Graham był wolny. Krawiec zwrócił mu czarną szatę, a mężczyzna o lnianej brodzie podał mu kieliszek napełniony jakimś orzeźwiającym płynem. Przez brzeżek kieliszka Graham ujrzał bladego młodzieńca, który patrzył nań z niezwykłą upartością,

Tymczasem otyły pan chodził niecierpliwie po pokoju, a teraz zawrócił i poszedł przez kolumnadę na balkon, z którego ciągle jeszcze hałas odległego tłumu dochodził nagłemi uderzeniami, lub rytmicznemi spadkami. Krótko przystrzyżony chłopak podał krawcowi zawój niebieskawego atłasu i oba, poczęli przytwierdzać go do mechanizmu na sposób przypominający nakładanie zwoju papierowego na maszynę drukarską z dziewiętnastego wieku. Potem całą tę rzecz rozłożyli po pokoju aż do odległego krańca, na którym pleciona lina chwiała się z wdziękiem na ścianie. Dokonali jakiegoś połączenia, a maszyna poczęła pracować energicznie i szybko.

»Co to robi?« zapytał Graham, wskazując próżnym kieliszkiem na krzątające się figurki i starając się nie widzieć badawczego spojrzenia nowo przybyłego młodzieńca. »Czy to jakaś — siła?

»Tak«, rzekł mężczyzna o lnianym zaroście.

»A to kto?« wskazał poza siebie na kolumnadę.

Mężczyzna w purpurze pogładził drobną swoją bródką, zawahał się i odrzekł półgłosem: »To jest Howard, naczelny dozorca, czy opiekun pański. Wasza Mość widzi, że to nieco trudno wyjaśnić. Rada wyznacza opiekuna i pomocników. Hala ta z pewnemi zastrzeżeniami była publiczna. Żeby ludzie mogli się nasycić. Za pierwszym razem zatarasowaliśmy bramy. Lecz sądzę — jeżeli to panu obojętne, pozostawię jemu wyjaśnienie tego wszystkiego«.

»Dziwne!« rzekł Graham. »Opiekun? Rada?« Potem odwróciwszy się tyłem ku nowo przybyłemu, zapytał półgłosem: »Dlaczego ten pan tak natarczywie mi się przygląda? Czy to mesmerysta?« 

»Mesmerysta! Ależ to kapillotonista«.

»Kapillotonista!« 

»Tak — jeden z naczelnych. Roczna jego płaca wynosi sześć doz lwów.« 

Brzmiało to jak absolutne głupstwo. Graham uczepił się tego frazesu niespokojną myślą. »Sześć doz lwów?« rzekł.

»Nie mieliście jeszcze lwów? Przypuszczam, że nie. Mieliście stare funty. Są one teraz naszemi jednostkami monetowemi.« 

»Lecz powiedział pan — sześć doz — co to takiego?« 

»Tak. Sześć tuzinów Sire. Oczywiście nawet takie drobne zmieniły się rzeczy. Wasza Mość żyłeś w czasach systemu decymalnego, systemu arabskiego — używającego dziesiątek, setek i tysiączek. Teraz mamy jedenaście liczb głównych. Mamy odrębne znaki na dziesiątkę i na jednastkę, dwa znaki na tuzin, a tuzin tuzinów stanowi gross, wielką stówkę, czy pan rozumie? tuzin grossów stanowi dosand, a dosand dosandów — miryad. Proste, co?« 

»Przypuszczam«, rzekł Graham.

»Lecz co takiego powiedział pan o tym kap...« 

Lnianowłosy mężczyzna spojrzał poza siebie.

»Oto pańskie suknie!« rzekł. Graham odwrócił się szybko i spostrzegł krawca stojącego tuż u jego boku z uśmiechem na ustach i z lśniąco nową szatą na ramieniu. Krótko przystrzyżony chłopak jednym palcem pchał tymczasem skomplikowaną maszynę ku windzie, którą był przyszedł. Graham wybałuszył oczy na nowo uszyty garnitur. »Nie myśli pan chyba —!« 

»W tej chwili zrobione«, rzekł krawiec. Rzucił szaty do stóp Grahama, podszedł do łóżka, na którem tak niedawno jeszcze leżał Graham, wyciągnął przeświecający materac i odwrócił zwierciadło. Podczas gdy to robił,, straszliwy dzwonek wezwał otyłego pana do rogu pokoju. Mężczyzna o lnianym zaroście popędził ku niemu, a potem wybiegł przez kolumnadę.

Właśnie krawiec pomagał Grahamowi przywdziać ciemno skombinowaną purpurową szatę, pończochy, kamizelkę i spodnie z jednego wykrojone kawału, gdy otyły pan wrócił z rogu i zetknął się z lnianowłosym mężczyzną, wracającym z balkonu. Zaczęli szybko z sobą mówić półgłosem, całe ich zachowanie miało cechę niezwykłego niepokoju. Na to spodnie ubranie purpurowe włożył krawiec skomplikowane, lecz pełne wdzięku błękitnawo-białe odzienie i Graham ujrzał się nagle w modnym stroju, lecz ujrzał także swoją twarz pożółkłą, niegoloną i ciągle jeszcze kudłatą, ale przynajmniej nie był już nagi i mógł sobie powiedzieć, że odznaczał się pewnym, nieokreślonym, dotychczas nieznanym sobie wdziękiem.

»Muszę się ogolić«, rzekł, zajrzawszy do zwierciadła.

»W tej chwili«, rzekł Howard.

Uparte spojrzenie znikło. Młody człowiek przywarł powieki, rozwarł je znowu i z wyciągniętą wątłą ręką przystąpił do Grahama. Potem lekkie wykonując ręką ruchy zatrzymał się i spojrzał dokoła.

»Krzesło«, rzekł Howard niecierpliwie i w tej chwili lnianowłosy mężczyzna podstawił Grahamowi krzesło. »Proszę usiąść«, rzekł Howard.

Graham zawahał się, w drugiej ręce tego człowieka o dzikich oczach ujrzał błysk stali.

»Czy Wasza Mość nie zostanie?« zawołał lnianowłosy z naglącą grzecznością. »Zabiera się do strzyżenia«.

»Oh!« zawołał Graham, prawdą oświecony. »Lecz nazwałeś go pan —« 

»Kapillotonistą — otóż to właśnie! Jestto jeden z najwybitniejszych artystów na świecie«.

Graham usiadł odrazu. Lnianowłosy uszedł. Kapillotonista wdzięcznymi ruchami zbliżył się do Grahama, zbadał mu uszy, tył głowy i byłby sobie usiadł, żeby bliżej przypatrzeć się Śpiącemu, gdyby nie groźna niecierpliwość Howarda. Natychmiast więc szybkimi ruchami i całym szeregiem bez szmeru poruszanych narzędzi ogolił Grahamowi twarz, wygładził wąsy, ostrzygł i ugładził mu włosy na głowie. Wszystko to, nie rzekłszy ani słowa, jakby w natchnieniu poetyckiem, albowiem taką mniej więcej miał minę. I skoro tylko skończył, wręczono Grahamowi parę trzewików.

Nagle zabrzmiał donośny głos — zdawało się, jakby z jakiejś maszyneryi w rogu: »W tej chwili — w tej chwili. Wszyscy w mieście już wiedzą. Roboty zastanowiono. Nie czekajcie a przyjdźcie«.

To wołanie zaniepokoiło Howarda, jak się zdawało, niezwykle. Po ruchach jego Graham wnioskował, że wahał się w wyborze dwóch kierunków. Nagle przeszedł do rogu, gdzie stał aparat dokoła drobnej kryształowej kuli. Podczas tego przytłumiony odgłos tłumnych okrzyków od strony kolumnady, trwający nieustannie w czasie wszystkich tych zdarzeń, podniósł się i urósł do potężnego okrzyku, ryknął, jak gdyby przemknął tylko na chwilę i opadł znowu, jakby cofał się szybko. Ciągnął Grahama ku sobie nieprzeparcie. Rzucał okiem na otyłego pana, a potem poszedł za popędem. Dwa skoki i był w korytarzu u stóp schodów — dwadzieścia kroków wzdłuż korytarza i znalazł się na balkonie, na którym stali poprzednio trzej mężczyźni.



Rozdział V.


RUCHOME ULICE.


Podszedł ku szynom balkonu i spojrzał w górę. Okrzyk zdumienia na jego widok i pogmatwane ruchy tłumu ludzi doszły go z rozległej przestrzeni na dole.

Pierwsze wrażenie odbiło się w nim obrazem potężnej, miażdżącej ogromem architektury. Miejsce, na które patrzył, było skrzydłem tytanicznych gmachów, zaginających się przestronno w jedną i w drugą stronę. Ponad głową potężne dźwignie zwierały się z sobą, przerzynając olbrzymią przestrzeń placu, a szmat przeświecającego materyału zamykał niebo. Gigantyczne globy chłodnego białego światła zaćmiewały blade promienie słońca, które przedzierały się przez sztaby i druty. Tu i ówdzie, niby z nitek babiego lata, mosty wiszące, popstrzone pieszymi, strzelały poprzez przepaść, a powietrze przetykane było delikatnemi linami. Gdy spojrzał ku górze, zauważył, że wisi ponad nim jakby złom olbrzymiego budynku, a przeciwległa fasada aż szara była i ciemna i pomięta od wielkich sklepień, kolistych przedziurawień, balkonów, słupów, sterczących wieżyczek, miryadów olbrzymich okien i powikłanego desenia architektonicznego. Na poprzek biegły poziomo i skośnie napisy z liter zupełnie mu nieznanych. Tu i ówdzie tuż przy dachu przymocowane były liny szczególnej grubości, a spadały stromą krzywizną do kolistych otworów na przeciwległej stronie przestrzeni i właśnie, gdy Graham te liny zauważył, drobniutka postać człowieka odzianego w blado błękitną szatę zwróciła jego uwagę. Ta drobniutka postać wisiała daleko ponad jego głową, w przestworzu, obok wyższego przytwierdzenia jednej z tych lin, a wysterczała niejako z małego rąbka muru i robiła coś rękoma około prawie niewidzialnych nitek, zwisających z głównego sznura. Potem nagle, spadkiem, który zastanowił na chwilę serce Grahama, człowiek ten migiem zsunął się po krzywiźnie i znikł w okrągłym otworze z tej strony ulicy. Kiedy Graham wyszedł na balkon, patrzył tylko w górę, a rzeczy, które widział ponad i przed sobą, natychmiast uwięziły mu uwagę całkowicie, tak że wszystko inne jakby nie istniało. A teraz nagle odkrył gościniec! Nie był to zresztą żaden gościniec w rozumieniu przestarzałem, albowiem w dziewiętnastem wieku wszystkie gościńce i ulice były bitemi drogami, urobionemi z nieruchomej ziemi, i drżącemi rzeczkami powozików między ciasnymi chodnikami. Lecz ten gościniec miał trzysta stóp szerokości i poruszał się; poruszał się cały, wyjąwszy sam środek, cześć najniższą. Na chwilę ruch przyprawił Grahama, o zawrót. Potem zrozumiał.

Pod balkonem ten nadzwyczajny gościniec biegł szybko po prawicy Grahama, jakby nieskończony wał jakiś pędził wzdłuż z szybkością błyskawicznego pociągu dziewiętnastego wieku, taras bez końca złożony z wąskich poprzecznych, zachodzących na siebie deszczułek z małymi odstępami, które pozwalały mu iść za zgięciami ulicy. Na nim były siedzenia, a tu i ówdzie małe kioski, lecz przemykały zbyt szybko, żeby módz dojrzeć, co się w nich znajdowało. Z tego najbliższego i najszybszego tarasu cały szereg innych zstępował ku środkowi przestrzeni. Każdy poruszał się na prawo, każdy znacznie wolniej od swego wyżej biegnącego sąsiada, lecz różnica w szybkości była dość mała, aby można było z jednego tarasu przejść na drugi przyległy, i tak wędrować nieprzerwanie od najszybszego tarasu aż do nieruchomego gościńca w środku. Ponad tym gościńcem środkowym inny szereg tarasów bez końca pędził z rozmaitą chyżością na lewo. I rozsiadły zbitemi gromadami na dwóch najszerszych i najszybciej biegnących tarasach, widny był niepoliczony, cudacznie pstry tłum ludzi, z których bardzo wielu zstępowało po tarasach ku niższym oddziałom, albo uganiało się ponad środkową przestrzenią.

»Nie trzeba panu tu stać«, zawołał nagle Howard, stojący tuż przy jego boku.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 04

»Musi pan natychmiast stąd odejść«.

»Musi pan natychmiast stąd odejść«.

Graham nie dał żadnej odpowiedzi. Słyszał, lecz nie zrozumiał. Tarasy biegły z łoskotem a ludzie na nich wykrzykiwali. Widział kobiety i dziewczęta z rozwianymi włosami, odziane w piękne szaty, z wstęgami przecinającemi piersi. One pierwsze wyłoniły mu się z ogólnego zamieszania. Potem zauważył, że górującą nutą w tym kalejdoskopie kostyumów była barwa blado błękitna, w którą był także odziany chłopiec krawiecki. Dosłyszał krzyki »Śpiący. Co się stało z Śpiącym?« i zdawało się jakby pędzące przed jego oczyma tarasy nagle zakwitły bladym zarysem ludzkich twarzy, a potem coraz się bardziej roiły. Widział, jak nieruchoma środkowa przestrzeń tej olbrzymiej arkady tuż naprzeciw balkonu gęsto zaroiła się od ludzi w blado-niebieskich szatach. Jakaś walka, pasowanie się wytrysło nagle. Zdawało się, że ludzie są pchani ku pędzącym tarasom z jednej i z drugiej strony, i porywani wbrew woli. Uciekali oczywiście, skoro tylko wydostawali się ze zgiełku, i powracali pędem ku rozgwarowi walki.

»To Śpiący. Zaprawdę to śpiący!« wykrzykiwały głosy. »Ależ to nie Śpiący«, krzyczały inne głosy. Coraz więcej twarzy było teraz zwróconych ku niemu. W odstępach wśród tej środkowej płaszczyzny Graham zauważył otwory, doły, widocznie szczątki schodów, które szły w dół, wiodąc ludzi na zewnątrz i na wewnątrz. Walka zdawała się skupioną około jednego z najbliższych Grahama otworów. Ludzie biegli w dół po ruchomych tarasach do tego otworu, przeskakując zgrabnie z jednego tarasu na drugi. W zbitym zaś tłumie na górnych tarasach zajęcie podzieliło się między ten punkt a balkon. Pewna ilość bezczelnych drobnych figurek odzianych w jasno czerwone mundury zajęta była, zdawało się, zagradzaniem wstępu do tych schodów. Naokoło nich tłum wzrastał z niesłychaną szybkością. Ich lśniące barwy odbijały jaskrawo od białawo-błękitnych kolorów ich przeciwników, albowiem była to walka niewątpliwie.

Graham patrzył na to wszystko; mając u boku Howarda, który krzyczał mu w ucho i szarpał go za rękę. A potem nagle Howard uszedł, on zaś znowu stał sam.

Zmiarkował, że okrzyki »Śpiący!« nabierały większej rozciągłości i że ludzie na bliższych tarasach powstawali na siedzeniach. Bliższy, szybciej mknący na prawo taras był opróżniony, a daleko wskroś przestrzeni taras biegnący w przeciwnym kierunku nadchodził zapełniony i odchodził pusty.

Z bajeczną szybkością ogromny tłum skupił się na środkowym placu przed jego oczyma; gęsta, falująca masa narodu; a odgłosy podnosiły się od urywanego krzyku aż do potężnego nieustannego wołania »Śpiący! Śpiący!« i znowu huki i śmiechy, powiewanie szatami i okrzyki: »Zastanówcie gościńce!« Wołali także inne, dziwne i nieznane Grahamowi imię. Brzmiało jak »Ostrog«. Niższe tarasy wnet zapełniły się ruchliwym narodem, pędzącym przeciw biegowi tak, żeby mieć śpiącego przed sobą.

»Zastanowić gościńce!« krzyczano. Chybkie postacie biegły w górę ze środka do szybko pędzącego tarasu, najbliższego Grahama, lecz unosiło ich migiem, słychać jeno było dziwne, niezrozumiałe okrzyki i widać było, jak znowu skośnie pędzili w dół do środkowego gościńca. Jedną rzecz wyróżniał: »To naprawdę Śpiący. To naprawdę Śpiący,« poświadczano.

Przez chwilę Graham stał bez ruchu. Potem nagle uświadomił sobie, że to wszystko odnosi się do niego. Cieszyła go ta cudowna popularność, kłaniał się i chcąc dłuższym nieco gestem się zaznaczyć, poruszał ramieniem. Był zdumiony gwałtownem wzburzeniem, jakie po tym jego ruchu powstało. Zgiełk dokoła schodów, wiodących w otwór, nabrzmiał do wściekłej gwałtowności. Spostrzegł gęsto zapełnione balkony, ludzi ślizgających się po linach, ludzi na trapezowatych krzesłach, mknących przez powietrze. Słyszał głosy za sobą, pewną ilość ludzi, stąpających po schodach kolumnady; zauważył w tej samej chwili, że dozorca jego Howard znowu powrócił i uchwyciwszy go gwałtownie za ramię, począł mu szeptem mówić do ucha.

Odwrócił się i spostrzegł, że twarz Howarda była biała. »Niech pan wróci«, szeptał Howard. »Zastanowię gościńce. Całe miasto popadnie w zamęt«.

Spostrzegł za Howardem pewną ilość ludzi, biegnących wzdłuż korytarza o błękitnych słupach; rudowłosy i lnianowłosy, wysoki pan w jasno różowym stroju, cały tłum innych nadszedł pędem, a wszyscy ci ludzie mieli niespokojne, rozstrojone twarze.

»Zabierzcie go stąd«, krzyknął Howard.

»Ależ dlaczego?« rzekł Graham. »Nie widzę —«

»Pan musisz stąd odejść!« rzekł mężczyzna w czerwonym stroju stanowczym głosem. Jego twarz i oczy również znaczyły się stanowczością. Grahama oczy wędrowały z twarzy na twarz i znagła uświadomił sobie ten przykry smak musu, z którym przyszło mu teraz się liczyć. Ktoś ujął go za ramię... Ciągniono go precz. Zdawało się, jak gdyby zgiełk nagle się rozdwoił, jak gdyby połowa nawoływań, które dochodziły z tego niezwykłego gościńca, nagle przeniosła się do korytarzy wielkiego gmachu, który znajdował się poza nim. Zdumiony i zmieszany, przejęty bezsilną żądzą oporu, Graham spostrzegł, jak nawpół go prowadzono, nawpół rzucano wzdłuż korytarza o błękitnych kolumnach i nagle znalazł się sam na sam z Howardem w windzie, która uniosła ich szybko w górę.



Rozdział VI.


HALA ATLASA.


Od chwili, w której krawiec ukłonił się na pożegnanie, aż do chwili, w której Graham znalazł się w windzie, upłynęło zaledwie pięć minut. A jednak ciągle jeszcze mgła niezmiernego jego uśpienia otaczała go zewsząd i ciągle jeszcze początkowe zdumienie, że wogóle żył jeszcze w tym odległym wieku, zabarwiało mu każdą rzecz cudownością, wyciskało na zdarzeniach piętno rzeczywistego sennego marzenia. Ciągle jeszcze był oderwanym, zdumionym widzem, na wpół tylko ujętym wirem życia. To, co widział, a szczególnie rozgwar tłumów naostatku, uważany w ramach balkonu, miało rys widowiska, jak rzecz widziana z loży teatralnej. »Nie rozumiem«, mówił. »Co to za zgiełk? Myśl moja wiruje. Dlaczego tak krzyczano? Skąd i jakie grozi niebezpieczeństwo?«

»Mamy swoje kłopoty«, rzekł Howard, którego oczy unikały badawczych spojrzeń Grahama. »Jest to czas niepokojeń. I w istocie ukazanie się pana, przebudzenie pańskie w tej właśnie chwili ma pewnego rodzaju związek —«

Mówił głosem urywanym, jak człowiek niezupełnie pewien swego oddechu. Urwał nagle.

»Nie rozumiem«, rzekł Graham.

»Wyjaśni się to panu później«, rzekł Howard. Spojrzał trwożliwie w górę, jakgdyby uważał, że za wolno idą w górę.

»Bezwątpienia zrozumiem lepiej, gdy nieco się obejrzę i więcej zobaczę«, rzekł Graham zahukany. »Będzie to — to musi być zresztą zdumiewające. Teraz wszystko jest takie dziwne. Wszystko wydaje mi się możliwem. Wszystko. Nawet w szczegółach. Wasz sposób liczenia, o ile rozumiem, jest odmienny«.

Winda stanęła; wyszli na wązki lecz bardzo długi korytarz, zamknięty z obu stron wysokiemi ścianami, wzdłuż których biegła ogromna ilość tub i grubych lin.

»Co za olbrzymie miejsca!« rzekł Graham. »Co to za miejsce?«

»Jest to jedna z dróg miejskich dla różnych publicznych celów. Światło i tak dalej. «

»Czy to społeczny był rozruch — to — na wielkim gościńcu? Jak wy się rządzicie? Czy macie ciągle jeszcze policyę?«

»Kilka«, rzekł Howard.

»Kilka?«

»Mniej więcej czternaście.«

»Nie rozumiem.«

»Prawdopodobnie nie. Nasz porządek społeczny wyda się panu prawdopodobnie bardzo powikłanym. Po prawdzie jednak, ja sam nie ze wszystkiem go rozumiem. Nikt nie rozumie. Może pan zrozumie — mniej więcej. Mamy teraz iść przed Radę.«

Uwaga Grahama zajęta była na dwie strony: nagłą koniecznością pytania i ludźmi, chodzącymi po korytarzach i halach, przez które przechodzili. Na chwilę, bywało, myśl jego skupiała się na Howardzie i na chwiejnych jego odpowiedziach, a potem znowu gubił wątek niejako w odpowiedzi na jakieś żywe, niespodziane wrażenie. Wzdłuż korytarzy, w halach, przeważna ilość ludzi, których spotykał, wydała się z kategoryi odzianych w czerwone mundury. Blado błękitne płótno żaglowe tak obfite na skrzydle ruchomych gościńców nie pokazywały się tu wcale. Niezmiennie ludzie ci patrzyli na niego i kłaniali się jemu i Howardowi, gdy przechodzili.

Miał jasne wrażenie, że wchodzi w długi korytarz, a w nim była pewna ilość dziewcząt siedzących na niskich krzesłach, jakby w szkole. Nie widział nauczyciela, lecz tylko nowy aparat jakowyś, z którego, jak sobie wyobrażał, wychodził głos. Dziewczęta patrzyły na niego i jego przewodnika, jak sądził, z ciekawością i zdumieniem. Lecz Howard naglił go, zanim zdołał utworzyć sobie jasne pojęcie o tem zebraniu. Wnioskował, że znając Howarda, jego zaś nie — zastanawiały się, kimby był. Ten Howard, zdawało się, był ważną osobistością. Lecz przytem, wszak był także poprostu tylko dozorcą Grahama. To było cudaczne.

Weszli w korytarz pogrążony w mroku, a w tym korytarzu na skos wisiały schody w ten sposób, że mógł widzieć stopy i kostki ludzi idących tam i z powrotem, lecz nic więcej ponadto. Potem nieokreślone wrażenie galeryj i przygodnych przechodniów zdumionych, odwracających głowy, żeby spojrzeć za tymi dwoma ludźmi, prowadzonymi przez czerwono umundurowanego dozorcę.

Podniecenie, spowodowane lekarstwem, które mu dali, było jeno chwilowe. Ten pośpiech nadmierny znużył go wkrótce. Poprosił Howarda, żeby zwolnić kroku. Znaleźli się teraz w windzie, która miała okno wychodzące na wielką przestrzeń uliczną, lecz okno było matowe i nie otwierało się, a przytem byli zbyt wysoko, żeby módz jeszcze widzieć dokładnie ruchome gościńce. Lecz widział, jak ludzie chodzili wzdłuż lin i dziwnych, wątłych na pozór mostów.

I stąd przebiegli przez ulicę i to w znacznej ponad nią wysokości. Przemknęli przez wazki most okolony szkłem, tak przejrzystem, że na wspomnienie samo o nim doznawał zawrotów. Chodnik mostu również był ze szkła. Ze wspomnień o skałach, znajdujących się między New-Quay i Boscastle, tak odległych w czasie, a tak świeżych w doświadczeniu wnioskował, że muszą być blisko czterystu stóp ponad ruchomym gościńcem. Zatrzymał się myślą, spojrzał w dół na rojące się błękitne i czerwone tłumy, drobne i poskracane, pasujące się i prące ciągle jeszcze ku małemu balkonowi, tam daleko w dole, ku balkonowi, na którym tak niedawno jeszcze stał, a który wydawał się teraz zabaweczką. Cienka mgła zasłoniła blask potężnych globów świetlnych. Jakiś człowiek w otwartej kolebce frunął mu przed oczyma z wyższego jeszcze miejsca, niż mały wązki most, zsuwając się po linie tak szybko niemal, jakby spadał. Graham mimowoli poszedł okiem za tym dziwnym pasażerem i spostrzegł, że zniknął w wielkim kolistym otworze na dole, a potem wzrok jego wrócił do zgiełkliwej walki.

Wzdłuż jednego z szybszych gościńców gnał gęsty tłum czerwonych plam. W miarę jak zbliżał się do balkonu, rozpadał się na jednostki i rzucił się nagle po wolniejszych tarasach ku gęsto zbitej masie walczących tłumów na środkowej płaszczyźnie. Ci ludzie czerwono odziani uzbrojeni byli, jak się zdawało, w kije lub pniaki; zdawało się, że biją i rzucają. Groźne nawoływania, okrzyki gniewu, żałosne jęki wybuchły i doszły uszu Grahama słabe i rozcieńczone. »Naprzód«, wołał Howard, kładąc mu rękę na ramieniu, gdy na chwilę się zatrzymał.

Inny człowiek zsunął się strzałą po linie. Graham nagle spojrzał w górę, chcąc zobaczyć, skąd wyjechał ten człowiek, i ujrzał przez dach szklany i sieć powikłaną lin i sztab, ciemne rytmicznie poruszające się kształty podobne do skrzydeł wiatraków, a w odstępach przebłyski dalekiego, bladego nieba. Wówczas to Howard pchnął go naprzód przez most i nagle znalazł się w małym, wąskim korytarzu ozdobionym deseniem geometrycznym.

»Muszę więcej zobaczyć«, wołał Graham, stawiając opór swemu przewodnikowi.

»Nie, nie«, krzyczał Howard ciągle, trzymając go silnie za ramię. »Tędy droga. Musisz pan iść tędy.« I zdawało się, że ludzie w czerwieni, którzy szli za nimi, gotowi byli wymusić posłuszeństwo.

Kilku murzynów w mundurach czarno-żółtych, niby osy, ukazało się na drugim końcu korytarza, a jeden z nich popędził, odrzucił w górę przesuwaną okiennicę, która wydała się drzwiami Grahamowi, i poszedł naprzód. Graham znalazł się na galeryi wiszącej w rogu wielkiego pokoju. Asystent czarno-żółty przekroczył galeryę, odrzucił drugą okiennicę i stanął, czekając na rozkazy.

Miejsce to miało wejrzenie przedpokoju. W środku zauważył wielką ilość ludzi, a na przeciwległym krańcu wielką, potężną bramę u samego szczytu klatki schodowej, ciężkiemi zasłonięta kotarami, przez które jednak na mgnienie można było widzieć większą jeszcze halę. Naokoło tych portalów widział sztywnie wyprostowanych białych ludzi odzianych czerwono i murzynów w czarno-żółtych szatach.

Kiedy szli przez galeryę, Graham usłyszał szept z dołu; »Śpiący«, i czuł, jak głowy się odwracają, jak rozchodzą się szmery uwag i spostrzeżeń. Weszli w inny mały korytarz i wówczas znalazł się na galeryi złożonej z żelaznych szyn, ciągnącej się wzdłuż jednej ściany owej sali, którą był już na chwilę obaczył przez kotary. Wszedł na salę w samym rogu tak, że odebrał pewne wrażenie jej olbrzymich rozmiarów. Murzyn w czarno-żółtym mundurze stanął z boku jak dobrze wyuczony służący i zamknął klapę za sobą.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 05

Graham ujrzał grupę ludzi ubranych w białe szaty.

W porównaniu z któremkolwiek miejscem, jakie widział dotychczas Graham, ta druga hala wydała się przyozdobioną z nadzwyczajnym przepychem. Na piedestale w przeciwległym kącie sali w jaskrawszem niż gdzieindziej oświetleniu stała olbrzymia biała figura Atlasa, silna i muskularna, z globem na pochylonych barkach. Była to pierwsza rzecz, która raziła jego uwagę: była tak wielka, tak cierpliwie i boleśnie rzeczywista, tak biała i prosta. Prócz tej figury i prócz estrady znajdującej się w samym środku, rozległa posadzka hali była lśniącą pustką. Estrada wydawała się odległą w tej olbrzymiej przestrzeni i mogłaby uchodzić za zwykłą płytę metalową, gdyby nie grupa złożona z siedmiu ludzi, którzy stali dokoła stołu na tej właśnie estradzie i w ten sposób dawali znać o jej rozmiarach. Wszyscy mieli na sobie białe szaty, zdawało się, że w tej chwili unieśli się z owych siedzeń. I ostro przyglądali się Grahamowi. Na brzegu stołu zauważył błysk jakichś metalowych przyrządów.

Howard zaniósł go wzdłuż galeryi aż do miejsca, na którem stanąwszy tuż przed sobą miał dźwigającą mozolnie postać Atlasa. I tu Howard zatrzymał się. Obaj ludzie w czerwieni, którzy szli za nimi przez galeryę, zbliżyli się i stanęli po obu bokach Grahama.

»Musisz pan tu zostać,« szepnął Howard, »kilka chwil! « i nie czekając na odpowiedź wybiegł galeryą.

»Lecz dlaczego — ?« zaczął Graham.

Zrobił ruch, jak żeby pójść za Howardem, lecz obaczył, że drogę mu zasłaniał jeden z czerwono ubranych, »Musisz pan tu zaczekać, Sire«, rzekł człowiek w czerwieni.

»Dlaczego?«

»Rozkazy, Sire.«

»Czyje rozkazy?«

»Nasze rozkazy, Sire.«

Graham był w rozpaczy.

»Cóż to za miejsce?« rzekł po chwili. »Co to za ludzie?«

»To lordowie Rady, Sire.«

»Jakiej Rady?«

»Rady.«

»Oh!« zawołał Graham i po równie bezskutecznym wysiłku po stronie drugiego człowieka, wrócił na swoje miejsce i wpatrzył się bezmyślnie w dalekich panów w bieli, którzy ciągle go śledzili i szeptem rozmawiali z sobą.

Rada? Zauważył, że było ich teraz ośmiu, lecz jakim sposobem zjawił się nowo przybyły, nie mógł określić. Nie kłaniali się na powitanie, stali, patrząc na niego, jak w dziewiętnastym wieku stałaby grupa ludzi na ulicy i śledziła za ruchami balonu, który nagle się ukazał w powietrzu. Cóż to mogła być za rada, która zgromadzała się tu, w tej wielkiej sali bezpiecznej od podsłuchiwań, to małe ciało złożone z kilku ludzi obok tego potężnego Atlasa? I dlaczego miał właśnie stawać przed nimi, dlaczego miano patrzeć nań tak dziwnie i mówić o nim tak, żeby on tego nie słyszał? Howard ukazał się na drugim końcu, zbliżając się szybko po gładkiej posadzce ku Radzie. Gdy był już niedaleko skłonił się i wykonał kilka dziwnych ruchów, natury prawdopodobnie ceremonialnej. Potem wszedł na stopnie estrady i stanął przy aparacie u drugiego końca stołu.

Graham baczył pilnie na tę widoczną, lecz niemą rozmowę. Od czasu do czasu jeden z biało odzianych panów rzucał nań wzrokiem. Natężał słuch daremnie. Ruchy dwóch mówiących ożywiły się nagle. Odwrócił od nich oczy i spojrzał na bierne twarze reszty obecnych... Kiedy znowu spojrzał, Howard wyciągał ramiona i poruszał głową jak człowiek, który się zarzeka. Przerwał mu, jak się zdaje, jeden z biało odzianych panów uderzeniem w stół.

Grahamowi zdawało się, że rozmowa trwa nieskończenie długo. Podniósł oczy ku cichemu olbrzymowi, u którego stóp zasiadała Rada. Stąd powędrował w końcu ku ścianom hali. Były ozdobione długimi malowanymi makatami w jakimś niby japońskim stylu, niektóre z nich jednak bardzo były piękne. Makaty te czy obrazy ujęte były w wielkie i żmudnie wypracowane ramy z ciemnego metalu, które zlewały się z metalowemi Karyatydami galeryj i z wielkiemi liniami całego wnętrza. Oczy Grahama wróciły do Rady, a Howard tymczasem zaczął schodzić po stopniach estrady. W miarę jak się zbliżał do Grahama, można było odróżnić jego rysy i Graham też zauważył, że cały był zarumieniony na twarzy i rozgorączkowany. A kiedy potem ukazał się na galeryi, ciągle jeszcze niepokój malował się na jego twarzy.

»Tędy, panie«, rzekł krótko i podeszli w milczeniu do małych drzwi, które za ich nadejściem otwarły się same. Dwaj mężczyźni w czerwieni stanęli po obu stronach tych drzwi. Howard i Graham weszli, a Graham, odwróciwszy głowę, ujrzał Radę ciągle jeszcze stojącą nieruchomo i patrzącą za nim. Wówczas drzwi zamknęły się za nim z ciężkim stukiem, i poraz pierwszy od przebudzenia znalazł się w ciszy. Nawet posadzka pod stopami nie wydawała żadnego szmeru.

Howard otworzył jeszcze inne drzwi i weszli do pierwszego z dwóch przyległych pokojów, których obicie było białe i zielone. »Co to była za Rada?« zaczął Graham. »O czem oni rozprawiali? Co oni mają ze mną do czynienia?« Howard zamknął przezornie drzwi, wydał z piersi ciężkie westchnienie i powiedział coś półgłosem. Zaczął chodzić w skos po pokoju, i zawrócił się nagle, wydąwszy policzki. »Uf!« mruknął, jak człowiek, doznający ulgi.

Graham stał i patrzył na niego.

»Musi pan zrozumieć«, zaczął Howard nagle, unikając oczu Grahama, »że porządek nasz społeczny jest bardzo zawiły. Połowiczne wyjaśnienie, proste niepowołanego tłómaczenie mogłoby dać panu fałszywe wyobrażenie. Istotnie bowiem — jest to po części dzieło odsetek składanych — drobny pański majątek razem z majątkiem kuzyna pańskiego Warninga — i niektóre inne przedsiębiorstwa — urosły do bardzo wielkich rozmiarów. I na innej jeszcze drodze, którą zrozumieć panu będzie trudno, stał się pan osobą znaczącą — osobą bardzo wielkiego znaczenia — wmieszaną w sprawy świata.

Zamilkł.

»Więc cóż?« rzekł Graham.

»Mamy poważne społeczne rozruchy«.

»Więc?«

»Sprawy doszły do takiego stanu, że istotnie wskazanem jest, aby tu pana trzymać w zamknięciu«.

»Więzić mnie!« zawołał Graham.

»Więc powiedzmy, że uprasza się pana, abyś zechciał trzymać się w zamknięciu«.

Graham podszedł ku niemu. »To dziwne!« rzekł.

»Nic złego się panu nie stanie«.

»Nic złego!«

»Lecz musi pan zostać tu —«

»Przypuszczam jednak, że dowiem się o swojem położeniu«.

»Naturalnie«.

»Dobrze więc. Proszę zacząć. Dlaczego miałoby mnie spotkać coś złego?«

»Nie teraz«.

»Dlaczego nie?«

»To zbyt długa opowieść, panie«.

»Tem bardziej należałoby zacząć odrazu. Powiada pan, że jestem osobą bardzo znakomitą. Co to były za krzyki, które słyszałem? Dlaczego wielki tłum krzyczy i burzy się na wiadomość o mojem przebudzeniu, i kto są ci ludzie w bieli w tej wielkiej sali obrad?«

»Nie pytaj się panie«, rzekł Howard, tak nagle, tak raptownie. Żyjemy w tych nędznych czasach, w których nikt nie umie zebrać myśli. Pańskie przebudzenie, nikt nie spodziewał się pańskiego przebudzenia! Rada zastanawia się«.

»Jaka Rada«.

»Rada, którą pan widziałeś«.

Graham poruszył się niecierpliwie. »Cóż to znaczy?« rzekł. »Powinienem wiedzieć, co się dzieje«.

»Musi pan zaczekać. Istotnie musi pan zaczekać«.

Graham usiadł gwałtownie. »Przypuszczam, że skoro tak długo czekałem na powrót do życia«, rzekł, »to jeszcze nieco poczekam«.

»Tak, to lepiej«, rzekł Howard. »Tak, to o wiele lepiej. A teraz muszę odejść i zostawić pana samego. Na chwilę. Żeby tylko wysłuchać do końca dyskusyi Rady... Przykro mi«.

Podszedł ku drzwiom, zawahał się i wyszedł.

Graham powędrował do drzwi, spróbował otworzyć, lecz przekonał się, że są silnie przywarte na sposób, którego on nie mógł zrozumieć, odwrócił się więc, zaczął chodzić po pokoju niespokojnie, i po chwili usiadł. Przez jakiś czas siedział z założonemi rękami i zmarszczonemi brwiami, gryząc paznogcie i usiłując skupić i złączyć różnorodne wrażenia z pierwszej godziny swego nowego życia: olbrzymie mechaniczne przestrzenie, nieskończone szeregi pokojów i korytarzy, wielka walka, która szumiała i huczała na tych dziwnych gościńcach, mała grupa dalekich, niemiłych ludzi pod olbrzymim Atlasem, Howarda zachowanie się tajemnicze. W głowie świtała mu już niejasne przeczucie jakiegoś niezmiernego dziedzictwa — dziedzictwa może źle użytego — którego wartość i znaczenie przechodziły dotychczasowe wyobrażenia. Co było robić? A głucha cisza tego pokoju mówiła mu wyraziście o uwięzieniu!

Ale może cały ten szereg wspaniałych wrażeń był snem??...

Zaczął więc dotykać się wszystkich z kolei przedmiotów, które zdobiły pokój, a które patrzyły nań zupełnie obcem wejrzeniem.

W długiem, owalnem zwierciadle ujrzał siebie samego i stanął zdumiony. Odziany był w pełen wdzięku kostyum purpurowy i błękitnawo-biały. Zarost przystrzyżony kończasto był nieco szpakowaty, a włosy znaczyły się wstęgami siwizny na głębokiej czerni, a były utrefione ponad czołem w sposób obcy, lecz znowu pełen wdzięku. Wydawał się mężczyzną może czterdziestopięcioletnim. Na chwilę zdawało mu się, że to nie on sam.

Gdy się poznał, wybuchnął śmiechem.

»Odwiedzić w takiem przebraniu starego Warninga!« zawołał, »i wprosić się do niego na podwieczorek!«

Potem pomyślał o pierwszem spotkaniu z tym lub owym z nielicznych swoich znajomych, lecz nagle znowu uświadomił sobie, że każda z tych osób, z którąby mógł pożartować, umarła już przed niewiedzieć ilu laty. Myśl ta przeraziła go nagle i straszliwie; urwał tok myślenia, wyraz jego twarzy zamienił się w zbladłe przerażenie.

Gwarne wspomnienie ruchomych tarasów i olbrzymia fasada tej podziwu godnej ulicy znowu stanęła mu przed oczyma. Wykrzykujące tłumy wróciły na pamięć jasno i wyraźnie, i owi dalecy, niemi, niemili radcy w bieli... Czuł się małą figurką, bardzo małą i nic nie znaczącą, wydaną na łup, na pośmiewisko. I wszystko naokoło niego, cały świat był — dziwny, obcy.



Rozdział VII.


MILCZĄCE POKOJE.


I wówczas Graham zaczął na nowo rozglądać się po swoich apartamentach. Pobudzany ciekawością chodził ciągle, chociaż ledwie mógł trzymać się od znużenia. Zauważył, że wewnętrzny pokój był wysoki o suficie kopulastym z podłużnym otworem w samym środku, który zachodził w komin. W kominie tym zdawało się, jakby koło o szerokich sprychach obracało się nieustannie, widocznie dla odprowadzenia powietrza. Słaby, szemrzący dźwięk lekkich jego ruchów był jedynym jasnym odgłosem w tem miejscu zacisznem. Ponieważ sprychy te podskakiwały jedna za drugą, więc Graham w odstępach mógł chwytać okiem przebłyski nieba. Zdziwił się, gdy ujrzał gwiazdę.

To skierowało jego uwagę na fakt, że jaskrawe oświetlenie tych apartamentów pochodziło od mnóstwa bardzo małych żarowych lampek porozmieszczanych dokoła rogów. Nie było nigdzie okien. I zaczął przywodzić na pamięć, że we wszystkich tych rozległych pokojach i korytarzach, przez które był przeszedł z Howardem, nie widział ani jednego okna. Czy były tu kiedyś okna? Na ulicy, co prawda, były okna, lecz czy służyły do wpuszczania światła? Albo czy wreszcie całe miasto oświetlone było raz na zawsze we dnie i w nocy tak, że wogóle nocy nie znano?

I inna jeszcze rzecz zaświtała mu w głowie. Nie było nigdzie ani pieca ani kominka. Może było lato, a pokoje te były tylko letniem mieszkaniem, albo też może całe miasto jednostajnie ogrzewano i chłodzono? Zagadnienia te napięły jego ciekawość, zaczął więc bliżej przyglądać się gładkiej tkaninie na ścianach, łóżku o prostej bardzo konstrukcyi, urządzeniom, które w tych pokojach zastępowały służbę, przytem wszystkiem zupełny brak dowolnych ozdób, zimny wdzięk kształtu i koloru, który znalazł upodobanie w jego oczach. Było tam kilka bardzo wygodnych krzeseł, lekki stół dźwigający kilka butelek i szklanek i dwa półmiski założone jasną substancyą, podobną do galarety. Potem zauważył, że nie było wcale książek, gazet, ani materyałów do pisania.

»Świat istotnie się zmienił«, rzekł.

Zauważył, że cała jedna ściana zewnętrznego pokoju zastawiona była szeregami szczególnych podwójnych walców zapisanych zielonemi literami na białem tle, co spływało się harmonijnie z dekoratywnym pomysłem pokoju, a w samym środku tej ściany sterczał drobny aparat wielkości może łokcia kwadratowego zwrócony białą, wygładzoną tarczą ku pokojowi. Przed nim stało krzesło. Przeszła mu na chwilę przez głowę myśl, że te walce mogły być książkami albo też nowoczesnem jakiemś uproszczeniem książek, lecz zrazu miało to inne wejrzenie.

Litery na walcach wprawiły go w zdumienie. Odczytał mozolnie tytuły dwóch przyległych walców. »Serce Mroków«, o którem nigdy nie słyszał, albo »Madonna Przyszłości« — książka również mu obca — bez wątpienia, jeżeli to istotnie były powieści, to przez autorów z epoki powiktoryańskiej.

Wziął kilka razy do ręki ten szczególny walec i odstawił go znowu. Potem zwrócił się do kwadratowego aparatu i zaczął mu się przyglądać. Otworzył rodzaj wieczka i znalazł wewnątrz jeden z owych podwójnych walców, a nad górnym krańcem guzik podobny do guzika przy dzwonku elektrycznym. Przycisnął. Powstało szybkie tykotanie i wnet ustało. Zasłyszał głosy i muzykę, a na wygładzonej przedniej płaszczyźnie zauważył grę kolorów. Nagle uświadomił sobie znaczenie tego wszystkiego i odsunął się kilka kroków wstecz, żeby się lepiej przypatrzeć.

Na płaskiej powierzchni znajdował się teraz mały obraz, bardzo jasno zabarwiony, a na tym obrazie były ruchome postacie. I nie tylko poruszały się te postacie, lecz jeszcze mówiły ze sobą cienkimi, wyraźnymi głosami. Było to zupełnie tak, jak gdyby ktoś patrzył na rzeczywistość przez odwróconą lornetkę, a słuchał przez długą tubę. Zajęcie jego pobudzone było sytuacyą, która przedstawiała człowieka chodzącego tam i z powrotem i wykrzykującego cierpkie słowa wobec ładnej, lecz swywolnej kobiety. Oboje byli w malowniczych kostyumach, które Grahamowi tak obcymi się zdały, »Ja pracowałem«, mówił mężczyzna, »a pani co robiła?«

»Ach!« rzekł Graham. Zapomniał o wszystkiem i usiadł na krześle. Po pięciu minutach usłyszał swoje nazwisko, słyszał zdanie »kiedy śpiący się zbudzi«, wyrzeczone sposobem żartobliwym, użyte jakby przysłowiowo dla wyrażenia dalekiej wzgardy lub lekceważenia.

W końcu miniaturowy dramat skończył się a kwadratowa płaszczyzna aparatu znowu zajaśniała swoją gładkością.

Dziwny był ten świat, w który dano mu zajrzeć... dziwny...

Zerwał się i przetarł oczy. Tak się pogrążył w tej powieści z ostatnich dni, że ocknął się wśród bieli i zieleni tego drobnego pokoju pełen zdumienia, które omal że nie było takie same, jak w chwili pierwszego przebudzenia.

Powstał z krzesła i odrazu znalazł się znowu w swoim własnym zaczarowanym świecie cudów. Wyrazistość dramatu w kinetoskopie przeminęła, a walka na olbrzymich ulicach, dwuznaczna Rada, szybkie stopniowanie jego przebudzenia wróciły znowu na pamięć. Ci ludzie mówili o Radzie słowami, które nasuwały myśl o nieokreślonej powszechnej władzy. I mówili o Śpiącym; w istocie nie uderzyło go to wówczas, że on był tym śpiącym. Musiał dokładnie przypomnieć sobie, co oni mówili...

Wszedł do sypialni i patrzył w górę przez migające odstępy świetlne toczącego się wachlarza. W miarę jak wachlarz się obracał, niejasne wzburzenie podobne do łoskotu maszyneryi powracało w rytmicznych falowaniach. Poza tem wszystko było w ciszę spowite. Jakkolwiek wieczysty dzień ciągle opromieniał apartamenta, to jednak spostrzegł, że drobny kawałek przyświecającego nieba był teraz ciemno-błękitny — niemal czarny, pokryty jakby pyłem drobnych gwiazd...

Zaczął znowu badać pokoje. Nie mógł żadną miarą otworzyć zasuniętych drzwi, nie było ani dzwonka ani żadnych innych środków zawezwania służby. Zdumienie wyczerpało się już do dna; lecz ciekawy był wiadomości. Chciał koniecznie wiedzieć dokładnie, w jakim pozostawał stosunku do tych nowych rzeczy. Wysilał się na spokój i cierpliwość, chciał czekać, aż ktoś przyjdzie do niego. Lecz nagle niepokój go ogarnął i żądza wiadomości, rozrywki, świeżych wrażeń.

Wrócił do przyrządu w drugim pokoju, i wnet wymiarkował sposób wstawiania jednych walców na miejsce drugich. Równocześnie pomyślał, że właśnie te małe przyrządy zachowały dotychczas język w nienaruszonym stanie jasności i zrozumiałości. Walce, które wstawiał nie bacząc na ich znaczenie zadrgały muzyczną fantazyą. Z początku było to piękne, potem zaś pełne smutku. Natychmiast rozpoznał, że jestto zmieniona przeróbka dziejów Tannhäusera. Muzyka była nieznana. Lecz wykonanie było realistyczne, pełne współczesności nawskróś obcej. Tannhäuser nie udawał się na Venusberg, lecz do miasta Rochony. Co było miasto Rochony? Zapewne marzenie, fantastyczny pomysł lubieżnego piana.

Wzbudziło to w nim ciekawość. Dzieje rozwijały się wśród woni dziwnie ckliwej sentymentalności. Nagle obrzydło mu. Brzydło mu w miarę, jak szło ku końcowi.

Doznał przewrotu w uczuciach. Czuł, że to nie były obrazy, idealizacye, lecz odfotografowanie rzeczywistości. Nie chciał już nic wiedzieć o Venusbergu dwudziestegodrugiego wieku. Zapomniał, że aparat zepsuł także rolę sposobem wieku dziewiętnastego i puścił wodze przestarzałemu oburzeniu. Powstał gniewny i napół zawstydzony przed samym sobą, że patrzył na te rzeczy nawet w samotności. Pchnął aparat i z pewną gwałtownością jął oglądać się za środkiem wstrzymania akcyi. Coś zachrzęściło. Fioletowa iskra skurczyła mu ramię i maszyna stanęła. Kiedy następnie usiłował wstawić w miejsce walców Tannhäuserowych inną parę, spostrzegł, że aparat był złamany.

Wyznaczył sobie ścieżkę wzdłuż przekątni pokoju i zaczął chodzić tam i z powrotem, pasując się z nieznośnemi, przemagającemi go wrażeniami. Rzeczy, które wywnioskował z walców i rzeczy, które widział, starły się z sobą w jego umyśle i wprawiły go w zamieszanie. Ze wszystkiego najbardziej zdziwiła go okoliczność, że przez trzydzieści lat swego życia ani razu nie pomyślał o wytworzeniu sobie obrazu tych przyszłych czasów. »Tworzyliśmy przyszłość«, mówił, »i nikt może nie pomyślał o tem, jaka też będzie ta przyszłość. I otóż ona!«

»Do czego oni doszli, czego dokonano? W jaki sposób się znajduję w samym środku tego wszystkiego?«

Na ogrom ulic i domów był przygotowany, i na te tłumy nieprzeliczone ludzi. Lecz te walki na gościńcach miejskich! I systematyczna zmysłowość bogatej klasy ludzi!

Wspomniał Bellamy’ego, w którego socyalistycznej utopii bohater tak dziwnie już naprzód przeżył to obecne doświadczenie. Lecz tu nie było żadnej utopii, żadnego państwa socyalistycznego. Graham widział już dość, aby zdać sobie sprawę, że przeważa jeszcze ciągle dawne przeciwstawienie wyuzdania, rozrzutności i zmysłowości po jednej stronie, ohyda, nędza po drugiej stronie. I nietylko, że gmachy miejskie były potwornie olbrzymie i tłumy po ulicach nieprzeliczone, lecz głosy, które słyszał na gościńcach, zakłopotanie Howarda, sama atmosfera mówiła o olbrzymiem niezadowoleniu. W jakimże znajdował się Kraju? Zdawało się, że w Anglii, a jednak było to wszystko dziwnie »nie angielskie«. Umysł jego objął jednym rzutem resztę świata, lecz widział jeno zagadkową zasłonę.

Szamotał się w swoim pokoju, niby zamknięty zwierz w klatce i przyglądał się każdej rzeczy z osobna. Czuł się bardzo znużonym, czuł owe gorączkowe wyczerpanie, które nie pozwala nawet myśleć o spoczynku. Przez długie chwile stał pod wentylatorem, chwytając uchem jakieś odległe może echo rozgwarów, które czuł — to dobrze — musiały się przewalać po mieście.

Zaczął mówić do siebie samego. »Dwieście i trzy lata!« powtarzał sobie znowu i znowu, uśmiechając się bezmyślnie. »Zatem mam lat dwieście trzydzieści i trzy! Jestem najstarszym tu mieszkańcem. Oczywiście przecież nie odwrócono dążności naszego wieku i nie cofnięto się wstecz do rządów starszyzny. Prawa moje są niezaprzeczone. Przypominam sobie okropności bułgarskie, jak gdyby to wczoraj było dopiero. Wielkie to stulecie! Ha, ha!« Zdziwił się z początku na odgłos własnego śmiechu, potem jednak zaśmiał się znowu, lecz teraz umyślnie i głośniej. Uświadomił sobie nagle, że zachowuje się jak szalony. »Baczność!« powiedział sobie, »trzymać się!«

Kroki jego nabrały nieco spokoju. »Ten nowy świat«, rzekł. »Nie rozumiem go. Dlaczego?... Lecz wszystko i wszędzie jest dlaczego!«

»Przypuszczam, że umieją latać w powietrzu i wiele innych jeszcze rzeczy. Starajmy się przywieść na pamięć, jak się to zaczęło«.

Zdziwił się, gdy zauważył, jak bardzo nikły we mgle niewyraźnej wspomnienia z pierwszych lat trzydziestu. Pamiętał okruchy zaledwie, przeważnie pospolite chwile, rzeczy bez wagi, które był podpatrzył. Przypomniał sobie książki szkolne i lekcye szermierki. Potem bardziej wyraziste zarysy swego życia, wspomnienia o żonie dawno już zmarłej, magiczny jej wpływ, bezsilny już teraz zupełnie. Przypomniał współzawodników, przyjaciół i zdrajców, szybkie postanowienie ucieczki, a potem ostatnie lata nędzy, chwiejnych zamiarów a w końcu nadwerężającą pracę. Na krótką chwilę spostrzegł, że miał je tu oto znowu przed sobą, całe swoje życie; niejasne może, jak metal, długo leżący w kącie, lecz wcale nieuszkodzony, ani nadpsuty, przeciwnie, czekający tylko wygładzenia. A kanwą tego życia była nędza. Czyż warto je wygładzać na świeżo? Cudem usunięto go z życia, które stało mu się nieznośnem...

Powrócił do obecnego swego położenia. Daremnie zmagał się z faktami, które wikłały się w pomotaną sieć. Ujrzał przez otwór wentylatora, jak niebo różowi się jutrzenką. „Muszę spać“ — rzekł. Wydało mu się to rozkoszną ulgą po tej nędzy umysłowej i po tem potęgujące m się cierpieniu, które ciężarem przygniatało mu wszystkie członki. Zbliżył się do dziwacznego małego łóżka, legł i zasnął natychmiast...

I rzeczywiście miał bardzo blizko zapoznać się z temi pokojami, zanim miano go wypuścić na wolność, albowiem był uwięziony przez trzy dni. Przez ten czas nikt, z wyjątkiem Howarda, nie przestąpił progu. Cudaczność jego losu zmieszała się poniekąd z cudacznością jego długowieczności i nawet ją po części zmniejszała. Zdawało się, jak gdyby na to tylko wrócił do ludzi, żeby znaleźć się w tej zagadkowej samotności. Howard przychodził regularnie z delikatnymi i pożywnymi płynami, lekkiemi i przyjemnemi potrawami, zupełnie Grahamowi nieznanemi. Za wejściem zawsze bacznie drzwi zamykał. W sprawach drobnych był niezmiernie grzeczny, lecz żadną miarą nie chciał wyjaśnić zapytań Grahama co do wielkich zajść, odbywających się i rozgrywających widocznie tuż za ścianami z nieprzeniknionemi, które go otaczały. Możliwie najgrzeczniej wymijał wszelkie pytania, odnoszące się do stanu spraw w świecie zewnętrznym.

I przez te trzy dni niestrudzone myśli Grahama powędrowały daleko wszerz i wzdłuż. Wszystko, co widział, wszelkie mozolne i misterne usiłowania, zdążające do odcięcia go od wszelkich spostrzeżeń, szumiały teraz razem w jego głowie. Roztrząsał wszelkie możliwe wyjaśnienia swego położenia. Rzeczy, które nagle mu się narzucały, teraz mocą tej samotności, wydały mu się wreszcie wiarygodnemu A kiedy nadeszła chwila oswobodzenia, był już przygotowany...

Zachowanie się Howarda pogłębiło jeszcze poczucie własnej godności Grahama; drzwi na krótką chwilę, podczas otwierania i zamykania, przynosiły ze sobą jakby powiew jakiegoś zajścia. Pytania jego stały się bardziej jasnemi i badawczo zmierzały do określonego celu. Howard cofał się i zasłaniał się trudnościami. — Przebudzenie przyszło niespodzianie, nikt go nie przewidział — powtarzał ciągle; zdarzyło się, iż właśnie przyszło w porę zamieszek społecznych.

— Chcąc to panu wyjaśnić, muszę opowiedzieć dzieje półtora wieku — zaklinał się Howard.

— Rzecz ma się tak — rzekł Graham — pan się boisz, że ja coś zrobię. — W pewnej mierze jestem władcą — mógłbym być władcą.

— Nie o to idzie. Lecz masz pan — mogę panu tyle powiedzieć: automatyczny wzrost pańskiego majątku dał panu w ręce możność wmieszania się do wszelkich spraw. A w pewnej innej mierze masz pan wpływy, nie licujące z pojęciami pańskiemi z ośmnastego wieku.

— Z dziewiętnastego — poprawił Graham.

— Jakkolwiekbądź, mimo pańskie staroświeckie wpływy, mimo nieznajomość obecnych stosunków państwowych.

— Czy ja jestem waryatem?

— Zapewne, że nie.

— Czy wydaję się panu człowiekiem, któryby działał bez namysłu?

— Nikt się w ogóle nie spodziewał, abyś pan miał coś działać. Nikt nie liczył na pańskie przebudzenie. Nikomu się nawet nie śniło, abyś się pan miał zbudzić. Rada dała panu antyseptyczne łoże. W istocie zaś myśleliśmy, że pan już nie żyje — że zachodzi tu przypadek zwykłego opóźnienia rozkładu. I... lecz to zbyt zawiłe. Nie można tak nagle, gdy pan jeszcze zaledwie napół zbudzony.

— Ależ to nie szkodzi — rzekł Graham. Przypuściwszy, że tak jest, jak pan powiada, dlaczego nie podsuwacie mi we dnie i w nocy faktów i ostrzeżeń i wszelakich mądrości tego czasu, abym mógł przysposobić się do tak wielkiej odpowiedzialności? Czy jestem bardziej już oświecony, niż przed dwoma dniami, jeżeli istotnie upłynęły dwa dni, odkąd się zbudziłem?

Howard zagryzł wargi.

— Zaczynam odczuwać uwagę — z każdą godziną bardziej wyraziście — pewną dążność do niejasnego tajenia rzeczy przedemną, a tego wszystkiego sprawcą jesteś pan. Czy ta Rada, ten komitet, czy jak tam się zowie, zajmuje się sporządzaniem rachunków z mego majątku? Czy w tem sprawa? Powiadam panu jednak tyle, a tylko tyle, a proszę baczyć na moje słowa: biada tym, którzy mnie tu osadzili. Biada im. — Żyję. — Nie wątpię w to wcale, żyję, jestem żyw. — Z każdym dniem pulsy mego życia potężnieją, a siły mego ducha nabierają mocy. Precz z odpoczynkiem. Jestem człowiekiem, który wrócił do życia. — I chcę żyć! — Żyć! —

Twarz Howarda zajaśniała nową myślą. Zbliżył się do Grahama i zaczął mówić swobodnym, poufałym głosem.

— Rada więzi pana tu dla pańskiego dobra. Nie masz pan spokoju. Oczywiście, jako energiczny człowiek, nudzisz się tu niepomiernie. Lecz my wysilamy się na to, aby wszystko, czego pan zapragnie, aby każde życzenie pana... może coś... Czy istnieje jakiś rodzaj towarzystwa?...

Zamilkł znacząco.

— Tak, rzekł Graham pogrążony w zadumie. Istnieje.

— Ach! Więc tak! Obeszliśmy się z panem niedbale.

— Tłumy w owych waszych ulicach.

— To, rzekł Howard. Boję się.., Lecz...

Graham zaczął chodzić po pokoju. Howard stał u drzwi i śledził go bacznie. Znaczenia ukrytego słów Howarda napół tylko Graham się domyślił. — Towarzystwo? Przypuściwszy, że przyjąłby propozycyę, że zażądałby jakiegoś towarzystwa? Może znajdzie się jakaś możliwość uzyskania od tego nowego gościa pewnych, ogólnikowych przynajmniej, wskazówek o tej walce, która wybuchła w chwili jego przebudzenia? Rozmyślał ciągle, a pomysł ten nabrał cech rzeczywistości. Zwrócił się nagle do Howarda.

— Co pan rozumiesz przez towarzystwo?

Howard podniósł brwi i wzruszył ramionami. — Ludzkie istoty — rzekł, a twarz jego ociężała skrzywiła się ciekawym uśmiechem.

— Nasze społeczne pojęcia — rzekł — odznaczają się pewną swobodą, nieco niezwykłą w porównaniu z pojęciami waszych czasów. Jeżeli człowiek pragnie skrócić sobie czas nudy, niewieściem, dajmy na to, towarzystwem, nie uważamy tego za niegodziwość. Wyzbyliśmy się wszelakich formułek. Jest w naszem mieście klasa ludzi, konieczna zresztą — cichutka.

Graham osłupiał.

— Mogłoby to panu czas skrócić — rzekł Howard. — Powinienem był może przedtem o tem pomyśleć, lecz istotnie tak wiele się dzieje teraz.

Wskazał palcem na świat zewnętrzny.

Graham wahał się. Przez chwilę postać kobiety, którą w wyobraźni już sobie stworzył, ogarnęła go nagle i nieprzeparcie. Potem popadł w zadumę i gniew.

— Nie! — krzyknął.

Zaczął szybko chodzić po pokoju.

— Wszystko, co pan mówi, wszystko, co pan czyni, przekonywa mnie, że zachodzi tu jakieś wielkie zdarzenie, które i mnie się tyczy. Nie pragnę żadnej rozrywki. Tak, wiem. Żądza i folgowanie namiętnościom jest w pewnem znaczeniu życiem — śmierć! zagłada: w mojem życiu przed uśpieniem rozstrzygnąłem już te zagadnienia. Nie chciałbym zasnąć na nowo. Oto miasto, tłumy ludu. — A ja tymczasem siedzę tu jak królik w worku.

Wściekłość ogarnęła go całkowicie. Zakrztusił się i począł wywijać ściśniętymi pięściami. Potem puścił wodze gniewnemu wzburzeniu, rzucał przestarzałe przekleństwa. Ruchy jego były groźne.

— Nie wiem, jakie wasze stronnictwo ma zamiary i czem jest. Utrzymujecie mnie w ciemności, Tyle wiem, że zamknięto mnie tu nie dla dobrych celów. Dla żadnych dobrych celów. Przestrzegam pana, przestrzegam przed następstwami. Gdy raz dostanę się do władzy.

Uświadomił sobie nagle, że groźby takie mogą stać się niebezpiecznemi dla niego samego. Zamilkł. Howard stał i patrzył na niego dziwnie.

— Uważam, że to jest doniesienie, które mam oddać Radzie — rzekł Howard.

Graham zachwiał się, chciał skoczyć na tego człowieka, powalić go lub ogłuszyć. — Musiało się to ujawnić na jego twarzy.

Nagle bezgłośne drzwi zamknęły się a człowiek z dziewiętnastego wieku znowu zobaczył się wśród czterech ścian.

Przez chwilę stał odrętwiony z podniesionymi, ściśniętymi pięściami.

— Jakiż byłem nierozsądny! rzekł i znowu oddał się cały gniewnemu wzburzeniu, stąpał po pokoju i rzucał przekleństwy... Przez długi czas był w tym stanie nieprzytomności, miotając się na swoje położenie, na własne nierozważne szaleństwo, na łotrów, którzy go uwięzili. Czynił tak, ponieważ nie chciał patrzeć spokojnie na swój los. Trzymał się silnie swego gniewu — ponieważ bał się Strachu.

Nagle schwytał się na rozumowaniu. To uwięzienie nie dało się niczem wyjaśnić, lecz niewątpliwie prawne formy — nowe prawne formy — tych czasów na to zezwalały. Oczywiście musi być legalne. Ci ludzie wyprzedzili go o dwieście lat w pochodzie cywilizacyjnym. Nie można było przypuścić, żeby mniej byli ludzkimi. Jednakowoż wszak wyzbyli się wszelkich formułek!

Wyobraźnia jego jęła prząść rozmaite pomysły rzeczy i krzywd, któreby można mu wyrządzić. Dlaczegóż miałaby mi się stać krzywda?

— W najgorszym razie — powiedział sobie mimowiednie — mogę im ustąpić. Lecz czego oni chcą właściwie? I dlaczego nie żądają odemnie ustępstw, zamiast zamykać mnie?

Wrócił do poprzednich rozmyślań o możliwych zamiarach Rady. Zaczął znowu rozkładać szczegóły zachowania się Howarda, ponure spojrzenia, niewytłómaczone wahania. Potem na chwilę myśl potoczyła mu się w kierunku ucieczki; lecz dokąd było uciec w tym rozległym, zapełnionym tłumami świecie? — A przy tem jakim sposobem zdołałby umknąć z tych pokojów?

— Na co się komu zda moja krzywda? Myślał o rozgwarze o wielkich rozruchach społecznych, których osią był on sam w sposób tak bardzo zagadkowy. Jakieś zdanie, uparcie wracające, wypełzło z mroków jego pamięci. Rada jakowaś powiedziała:

— Jest korzystnem dla nas, aby jeden człowiek zginął za lud.



Rozdział VIII.


DACHY.


Wachlarze w kolistym otworze wewnętrznego pokoju wirując, otwierały chwilami widok na skrawki nieba, spowitego nocą i wpuszczały niejasne dźwięki. A Graham, stojąc pod otworem, pasując się zawzięcie z nieznane mi potęgami, które trzymały go na uwięzi, a które on teraz wyzwał do boju — nagle się zerwał na odgłos szmeru.

Spojrzał w górę i w odstępach obrotu, ciemnych i niewyraźnych, spostrzegł twarz i plecy człowieka. Potem ciemna ręka wynurzyła się, wirująca sprycha uderzyła w nią z całych sił, pomknęła w koło i wirowała dalej z nieco brunatną plamą na krańcu swej cienkiej klingi, a z niej coś poczęło padać na podłogę z lekkim szelestem.

Graham popatrzył w dół i ujrzał u stóp swych krople krwi. Dziwnie rozdrażniony, spojrzał znowu w górę. Postać znikła.

Stał tak bez ruchu — a każdy nerw prężył mu się ku migotliwej plamie mroków, albowiem na dworze była już ciemna noc. Zauważył jakieś słabe, odległe, ciemne plamki, fruwające zwinnie po powietrzu. Zbliżały się ku niemu niby przypływ, wśród podrygów i mknęły w bok poza wachlarz. Błysk światła zajaśniał, plamki wytrysły białe, a potem znowu ciemność nastała. Siedząc w cieple i świetle, nie wiedział dotychczas, że śnieg padał o kilka kroków.

Graham przeszedł się po pokoju i wrócił znowu do wentylatora. Widział, jak zbliżała się głowa ludzka. Słychać było odgłos szeptu. Potem tęgie uderzenie w metalową jakąś substancyę, wysiłki, głosy i wreszcie sprychy stanęły. Zwał płatków śniegu wsypał się do pokoju i zanikł, nim jeszcze dotknął się posadzki.

— Nie lękaj się — rzekł jakiś głos.

Graham stał pod wentylatorem.

— Kto to? — szepnął.

Przez chwilę nie było widać nic prócz chwiania się wachlarza, a potem głowa ludzka ukazała się w otworze. Twarz była odwróconą; czarne włosy były wilgotne od topniejących płatków śniegu. Ramię wynurzyło się w mroku, trzymając jakąś rzecz niewidzialną. Była to twarz młoda o jaśniejących oczach, a żyły na czole były nabrzmiałe od wysiłku. Zdawało się, dla ćwiczenia przez dłuższy czas utrzymywał się w tem położeniu.

Przez kilka sekund nikt nie przemówił.

— Pan byłeś śpiącym? — rzekł w końcu obcy.

— Tak — rzekł Graham. — Czego pan chcesz odemnie?

— Przychodzę od Ostroga, Wasza Mość.

— Ostrog?

Człowiek u wentylatora wykręcił głową, tak, że ukazał się Grahamowi z profilu.

Zdawało się, jak gdyby czegoś słuchał. — Nagle zabrzmiał okrzyk, a intruz odskoczył w samą porę przed uderzeniem oswobodzonego wachlarza. A kiedy znowu Graham spojrzał w górę, nie widział już niczego, prócz wolno opadających płatków śniegu.

Upłynął może kwandrans, zanim znowu ktoś ukazał się przy wentylatorze. W końcu ten sam ozwał się brzęk metaliczny; wachlarze stanęły i twarz zjawiła się znowu. Graham przez cały ten czas stał na tem samem miejscu, silnie podniecony.

— Kto pan jesteś? Czego żądasz? — zapytał.

— Chcemy z panem mówić — rzekł intruz. Staraliśmy się wyszukać drogę do pana przez trzy dni.

— Czy to odsiecz? — szepnął Graham. — Ucieczka?

— Tak, panie, jeżeli zechcesz.

— Wy jesteście mojem stronnictwem — stronnictwem Śpiącego?

— Tak, panie.

— Co mam uczynić? — rzekł Graham.

— Proszę się odsunąć, rzekł ów człowiek, i spadł ciężko na ręce do stóp przerażonego Grahama. Oswobodzony wentylator zatoczył się z łoskotem. Obcy przewalił się, podskoczył zwinnie i, dysząc, stanął przed Grahamem, ręką przytrzymując zgruchotaną łopatkę.

— Pan istotnie jest Śpiący — rzekł. — Widziałem pana w stanie uśpionym. Kiedy wyszła ustawa, że każdy może pana widzieć.

— Jestem tym, który popadł w trans — rzekł Graham. Tu mnie uwięzili. Siedziałem tu od chwili przebudzenia, conajmniej trzy dni.

Zdawało się, że obcy chce coś powiedzieć, lecz widocznie złowił coś uchem, rzucił okiem na drzwi i nagle, porzuciwszy Grahama, pobiegł ku drzwiom, wydając krótkie słowa bez związku. Lśniący klin stalowy zabłysł mu w dłoni i zaczął szybkiemi razami uderzać w zawiasy.

— Baczność! — zawołał jakiś głos. — Oh!

Głos dochodził z góry.

Graham szybko spojrzał w górę, zobaczył dwie podeszwy, zgiął się, uczuł uderzenie jednej z nich na karku i ogromny ciężar przygniótł go do ziemi. Upadł na kolana, a ciężar przytłoczył mu głowę. Zerwał się i ujrzał drugiego człowieka z góry, siedzącego przed nim na posadzce.

— Nie widziałem pana, rzekł, dysząc, obcy.

Powstał i pomógł Grahamowi.

— Uderzyłem pana? — zapytał.

Szereg ciężkich razów u wentylatora rozpoczął się na nowo, coś przeleciało koło twarzy Grahama i drgające ostrze z białego metalu zatańczyło, wywróciło się i legło plackiem na posadzce.

— A to co takiego? — zawołał Graham, zmieszany i spojrzał ku wentylatorowi.

— Kto wy? — Co zamierzacie robić? — Pamiętajcie, że nic nie rozumiem.

— Proszę się odsunąć — rzekł obcy — i odsunął go gwałtownie z pod wentylatora — w tej chwili bowiem inny jeszcze człowiek spadł ciężko wśród metalowego błysku.

— Chcemy, aby pan z nami poszedł, dysząc, prawił nowo przybyły, a Graham, spojrzawszy mu w twarz, zauważył, że świeże uderzenie zaczerwieniło mu czoło, a kilka drobnych kropel krwi sączyło się z rany.

— Ludzie twoi wołają cię!

— Pójść, dokąd? — Moi ludzie, mój lud?

— Do hali koło targu. Tu życie twoje osaczone niebezpieczeństwami. Mamy szpiegów. Dowiedzieliśmy się w samą porę. Rada postanowiła — dzisiejszego właśnie dnia — otruć cię albo zamordować. I wszystko przygotowano. Lud wyuczony, policya, stróżująca u wentylatorów, inżynierowie i połowa maszynistów od ruchomych gościńców, wszyscy oni są z nami. Hale mamy już zapełnione krzyczącymi tłumami. Całe miasto wstaje przeciw Radzie. — Mamy broń.

Otarł krew ręką.

— Poco broń?

— Lud powstał, żeby cię obronić, panie. Co?

Odwrócił się nagle na odgłos syku, który wydał pierwszy z przybyłych. Graham spostrzegł, jak tensam człowiek cofnął się, dając znaki innym, żeby się ukryli, i wykonywając ruchy, jakby chciał ukryć się za otwierającemi się drzwiami.

Właśnie w tej chwili ukazał się Howard z drobną tacą w jednej ręce. Twarz ponurą opuścił w dół. Szarpnął się, spojrzał w górę, drzwi z trzaskiem zawarły się za nim, taca zatoczyła się w bok i klin stalowy ranił go w głowę tuż poza uchem. Zwalił się, jak ścięte drzewo i tak leżał w poprzek posadzki w zewnętrznym pokoju. Człowiek, który go uderzył, pochylił się szybko, śledził przez chwilę twarz poległego, uniósł się i powrócił do swej roboty u drzwi.

— Oto trucizna dla pana! — szepnął jakiś głos w ucho Grahamowi.

Potem nagle otoczyła ich ciemność. Niezliczone światła w rogach pogasły. — Graham widział tylko otwór wentylatora, padający śnieg, i chybkie postacie, przemykające tam i sam. Trzech ludzi klęczało na wachlarzach. Jakiś ciemny przedmiot, drabinę, spuszczano przez otwór i nagle ukazała się ręka, trzymająca drgające, żółte światełko.

Przez chwilę zawahał się, lecz sposób tych ludzi, ich niezmierna chybkość, ich słowa tak bardzo łączyły się z jego własnym strachem przed Radą, z jego myślą i nadzieją odsieczy, że wątpliwości znikły natychmiast. A lud czekał na niego!

— Nie rozumiem — rzekł — wierzę. Powiedzcie mi, co mam robić?

Mężczyzna z przeciętem czołem ujął go za ramię.

— Proszę wyjść po drabinie — szepnął. — Oni już pewnie usłyszeli.

Graham wyciągniętymi rękami domacał się drabiny, postąpił nogą na najbliższy szczebel i, odwróciwszy głowę, ujrzał ponad plecami najbliższego mu człowieka, w migotającem, żółtem świetle, owego z przybyłych, który przyszedł, raczej wpadł pierwszy, i który teraz, na okrak siedząc ponad Howardem, ciągle coś majstrował u drzwi. Graham odwrócił się znowu ku drabinie, uczuł się pchniętym przez swego przewodnika i wyciągniętym w górę przez ludzi, znajdujących się w wentylatorze. A potem uczuł pod stopami coś twardego i zimnego i ślizkiego; znalazł się poza rurą kominową wentylatora.

Drżał. Zauważył wielką różnicę w temperaturze. Pół tuzina ludzi stało około niego, a lekkie płaty śniegu spadały na twarz i ręce i topniały odrazu. Przez chwilę było ciemno, potem zabłysło upiorne biało-fioletowe światło i znowu ciemność nastała. Widział, że wyszedł na dach olbrzymiego gmachu miejskiego, który stał na miejscu dawnych domów, ulic i otwartych placów Londynu wiktoryańskiego. Miejsce, na którem stał, było gładkie i równe, przecięte we wszystkich kierunkach olbrzymiemi, wężowatemi linami. Okrągłe koła pewnej ilości wiatraków rysowały się niewyraźnie lecz potężnie wśród mroków i śniegu, ryczały z rozmaitą siłą, w miarę, jak kapryśne wiatry wznosiły się lub opadały. W pewnej odległości urywane, białe światło strzelało z dołu, migotało wśród wirów śnieżnych i tworzyło znikające widma wśród nocy, a tu i owdzie, bardzo nizko, jakieś ciemno rysujące się maszynerye, pędzone wiatrem, pobłyskiwały sinemi iskrami.

Wszystko to spostrzegał urywkowo tylko, albowiem otaczali go zewsząd jego zbawcy. Ktoś odział go w gruby, miękki płaszcz, podszyty jakąś, do futra podobną, tkaniną i przymocował mu go sprzączkami do piersi i grzbietu. Mówiono krótko, stanowczo. Ktoś pchnął go naprzód.

Zanim jeszcze jaka taka jasność zapanowała w jego umyśle, już ciemna postać ujęła go za ramię.

— Tędy proszę — rzekła postać, gnając go i wskazując mu drogę po płaskim dachu w kierunku niewyraźnej, półkolistej mgły świetlnej.

Graham usłuchał.

— Baczność! — rzekł jakiś głos, gdy Graham potknął się na linie. — Między linami proszę kroki stawiać — rzekł ów głos. — Musimy się spieszyć.

— Gdzie jest lud? — zapytał Graham. — Lud, który — jak pan mówił — czeka na mnie.

Obcy nie odpowiedział. Puścił ramię Grahama, gdy droga zwężyła się i powiódł go naprzód olbrzymimi krokami. Graham szedł za nim na ślepo. Po chwili zauważył, że biegnie.

— Czy tamci nadchodzą? — zapytał, dysząc — lecz nie otrzymał odpowiedzi. Towarzysz jego rzucił w tył wzrokiem i popędził naprzód. Dotarli do pewnego rodzaju ścieżki, złożonej z kraty metalowej, a przerzynającej w poprzek drogę, którą szli, zawrócili więc w bok i nią puścili się dalej. Graham obejrzał się, lecz zawieja śnieżna zakryła resztę ludzi.

— Naprzód — rzekł przewodnik. Biegnąc tak, dotarli do małego wiatraka, obracającego się wysoko w powietrzu.

— Schylić się! — rzekł przewodnik Grahama — i wyminęli niezmierną transmisyę, biegnącą z łoskotem w górę aż do nasady skrzydła.

— Tędy! — i znaleźli się aż po kostki w rynnie, pełnej tającego śniegu — między dwiema nizkiemi ścianami metalowemi, które nagle podniosły się do wysokości bioder.

— Pójdę przodem — rzekł przewodnik.

Graham ściągnął silniej płaszcz i poszedł za nim. Potem nagle natknęli się na wązką rozpadlinę, przez którą rynna przeskakiwała na drugą stronę wśród śnieżnych mroków. Graham ujrzał czarną otchłań. Przez chwilę żałował ucieczki. Nie śmiał spojrzeć raz drugi, a myśl jego trudziła się, gdy brodził po mokrym śniegu.

Wydobywszy się z rynny, pognali przez rozległą, płaską przestrzeń, na której tający śnieg stłumił kroki, a która do połowy niewyraźnie przeświecała ognikami, migocącymi od spodu. Zawahał się na widok tej niepewnej na oko podstawy, lecz przewodnik pędził naprzód bez baczenia i tak dotarli do ślizkich schodów, po których wspięli się na skraj wielkiej, szklanej kopuły. Obeszli ją dokoła. Daleko w dole zbity tłum ludu zdawał się tańcem zajęty, a muzykę słychać było przez szkło kopuły... Grahamowi zdawało się, że usłyszał nawoływania przez zawieję śnieżną, a przewodnik pognał go nowem napomnieniem. Dysząc, wydrapali się na miejsce, zastawione olbrzymimi wiatrakami, z których jeden był tak wielki, że tylko dolny kraniec jego skrzydła był widoczny — reszta ginęła wśród łoskotu w mrokach i w śniegu. Jakiś czas biegli przez niezmierzone metalowe sieci, podtrzymujące wiatrak i w końcu dotarli do miejsca, z którego widać było ruchome tarasy, podobne do tych, które widział Graham z balkonu. Na czworakach przeszli przez przejrzystą spadzistość, która pokrywała tę ulicę tarasów, pełzając powolnie po ślizkim gruncie.

Szkło było zwilżone rosą, więc Graham widział tylko mgliste zarysy przedmiotów, znajdujących się w dole, lecz u samego szczytu przeźroczystego dachu szkło było czyste tak, że nagle jakby wszystko naraz objął okiem. Na chwilę — mimo naglenia przewodnika — dał się pokonać zawrotowi, który powalił go o szklany grunt. Daleko w dole, widzialny jako drobniutkie plamy i kropki, krzątał się lud tego miasta, nigdy nie śpiącego i zawsze pełnego światła białego, a ruchome tarasy biegły nieustannie swoim torem. Posłańcy i ludzie, gnający za interesami, suwali się błyskawicznie po skośnych linach, a wątłe mosty uginały się pod tłumami ludzi. Było to, jak gdyby ktoś zajrzał do olbrzymiego szklanego ula, a wszystko to leżało prostopadle pod nimi, pod tem podatnem szkłem nieznanej grubości, które powstrzymywało go od spadnięcia. — Ulica zdawała się ogrzaną i była zalana światłem, a Graham był mokry aż do szpiku od tającego śniegu; nogi zdrętwiały mu od zimna. Przez czas jakiś nie mógł się ruszyć z miejsca.

— Naprzód! — wołał przewodnik z przerażeniem w głosie. — Naprzód!

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 06

Graham ucieka z przewodnikiem.

Z wielkim trudem Graham wreszcie dotarł do szczytu dachu.

Idąc za przykładem przewodnika, przelazł przez grzbiet dachu i zsunął się po drugiej spadzistości bardzo szybko, wśród małej śnieżnej lawiny. Podczas tego zsuwania się pomyślał, coby się stać mogło, gdyby jakaś jama w potłuczonym dachu nagle stanęła mu w drodze. Na krańcu ugrzązł po kostki w błocie i dziękował Bogu za tak gęsty i twardy grunt. Przewodnik tymczasem już się wdrapywał po metalowej siatce na równą płaszczyznę.

Przez rzadkie teraz płatki śniegu przedostawały się ciemne zarysy drugiego szeregu wiatraków daleko ponad ich głowami, a potem nagle nieharmonijny łoskot wirujących kół został przerwany ogłuszającym dźwiękiem. Był to niesłychanie przeraźliwy świst, który, zdawało się, dochodził ze wszystkich stron równocześnie.

— Już wiedzą o ucieczce! — zawołał przewodnik Grahama głosem pełnym przerażenia i nagle, jakby w świetle oślepiającej błyskawicy, noc zamieniła się w dzień.

Ponad śniegiem, ze szczytów kół wirujących, ukazały się olbrzymie maszty, dźwigające globy sinego światła. Wyskakiwały niejako z niezmierzonych dali we wszelakich kierunkach. Jak daleko oko mogło sięgnąć, po przez biel śniegu, widać było ich jasność.

— Wejdź pan tu — wołał przewodnik Grahama i pchnął go ku długiej, metalowej kracie, która, sama wolna od śniegu, biegła między dwoma lekko ku sobie pochylonemi płaszczyznami śniegu.

Graham poczuł ciepło w zdrętwiałych nogach i widział, jak z kraty unosi się lekki opar.

— Naprzód, zawołał przewodnik, biegnący o jakie dziesięć łokci przodem i, nie czekając ani chwili, pognał przez płomienne jasności ku żelaznym. podporom najbliższego szeregu wiatraków. Graham, ochłonąwszy ze zdumienia, pobiegł równie szybko, a w duchu był przekonany, że już, już go mają schwytać...

W dwadzieścia minut znaleźli się w sieci czarnych cieniów, rzucanych na jasność przez ruchome sztaby, biegnące pod potwornemi kołami. Przewodnik Grahama pędził ciągle, lecz nagle rzucił się w bok i zniknął w czarnym cieniu, u stóp olbrzymiego żelaznego słupa. W następnej chwili Graham już był u jego boku. Dysząc i kurcząc się do nie kształtnych rozmiarów, wyzierali obaj zbiegowie ze swej kryjówki.

Scena, którą mieli przed sobą, była bardzo dzika i dziwna. Śnieg prawie zupełnie już przestał padać, tylko od czasu do czasu opóźniony jakiś płatek przecinał obraz na chwilę. Lecz wielka, równa, przestrzeń przed nimi była upiornie biała i tylko tu i ówdzie przerywały jednostajność potężne masy i ruchome kształty i długie pasma nieprzeniknionej ciemności — niby olbrzymie, niezgrabne tytany z cienia. Wszędzie dokoła olbrzymie, metalowe gmachy, żelazne, poplątane kraty i krańce wiatraków, zaledwie ruszające się pod powiewem wiatru, przesuwały się wielką, jaśniejącą krzywizną i szły ciągle w górę, coraz bardziej stromo, aż ku jakiejś mgle świetlanej. Gdziekolwiek padło światło, popstrzone płatkami śniegu, tam transmisye i sztaby i niezmierzone pasy, biegnące z jakiemś chwiejnem, niepohamowanem jednak postanowieniem, migały w górę i w dół i zatracały się w ciemnościach. — A przy całej tej potężnej ruchliwości, kierowanej wszechobecnem poczuciem przyczyn i zamiarów, ta rozpacznie w śnieg spowita przestrzeń, pełna maszyn, zdała się pozbawioną wszelkiej ludzkiej istoty, prócz nich samych, zdała się bezdrożną i zdziczałą — nigdy przez ludzi niezamieszkaną pustynią, jakby niedostępne, śnieżne pole alpejskie.

— Pewnie już ścigają nas! — wołał przewodnik. — Zaledwie pół drogi przebyliśmy. Mimo zimna trzeba nam tu jeszcze jakiś czas zaczekać, aż przynajmniej śnieg nieco gęściej zacznie padać.

Słychać było, jak zęby mu zadzwoniły w szczękach.

— Gdzie są hale targowe? — zapytał Graham, wpatrując się w mroki. — Gdzie wszystek lud?

Ów zaś nie odpowiadał.

Patrz! — szepnął Graham, skurczył się jeszcze bardziej i ucichł zupełnie.

Śnieg nagle zaczął gęściej padać, a z czarnej otchłani nieba, razem z wirującymi płatkami, wysunęło się coś mrocznego, wielkiego, nieokreślonego. Z niesłychaną szybkością spuszczało się w dół po stromej krzywiźnie i zatoczyło się na miejscu; wielkie skrzydła ukazały się i ogon białej, gęstej pary poza niemi, który, wzniósłszy się cichutko, ślizgał się po powietrzu, pomknął naprzód rozległą, pionową krzywizną i zniknął znowu w tających płatkach śniegu. Przez żebra tej konstrukcyi Graham dojrzał dwie drobne ludzkie postacie — bardzo ruchliwe i obrotne, przeszukujące śnieżne przestrzenie naokoło niego, jak mu się zdawało, przy pomocy polnych lunet. Przez chwilę widać ich było wyraźnie, potem gęsty wir śniegu otoczył ich mgłą, potem zmaleli w odległości dalekiej — a po chwili zniknęli z oczu.

— Teraz! — zawołał towarzysz. Chodźmy!

Pociągnął Grahama za rękaw i obaj, nie zwlekając, pognali w dół przez arkadę żelazną pod wiatrakami. Graham, pędząc na ślepo, zderzył się z swym przewódcą, który odwrócił się do niego nagle. Spostrzegł o kilkanaście łokci przed sobą czarną otchłań, która ciągnęła się, jak daleko okiem sięgnąć było można, na prawo i na lewo. Zdawało się, że odcinała ich ta otchłań od dalszej drogi nieodwrotnie.

— Rób pan to, co ja — szepnął przewodnik. Wyciągnął się, jak długi i powlókł się ku krańcowi, przegiął głowę i tak długo wstrząsał sobą, aż jedna noga zanikła. Zdawało się, jakby wyczuwał coś nogą, jakby znalazł. Potem zsunął się przez kraniec w przepaść. Głowa jego ukazała się znowu po chwili.

— To gzems — szepnął. — Cały w ciemnościach. Chodź pan za mną.

Graham zawahał się, zeszedł na czworakach, powlókł się aż do kraja i zajrzał w aksamitną ciemność. Na chwilę odwaga opuściła go tak całkowicie, że nie mógł się ruszyć ani naprzód, ani w tył; potem usiadł, zwiesił nogę, poczuł na sobie ręce przewodnika, doznał wrażenia, jak gdyby zsuwał się przez kraniec w bezdeń, poczuł bryzg i poznał, że znajduje się w błotnistej kałuży, otoczonej nieprzeniknioną ciemnością.

— Tędy! — szepnął przewodnik i zaczął pełzać wzdłuż rynny, ociekającej od tającego śniegu. Tak szli przez kilka minut. Zdawało mu się, że przechodzi przez setki stopniowych nędz i umartwień, że z każdą minutą przechodzi przez inny stopień zimna, wilgoci i znużenia. Po chwili zatracił czucie rąk i nóg.

Rynna biegła pochyło w dół. Spostrzegł, że znajdowali się teraz kilka stóp poniżej krańca gmachów. Szeregi upiornych, białych postaci, podobnych do cieniów, ślepych okien, wznosiły się po nad nimi. Dotarli wreszcie do końca liny, przymocowanej po nad jednem z tych białych okien, niewyraźnie rysujących się i ginących w nieprzeniknionych mrokach. Nagle ręka Grahama zetknęła się z ręką przewodnika.

Cicho! — szepnął przewodnik.

Spojrzał w górę przerażony i zobaczył olbrzymie skrzydła latającej maszyny, sunącej powoli i bez szmeru po nad ich głowami, przerzynającej szerokie pasmo śniegiem popstrzonego, szaro-błękitnego nieba. Po chwili zapadła się znowu.

— Zachowaj się pan spokojnie, właśnie się zwracali ku nam.

Przez chwilę obaj siedzieli nieruchomo — potem towarzysz Grahama powstał i, sięgając po koniec liny, zaczął wyczuwać coś niewyraźnem dotykaniem.

— Co to? — zapytał Graham.

Jedyną odpowiedzią był słaby okrzyk. — Przewodnik stał nieruchomo. Graham natężył wzrok i ujrzał niewyraźnie jego twarz. Oczy jego szły śladem długiej wstęgi nieba, a Graham, idąc za jego wzrokiem, zobaczył latającą maszynę bardzo daleko, zdrobniałą, nieznaczną. Potem widział, że skrzydła rozchodziły się na obie strony, że głową, czy też przednią częścią maszyna była zwrócona ku nim, że z każdą chwilą stawała się większą. Szła wzdłuż krańca przepaści ku nim.

Ruchy przewodnika stały się kurczowe. Wcisnął Grahamowi w ręce dwie sztaby, złożone na krzyż. Graham nie mógł ich widzieć, poznał ich formę dotykiem. Były przymocowane cienkimi sznurami do liny. Na sznurze były rączki z jakiejś gładkiej, sprężystej substancyi.

— Siądź pan okrakiem na krzyżu i chwyć się rączek — szepnął przewodnik. — Chwyć się silnie, chwyć!

Graham uczynił, jak mu kazano.

— Skocz — rzekł głos. — Na Boga, skocz!

Graham był rad, że ciemności zakryły mu twarz. Nie mówił nic. Zaczął drżeć gwałtownie. Patrzył w bok na chybki cień, który pochłaniał niebo, sunął ku niemu wprost.

— Skocz pan! Skocz — w imię Boga! Inaczej ujmą nas — wołał przewodnik i, porwany gwałtownemi wzruszeniami, pchnął go naprzód.

Graham zatoczył się kurczowo — wydał okrzyk podobny do szlochu, który wydarł mu się niechcący i runął na samo dno tej ciemności, uczepiwszy się owych sztab i sznurów śmiertelnym skurczem. Coś zatrzeszczało, coś bryzło boleśnie o mur. Słyszał brzęk jakiś i okrzyk żeglarzy napowietrznych. Czuł, jak para kolan wgrzebuje mu się w grzbiet.... Mknął gwałtownie przez powietrze. Cała siła skupiła mu się w dłoniach Chciałby był krzyknąć, lecz tchu mu zabrakło.

Nagle wpadł w oślepiające światło i bardziej jeszcze ścisnął rączkę swej podpory. — Rozpoznał wielką ulicę z biegnącymi gościńcami, wiszące światła i poplątane kraty. Mknęły w górę i mimo niego. Doznał wrażenia, jakby przed nim był wielki, okrągły, ziejący otwór, który miał go pochłonąć.

I znowu znalazł się w ciemności i leciał, leciał, rozpaczliwie trzymając się rączki, i oto nagle zabrzmiał dźwięk głosów, trysnął strumień światła i Graham ocknął się w lśniąco oświetlonej sali, zapełnionej tłumami ludu, które kołysały się u jego stóp. Lud! Jego lud! Widownia jakaś, potem podłoga zbliżyła się ku niemu, a lina jego wpadła do kolistego otworu na prawo od tej podłogi. Czuł, że mknie powolniej. — Rozróżniał już okrzyki: »Uratowany! Władca! Jest cały!« Scena sunęła ku niemu z zmniejszającą się widocznie szybkością. Potem...

Usłyszał, jak człowiek, wiszący poza nim, krzyknął, jakby nagle straszną zdjęty grozą, a okrzyk ten znalazł echo w drugim okrzyku, który zabrzmiał na dole. Graham uczuł, że nie zesuwa się już po linie, lecz że opada razem z liną. Podniósł się olbrzymi hałas, zabrzmiały jęki i szlochania. Poczuł coś miękkiego w wyciągniętej ręce i pchnięcie czegoś spadającego na ramieniu...

Chciałby był teraz spocząć, a lud podnosił go. Później był przekonany, że zaniesiono go na taras i dano mu jakiś napój, lecz nigdy nie był tego pewny. Nie zauważył, co się stało z jego przewodnikiem. Kiedy znowu przyszedł do siebie, spostrzegł, że stoi; gorliwe dłonie podtrzymywały go. Znajdował się w wielkim alkierzu, który zdawał mu się tem, czem w poprzedniem jego życiu były loże, jeżeli to istotnie był teatr.

Potężny gwar brzmiał mu w uszach, jakiś ryk i łoskot, niby od gromów, nawoływania niezliczonego tłumu:

— To śpiący! Śpiący z nami!

— Śpiący jest przy nas! Władca! Pan! Władca jest przy nas! Żyw jest i cały!

Grahamowi zabłysła w oczach ogromna sala zawalona ludźmi. Nie widział jednostek, uświadamiał sobie jedynie jakąś toń bladych twarzy, ramion powiewających szatami, uczuł na sobie tajemniczy wpływ olbrzymiego tłumu, który unosił go za sobą. Były tam balkony, galerye, wielkie kolumnady z rozległymi widokami, a wszędzie ludzie; olbrzymia przestrzeń ludzi, gęsto zbitych i rozładowanych. Nieco bliżej leżała zerwana lina, podobna do olbrzymiego węża. Ludzie z maszyny latającej odcięli ją na górnych kończynach, skutkiem czego wpadła do hali. Ludzie, zdawało się, chcieli ją uprzątnąć z drogi. Lecz całe to wrażenie było nieokreślone, nawet budynki same chwiały się niestrudzenie i dygotały razem z łoskotem nawoływań.

Graham stał, jak mógł, na niepewnych nogach i spoglądał na otaczających go ludzi. Ktoś podtrzymywał go za ramię.

— Zaprowadźcie mnie do małego pokoju, rzekł i zalał się łzami; do małego pokoju — więcej słów nie mógł wydobyć.

Wysunął się teraz mężczyzna czarno ubrany i ujął go za ramię. Graham niewyraźnie widział usłużnych ludzi, torujących mu drogę do jakichś drzwi. Ktoś podprowadził go do krzesła. Zachwiał się. Usiadł ciężko i zakrył twarz rękoma; drżał na całem ciele. Zdjęto z niego płaszcz, sam już nie wiedział, kiedy i jak; purpurowe spodnie zczerniały od wilgoci. Ludzie krzątali się dokoła niego, coś się tu działo, lecz przez czas jakiś na nic nie zważał.

Umknął. Miryady okrzyków zapewniały go o tem. Był żyw i cały. A oto był lud, który po jego stał stronie. Przez chwilę pasował się, żeby dobyć tchu, a potem już siedział cicho z ukrytą w dłoniach twarzą. Powietrze pełne było nawoływań niezliczonych tłumów.



Rozdział IX.


LUD POWSTAŁ!


Podano mu jakiś kordyał wzmacniający — jak przez mgłę, widział Graham coraz liczniejszy zastęp osób rozgorączkowanych, wciskających się do pokoju. Zdala z olbrzymiej hali dochodziło huczenie tłumu.

— „Śpiący! Śpiący jest z nami”.

Potem śpiew jakiś kilkudziesięciu tysięcy wzbił się w wielką falą.

— „Panie, trzeba pokazać się ludowi” — wołali, ci co go otoczyli. Graham powstał machinalnie i wszedł do olbrzymiej hali. Koło niego stanął wyniosły czarno ubrany mężczyzna. Inni otoczyli go kołem. Krzyki wzbiły się potężnie:

Graham chwil kilka bezmyślnie patrzył na te sprawy a potem nagle chwycił za ramię, jedną z krzyczących osób:

— „Powiedźcie mi!” — wołał, a kto ja jestem? — kto ja jestem?

Reszta obecnych zbliżyła się, żeby lepiej słyszeć jego słowa:

— „Kto ja jestem?” Oczy jego wpiły się badawczo w ich twarze.

— „Oni nic mu nie powiedzieli!” — zawołała jakaś dziewczyna.

— „Powiedźcie mi! powiedźcie!” — wołał Graham.

— „Jesteś pan władcą ziemi. Jest pan właścicielem połowy świata”.

Nie wierzył uszom. Nie dawał wiary przekonywaniom. Utrzymywał, że nie rozumie, że nie słyszy. Podniósł głos:

— „Żyję na jawie od trzech dni — jestem więźniem od trzech dni. Przypuszczam, że walka jakaś wybuchła między obozami ludzi w tem mieście — wszak to Londyn?”

— „Tak”, — rzekł młody mężczyzna.

— „A ci, którzy schodzą się w wielkiej sali białego Atlasa? Jaki to ze mną związek? W pewnej mierze to mnie dotyczy. Dlaczego, nie wiem. Trucizna? Zdaje mi się, że przez czas mojego snu, świat padł ofiarą obłędu. Ja sam jestem w obłędzie. Kto są ci radcy pod Atlasem? Dlaczego mieliby mnie otruć?”

— Żeby pana znieczulić, rzekł młodzieniec w żółtym stroju. Chcą odsunąć pana od działania.

— Ależ dlaczego?

— Dlatego, że pan jest Atlasem, Sire — rzekł młodzieniec w żółtym stroju. — Świat spoczywa na pańskich barkach. Oni rządzą nim w pańskiem imieniu.

Odgłosy z hali zatonęły w ciszy, poprzez którą przebijał się jeden jedyny monotonny dźwięk. Nagle, jakby dla przybicia tych słów, powstał ogłuszający hałas — powstał łoskot i grzmienie, hałaśliwy śmiech zapełnił atmosferę, ochrypłe, krzykliwe głosy, bicie i stukanie nie dały ludziom, znajdującym się w pokoiku, zamienić słów kilka.

Graham stał i uczepił się bezradnie myślą tych zdań, które co dopiero był słyszał. — Rada, powtarzał bezmyślnie, a potem uchwycił się nazwiska, które go przedtem było uderzyło.

— A kto jest Ostrog? — zapytał.

— Ostrog jest organizatorem — wojewodą buntu. Naszym przywódcą w twojem imieniu.

— W mojem imieniu? A wy? Dlaczego jego tu niema?

— Wysłał nas w zastępstwie. Ja jestem jego bratem — mlecznym bratem. Nazywam się Lincoln. Ostrog chce, abyś się pan pokazał ludowi, a potem przyszedł do niego. Dlatego też nas tu posłał. Kieruje całym ruchem w urzędzie wentylatorów. Lud rusza.

— W twojem imieniu — krzyczał młodszy mężczyzna — rządzili, gnietli, ujarzmili. — W końcu nawet...

— W mojem imieniu! Moje imię! Władca?

Nastała chwilowa przerwa w szalonem hukaniu za drzwiami, a głos młodego człowieka wzniósł się i nabrzmiał oburzeniem.

— Nikt nie spodziewał się pańskiego przebudzenia. Nikt nie przypuszczał, że pan się zbudzi. Przeklęci tyrani, chytrością rządzili! Lecz niespodzianie usidłano ich. Nie wiedzieli, jak sobie z panem poradzić: otruć, zahypnotyzować, czy zabić.

I znowu hałas w sali pokrył wszystko.

— Ostrog czeka w urzędzie wentylatorów. A już teraz rozpoczyna się pewien zgiełk walki.

Mężczyzna, który nazwał się Lincolnem, zbliżył się tuż do Grahama.

— Ostrog ułożył już plany. Zawierz mu. Organizacye nasze gotowe. Musimy zastanowić ruchome gościńce. Może on to już teraz zarządza. Potem...

— Ta widownia publiczna — wrzasnął człowiek w żółtym stroju — to tylko oddział. — Mamy pięć miryadów wyćwiczonych ludzi.

— Mamy broń — wołał Lincoln. — Mamy plany. Przywódcę. Ich policya zemknęła z ulic i skupiła się w ... (nie słychać). — Teraz lub nigdy. Rada się chwieje. Nie może zaufać nawet swym wyćwiczonym ludziom...

— Słuchaj, jak lud na ciebie woła.

Grahama umysł podobny był nocy księżycowej, kiedy po niebie chybkie biegną chmury, to czarne i beznadziejne, to jasne, świetlane.

Z pośród wszystkich chwiejnych wrażeń, główne przedstawiały się jako sprzeczności; po jednej stronie była Biała Rada, potężna swoją karnością, nieliczna, Biała Rada, której dłoniom co dopiero się był wymknął; a po drugiej olbrzymie tłumy, zbite masy bezimiennego ludu, które wołały go po imieniu, witały, jako Pana. Tamci uwięzili go i radzili nad tem, jakby mu śmierć zadać. A te huczące tysiące poza drzwiami przyniosły mu odsiecz. — Lecz dlaczego to wszystko tak być musiało, nie mógł zrozumieć.

Drzwi rozwarły się, głos Lincolna ugrzązł w rozgwarze, a fala narodu wtoczyła się śladem zgiełku i zbliżała się ku Grahamowi i wymachującemu rękami Lincolnowi.

— Pokażcie nam śpiącego, pokażcie nam śpiącego! — brzmiał monotonny wyrew hałasu. Niektórzy wrzeszczeli:

— Cisza! Spokój!

Graham patrzył na otwarte drzwi i ujrzał wielki, podłużny obraz hali — falujące, nieustanne kołysanie się zbitych gęsto, krzyczących twarzy; mężczyźni i kobiety wyciągali ręce, w których powiewały blado - błękitne szaty. Wielu stało; jakiś człowiek w ciemno brunatnych łachmanach, wychudły straszliwie, stał na siedzeniu i wywijał czarnem suknem. Nagle Graham spostrzegł zwrócone na siebie pełne zdziwienia i ciekawości oczy dziewczyny. Czego ci ludzie spodziewali się po nim. Niejasno zdawał sobie sprawę, że rozgwar tam za drzwiami zmienił swą postać, jak gdyby zaczął wybijać takty, kroczyć. I właśnie jego myśl zmieniła się nagle. Przez czas jakiś nie mógł pochwycić przyczyny, która tę zmianę w nim wytworzyła. Lecz chwila, w której czuł się bliskim obłędu, przeszła szybko. Usiłował zadać kilka, pytań, chciał wiedzieć, czego żądają od niego.

Lincoln krzyczał mu nad uchem, lecz Graham był głuchy na jego nawoływania. Wszyscy inni, z wyjątkiem kobiet, wskazywali na salę. Domyślił się, co zaszło w zgiełku. Cała masa ludu zaczęła razem śpiewać. Nie był to zwykły śpiew, głosy skupiały się i unosiły na potężnym zalewie instrumentalnej muzyki, muzyki, podobnej do dźwięku organów, do falistej tkaniny dźwięków, pełnej trąb, powiewnych sztandarów, stąpania i tupotu i razem przepychu rozpoczynającej się wojny. A stopy ludzi wybijały takt tup tup.

Pchnięto go ku drzwiom. Poszedł mechanicznie. Potęga tego śpiewu oczarowała go, podnieciła, ośmieliła. Hala rozwarła się przed nim, olbrzymia przestrzeń zalana migotliwym blaskiem barw, kołyszącym się w takt muzyki.

— Skiń na nich ręką — rzekł Lincoln — skiń na nich ręką.

Jakiś głos po drugiej stronie ozwał się:

— Trzeba mu i tego koniecznie.

Zatrzymano go przy drzwiach i obrzucono czarnym, misternie pofałdowanym płaszczem. Wyswobodził się jednak i poszedł za Lincolnem. Tuż koło siebie spostrzegł dziewczynę szaro odzianą. Twarz jej płonęła; ruchem ręki wiodła go naprzód. Przez chwilę zdała mu się wcieleniem pieśni, gdy tak szła lekka i pełna zapału. Natychmiast zabrzmiał śpiew potężną falą i utonął w jednym wielkim okrzyku. — Za przewodem Lincolna przeszedł przez scenę w obliczu zgromadzonego ludu.

Hala była olbrzymia, pełna galeryj, balkonów, szerokich klatek schodowych i wielkich kolumnad. Cały tłum falował zbitemi masami. Poszczególne postacie wyskakiwały ze zgiełku, rysowały mu się w oczach na chwilę i znowu ginęły w odmęcie. Tuż przy scenie kołysała się na ramionach trzech mężczyzn młoda, piękna kobieta z rozwianymi włosami. W ręce miała długą laskę zieloną. Nieco dalej starzec latami przygnieciony, odziany w niebieskie płótno żaglowe, z trudem trzymał się na nogach w tym ścisku, a za nim wykrzykiwał jakiś człowiek całkiem łysy i bezzębny. Jakiś głos zabrzmiał zagadkowem słowem:

— Ostrog!

Wszystkie wrażenia Grahama były niejasne, prócz tego tłumnego, potężnem wzruszeniem niesionego śpiewu. Tłum wybijał takty nogami, tup, tup, tup. Zielone zbroje powiewały w powietrzu, migały i pochylały się w dół. Potem zobaczył, jak ci, którzy najbliżej stali, zaczęli iść naprzód ku wielkiej kolumnadzie, wołając:

— Na Radę!

Graham podniósł rękę, a krzyk wzmógł się w dwójnasób. Przypomniał sobie, że ma zawołać: Naprzód! Usta zaczęły układać bohaterskie słowa. Skinął ramieniem i wskazał na kolumnadę wołając:

— Naprzód!

Już tłumy przestały wybijać takty, szły bez wytchnienia: tup, tup, tup, tup. W tym zgiełku byli brodaci mężczyźni, starcy, młodzieńcy, niewiasty w szatach powiewnych, dziewczęta. Mężczyźni i niewiasty nowego wieku! Bogate suknie, szare pasy spływały w jedno w wirze gorączkowych ruchów. Przeważała jednak barwa niebieska. Olbrzymia, czarna chorągiew torowała sobie drogę na prawo. Graham spostrzegł niebiesko ubranego murzyna, pomarszczoną niewiastę w żółtej sukni, potem gromadę wysokich, pięknowłosych mężczyzn, o śnieżnobiałych twarzach, kroczących teatralnym korowodem. Zauważył dwóch Chińczyków. — Jakiś wysoki, smukły, ciemnowłosy młodzieniec o oczach płonących, odziany w biel od stóp do głów, wydrapał się na scenę, krzyknął potężnie i zatonął w tłumie. Głowy, ramiona, ręce ściskające broń, wszystko poruszało się w pochodzie.

Z pośród tego zgiełku twarze wyskakiwały ku niemu, oczy, ręce i znikały natychmiast. Mężczyźni rzucali mu powitanie rękoma, krzyczeli niezrozumiałe słowa. Przeważnie były to twarze zarumienione, ale wśród nich odrzynały się jaskrawo upiornie blade oblicza. I czuć było jakąś niewolę, a niejedna dłoń, która wyciągała się ku niemu, była wychudła i wątła. Mężczyźni i kobiety nowej ery! Co za dziwaczne zgromadzenie! Szeroki strumień ludu przewalił się koło niego i zaraz za nim wypłynął potężnym zwałem nowy zastęp: tup, tup, tup, tup. Śpiew harmonijny i miarowy stapiał się z potężnemi echami łuków i korytarzy. Mężczyźni i kobiety wespół szli korowodem; tup, tup, tup, tup. Zdawało się, jakby cały świat się poruszał. Tup, tup, tup, tup; zaczęło mu tupotać w mózgu. Szaty powiewały w powietrzu, twarze w coraz gęstszych masach przepływały mu przed oczami.

Tup, tup, tup, tup; za przewodem Lincolna poszedł ku kolumnadzie, poruszając się nieświadomie tym samym rytmem, zaledwie bacząc na ruch sam, tak dalece zajęty był melodyą. — Tłumy, śpiewy i wymachiwania, wszystko szło w jednym kierunku, aż wreszcie podniesione ku górze twarze znalazły się na równi z jego stopami. Zauważył przed sobą ścieżkę, naokoło świtę, złożoną z gwardyi i dygnitarzy i tuż obok Lincolna. Snuli się tam i sam adjutanci i ciągle zasłaniali widok na lewo. Przed nim szła tylna straż gwardyi, przyodziana w czerń zupełną, po trzech ludzi rzędem. Zaprowadzono go po małej, żelaznej drodze ku kolumnadzie, pod sobą widział potężny strumień ludu, wołającego radośnie ku niemu. — Nie wiedział, dokąd idzie; nie chciał wiedzieć. Rzucił okiem poza siebie na olbrzymią światłem zalaną salę. I tłum szedł, szedł...



Rozdział X.


WALKA W CIEMNOŚCIACH.


Ocknął się na wielkiej galeryi, zwisającej ponad jedną z rozległych ulic ruchomych, które przerzynały miasto. Przed nim i za nim tupotała gwardya. Cała wklęsła przestrzeń ruchomych gościńców zatłoczona była ludem, sunącym wśród szalonego łoskotu na lewo. Krzyki, nawoływania potoczyły się po długich, nieskończonych drogach, a krzyki nie ustawały, aż nagle globy elektryczne, ginąc perspektywicznie w odległości, jakby pospadały i zakryły rojące się głowy. Tup, tup, tup, tup.

I teraz śpiew doszedł Grahama ochrypły i hałaśliwy, pozbawiony melodyjnych rytmów, a tupotanie kroczących nóg mięszało się z gromkiem tupotaniem pospólstwa, które tłoczyło się na górnych tarasach.

Nagle zauważył kontrast. Gmachy na przeciwległej stronie zdawały się opustoszałymi, mosty i windy, biegnące poprzez skrzydła gmachu, były puste i ciemne. Przyszło mu na myśl, że i tam od ludu roić się powinno.

Uczuł dziwne wstrząśnienie — bardzo gwałtowne. Zatrzymał się znowu. Gwardya przednia szła ciągle; tylna zatrzymała się również. Widział, jak twarze ich zwracają się w jednym kierunku. Spojrzał w górę. Widocznie wstrząśnienie owo było w związku z światłem.

Z początku zdawało mu się, że to tylko ze światłami coś się stało, że jednak odosobnione to zjawisko nie może mieć wpływu na to, co działo się w dole. Każdy z tych olbrzymich, oślepiająco białych globów począł nagle to gasnąć, to się znów błyskawicznie rozświecać... W ten sposób z niesłychaną szybkością ciemność, światło, ciemność następowały po sobie.

Graham zauważył, że to szczególne zachowanie się światła jest w ścisłym związku z ruchem tłumów na dole. Zarysy domów i gościńców, zarysy zbitych tłumów przeobraziły się w chaos skaczących światełek i cieniów. Widział, jak niezmierna liczba cieni się ukazała, jak rozprzestrzeniała się z coraz większą szybkością, żeby znowu zniknąć i ze zdwojoną wrócić siłą. Śpiewy i tupotania ustały. Harmonijny pochód nagle urwał się, widać było tylko olbrzymie falowania w bok i słychać było głosy:

— Światła!

Wszystko odbrzmiewało jednym okrzykiem.

— Światła! — wołały głosy. — Światła!

Spojrzał w dół. Olbrzymie białe globy zamieniły się na purpurowo-białe kule z czerwonawym odbłyskiem, migotały coraz szybciej i szybciej, przestały migotać wreszcie i zamieniły się na zwykłe, ginące w ciemnościach plamy czerwone. Po dziesięciu sekundach ciemności zapanowały zupełne i nakszałt potworu czarnego otoczyły nagle te lśniące miryady ludzkie.

Czuł obok siebie niewidzialne kształty; ktoś uchwycił go za ramię. Jakiś przedmiot silnie uderzył go w goleń. Jakiś głos huknął mu w ucho:

— Dobrze, bardzo dobrze!

Graham otrząsnął się z odrętwienia. Uderzył czołem o czoło Lincolna i zawołał:

— Co znaczą te ciemności?

— Rada przecięła prądy oświetlające miasto. Musimy poczekać — stój! Najpierw pójdzie lud. Bo oni...

Głos Lincolna utonął w rozgwarze. Słychać było nawoływania:

— Ratujcie Śpiącego. Baczcie na Śpiącego.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 07

Dziki zgiełk zapanował dokoła niego.

Jeden z gwardyi potknął się o Grahama i uderzył go w rękę niebacznie swoją bronią. Dziki zgiełk zapanował dokoła niego i zdawało się, że z każdą chwilą staje się gęstszym, potężniejszym, hałaśliwszym. Urywki napół zrozumiałych dźwięków dochodziły aż do niego i ucichały natychmiast, zanim jeszcze myślą zdołał je uchwycić. Jedne głosy, zdawało się, wydawały sprzeczne rozkazy, inne odpowiadały. A nagle powstały tłumne jęki tuż pod nimi. Jakiś głos huknął mu nad uchem:

— Czerwona policya — i natychmiast zagubił się w odmęcie.

Trzask dał się słyszeć wyraźnie, a razem z nim migotanie słabych blasków wzdłuż brzegu dalszych gościńców. W ich świetle Graham dojrzał głowy i postacie ludzi, uzbrojonych podobnie, jak jego gwardya. Cała przestrzeń ozwała się nagle tym trzaskiem, rozjaśniła tem migotaniem błyskawicznie szybko gasnących światełek i nagle ciemności zapadły znowu, podobne do czarnej zasłony.

Błysk światła raził go w same oczy, olbrzymia masa ludzi zaćmiła mu umysł. Okrzyk, wybuch śmiechu od czasu do czasu rozbrzmiewał po gościńcach. Jakiś człowiek wisiał daleko ponad głowami na górnym końcu liny, trzymając na drucie oślepiającą gwiazdę, która rozproszyła ciemności. Ubrany był czerwono.

Wzrok Grahama znowu padł na gościńce. Ujrzał gęstą masę czerwono ubranych ludzi, zalegającą górne gościńce, a opierającą się tyłem o ścianę gmachu. Naprzeciw nich zbity tłum wrogów. Walczyli. Bronie unosiły się i opadały wśród migotliwych błysków, głowy znikały na końcach przestrzeni, inne zajmowały ich miejsca. A podczas gdy światło to chwilowe jaśniało, błyski idące z zielonych zbroi zamieniały się w drobne kłęby szarego dymu.

Nagle blask zgasł i gościńce zasłały się znowu atramentową czernią tajemniczą.

Graham uczuł potrącenie. Ktoś pchał go wzdłuż galeryi. Kto inny nawoływał — może dawał mu znaki. Był zbyt zmieszany, żeby módz dosłyszeć. Czuł się pchniętym o mur, a masa narodu przewaliła się mimo niego. Zdawało mu się, że gwardya jego właśnie wszczęła bitkę.

Nagle człowiek z oślepiającą gwiazdą, wiszący na końcu liny, ukazał się znowu, a cała scena zajaśniała białem światłem. Hufiec czerwonych surdutów zdawał się bliższym i szerszym; czoło jego znajdowało się w połowie drogi, wiodącej do centralnego skrzydła. Graham podniósł oczy i zauważył, że pewna liczba tych ludzi ukazała się także w ciemnych, niższych galeryach przeciwległego budynku i ponad głowami towarzyszy dawała ognia na skłębione masy ludu, zalegające niższe gościńce. Dorozumiał się znaczenia tych zajść. Pochód ludu natrafił u samego końca na zasadzkę. Zmieszany ciemnością, która nagle zapadła, znosił teraz ten tłum różnobarwny ataki czerwonej policyi. Potem zauważył, że stał sam jeden, że jego gwardya razem z Lincolnem uszła wzdłuż galeryi, po której on był kroczył, zanim ciemność zapadła. Widział, jak dawali mu znaki i jak pędem wracali do niego. Gromki okrzyk zabrzmiał na gościńcach. Potem zdawało się, jakby cała przednia część przeciwległego budynku pokryła się czerwono ubranymi ludźmi. I pokazywali na niego palcem i wołali:

— Śpiący! Ratujcie śpiącego! — krzyczały tysiące krtani.

Jakiś przedmiot uderzył w mur ponad jego głową. Spojrzał w górę i uchwycił błysk srebrzysty. Lincoln stał tuż obok niego. Nagle uczuł, że ktoś chwyta go za ramię. Potem paf, paf; strzał chybił dwukrotnie.

Zrazu nie zrozumiał. Ulica była czarna, wszystko było przysłonięte nocą.

Lincoln uchwycił Grahama za ramię i pchał go teraz wzdłuż galeryi.

— Zanim następne światło zapłonie! — krzyczał. Pośpiech jego udzielił się Grahamowi, którego instynkt samozachowawczy przemógł omdlenie pierwszego zdumienia. Na chwilę przeobraził się w ślepe stworzenie, oddane na pastwę lękowi śmiertelnemu. Pędził i potykał się co chwilę, wreszcie wpadł na swoją gwardyę, gdy ta odwróciła się, żeby pędzić za nim. Jedyną żądzą, która teraz całkowicie go posiadła, było gorączkowe pragnienie pośpiechu. Trzeci błysk nastąpił tuż po swoich poprzednikach. Razem z nim zabrzmiał na gościńcach wielki okrzyk, jakby w odpowiedzi na światło. Zauważył teraz, że czerwoni opanowali już środkowy pasaż. Niezliczone ich twarze skierowały się ku niemu i widać było, jak krzyczały. Biała z przeciwka fasada gęsto popstrzyła się czerwonymi punktami. Wszystkie te rzeczy cudaczne do niego się odnosiły, dokoła niego się obracały, jak koło osi. Były to gwardye Rady, usiłujące odbić go ludowi.

Szczęściem dla niego były to pierwsze strzały od stu pięćdziesięciu lat. Słyszał świst kul, przelatujących mu ponad głową, poczuł kawałek gorącego metalu na uchu i zauważył, że cała przeciwległa fasada była jawną zasadzką na niego nastawioną. Istotnie czerwoni dawali nań ognia nieustannie.

Jeden z gwardzistów padł u jego stóp, a Graham, nie mogąc przystanąć, przeskoczył przez wijące się ciało.

Wnet jednak, uchodząc przed ogniem, wpadł w czarny korytarz, w którym nagle ktoś, widocznie idąc na poprzek, wpadł na niego całym ciężarem. Wśród zupełnej ciemności powlókł się przez jakieś schody, wiodące w dół. Potknął się znowu; ktoś pchnął go tak silnie, że, padając, ręką uderzył o mur. Nagle przygniótł go ciężar zmagających się ciał, zakręcił nim dokoła i odrzucił na prawo. Pod tym olbrzymim naciskiem zaledwie mógł oddychać, żebra mu trzeszczały formalnie. Na chwilę doznał ulgi, a potem znowu cała masa ludu porwała go ze sobą do wielkiego teatru, z którego co dopiero był wyszedł. Były chwile, w których nie mógł znaleść gruntu pod nogami. A potem znowu potykał się i upadał. Słyszał nawoływania:

— Nadchodzą! — i przytłumiony okrzyk tuż nad uchem. Nagle potknął się o coś miękkiego i z pod nóg jego wydarł się ochrypły jęk. Słyszał okrzyki:

— Śpiący! — lecz był zbyt zmęczony, żeby módz przemówić. Słyszał trzask zielonych zbroi. Na chwilę utracił wolę swoją samodzielną, stał się atomem wśród paniki, ślepym, bezmyślnym, mechanicznym. Rzucał się i trącał na lewo i prawo, potknął się nagle o jakiś stopień i zauważył, że wspina się po spadzistości. I nagle wszystkie twarze naokoło wyskoczyły z ciemności, upiornie blade i przerażone, dyszące i zdumione. Siny błysk światła rozdarł ciemności. Jedna z twarzy, młodzieńcza z wejrzenia, znajdowała się bardzo blisko niego, o dwadzieścia łokci. Teraz była dla niego tylko przemijającą chwilą bez wartości, lecz później wróciła mu na pamięć w widzeniach sennych. Albowiem młody ten człowiek, wyprostowany w tłumie, ugodzony został kulą i skonał.

Widocznie człowiek wiszący na drzewie musiał zapalić czwartą białą gwiazdę. Światło jej wciskało się wielkie mi smugami przez rozległe okna i łuki i ukazało Grahamowi, że jest wśród gęstej masy czarnych postaci, tłoczących się ku dolnej przestrzeni wielkiego teatru. W tej chwili obraz był siny i urywał się co chwilę, albowiem przyćmiewały go czarne cienie. Widział, jak bardzo blisko niego czerwona gwardya torowała sobie drogę przez tłum. Nie mógłby powiedzieć, czy go dostrzeżono. Widział Lincolna stojącego w pobliżu sceny w otoczeniu tłumu poczerniałych rewolucyonistów i wytężającego wzrok, jak gdyby jego właśnie szukał. Graham zauważył, że sam znajduje się na krańcu tłumu i że poza nim wznosiły się na równi pochyłej siedzenia widowni. Nagle oświecony jakąś myślą, począł torować sobie drogę ku balustradzie, odgradzającej siedzenia. Gdy dotarł do pierwszego rzędu, światło znikło.

Natychmiast zrzucił z siebie wielki płaszcz, który nietylko tamował mu swobodę ruchów, lecz jeszcze wyróżniał go z pośród tłumu. Ktoś potknął się o jego fałdy. Lecz Graham wnet potem przedostał się przez balustradę i pogrążył się w ciemnościach. Omackiem dotarł do dolnego końca schodów. W ciemności odgłosy strzałów ustały, a tupotanie nóg i głosów ucichło. Potem nagle natknął się na jakiś stopień, zatoczył się i runął na miejscu. Równocześnie płaty światła poczęły skakać po ciemnościach, hałas podniósł się na nowo, a blask piątej gwiazdy wpadł przez olbrzymie okna widowni.

Potoczył się naprzód wśród siedzeń, usłyszał nawoływania i szczęk broni, zerwał się na równe nogi, lecz w tej chwili został powalony o ziemię i zauważył, że pewna ilość poczerniałych ludzi dawała ognia na czerwonych, znajdujących się na dole, przeskakując z krzesła na krzesło i kryjąc się pod siedzeniami, żeby módz nabić na nowo. Instynktownie skrył się pod siedzeniem, albowiem zbłąkane strzały wgryzały się w pneumatyczne wyścielania i rysowały się jasnemi smugami na ich delikatnym metalowym kształcie. Instynktownie wbił sobie w pamięć kierunek krużganków, albowiem był to jedyny może sposób ucieczki wśród nocy.

Młody człowiek w spłowiałym niebieskim stroju przedzierał się przez siedzenia. Zakrzyknął:

— Hallo! — i wywinął nogami o sześć łokci od twarzy Śpiącego, wtulonego w swoją kryjówkę.

Młody człowiek patrzył przed siebie, chciał dać ognia, strzelił wreszcie, krzyknął:

— Do piekła z Radą! — i znowu miał dać ognia. Potem zdawało się Grahamowi, że pół szyi tego człowieka znikło. Wilgotna kropla spadła mu na twarz. Zielona broń zatrzymała się w drodze. Przez chwilę człowiek ten stał cicho z twarzą, pozbawioną wszelkiego wyrazu, a potem jął chylić się ku przodowi. Kolana mu się zgięły. Człowiek i ciemności zespoliły się w jedno. Na odgłos jego upadku Graham powstał i począł biedz dla ratowania życia. Jakiś stopień znowu stanął mu w drodze. Wygramolił się jakoś i popędził krużgankiem.

Kiedy szósta gwiazda zajaśniała, znajdował się już w ziejącej gardzieli jakiegoś korytarza. Przy świetle pognał szybciej, wszedł do korytarza i skręcił koło rogu. Ocknął się znowu w zupełnej ciemności. Ktoś odrzucił go w bok, lecz Graham zerwał się natychmiast na równe nogi. Zauważył, że znowu jest w tłumie chybkich postaci, tłoczących się w jednym kierunku. I on i tłum cały jedną myślą byli zajęci; umknąć z pola tej walki. Rzucał się na wszystkie strony, potrącał, potykał się, biegł, czuł nagle straszne na sobie ciężary, tracił grunt pod nogami i znowu wydostawał się na wolną przestrzeń.

Przez jakiś czas pędził pośród ciemności wzdłuż krętego korytarza, a potem wyszedł na rozległą i otwartą przestrzeń, zeszedł po długiej pochyłości i wreszcie przebywszy kilkanaście schodów, znalazł się na równej płaszczyźnie. Ludzie krzyczeli:

— Nadchodzą! Gwardye nadchodzą. Dają ognia. Najlepiej na siódmym gościńcu. Tędy, na siódmy gościniec.

W tłumie były i kobiety i dzieci. Mężczyźni krzyczeli mu nad uchem jakieś nazwiska. Tłum zmierzał ku arkadzie, przeszedł przez krótką przełęcz i wynurzył się znowu na szerszej przestrzeni, słabo oświetlonej. Czarne postacie, uwijające się dokoła, pędziły w półzmroku po jakiejś pochyłości, która wydawała się olbrzymią klatką schodową. Poszedł za niemi. Lud rozchodził się na prawo i lewo... Spostrzegł, że już nie znajdował się w tłumie. Na najwyższym szczeblu stanął. Przed nim widniały szeregi krzeseł i mały kiosk. Podszedł i stanąwszy w cieniu oddrzwi, patrzył naokół, dysząc ciężko.

Wszystko było zamglone i szare, lecz poznał, że te wielkie schody były szeregiem tarasów, które teraz stały bez ruchu. Taras nachylony był na obie strony, a wielkie gmachy poza nim wznosiły się niby ponure upiory, ukazując napisy swoje i ogłoszenia w niewyraźnem świetle, a w górze, po przez kraty i druty i liny, widniało drobne, urywane pasemko bladego nieba. Garść ludzi pędem przeleciała obok niego. Z ich głosów i krzyków wnosić było można, że spieszą na pole walki. Inne, mniej hałaśliwe postacie, posuwały się nieśmiało wśród cieniów.

Z daleka mógł dosłyszeć zgiełk walki. Lecz widocznem było, że nie w tę ulicę wiodła droga z teatru. Owa pierwsza walka, zdawało się, nagle zatraciła się w oddali. I, o myśli cudaczna! Oni walczyli dla niego!

Przez chwilę podobny był do człowieka, który przerywa czytanie zajmującej książki i nagle wątpi w to, co był przyjął bez wahania. Wówczas mało zdawał sobie sprawy z szczegółów; całkowite wrażenie znaczyło się potwornem zdumieniem. Dziwne jednak, że podczas gdy jasno w pamięci mu tkwiły: ucieczka z więzienia Rady, wielki tłum w sali i napad czerwonej policyi na rojący się tłum ludu, to z wysiłkiem wielkim musiał przywoływać chwilę przebudzenia i pełne rozmyślań chwile, spędzone w milczących pokojach. — Z początku pamięć śmiałym skokiem pominęła te rzeczy i uniosła go do wodospadów w Pantargen i do ponurego przepychu słońcem oblanego wybrzeża kornwalijskiego. Kontrast wyciskał na wszystkie m piętno nierzeczywistości. A potem przepaść zapełniła się nagle i Graham zaczął rozumieć swoją sytuacyę.

Nie było mu już zagadką, jak kiedy przebywał w milczących pokojach. Miał teraz przynajmniej dziwny, lecz wyrazisty kierunek. Był do pewnego stopnia właścicielem połowy świata, a wielkie stronnictwa polityczne spierały się o jego osobę. Po jednej stronie była Biała Rada ze swoją czerwoną policyą, gotowa, jak się zdawało, zagrabić jego własność, zamordować go nawet; po drugiej bunt, który go oswobodził, z tym niewidzialnym „Ostrogiem”, jako przywódcą. A całe to olbrzymie miasto kurczyło się poniekąd pod razami ich boju. Dziwaczny rozwój tego świata!

— Nie rozumiem! — wołał. — Nie rozumiem!

Wymknął się z rąk obu stronnictw i schronił w ten półmrok. Co teraz? Co się dzieje właściwie? Wyobrażał sobie, że ścigają, go czerwoni, wlokąc za sobą i pędząc przed siebie poczerniałych rewolucyonistów.

Wszelako przypadek sprawił, że oto ma miejsce, na którem przynajmniej swobodnie oddychać można. Mógł z tego miejsca patrzeć na wszystko, a nie być narażonym na zaczepki przechodniów. Poszedł okiem za powikłaną gmatwaniną gmachów w mroku tonących i wydało mu się rzeczą nieskończenie cudowną, że tam w górze słońce wschodzi i że świat jasny był i płomienny dawnem, tak dobrze znanem światłem dziennem. Po chwili zupełnie przyszedł do siebie. Szaty już na nim wyschły.

Po tych mrocznych gościńcach wałęsał się bez końca, nie przemówił jednak do nikogo, albowiem nikt nań nie zważał — był ciemną, nieznaną postacią wśród innych, — ciemnych, nieznanych postaci — on, człowiek z przeszłości, otoczony zazdrością całego świata i obdarzony, mimo wiedzy i woli, własnością połowy świata. Gdziekolwiek były światła, lub gęste zbiegowiska, albo niezwykłe podniecenie, usuwał się, albowiem bał się, żeby go nie poznano. Za każdym więc razem schodził na boczny jakiś gościniec, niżej lub wyżej. A jakkolwiek nie natknął już nigdzie na bój, to jednak czuł, jak całe miasto tchnęło atmosferą walki. Raz musiał biedz, żeby ominąć hufiec cały, pędzący ulicą. Wszyscy zdawali się porwanymi żądzą walczenia. Przeważnie byli to mężczyźni, a nosili przedmioty, które wydawały się Grahamowi zbrojami. Zdawało się, że bój ześrodkował się głównie w tej dzielnicy miasta, z której on przybył. Co chwilę odległy hałas, dalekie przypomnienie tego sporu zawziętego, dochodziło jego uszu. A potem wszczęła się walka między ostrożnością a ciekawością w nim samym. Lecz ostrożność przemogła, Graham więc szedł dalej i oddalał się coraz bardziej od pola walki. Po drodze nie budził w nikim podejrzenia. Po jakimś czasie stracił już nawet odległe echo walki, coraz mniej ludzi przechodziło mimo, aż wreszcie tytaniczne ulice opustoszały zupełnie. Fasady budynków rysowały się jasno i surowo; zdawało się, że dotarł do dzielnicy pełnej próżnych składów towarowych. Był sam i zwolnił kroku.

Poczuł wielkie i coraz bardziej wzmagające się znużenie. Czasami byłby usiadł sobie gdzieś na boku na jednem z licznych krzeseł, poustawianych na górnych terasach. Lecz gorączkowy niepokój i świadomość, że wplątany jest w tę walkę, nie dały mu spocząć ani na chwilę. Czy walka ta toczyła się tylko dla niego?

A potem, na jakimś opustoszałym placu doznał pchnięcia, jakby ziemia się zatrzęsła huk i gromy dały się słyszeć; potężny brzęk szkła, łoskot zapadających się murów, pociągnął za sobą cały szereg gigantycznych wstrząśnień. Olbrzymia masa szkła i starego żelaziwa spadła z dalekich dachów na środkową galeryę, zaledwie sto jardów od Grahama, a w dali było słychać okrzyki i gwałtowne uciekanie. I jego coś pchnęło do bezcelowej działalności, pobiegł więc na jeden z gościńców, lecz wkrótce wrócił.

Jakiś człowiek zbliżył się do niego pędem. Graham natychmiast odzyskał panowanie nad sobą.

— Co oni wysadzili w powietrze? — zapytał ów człowiek bez tchu. — To była eksplozya? — i popędził dalej.

Wielkie gmachy wznosiły się ponuro, przysłonięte dziwacznym półmrokiem, jakkolwiek małe pasemko nieba u góry jaśniało teraz dniem. Zauważył niejeden dziwny rys, lecz wówczas żadnego nie zrozumiał; odcyfrował nawet kilka napisów składanych alfabetem: „Tu jest Eadhamite”, albo „Biuro Pracy”, „Mała Strona”? I pomyśleć, że niektóre, a może nawet wszystkie te, do złomów skalnych podobne, domy były jego własnością!

Cudaczność jego eksperymentu stanęła mu żywo przed oczyma. W rzeczywistości bowiem dokonał takiego skoku w czasie, jak opisują go w fantastycznych powieściach. Poczem chciał napawać umysł nowym widokiem, raczej widowiskiem. Lecz widowiska nie było, było tylko jakieś wielkie, nie określone niebezpieczeństwo, niemiłe cienie i czarne ciemności. Gdzieś w tych ciemnościach labiryntowych szukała go i czychała nań śmierć. A może padnie ofiarą skrytobójstwa, zanim jeszcze cośkolwiek zobaczy? Być może, że już przy najbliższym zakręcie nastawiono nań zasadzkę. Ogarnęła go wielka żądza widzenia, wielka tęsknota za wiedzą.

Zdawało mu się, że w ukryciu było bezpieczeństwo. Zastanawiał się nad miejscem, w któremby się ukryć, gdy światła znowu zajaśnieją. W końcu usiadł na zakręcie wielkiego gościńca, gdzie, jak sądził, nikogo prócz niego nie było. Zacisnął powieki.

Przypuszczał, że gdy je otworzy, wszystek ten ogrom budynków i gościńców zniknie. Przypuszczał, że znajdzie natomiast, wtem całem zdarzeniu ostatnich dni, widzialne obrazy, zaludniające sen umęczonego umysłu. Wszakżeż to musi być sen; wszystko było takie luźne, takie nielogiczne. Dlaczego ludzie spierali się o niego? Dlaczego ten świat miałby uważać go za pana i władcę?

Tak rozmyślał z zamkniętemi oczyma, a potem znowu spojrzał, przejęty jakąś daleką nadzieją, że mimo krzyki, które uszu jego dochodziły, zobaczy znane sobie życie dziewiętnastego wieku, a może nawet małą przystań w Boscastle, skały w Pentargen — albo nawet swoją własną sypialnię... wtem garść ludzi z czarną chorągwią na czele przebiegła mimo niego, udając się na pole walki. A tuż wznosiły się te olbrzymie mury, zasiane napisami i ogłoszeniami.

— To nie sen — rzekł — nie sen. I ukrył twarz w dłoniach.



Rozdział XI.


CZŁOWIEK, KTÓRY WIEDZIAŁ WSZYSTKO.


Wtem usłyszał tuż obok siebie kaszel. Odwrócił się i spostrzegł małą, zgarbioną figurkę, siedzącą nieruchomo w cieniach.

— Ma pan jakie nowiny? — zapytał cienkim, astmatycznym głosem nieznajomy.

Graham zawahał się.

— Żadnych nie mam — rzekł.

— Siedzę tu i czekam na światło — rzekł starzec, albowiem był to starzec.

— Te łotry niebieskie zajdą wszędzie — wszędzie.

W odpowiedzi Graham skinął potakująco głową. Usiłował dojrzeć twarz starca, lecz ciemność panowała zupełna. Chciałby był odpowiedzieć na pytanie, mówić, lecz nie wiedział, jak zacząć.

— Ciemno i piekielnie — ozwał się starzec mgle. Ciemno i piekielnie. Wyszedłem z domu i wpadłem w cały ten wir niebezpieczeństw.

— To przykre, nieśmiało rzekł Graham. — To przykre dla pana.

— Ciemność. Starzec zbłąkany w ciemnościach. I cały świat jakby zwaryował. Wojna, policya rozproszona, a łotry krążą po ulicach. Dlaczegóż nie sprowadzą murzynów, żeby nas ochronić?... Już nie dla mnie te ciemne korytarze. Potknąłem się gdzieś o trupa. Ale zawsze lepiej w towarzystwie — kończył starzec — jeżeli to towarzystwo odpowiednie. Powstał nagle i podszedł do Grahama.

Widocznie wejrzenie Grahama go zadowolniło. Usiadł i odetchnął. Już nie był sam.

— Ech — rzekł, to okropne czasy! Wojna, zamieszanie — trupy dokoła — ludzie, tędzy ludzie, giną w ciemnościach. Synowie! Mam trzech synów. Wie Bóg, gdzie teraz są.

Zamilkł. Potem drżącym głosem powtórzył:

— Wie Bóg, gdzie teraz są.

Graham stał i obracał w głosie pytanie. Nie chciał się zdradzić swoją nieznajomością stosunków. I znów głos starca przerwał ciszę.

— Ten Ostrog zwycięży — rzekł. — Zwycięży. A czem będzie świat pod jego rządami, nie wiedzieć. Synowie moi są w zakładach wentylatorskich. Jedna z moich synowych była przez jakiś czas jego kochanką. Jego kochanką! Nie jesteśmy zwykłymi ludźmi. Chociaż wygnali mnie w tą noc... Wiedziałem, co się dzieje. Zanim jeszcze lud się ruszył. Lecz ta ciemność! I potknąć się o trupa nagle w ciemnościach!

Można było słyszeć jego oddech.

— Ostrog — rzekł Graham.

— Największy gałgan, jaki kiedykolwiek był na świecie — ozwał się głos starca.

Graham szukał w myślach.

— Rada niewielu ma przyjaciół wśród ludu, rzekł nieśmiało.

— Niewielu przyjaciół. A i ci, to biedacy. Czasy ich dobre już minęły. Eh! było im trzymać się sprytnych. Lecz dwa razy urządzili wybory. A teraz to wybuchło powstanie i nic ze m się nie da zatamować, niczem. Dwukrotnie odrzucili Ostroga, Garbusa - Ostroga. Słyszałem, mówiono, że był wściekły, był straszny. Niechaj ich Pan Bóg ma w swej opiece! Nic bowiem teraz nie stłumi buntu towarzystw robotniczych. On go wzniecił. Nikt inny nie odważyłby się uzbroić wszystkich błękitnych i pchnąć ich na Radę! On się przebije. Tak, tak.

Milczał przez chwilę.

— Ten śpiący — rzekł i urwał.

— Tak — rzekł Graham. — Cóż z nim?

Starca głos zamienił się w poufały szept; zgryźliwa, blada twarz zbliżyła się jeszcze bardziej.

— Prawdziwy śpiący?

— Tak — rzekł Graham.

— Umarł przed laty.

— Co? — rzekł Graham ostrym tonem.

— Przed laty. Umarł. Przed laty.

— Co pan mówi?

— Tak. Tak. Umarł. Ten śpiący, który teraz się zbudził, wymienili go na innego, w nocy. Nędzne, zatrute, nie czułe stworzenie. Lecz nie mogę wszystkiego powiedzieć. Nie mogę.

Przez chwilę mruczał niezrozumiale. Tajemnica widocznie była mu ciężarem.

— Nieznam tych, którzy go uśpili, to było już dawno temu, zanim jeszcze się urodziłem, lecz znam człowieka, który mu wstrzyknął środek podniecający i znowu go zbudził. Było to ryzyko: zbudzić lub zabić. Dziesięć możliwości na jedną. Zbudzić lub zabić. Taki jest sposób Ostroga.

Graham słuchał z zdumieniem. Musiał starcowi przerwać, albowiem chciał to wszystko jeszcze raz usłyszeć, chciał jeszcze raz zadać pytanie, aby się zapewnić, że to rozsądny człowiek, nie zaś obłąkany z nim mówi. Przebudzenie więc nie było naturalne! A może to był tylko przesąd starca? Byłożby to prawdą? Przeszukał wszystkie ciemne zakątki pamięci i nagle wpadł na coś, co istotnie mogło naprowadzić go na wrażenie takiego podniecenia. Zaświtało mu w mózgu, że ostatecznie miał tu przed sobą doskonałą sposobność, w osobie tego starca, pouczenia się o nowej epoce. Starzec sapał przez chwilę i pluł, a potem mówił:

— Najpierw odrzucili go. Znam to wszystko.

— Odrzucili kogo? — zapytał Graham. Śpiącego?

— Śpiącego? Nie. Ostroga. Był straszny, straszny! A potem przyrzeczono mu, że następnym razem, przyrzeczono na pewne. Co za głupcy, przestali się go bać. A teraz całe miasto jest jego kamieniem młyńskim, a my jesteśmy prochem. Zanim on zabierze się do dzieła, wymordują się wszyscy robotnicy. A niechaj, będziemy mieli spokój. Trupy! Grabieże! Ciemności! Już to od wieków się nie zdarzyło takie wzburzenie. Lecz źle z małymi, jeżeli wielcy się nie hamują! Źle.

— Powiedział pan, że nie było — czego? Od wieków?

— Co? Bitki i grabieże, z bronią w ręku, opętańcy wrzeszczą o wolności i takich tam głupotach. W życiu mojem tego nie widziałem. To, jak w owych dawnych czasach istotnie — kiedy zbuntował się lud paryski, trzy wieki temu. O tem mówią, że tego od wieków już nie było. Lecz taki już był świat. Musi wiecznie zawracać. Wiem. Wiem. Przez pięć lat Ostrog pracował, były tu rozruchy, zamieszania, głód, groźby, głośne mowy i broń. Niebieskie płótno żaglowe i szemrania. Nikt nie czuł się bezpiecznym. Wszystko się stacza. A teraz tu siedzimy! Bunt i walka, a Rada traci grunt pod nogami.

— Zdaje mi się, że pan ma dokładne wiadomości — rzekł Graham.

— Wiem, bom słyszał. Nie jestem mówiącą Maszyną.

— Nie — rzekł Graham, myśląc w duchu, czemby była ta Mówiąca Maszyna.

— I pewny pan jest, że ten Ostrog — pewny pan jest, że Ostrog zorganizował bunt i sprawił przebudzenie Śpiącego? Żeby utrzymać się na swem stanowisku, ponieważ nie wybrano go do Rady?

— Wszyscy o tem wiedzą — rzekł starzec, — z wyjątkiem opętańców. Ostrog chciał być panem w jakikolwiekbądź sposób. W Radzie lub poza Radą. Kto tylko coś wie, wie także o tem. I teraz tu siedzimy w ciemności w otoczeniu trupów! Gdzieżeś pan był, skoro nie słyszałeś o wielkich zamieszkach i sporach między Ostrogiem a Verneyami? I o co, sądzi pan, toczą się te spory? O Śpiącego? Co? Pan myśli, że Śpiący jakiś istnieje i że zbudził się z własnej woli, co?

— Jestem zahukany człowiek, starszy, niż mi się zdaje i złą mam pamięć — rzekł Graham. — Mnóstwo rzeczy się zdarzyło, szczególnie w ostatnich latach. Gdybym ja był Śpiącym, przyznam się panu, niewiele więcejbym o tem wiedział.

— Pan stary? Głos pana nie brzmi wcale jak u starca. Lecz nie każdy może tyle w pamięci zachować. Chociaż to są rzeczy powszechnie znane! Lecz pan młodszy odemnie — o wiele młodszy. Dobrze więc! Nie powinienem może sądzić drugich według siebie. Jak na mój wiek, jestem młody. A być może, że pan już za stary na swój wiek.

— Otóż to właśnie — rzekł Graham. A dzieje mego życia są dziwaczne. Wiem bardzo mało. Nie znam historyi. Śpiący i Juliusz Cezar, to dla mnie jedno. Z zajęciem słucham tego, co pan mówi.

— Mało wiem — rzekł starzec. — Wiem to i owo. Lecz... co to?

Obaj zaczęli nadsłuchiwać. Powstało nagłe wstrząśnienie, które urwało im słowa. Przechodnie przystawali, wołali jeden na drugiego. Starzec jął zadawać tysiące pytań; zawołał jakiegoś człowieka. Graham, ośmielony jego przykładem, powitał i zaczepił któregoś z przechodniów. Nikt nie wiedział, co się stało.

Powrócił na swoje miejsce i zastał starca mruczącego ciągle pytania jakieś półgłosem. Przez chwilę obaj milczeli.

Znaczenie tej gigantycznej walki, tak blizkiej, a przecież tak odległej, nie dało wypocząć wyobraźni Grahama. Czy prawdę mówił ten starzec, czy lud sam, czy buntownicy zwyciężyli? Albo czy wszyscy się mylili, a górą była czerwona gwardya, pędząca przed sobą tłumy ludu? Chwilami fala jakaś wojenna wtaczała się w tę zaciszną dzielnicę miasta i drażniła go na nowo. Musiał się dowiedzieć o wszystkiem, póki był czas. Zwrócił się nagle do starca; poruszenie jego skłoniło starca do mówienia.

— Oho! Lecz teraz wszystko składa się samo! Ten Śpiący, w którego wszyscy wierzą opętańcy, ma ciekawą przeszłość — znam ją — zawsze dobrze pamiętałem wszelakie historye. Gdy byłem chłopcem, zwykłem był czytać drukowane książki. Zaledwiebyś uwierzył. Być może nawet, że nie widziałeś drukowanych książek, tak prędko gniją i w proch się rozpadają, a komisya sanitarna pali je i wyrabia z nich aszlaryt. Lecz były dobre, chociaż brudne. Można było nauczyć się z nich wiele. Te nowo założone Mówiące Maszyny są wygodne, lecz jak łatwo zapomnieć! Ale ja znam całą sprawę Śpiącego od samego początku.

— Może pan nie uwierzy — rzekł Graham powolnie — tak mało mam wiadomości, tak byłem zupełnie zajęty drobnemi własnemi sprawami, stosunki moje tak dziwnie się ułożyły, że nic nie wiem z tej historyi Śpiącego. Kimże on był?

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 08

Starzec udziela Grahamowi lekcji historii.

— Och! — rzekł starzec. — Ja wiem. Wiem. Był to sobie ubogi człowieczek, który popadł w trans. Są jeszcze te stare, jakże się nazywają, brunatne takie szkła, srebrne fotografie, które ukazują go, jak leży od dwóch wieków. Musisz pan wiedzieć, że miał krewnego imieniem Warning. Był to człowiek nieżonaty, nie miał dzieci, a zrobił gruby majątek na przedsiębiorstwach kolejowych, na pierwszych Eadhamitowych kolejach. Lecz pewnie pan słyszał. Nie? Zakupił wszystkie prawa patentowe i założył wielkie towarzystwo. Koleje te przyprawiły o ruinę dawne koleje żelazne, owe stare pudła, w niespełna dwadzieścia lat; a ponieważ nie chciał dzielić swej wielkiej posiadłości między wspólników, więc zapisał ją całą Śpiącemu i oddał w zarząd Władzom Opiekuńczym, które sam był ustanowił. Wiedział on dobrze wówczas, że Śpiący się nie zbudzi, że będzie spał, spał i spał. Potem umarł. Wtem nagle jakiś człowiek w Stanach Zjednoczonych, który w katastrofie morskiej stracił dwóch synów, ustanowił drugi wielki zapis.

— Jak się nazywał?

— Graham.

— A ten Amerykanin?

— Isbister.

— Isbister! — zawołał Graham. — Jakto, nie znam nawet tego nazwiska.

— Oczywiście, że nie — rzekł starzec. — Ludzie niewiele teraz się uczą w szkołach. Lecz ja wiem wszystko. Był to bogaty Amerykanin, który pochodził z Anglii i zostawił Śpiącemu nawet więcej od Warninga. Jak doszedł do takiego majątku, nie wiem. Zdaje się. że wyrabiał obrazy fabrycznie. Lecz ostatecznie miał ten majątek, zostawił go, a Rada ztąd wzięła początek. Była to właśnie Rada opiekuńcza z początku.

— A jakim sposobem urosła do tego znaczenia?

— Pieniądz przyciąga pieniądz, a dwanaście mózgów więcej zrobi od jednego. Urządzili się sprytnie. Zapomocą pieniędzy wpływali na politykę i ciągle zwiększali kapitały przez taryfy, które sami ustanawiali. A pieniądze rosły, rosły. Przez całe lata te towarzystwa opiekuńcze taiły wzrost majątku Śpiącego zapomocą podwójnych nazwisk, tytułów i t. p. Nie było w końcu żadnego dziennika, żadnego stronnictwa politycznego, któregoby nie byli kupili. Tak, że Rada ciągle rosła i rosła. A wszystko to zaczęło się drobnostką, testamentem tego Warninga i nieszczęściem, które przyprawiło Isbistera o utratę dwóch synów na morzu.

— Ludzie są dziwni — mówił starzec. — Dla mnie niejasnem jest, w jaki sposób ta Rada tak długo trzyma się zgodnie. Lecz członkowie pracowali skrycie; za moich czasów mówiono o Radzie, jak dzisiaj nieuk o Bogu. Nie mogliśmy wierzyć, aby mogła coś złego nam uczynić. Nie wiedzieliśmy o jej niewiastach i innych rzeczach!

— Ludzie są dziwni. Oto pan, młody i nieświadom i ja, starzec siedemdziesięcioletni — mógłbym więc łatwo zapomnieć, a przecież panu to wszystko wyjaśniam krótko i węzłowato.

— Mam siedemdziesiąt lat, a słyszę i widzę, słyszę lepiej, niż widzę. I rozumuję jasno i wiem o wszystkiem, co się dzieje.

— Życie jest dziwne. Miałem lat dwadzieścia, gdy Ostrog był jeszcze dzieckiem. Pamiętam go z czasów, kiedy daleko mu jeszcze było do stanowiska naczelnika zakładu wentylatorów. Byłem świadkiem wielu zmian. A w końcu muszę patrzeć na tą klęskę i ciemność i zgiełk i na te trupy, które przenoszą mimo na marach. A wszystko to jego robota! Wszystko jego robota!

Głos mu zamierał coraz bardziej.

Graham dumał. Wreszcie ozwał się:

— Zobaczmy, czy zrozumiałem.

Wyciągnął rękę i liczył na palcach:

— Śpiący spał...

— Wymieniono go.

— Być może. A tymczasem majątek jego rósł w rękach dwunastu Zarządów opiekuńczych, aż objął sobą niemal cały świat. Zarządy mocą tego majątku skupiały w swych rękach władzę nad światem. Ponieważ były władzą kierującą wypłatami, podobnie, jak stary angielski parlament dawniej...

A teraz ten Ostrog nagle wstrząsnął całym światem przez zbudzenie Śpiącego, o którym tylko zabobonny lud przypuszczał, że się zbudzi. I po tylu latach skłonił Śpiącego, ażeby zażądał zwrotu swego majątku.

— Jakie to dziwne spotkać człowieka, który dziś po raz pierwszy o tem wszystkiem się dowiaduje.

— A jakże — odrzekł Graham — to dziwne.

— A był pan w Mieście Rozkoszy? — zapytał starzec. — Przez całe życie tęskniłem — zaśmiał się. — Nawet teraz chętniebym pożartował. Mruknął coś pod nosem, czego Graham nie zrozumiał.

— A kiedy się zbudził? — zapytał Graham nagle.

— Trzy dni temu.

— Gdzie jest?

— Ostrog go trzyma. Nie dalej, jak cztery godziny temu umknął z rąk Rady. Mój kochany panie, gdzieżeś bywał przez ten czas? Był w halach targowych, gdzie wybuchła walka. Całe miasto o tem krzyczało. Wszystkie fonografy! Wszędzie obwoływano tę nowinę. Nawet opętańcy, którzy stoją po stronie Rady, zgodzili się na wszystko. Wszyscy pognali, żeby go zobaczyć, wszyscy chwycili za broń. Upił się pan, czy też spał pan tak długo? To właśnie dla rozproszenia tłumów przerwali prądy i pokryli nas tą ciemnością.

— Słyszałem, że przyszli mu w pomoc — rzekł Graham. — Lecz napewno pan wie, że Ostrog go trzyma?

— Nie chce go puścić.

— A czy napewno pan wie, że to nie ów prawdziwy Śpiący? Nigdy nie słyszałem...

— Wszyscy głupcy tak myślą. Jak gdyby nie było na świecie tysiąca rzeczy, o których oni nie słyszeli. Znam aż nazbyt dobrze Ostroga. Czy powiedziałem już, że poniekąd Ostrog jest moim krewnym. Przez synową.

— Przypuszczam...

— Co takiego?

— Przypuszczam, że ten Śpiący nie utrzyma się. Chyba będzie maryonetką w ręku Ostroga lub Rady — co do tego, chyba nie ma wątpliwości.

— W ręku Ostroga — bez wątpienia. Dlaczegóż nie miałby być maryonetką? Rozważ pan jego położenie. Wszystko robi się dla niego. Dlaczegóż miałby chcieć jeszcze władzy?

— A co na to owe Miasta Rozkoszy? — zapytał nagle Graham, lecz musiał powtórzyć pytanie. Gdy wreszcie starzec zrozumiał pytanie, żachnął się gwałtownie.

— Tego już za wiele. Żartuje pan sobie ze starca. Podejrzywałem, że pan wie więcej, niż chce okazać.

— Być może — rzekł Graham. Lecz nie! Pocóż. Nie wiem, co takiego Miasto Rozkoszy.

Starzec zaśmiał się poufale.

— A co gorsza, nie umiem czytać waszego pisma, nie wiem, jakiej używacie monety, nie wiem, jakie są kraje zagraniczne. Nie wiem, gdzie jestem. Nie umiem rachować. Nie wiem, gdzie dostać co zjeść itd.

— Dalibóg, gdyby panu dać teraz szklankę napitku, gdzieby pan wlał, do ucha czy do oka? Chcę, aby mi pan wytłomaczył to wszystko.

— Ano, ludzie, którzy stroją się w jedwabie, muszą się i zabawiać.

Zwiędła ręka gładziła Grahama po ramieniu przez chwilę.

— Jedwab. Ano, ano! Lecz w gruncie rzeczy chciałbym ja to być owym człowiekiem, którego podstawiono za Śpiącego. Będzie mu dobrze. Wszystkie rozrywki dla niego. Dziwnie zresztą wygląda. Kiedy pokazywano go, dostałem bilet i poszedłem go zobaczyć. Ten podrzutek wydawał się tylko obrazem tego, którego pokazywano na fotografiach. Był żółty. Lecz wkrótce przyjdzie do siebie. Dziwny świat. Pomyśl pan, co za szczęście. Przypuszczam, że wyszlą go na Capri.

Kaszel przerwał mu mowę. Potem z zawiścią jął mówić o rozkoszach i zabawach.

— Co za szczęście, co za szczęście! Przez całe życie siedziałem w Londynie i czekałem na los.

— Lecz pan nie wie, że Śpiący umarł — rzekł Graham nagle.

Znowu musiał powtórzyć.

— Ludzie nie żyją dłużej, niż dziesięć tuzinów lat. Toby sprzeciwiało się ogólnemu porządkowi rzeczy. Nie głupim. Głupcy niechaj wierzą, lecz ja nie wierzę.

Grahama dotknęła pewność staruszka.

— Czy pan głupi czy nie — rzekł — to obojętne. Myli się pan jednak zupełnie co do Śpiącego.

— AAha!

— Myli się pan. Nie powiedziałem panu tego przedtem, lecz teraz powiem.

— A skądże pan wiesz? Sądziłem, że pan o niczem nie wiesz — nawet o Miastach Rozkoszy. Skądżeby pan teraz wiedział?

— Ja jestem Śpiącym.

Musiał powtórzyć.

Nastała chwila milczenia.

— Przepraszam, ale to nierozsądnie tak mówić. Mógłbyś się pan wplątać w smutne sprawy, rzekł starzec.

Graham, lekko dotknięty, powtórzył jeszcze raz swoje twierdzenie.

— Powiedziałem, że byłem Śpiącym. Że wiele, wiele temu lat popadłem w sen w jakiejś murowanej wioszczynie w czasach, kiedy jeszcze płoty istniały i wsie i karczmy i całe szmaty ziemi, pocięte na drobne pola. Czy nigdy pan nie słyszał o takich czasach? I ja to właśnie, ja, który z panem mówię, przebudziłem się przed czterema dniami.

— Cztery dni temu! Śpiący! Lecz oni schwytali Śpiącego. Trzymają go i nie chcą go puścić! Głupstwo! Mówiłeś pan dotychczas dosyć rozumnie. Widzę to wszystko, jak gdybym był na miejscu. Był tam Lincoln tuż poza nim; nie puszczają go nigdzie samego. Tęgi musi być frant z pana. Teraz widzę, dlaczego pan tak zręcznie układał słowa, lecz...

Urwał nagle, a Graham mógł dojrzeć, jak machnął ręką.

— Jak gdyby Ostrog pozwolił Śpiącemu wyjść bez straży! Nie dobrze się pan wybrał z swojem opowiadaniem. Nie wierzę. Co pan zamierza tem żartowaniem? A zresztą, przecież mówiliśmy o Śpiącym.

Graham powstał.

— Słuchaj — rzekł. — Ja jestem Śpiącym.

— Pan jest dzikim człowiekiem. Jakże można siedzieć tu po ciemku i kłamać tak bezczelnie. Lecz...

Z rozpaczy Graham wybuchnął śmiechem.

— Zapóźno! — zawołał. Zapóźno. Kiedyż ten sen się skończy? Coraz to rozpaczniej. Otóż tu stoję wśród tych przeklętych ciemności — ja, anachronizm w tym wieku dla mnie nowym i usiłuję przekonać starego głupca, że ja jestem ja, a tymczasem... uf!

Zerwał się rozwścieczony i zaczął chodzić szybkim krokiem. Po chwili starzec podążył za nim.

— He! Lecz nie uciekaj pan. Wiem, że stary ze mnie głupiec. Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie w tych ciemnościach.

Graham zawahał się. Przystanął. Nagle uświadomił sobie, jak niebacznie odkrywa swą tajemnicę.

— Nie chciałem pana obrazić, zadając mu kłam — rzekł starzec i podszedł bliżej. Nie chciałem pana skrzywdzić. Nazywaj się Śpiącym, jeżeli ci to przyjemność sprawia. Co za głupia sztuczka...

Graham zawahał się, potem zawrócił nagle i poszedł swoją drogą.

Przez jakiś czas słyszał jeszcze za sobą utykające kroki starca i świszczący kaszel. Lecz w końcu wszystko zniknęło w ciemnościach.



Rozdział XII.


OSTROG.


Graham mógł się teraz bliżej zastanowić nad swojem położeniem. Widocznem było, że naczelnicy powstania dziwnie zręcznie utaili jego zniknięcie. Lecz spodziewał się, że każdej chwili usłyszy wiadomość o swej śmierci albo o ponownem schwytaniu przez Radę.

Nagle ktoś stanął przed nim.

— Słyszałeś pan? — zapytał.

— Nie — rzekł Graham przestraszony.

— Olbrzymia armia — rzekł nieznajomy, olbrzymia armia! — i pognał dalej.

Garść mężczyzn i dziewczyna jakaś minęli go wśród gestów i krzyków: — Poddali się! Olbrzymia armia. Blisko dziesięć tysięcy. Ostrog hurra! Ostrog hurra! — krzyki cichły w oddali, aż wreszcie znikły zupełnie.

Inni ludzie hałaśliwie przeszli koło niego. Nie śmiał nikogo o nic zapytać. To, co widział i słyszał, dziwnie nie zgadzało się z jego z góry powziętem wyobrażeniem o walce, ale także dało mu pojąć wiarę owego starca w Ostrogu. Powoli nabrał przekonania, że wszyscy ci ludzie cieszyli się porażką Rad y i że Rada, która ścigała go z taką natarczywością, była ostatecznie słabszą ze stron bojujących. A jeżeli tak było, to jakie z tego dla niego wynikają skutki? Kilkakrotnie już stawał bezradnie wobec krzyżujących się zasadniczych pytań.

Po długim czasie przeszło mu przez myśl, że może zapytać się o „urząd wentylatorski”, czemkolwiekby zresztą był ten urząd.

Głosy naokoło mnożyły się. Ludzie potykając się i mówiąc podnieconym głosem, przechodzili mimo. — Poddali się! — Rada! — Ależ nie Rada! — Tak mówią na gościńcach! — Przejście zdawało się przestronniejszem. Nagle ściana się otwarła. Graham ujrzał się na rozległem miejscu, a w dali widział rojące się tłumy. Zapytał kogoś o drogę. — Prosto — rzekł głos kobiecy. Potknął się o schody i znalazł się w jakiejś galeryi. Usłyszał łkanie i znalazł dwie porzucone dziewczynki, przytulone do ziemi koło jakiejś poręczy. Dzieci umilkły na odgłos zbliżających się kroków. Chciał je uspokoić, lecz zaczęły znowu płakać, gdy odszedł.

Nagle znalazł się u stóp klatki schodowej i w pobliżu wielkiego otworu, ponad którym widać było szare światełko. Wyszedł więc z tej czerni po schodach i spostrzegł, że jest znowu na ulicy ruchomych gościńców. Wzdłuż nich stąpały w nieładzie hałaśliwe tłumy. Śpiewały urywki z pieśni buntowniczej, przeważnie fałszywie. Znajdował się o dwie mile od urzędu w Westminster, lecz droga była prosta.

Kiedy wreszcie zbliżył się do owej dzielnicy, nabrał zupełnego przekonania o obaleniu Rady. Mówiły mu o tem radosne procesye ludu, który parł zbitą masą ku ruchomym gościńcom, mówił zgiełk i śmiech przegłośny, a wreszcie mówiło światło, które nagle zalało jasnością całe miasto. A ciągle jeszcze czekał na wiadomość o swojem zniknięciu.

Światło wróciło nagle, przerażająco nagle. Nagle bowiem stanął oślepiony, wszyscy dokoła niego przystanęli, świat gorzał. Lecz był już Graham poza podnieconym tłumem, który zawalił gościńce niedaleko urzędu wentylatorów. Wskutek jasności jednak pragnął tembardziej dostać się do Ostroga, nic łatwiejszego bowiem nad rozpoznanie wśród takich warunków.

Przez jakiś czas nie mógł wprost ruszyć się z miejsca, poszturkiwany ze wszech stron przez ochrypłych robotników, znużonych wykrzykiwaniem jego miana, krwią zbroczonych w walce o jego sprawę. Fasada urzędu oświetlona była jakimś ruchomym transparentem, lecz nie mógł dojrzeć, Coby na nim było, albowiem mimo nadmierne wysiłki, nie mógł się zbliżyć z powodu tłumu, tłoczącego się u bramy. Z urywków, które z rozmów go dochodziły, domyślił się, że przyszły nowiny z pola walki koło pałacu Rady. Zwolna jednak wsunął się w sam środek zbitego tłumu, aż w końcu wymiarkował, że schody centralnego gościńca wiodły do wnętrza budynków. W ten sposób miał już cel przed sobą, lecz ścisk na centralnej ścieżce był tak wielki, że po długim dopiero czasie do niej dotarł. A i wówczas napotkał na przeszkody, albowiem musiał przez całą godzinę tłomaczyć się najpierw w hali gwardyi, a potem w drugiej, zanim zgodzono się na oddanie biletu człowiekowi, który z pośród wszystkich najbardziej pragnął go widzieć. Na jednem miejscu wyśmiano go szyderczo, czem oświecony wyznał już na drugiem miejscu, że ma nadzwyczaj ważne dla Ostroga nowiny. Jakie to były nowiny, nie chciał powiedzieć. Po niejakiem wzdraganiu się bilet mu przesłano. Przez długi czas czekał u stóp windy w małym pokoiku, aż wreszcie nadszedł Lincoln, rozgorączkowany, zdumiony i zaczął go przepraszać. Z początku bystro przyglądał się Grahamowi, potem ruszył ku niemu pędem.

— Tak — zawołał, to pan i żyw!

Graham krótko wyjaśnił sprawę.

— Brat mój czeka — tłomaczył Lincoln. Jest sam w biurach urzędu wentylatorów. Sądziliśmy, że zabito pana w teatrze. On zaś nie mógł uwierzyć, — inaczej sam byłby tu przyszedł. Zresztą ma wiele zajęcia — sprawa jest pilniejsza, niż się nam wydaje.

Wyciągnięto ich w górę. Przebyli wazki korytarz, olbrzymią halę pustą zupełnie i weszli do stosunkowo małego pokoju, którego jedynem umeblowaniem była długa kanapa i wielki owalny krążek, barwy mglisto szarej, zmiennej zresztą, zawieszony na ścianie. Tutaj Lincoln opuścił Grahama, który stał tam bezradnie i spoglądał, nie rozumiejąc, na zmienne, jakby z dymu kształty, które powolnie przeciągały przez ten krążek.

Uwagę jego zwrócił odgłos, który ozwał się nagle. Byłto śmiech, swawolny śmiech wielkiego, lecz tak bardzo dalekiego tłumu. Skończyło się to tak nagle, jak przyszło, jakby brzęk lub odgłos, który słyszy się w czasie między otwieraniem a zamykaniem drzwi. Z sąsiedniego pokoju dochodził tupot spiesznych i melodyjne brzęczenie, jakby luźnego łańcucha, biegnącego po zębach koła.

Potem usłyszał głos kobiety, szelest szat. — To Ostrog! — mówił głos. Dzwonek zaterkotał, a potem wszystko znowu ucichło.

Nagle znowu ozwały się głosy, kroki i tupotania. Kroki jednej osoby odłączyły się od innych odgłosów i zbliżały się szybko. Były stanowcze, równo odmierzone. Kotara uniosła się powolnie. Wysoki, siwowłosy mężczyzna, odziany w szatę z kremowego jedwabiu, ukazał się we drzwiach i z pod podniesionego ramienia spoglądał na Grahama.

Przez chwilę biała ta postać stała nieruchomo z rąbkiem kotary w ręku, potem opuściła kotarę i stanęła przed nią. Graham zauważył przedewszystkiem szerokie czoło, bardzo blade, niebieskie, głęboko pod siwemi brwiami osadzone oczy, orli nos i silnie zarysowane, stanowcze usta. Zmarszczki ponad oczyma, fałdy w końcach ust, nie zgadzały się z wyprostowaną postawą, i świadczyły o starości tego człowieka. Graham powstał instynktownie i przez chwilę obaj stali w milczeniu, spoglądając na siebie wzajemnie.

— Pan jesteś Ostrogiem? — rzekł Graham.

— Ja jestem Ostrogiem.

— Garbatym?

— Tak mię zowią.

Graham czuł, że milczenie staje się kłopotliwem. — Przedewszystkiem muszę panu podziękować, znaczy się, za uratowanie mnie, — rzekł nagle.

— Baliśmy się, że pana zamordują, rzekł Ostrog — albo że wtrącą pana ponownie w sen — na zawsze. Uczyniliśmy wszystko, aby nie zdradzić się z tajemnicą — z tajemnicą pańskiego zniknięcia. Gdzie pan był? Jak się pan tam dostał?

Graham opowiedział pokrótce.

Ostrog słuchał w milczeniu.

Uśmiechnął się nieznacznie. — Czy wie pan, czem byłem zajęty, kiedy mi przyszli powiedzieć, że się pan zjawił?

— Jakżeż mógłbym się domyślić?

— Pańskiem sobowtórem!

— Moim sobowtórem?

— Wyszukaliśmy człowieka bardzo do pana podobnego. Mieliśmy go zahypnotyzować, ażeby mu oszczędzić trudów działania. To było konieczne. Cały ten bunt zawisł od wyobrażenia, że pan się zbudził, że żyje, że jest z nami. Nawet w tej chwili tłum zebrał się w teatrze, żeby pana zobaczyć. Nie wierzą... Pan oczywiście wie co nieco o swoim położeniu?

— Bardzo mało, — rzekł Graham.

— A więc tak! — Ostrog zrobił dwa, czy trzy kroki i zawrócił. — Jest pan zupełnym właścicielem — rzekł, — większej części świata. Skutkiem tego, mówiąc praktycznie, jest pan Królem. Władza pana jest ograniczona w pewnych punktach, lecz pan jest głową, symbolem rządu. Ta Biała Rada, Rada Opiekuńczych Zarządów, jak ją nazywają —

— Słyszałem już potrosze o wszystkich tych rzeczach.

— Dziwi mnie to.

— Spotkałem się z gadatliwym starcem.

— Rozumiem... Masy ludowe — uważają pana za istotnego władcę. Tak samo, jak za waszych czasów przeważna ilość ludzi uważała za rządcę Koronę. Są wzburzone, niezadowolone rządami pańskich Zarządów. Przejawia się tu dusza niezadowolenia, dawny spór jednostki z państwem — nędzą roboczą — dyscyplina i niewolność. Lecz Zarządy pańskie kierowały tym sporem. W niektórych sprawach n. p. w administracyi Towarzystw roboczych działały nierozumnie. Przysparzali mnóstwo trudności. A już my, z stronnictwa ludowego chcieliśmy reform — gdy nagle przyszło przebudzenie pana. Przyszło! I nie mogło przyjść bardziej w porę. — Uśmiechnął się. — Opinia publiczna parła już na Radę, żeby pana zbudzić — i odwołać się do niego jako do rozjemcy, — a tu nagle!

Ruchem ręki dał do zrozumienia, że ma na myśli wybuch buntu, a Graham skinął głową, aby okazać, że rozumie.

— Rada szemrała, — opierała się. Tak zawsze robiła. Nie mogła się zdobyć na krok stanowczy. Nie wiedziała co z panem począć. Pan wie, w jaki sposób uwięziono pana?

— Tak. Tak. A teraz czy zwyciężamy?

— Zwyciężamy. Istotnie zwyciężamy. Tej nocy zwyciężyliśmy już, w ciągu pięciu krótkich godzin. Nagle uderzyliśmy ze wszech stron. Ludzie od wentylatorów, Towarzystwo robocze, z swymi milionami, przełamało więzy. Zagarnęliśmy aerostaty.

Urwał. — Tak. — rzekł Graham, domyślając się, że przez aerostaty należy rozumieć machiny latające.

— Oczywiście, to było rzeczą główną, Inaczej mogliby umknąć. Całe miasto powstało z wyjątkiem może kilku aeronautów i połowy czerwonej policyi. Pana uprowadzono, a ich własna policya została zdruzgotana i zniszczona i zniszczona do szczętu. Teraz — cały Londyn należy do nas. Pozostaje jeszcze Pałac Rady. Połowę policyi stracili wówczas, kiedy chcieli znowu pana schwytać. A kiedy i pana utracili, wszystko im się pomieszało. Pchnęli wszystko, co mieli, na teatr. A teraz odcięliśmy ich w Pałacu. Istotnie była to noc zwycięztwa. Wszędzie jaśniała pańska gwiazda. Onegdaj jeszcze Biała Rada rządziła tak, jak przez półtora wieku, a potem nagle szept, skryte, tajemnicze uzbrojenie — i koniec!

— Nic nie wiem — rzekł Graham. — Nie rozumiem. — Nie rozumiem dokładnie warunków tej walki. Gdyby pan zechciał mi wytłomaczyć. Gdzie jest Rada? Gdzie odbywa się walka?

Ostrog zaczął chodzić po pokoju, coś zatyrkotało i nagle ciemność zapanowała. Tylko nieznaczny, owalny krążek światła migotał. Graham przeraził się, potem jednak zobaczył, że szary krążek nabrał głębi i barwy, nabrał wejrzenia owalnego okna, wychodzącego na dziwną, nieznaną scenę.

Z początku nie mógł się dorozumieć znaczenia tej sceny. Działo się wśród dnia, zimowego, szarego dnia. Napoprzek obrazu i w połowie odległości między nim a dalszym planem tęga lina z pokręconego drutu biegła prostopadle. Potem zauważył, że szeregi wielkich, skrzydeł wiatraków, puste przestrzenie i ciemne zagłębienia, były podobne do tych, przez które umknął z Pałacu Rady. Rozróżnił uszykowany szereg czerwonych postaci, idących przez otwartą przestrzeń, między szeregami czarnych postaci i zrozumiał, zanim jeszcze Ostrog przemówił, że miał przed sobą górną powierzchnię nowego Londynu. Przez noc śniegi spadły. Zdawało mu się, że to zwierciadło było nowoczesnem narzędziem zastępującem miejsce dawnej ciemnicy (camera obscura), lecz nie wyjaśniono mu tego. Widział, że chociaż szereg czerwonych postaci kroczył z lewej strony ku prawej, to jednak wychodził z obrazu po lewej stronie. Chwilami był tem zdziwiony, a potem spostrzegł, że obraz na sposób panoramy przesuwał się po owalnym brzegu.

— Za chwilę zobaczy pan walkę, — rzekł Ostrog. — Ci ludzie w czerwonych szatach, to więźnie. A to, co pan widzi, to przestrzeń Londynu nad dachami, — wszystkie bowiem domy dla celów praktycznych, są teraz nieprzerwaną całością. Ulice i publiczne place są kryte.

Jakiś przedmiot poza ogniskiem owalu zaćmił obraz. Po zarysach można było domyślać się człowieka. Lecz nagle metalowy błysk zamigotał, podobnie jak powieka ptasia na chwilę przemknie przez oko, i obraz znowu zajaśniał. I teraz Graham widział ludzi biegnących wśród olbrzymich kół rozpędowych wentylatorów, podnoszących w górę broń, z której wydobywały się drobne, dymne błyski. Coraz gęstrzym hufcem gnali na prawo — być może, iż krzyczeli nawet, lecz z obrazu nie można było tego wywnioskować. I oni i koła rozpędowe przesunęli zwolna przez pole zwierciadła.

— Teraz — rzekł Ostrog — przesunie się Pałac Rady, — i zwolni czarny kraniec ukazał się na widowni i przykuł do siebie uwagę Grahama. Wkrótce kraniec przeobraził się w klęsłość, w olbrzymią, poczerniałą przestrzeń, ziejącą wśród piętrzących się budynków, a z niej cienkie pasma dymu wznosiły się ku blademu zimowemu niebu. Jakby szkielety gmachu sterczały zgryźliwie w otchłani ciemności zwały kamieni, poutrącane słupy i bryły. A na tych resztkach przepychu roiło się od niezliczonej ilości małych postaci.

— To jest Pałac Rady, — rzekł Ostrog — ostatnia ich twierdza. Głupcy! zmarnowali dom amunicyi, chcąc utrzymać się przez miesiąc zapomocą wysadzenia w powietrze wszystkich budynków naokoło. Czy słyszał pan odgłos wybuchu? Potłukł wszystko niemal szkło w mieście.

I podczas gdy mówił Ostrog, Graham widział, że ponad temi ruinami wznosiła się surowo masywna, biała budowa. Czarne jamy wskazywały drogę, którędy zniszczenie kroczyło; olbrzymie hale stały teraz otworem, a ozdoby z wewnątrz wyglądały zgryźliwie ku świtaniu zimowego poranku, a wzdłuż pogruchotanych ścian wisiały strzępy rozerwanych lin i skręcanych drutów i sztab metalowych. A wśród tej rozległości ruszały się czerwone plamki, obrońcy Rady. Od czasu do czasu słabe błyski rozjaśniały pochmurne cienie. Z początku zdawało się Grahamowi, że gotuje się napad na ten odosobniony biały gmach, lecz wkrótce spostrzegł, że obóz buntowników rozłożył się na ruinach dokoła gmachu i podtrzymywał nieustający ogień.

A niedalej, niż dziesięć godzin temu, stał pod tym przewiewnym wachlarzem, w małym pokoiku tego dalekiego gmachu i rozmyślał nad tem, co dzieje się na świecie!

Patrząc dokładniej na ten wojenny epizod, przesuwający się cicho przez sam środek zwierciadła, Graham zauważył, że biały gmach, zewsząd otoczony był zwaliskami, Ostrog zaś, ciągle krótkiemi zdaniami opowiadał, jak obrońcy Pałacu usiłowali, za pomocą takiego zniszczenia odosobnić się i odeprzeć napad. Jednostajnym głosem, chłodnym i obojętnym mówił o olbrzymiej ilości ludzi zasypanych. Wskazał palcem na zaimprowizowaną trupiarnię, wznoszącą się na zwaliskach, pokazywał wędrowne lazarety, uwijające się po zasypanym rumowiskiem dole, który niegdyś był gościńcem ruchomym. Lecz bardziej zajęły go szczegóły, odnoszące się do rozkładu Pałacu Rady i do uszykowania oblegających. Wkrótce Graham zrozumiał cały ten spór, który mordował i pogrzebywał Londyn. Nie był to żaden bunt zgiełkliwy, ani równa walka, lecz znakomicie uknuty zamach stanu. Ostroga znajomość najdrobniejszych szczegółów zdumiewała; zdawało się, że znał dokładnie sprawy każdej z tych czarnych i czerwonych plam, które uwijały się po tych zwaliskach.

Wyciągnął rękę i wskazał pokój, z którego był uciekł Graham, a potem wskazał drogę, którą uciekał. Graham rozpoznał przepaść przez którą biegła rynna i koła rozpędowe, w których cieniach ukrywał się przed machinami latającemi. Reszta drogi ubyła zniszczeniem. I znowu spojrzał na Pałac Rady, który do połowy już był zakryty, albowiem z prawej strony wynurzała się zwarta masa kopuł i dachów, osłonięta szarą mgłą.

— Więc Rada istotnie obalona? — zapytał.

— Obalona, — odrzekł Ostrog.

— A ja. — Czy istotnie prawda, że ja —?

— Pan jest Władcą świata.

— Lecz ta biała flaga? — To jest flaga Rady. — Flaga Rządców świata. Upadnie. Walka skończona. Ich napad na teatr był ostatnim, ich rozpaczliwym i nierozsądnym wysiłkiem. Mają jeszcze mniej więcej tysiąc ludzi, a niektórzy z tych ludzi odpadną. Mało mają amunicyi. A my wskrzeszamy dawną sztukę. Mamy armaty.

— Lecz — na Boga. Czyż to miasto jest światem?

— Praktycznie rzecz przedstawia się tak, że to miejsce jedynie zachowali. Wszystkie inne miasta albo zbuntowały się z nami razem albo też czekają końca. Pańskie przebudzenie pomieszało im szyki i sparaliżowało ich energię.

— Lecz czyż Rada nie posiada latających machin? Dlaczego nie walczą z ich pomocą?

— Miała. Lecz połowa aeronautów stanęła po naszej stronie. Wprawdzie nie odważyli się przystąpić czynnie do powstania, ale też nie działają przeciwko nam. Druga połowa wiedziała o tem dobrze. Nagle dowiedzieli się, że pan zginął. Ci, którzy szukali pana, zlecieli. Zabiliśmy człowieka, który do pana strzelił — niecała temu godzina. Zajęliśmy wszystkie stacye we wszystkich miastach i w ten sposób zatrzymaliśmy i zagarnęliśmy aeroplany, a co małych machin latających, które krążyły po powietrzu, wszystkie musiały unikać Pałacu Rady, albowiem ogień nieustający ze strony naszego obozu był zbyt silny. Gdy która zleci, już po niej. Nie ma dość wolnego miejsca dla wzniesienia się. Kilka rozbiliśmy, inne zleciały na ziemię i poddały się, reszta zemknęła na kontynent. Chociaż nie na wiele się to zda, jeżeli paliwo skończy się im przed czasem. Bardzo wielu aeronautów cieszyło się, gdy ich pojmano w niewolę. Być wysadzonym w latającej maszynie, nie zbyt to miła perspektywa. W ten więc sposób, nie ma ratunku na tej drodze dla Rady. Rządy jej doszły kresu.

Zaśmiał się i stanął znowu przed owalnym kręgiem. Chciał pokazać Grahamowi, co rozumie przez stacye. Nawet najbliższe cztery wydały się odległemi i osnutemi nieznaczną mgłą poranną. Lecz Graham mógł dostrzedz, że były to ogromne budowle, nawet w porównaniu z tem, co można było widzieć poza niemi.

A kiedy te zamglone zarysy przesunęły się ku prawej stronie, jeszcze raz przemknęły zwaliska, szeregi czarnych i czerwonych postaci i znowu osaczony ze wszech stron Pałac Rady. Teraz nie wyglądał już jak stos ruin, lecz jak lśniący pałac; słońce bowiem weszło i rozproszyło cienie. Naokoło walka drobnych postaci wciąż się toczyła, lecz czerwoni obrońcy już nie dawali ognia.

W ten sposób, wśród ponurej ciszy, człowiek dziewiętnastego wieku, przypatrywał się ostatniej scenie wielkiego buntu, który jemu oddawał rządy w ręce. Jakby odkrycie jakieś tknęła go myśl, że to właśnie jest jego świat a nie to, co za sobą zostawił, że nie było to żadne widowisko, które miało się rozwiać, lecz pole obowiązków jego i odpowiedzialności na resztę życia. Zwrócił się do Ostroga z zapytaniami. Z początku Ostrog odpowiadał, potem urwał nagle. — Wyjaśnię to panu lepiej innym razem. Teraz czekają mnie — obowiązki. Lud schodzi się tutaj ze wszystkich stron miasta — hale targowe i teatry są zapełnione. Przyszedł pan w porę. Chcą pana zobaczyć. Tysiące miast — Paryż, Nowy-York, Chicago, Denver, Capri — burzą się i bezradnie czynią zgiełk. Już oddawna wołały, żeby pana zbudzić, a teraz, gdy się to stało, zaledwie mogą wierzyć.

— Lecz — ja nie mogę iść...

Ostrog odpowiedział z drugiego końca pokoju, a obraz na owalnym krążku zbladł i zniknął w chwili, w której światło znowu nastało. — Mamy teraz kinefotelegrafy, — rzekł — Gdy pan się będziesz kłaniał ludowi tutaj — widzieć pana będą tłumy zgromadzone w zaćmionych widowniach na całym świecie. Oczywiście nie w kolorach — jak tu. A pan będzie słyszał ich okrzyki, które spotęgują jeszcze okrzyki w hali tutejszej. A oprócz tego mamy optyczne urządzenie, używane przez linoskoczków i tanecznice. Wyda się to panu nowem. Staje pan w jarzącem się w świetle, a oni widzą nie pana samego, lecz obraz pana rzucony na ekran tak, że nawet najdalej na galeryi siedzący widz, może, jeżeli chętka go zbierze, policzyć pańskie zęby.

Graham uczepił się rozpaczliwie jakiegoś pytania, które nie dało mu spokoju. — Jak wielka jest ludność Londynu? — zapytał.

— Trzydzieści trzy milionów — a może więcej.

Takie cyfry nie mogły się pomieścić w wyobraźni Grahama.

— Oczywiście spodziewają się, że pan przemówi — rzekł Ostrog. — Nie trzeba tu tego, co zwykliście byli nazywać mową, lecz musi pan powiedzieć, co lud nasz nazywa słowem — jedno zdanie, sześć lub siedm słów. Coś formalnego. Jeżeli mi wolno poddać myśl — „Przebudziłem się, a serce moje bije dla was!” Tego tylko chcą.

— Jak to było? — zapytał Graham.

— „Przebudziłem się, a serce moje bije dla was!” I ukłoni się pan. — Ukłon ma być królewski. Ale przedewszystkiem musisz pan włożyć czarne szaty, — bo czarny kolor jest barwą łona ziemi. Wszak to panu obojętne. A potem rozprószą się do domów.

Graham wahał się. — Jestem w waszych rękach, — rzekł.

Tego samego zdania widocznie był Ostrog. Zamyślił się na chwilę, wrócił do kotary i dał kilka krótkich rozporządzeń niewidzialnym sługom. Natychmiast niemal przyniesiono czarny strój, zupełnie podobny do stroju, jaki nosił Graham w teatrze. A kiedy go włożył, ozwał się w sąsiednim pokoju cienki dzwonek. Ostrog zwrócił się z zapytaniem do służącego, potem nagle, zdawało się, zmienił postanowienie, odsunął kotarę i wyszedł.

Przez chwilę Graham stał przed grzecznym sługą i słuchał odgłosu oddalających się kroków Ostroga. Można było słyszeć odgłos szybko następujących po sobie pytań i odpowiedzi i tupot nóg ludzi biegnących. Kotara rozwarła się i ukazał się znowu Ostrog, z twarzą niezmiernie rozgorączkowaną podnieceniem. Chodził niespokojnie po pokoju przez czas jakiś, potem zgasił światło, chwycił Grahama za ramię i wskazał na zwierciadło.

Graham widział jego palec wskazujący, czarny i olbrzymi, ponad odzwierciedlonym Pałacem Rady. Przez chwilę nie mógł zrozumieć. A potem spostrzegł, że trzon, na którym zwisała przedtem flaga, sterczał teraz ogołocony.

— Czy to znaczy? — zaczął.

— Rada się poddała. Rządy jej skończyły się raz na zawsze.

— Spójrz! — rzekł Ostrog i wskazał drobny punkcik, który małymi skokami wspinał się po trzonie i rozwijał w miarę, jak zbliżał się ku końcowi.

Owalny obraz przybladł, gdy Lincoln odsunął kotarę i wszedł do pokoju.

— Krzyk tłumu wzmaga się — rzekł.

Ostrog ciągle trzymał Grahama za ramię.

— Zbuntowaliśmy lud — rzekł. — Daliśmy mu broń. Dziś więc przynajmniej niechaj życzenie ich będzie prawem.

Lincoln uniósł kotarę i przepuścił Grahama i Ostroga.

Po drodze do hal targowych Graham przelotnie widział olbrzymią pobieloną halę, w której ludzie dźwigali ukryte jakieś przedmioty, podobne do noszy lub do mar, a dokoła uwijali się inni w purpurowym stroju lekarskim. Z hali tej dochodziły go jęki i szlochy. Doznał wrażenia, że widzi próżne, krwią zbroczone łoża, dalej ludzi zalegających szereg łóżek. Było to jednak, okamgnienie, potem słup jakiś zasłonił wszystko, a Graham ruszył dalej ku halom targowym...

Rozgwar tłumów zbliżał się podobny do gromu. Uwagę Grahama zwracały powiewające czarne flagi, niebieskie płótno żaglowe i brunatne łachmany, aż nagle ukazał się olbrzymi teatr, w pobliżu targów publicznych, u końca długiego korytarza. Obraz rozwarł się. Zauważył, że wchodzą do owego teatru, w którym ukazał się już był poprzednio, a który tonął w ciemnościach, gdy musiał uciekać przed czerwoną policyą. Tym razem jednak wszedł przez długą galeryę, biegnącą po jednym ze sceną poziomie. Widownia była jaskrawo oświetlona. Szukał oczyma krużganku, przez który był uciekał, lecz nie mógł go wyróżnić, wśród tuzina innych podobnych; ani też nie mógł dojrzeć żadnego zgruchotanego krzesła, rozprutych wyściełań i podobnych śladów walki, tak gęsto rozsiadł się tłum. Z wyjątkiem sceny, wszystko było szczelnie zabite. Z góry miał wrażenie olbrzymiej przestrzeni popstrzonej różowymi punktami, z których każdy był twarzą skierowany ku niemu. Za jego ukazaniem się, uśmiechy ustały, śpiewy przycichły, wspólne zaciekawienie kładło tamę rozgwarowi. Zdawało się, jakby każda jednostka tego milionowego tłumu ciekawie mu się przypatrywała.



Rozdział XIII.


UPADEK DAWNEGO PORZĄDKU.


Około południa zdobyto wreszcie białą flagę Rady; tak przynajmniej sądził Graham. Lecz musiało jeszcze upłynąć kilka godzin, zanim udało się zmusić Radę do formalnego poddania się; tak więc, wypowiedziawszy swoją mowę, udał się do swoich apartamentów w zakładzie wentylatorów. Nieustanne podniecenie przez ostatnie pół doby, zmęczyło go tak bardzo, że nawet już nie był niczego ciekaw; przez chwilę siedział biernie i nieruchomo z otwartemi oczyma, a potem zasnął. Zbudzili go dwaj lekarze, którzy przybyli z środkami podniecającymi, żeby pokrzepić go dla dalszych zdarzeń. Po zażyciu lekarstwa i po zimnej kąpieli, uczuł nowy przypływ ciekawości i energii i natychmiast zgodził się pójść z Ostrogiem przez milowe korytarze, windy i galerye, żeby przyjrzeć się ostatniej chwili rządów Białej Rady.

Droga skrętami swojemi wiodła przez przerażająco wielkie gmachy. W końcu dotarli do korytarza, z którego otworzył im się widok na niebo, pokryte tu i ówdzie chmurami czerwonemi od zachodu słońca i poszarpana sylwetka Pałacu Rady. Z dołu dochodził zgiełk okrzyków i nawoływań. Wnet potem dostali się wysoko, aż na sam szczyt zwału poszarpanych budowli, które wisiały nad ruiną. Olbrzymia przestrzeń ukazała się oczom Grahama, nie mniej wspaniała i dziwna, niż przedtem w owalnem zwierciadle.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 09

Olbrzymie masy pokręconego drutu wiły się ku dołowi...

Ta przestrzeń, podobna do amfiteatru, surowo wykutego w skale, ciągnęła się może na milę. Zalana była cała złotą powodzią zachodzącego słońca od lewej strony, od prawej natomiast, pogrążyła się w chłodnym cieniu. Ponad zacienionym szarym Pałacem Rady, który stał w samym środku przestrzeni, zwisała jeszcze ciągle czarna flaga na znak kapitulacyi. Odosobnione komnaty, hale i korytarze czyniły wrażenie ziejących otchłani, a wśród zwalisk skrzyły się, wytryskały blaski od złomów metalowych, olbrzymie masy pokręconego drutu wiły się ku dołowi, skąd dochodził zgiełk niezliczonych głosów, głuchych wstrząśnień i odgłos trąb. Naokoło tego białego stosu wszystko było ruiną; poczerniałe i popękane mury, hale zniszczone z rozkazu Białej Rady, szkielety krat, tytaniczne masy ścian, lasy położonych pilastrów. Pośród tych zwalisk u samego spodu biegła woda w dal, wychylając się z masy gmachów potężnym wodotryskiem, który z łoskotem i wśród lśnienia rozpylonej wody, opadał w dół i biegł dalej. A wszędzie wielkie tłumy ludu.

Gdzie tylko miejsca było trochę, wszędzie roiło się od ludzi, wielkich i drobnych figurek, niezmiernie wyrazistych, wyjąwszy w miejscach, w których słońce obejmowało wszystko jednolitem złotem. Wspinali się po murach, cisnęli się do wysokich pilastrów. Uwijali się wzdłuż brzegu ruiny. Powietrze pełne było krzyków, a wszyscy parli ku środkowej płaszczyźnie.

Wyższe piętra Pałacu Rady zdały się pustemi, nie było żywej widać duszy. Tylko ponura flaga, oznaczająca zupełne poddanie się, wisiała ciężko i samotnie w powodzi światła. Trupy leżały może w Pałacu Rady, albo gdzieś w ukryciu, dokąd zawlókł je lud. Graham dojrzał kilka zaledwie zwłok, w szczelinach i czeluściach ruiny i w cieknącej wodzie.

— Chcesz im się pokazać Sire? zapytał Ostrog. — Bardzoby tego pragnęli.

Graham zawahał się, potem ruszył naprzód ku miejscu, w którem mury już miały się walić. Stał i spoglądał w dół, tworząc samotną, wielką czarną plamę na tle nieba.

Po dość długim czasie rozpoznano go. A wówczas małemi garstkami czarno ubrani ludzie, poczęli torować sobie drogę przez tłumy ku Pałacowi Rady. Wypadało mu dać jakiś znak poznania. Wyciągnął rękę , wskazał na Pałac Rady i opuścił ją znowu. Głosy na dole zamieniły się w chór, nabrały więcej jeszcze siły i doszły go w kształcie drobnych fal śmiechu.

Na zachodzie niebo przeszło w bladą zieleń, noc nadchodziła pogodna i piękna; na ziemi zgiełk, gorączka, sprzeczne rozkazy, hasła, kurczowe zwijanie się w szyki, olbrzymi, nieba sięgający krzyk i popłoch. Zanim ukazała się Rada, garstka nieledwie duszących się ludzi, na rozkaz niewiedzieć jakich nawoływań, jęła wynosić setkami tych, którzy zginęli w utarczce ręcznej...

Gwardya w czarnych mundurach utworzyła szpaler do Rad y — poza nią, jak daleko okiem sięgnąć, po wszystkich czeluściach i złomach, roiło się od niezliczonych tłumów, których głosy, nawet gdy nie były donośne, brzmiały jako plusk morza o skalne wybrzeże. Ostrog wybrał na stanowisko olbrzymi stos rumowiska, który panował nad całem otoczeniem. W pośpiechu otaczano go teraz metalową kratą i ustawiano na nim estradę.

Na estradzie urządzono małe podyum, na którem stanęli Graham, Ostrog i Lincoln — nieco opodal grupa niższych rangą oficerów. Za nimi stali czarni gwardziści uzbrojeni w drobną zieloną broń, której Graham jeszcze nawet nie znał z nazwy. Ci, którzy stali koło niego zauważyli, że oczy jego biegły tam i z powrotem od tłumów ludu do szarzejącego w oddali Białego Pałacu Rady, z którego mieli wyjść Radcy za chwilę. — Głosy tłumu wzbiły się jeszcze bardziej i zamieniły się w ogłuszający zgiełk.

Pierwszy Graham zobaczył radców w blasku jednego z świateł, które zakreślały im drogę. Była to garstka białych postaci, kroczących powolnie pod czarną arkadą. W Pałacu Rady byli pozbawieni światła. Patrzył na nich, ja podchodzili coraz bliżej pod blaskiem elektrycznych gwiazd; odprowadzał ich groźny krzyk ludu, na którym ciężyła od 150 lat ich potęga. Twarze ich, gdy bardziej się jeszcze zbliżyli, były znużone i strwożone. Widział, jak mrugali oczyma w tej jasności, która jego i Ostroga otaczała. Przypomniał sobie ich lodowate spojrzenia w Sali Atlasa... I już mógł niektórych rozpoznać. Zauważył, że dwóch rozmawiało z sobą po cichu i spoglądało na Ostroga. Po nich szedł wysoki, przystojny mężczyzna z głową zwieszoną ku ziemi. Nagle spojrzał w górę na chwilę spoczął oczyma na Grahamie, potem wpił się w Ostroga. Droga, jaką dla nich utorowano, tak była urządzona, że musieli przejść mimo i zatoczyć wielki krąg, aż do stopni wiodących na estradę, na której kapitulacya miała się odbyć.

— Władza! Władza! Bóg i Władza! — krzyczał lud. — Precz z Radą! — Graham patrzył na te tłumy, ginące w dalekiej mgle, a potem spojrzał na Ostroga, który stał blady, spokojny, stanowczy. Oko jego znowu spoczęło na garstce Radców. A potem przeniósł się ku znanym, spokojnym i pogodnym gwiazdom ponad głową. Cudowny pierwiastek, który tkwił w jego losach, stanął mu żywo na myśli. Czyżby to drobne życie, które tkwiło w jego pamięci z dawno minionych lat było życiem jego własnem — i to oto również?



Rozdział XIV.


Z LOTU PTAKA.


I tak po tylu zwłokach i przez kręte krużganki wątpienia i walki, człowiek ten z dziewiętnastego wieku doszedł wreszcie do swego kresu: znalazł się na czele tego zawiłego świata.

Z początku, gdy zbudził się z długiego głębokiego snu, który go ogarnął po ucieczce i po poddaniu się Rady, nie mógł rozpoznać swego otoczenia. Po dość znacznym wysiłku znalazł w myślach klucz do zagadki, a wszystko, co się zdarzyło, wróciło teraz na pamięć z odcieniem nierzeczywistym, jakby coś przeczytanego i ginącego w zapomnieniu. A nawet zanim jeszcze wyjaśniło mu się w pamięci, wróciła mu radość i zdumienie na myśl o ucieczce — o swojem wybitnem stanowisku. Był właścicielem połowy świata; Panem ziemi. To nowe wielkie stulecie było jego własnością, w najściślejszem znaczeniu. Już nie spodziewał się, że przejścia te okażą się sennem marzeniem; pragnął teraz gorąco przekonać się, że były rzeczywiste.

Nadskakujący sługa pomagał mu przy zmianie ubioru, pod kierunkiem pełnego godności dostojnika, niskiego, wątłego człowieka, którego twarz świadczyła o japońskiem pochodzeniu. Dowiedział się od niego o kilku sprawach państwowych. Rewolucya była już faktem dokonanym; w całem mieście roboty były już podjęte na nowo. Poza Anglią upadek Rady przyjęto z wielkiem zadowoleniem. Nigdzie Rada nie była popularną, a tysiące miast zachodniej Ameryki, ciągle jeszcze żywiące zawiść, nawet po dwustu latach pomyślności, dla Nowego-Yorku, Londynu i Wschodu, powstały na dwa dni przed otrzymaniem wiadomości o przebudzeniu Grahama. Paryż przechodził walkę wewnętrzną. Reszta świata czekała.

Podczas gdy zajadał śniadanie, dał się słyszeć dzwonek telefoniczny w kącie komnaty, a dostojnik przydany Grahamowi do boku, zwrócił jego uwagę na głos Ostroga, który uprzejmie wypytywał o zdrowie. Graham powstał, żeby odpowiedzieć. Wnet potem przybył Lincoln, a Graham nagle wyraził życzenie rozmawiania z ludźmi. Chciał także więcej zobaczyć z tego nowego życia, które roztaczało się przed nim.

Lincoln oznajmił mu, że za trzy godziny odbędzie się zgromadzenie przedstawicieli urzędników i ich żon w apartamentach naczelnika. Atoli niemożliwem było wypełnić życzenie Grahama, albowiem podniecenie wśród ludu było jeszcze zbyt wielkie. Można było natomiast, jakby z lotu ptaka dojrzeć całe miasto, z najwyższej siedziby dozorcy wentylatorów. Zawiódł go tam ów dostojnik.

Jeszcze wyżej niż najbardziej gigantyczne koła rozpędowe wisiała ta klatka, przynajmniej tysiąc stóp ponad dachami, niby mała, okrągła plamka, wisząca na metalowej filigranowej nitce. W małym koszu, zawieszonym na drutach, wyciągnięto Grahama na ten szczyt. W połowie drogi biegła lekka galerya, z której zwisał cały szereg tub, — z wysoka wydawały się bardzo drobnymi punktami, — obracających się powolnie naokoło pierścienia zewnętrznej szyny. Były to zwierciadła pozostające w związku z zwierciadłami kierownika wentylatorów, a w jednem z nich Ostrog pokazywał Grahamowi zbliżanie się jego królestwa. Jego towarzysz japoński szedł przed nim i obaj spędzili całą niemal godzinę na pytaniach i odpowiedziach wzajemnych.

Był to dzień pełen zapowiedzi i zwiastowań wiosennych. Powiew wiatru już był ciepły. Niebo było głęboko błękitne, a rozległa płaszczyzna Londynu jaśniała od zalewu światła słonecznego. Powietrze było wolne od dymu i mgły, łagodne, jak powietrze górskiej kotliny.

Oprócz zwalisk, kręgiem roztaczających się naokoło Pałacu Rady i oprócz czarnej flagi powiewającej na znak kapitulacyi, mało widać było oznak rewolucyi, która, jak sobie wyobrażał, w tak krótkim czasie przeobraziła obraz świata i pchnęła go na inne tory.

Pogodność była tak wielka w porównaniu z zamąceniem u dołu, że nagle Graham, patrząc na miasto, niemal zapomniał o tysiącach ludzi, leżących tam, w tym poniekąd podziemnym labiryncie, w blasku światła elektrycznego i konających od ran, zapomniał o improwizowanych lazaretach, otoczonych tłumem chirurgów, dozorczyń i dozorców, krzątających się gorączkowo, zapomniał istotnie o całej cudowności, roztaczającej się pod światłem elektrycznem. Wiedział, że tam na dole, na krytych gościńcach, święciła tryumfy rewolucya, że czarna barwa była górą, czarne odznaki, czarne flagi, czarne festony przerzynające ulice. A tu, pod świeżem światłem słonecznem poza kraterem walki, jakby nic nigdy nie zaszło na ziemi, las wiatraków szumiał spokojnie, wypełniając nieustannie swój obowiązek.

Daleko wznosiły się pagórki Surrey, bladym błękitem rysujące się w przestrzeni, przecięte i porysowane wiatrakami; podobnie na północ i bliżej, ostre kontury Highgate i Muswell Still wyłaniały się pozębione i najeżone wiatrakami. I widział, że wszędzie od strony pól, na każdej wyniosłości i na każdym pagórku, gdzie niegdyś wiły się żywopłoty i chaty, kościoły, karczmy i fermy gnieździły się wśród drzew, wiatraki podobne do tych, które widział, pokryte olbrzymiemi ogłoszeniami, rzucały wirujące cienie i nieustannie gromadziły zapasy energii, która sączyła się we wszystkie arterye miasta.

Żadna bardziej łagodna linia nie przerzynała nigdzie surowego konturu tego szeregu gigantycznych budowli.

Na południe zaś poza pagórkami, biegły wodociągi, a w trzech różnych kierunkach ciągnęły się blade linie gościńca, popstrzone ruchomemi żółtemi plamami. Graham powiedział sobie, że musi dokładniej przyjrzeć się tym gościńcom. Lecz to już po wypróbowaniu latającego okrętu. Towarzysz jego opisał mu te gościńce, jako powierzchnie lekko zagięte, a zrobione — z substancyi sztucznej, która, o ile mógł wymiarkować, podobna była do giętkiego szkła. Koleje żelazne znikły; pozostały resztki nasypów, zaledwie tu i ówdzie.

Lecz przedewszystkiem zajęły go wielkie floty balonów anonsowych, które mknęły ku północy i ku południowi. Aeroplanów natomiast nie było widać. Tylko wysoko w błękitnej dali, widniała nieznaczna latająca plama, która była aeroplanem.

Graham dowiedział się już był o tem, że niemal wszystkie miasta i wsi zniknęły z powierzchni ziemi, lecz trudno mu było wyobrazić to sobie. Lecz ów oficer wnet go przekonał o konieczności takiej zmiany. Za dawnego porządku kraj pokryty był fermami, a co dwa lub trzy kilometry znajdował się dwór, sklep, szkoła, karczma, kowal, kram i kościół, jednem słowem wieś. Co mila mniej więcej, znajdowało się miasto okręgowe, gdzie adwokat, handlarz zboża, siodlarz, weterynarz, lekarz, sukiennik, krawiec i inni, mieli swoje siedziby. Co mila — ponieważ tak było wygodnem dla fermera. Ale wielkie miasta ciągnęły ku sobie robotnika z nieprzepartą siłą, otwierając widoki na nieskończoną możność pracy.

W miarę jak rósł dobrobyt, a życie stawało się bardziej zawiłem, utrzymanie się na wsi stawało się coraz bardziej kosztownem, albo ciężkiem, niemożliwem. Skoro telefon, kinematograf i fonograf wstąpiły na miejsce dziennika, książki, nauczyciela i szkoły, żyć poza obrębem drutów elektrycznych znaczyło żyć w opustoszałej dziczy. Na wsi nie było środków żywności ani odzieży (odpowiadających wyrafinowanym pojęciom czasu), nie było lekarza w razie potrzeby, nie było towarzystwa — niczego.

Ponadto narzędzia mechaniczne, stosowane obecnie do uprawy roli, dawały jednemu inżynierowi znaczenie trzydziestu robotników. Tak więc, robotnicy teraz zbiegali się koleją lub balonom do miasta, do jego życia i uciech nocnych, a rano znowu wracali na wieś. Miasto wchłonęło ludzkość całą; człowiek zaczął nową fazę rozwoju. Najpierw był koczownikiem, myśliwym, potem rolnikiem w państwie rolniczem, którego miasta — targi były tylko głównemi dzielnicami wsi. A teraz jako proste i logiczne następstwo epoki wynalazków, nastały te olbrzymie skupienia ludzi.

Graham miał przed sobą panoramę w której miasto przypierało do miasta, były tam miasta na rozległych równinach, miasta nad wielkiemi rzekami, olbrzymie miasta nad morzem, miasta otoczone śnieżnemi górami.

A wszędzie, z wyjątkiem okolic podzwrotnikowych, przeważał ten sam kosmopolityczny ustrój społeczny, i wszędzie, od Bieguna aż do Równika, rozciągała się jego władza i odpowiedzialność. Cały świat był cywilizowany; cały świat mieszkał w miastach; cały był jego własnością. W Brytanii i w Ameryce jego prawa własności były uznane, kongresy i parlamenty uchodziły za przestarzałe instytucye. A nawet w obu cesarstwach kontynentu, w Rosyi i w Niemczech, czuć się dawał potężnie wpływ jego majątku. Lecz nagle odwrócił się od tego rozmyślania i pomyślał o niebezpieczeństwie już dawno minionem. — Co się stało z zalewem rasy żółtej? — zapytał, a Asano ów oficer, począł wyjaśniać. Widmo chińskie znikło. Chińczycy zawarli pokój z Europejczykami. Dwudziesty wiek dorósł do tego ważnego i przykrego niewątpliwie pewnika, że przeciętny Chińczyk był równie cywilizowany, bardziej moralny i o wiele więcej inteligentny, od przeciętnego robotnika europejskiego, tak, że na wielka skalę powtórzyło się tu zbratanie Szkotów i Anglików, które wydarzyło się w siedmnastym wieku.

Daleko na południo - zachodzie widniały lśniące, rozkoszne i do pewnego stopnia straszne owe Miasta Rozkoszy, o których mówił kinematograf-fonograf, a potem ów starzec na ulicy. Dziwne miejscowości, przypominające legendarną Sybaris, miejsca sztuki i piękna, bezpłodne, cudowne miasta pełne ruchu i muzyki, w których zjawiało się wszystko, co skorzystało z ostrej haniebnej ekonomicznej walki, toczącej się w rozwidnionym wiecznie labiryncie na dole.

Wiedział, że była srogą, ta walka. Jak srogą, mógł wywnioskować z tej okoliczności, że ci ludzie wspominali o wieku dziewiętnastym jako o stuleciu sielankowego i wygodnego życia. Znowu spojrzał na scenę, którą miał przed oczyma i usiłował zrozumieć olbrzymie czynniki tej zawiłej masy.

Na północy byli garncarze, którzy wyrabiali naczynia nietylko z gliny i z porcelany, lecz z pokrewnych mieszanin i past sporządzanych przy pomocy procesów chemiczno- mineralogicznych; były tam warsztaty dla statuetek, ornamentów ściennych i dla mebli; tu także znajdowały się zakłady, w który ambitni autorowie gorączkowo wydawali na świat swoje mowy fonograficzne i ogłoszenia i układali grupy dla swoich zawsze zdumiewających i nowych, kinematograficznych dzieł dramatycznych. Ztąd także wychodziły nowiny na cały świat, fałsze, któremi obładowywano maszyny telefoniczne, one bowiem przyszły na miejsce dawnych dzienników.

Na zachód poza zwalonym Pałacem Rady, wznosiły się wielkie gmachy urzędów publicznych; na wschód zaś, w kierunku portu, były dzielnice targowe, olbrzymie targi publiczne, teatry, pałace gry, olbrzymie sale bilardowe, i areny dla football’u, menażerye i niezliczone świątynie chrześciańskich i różnych pogańskich sekt, jak Mahometan, Buddystów, Gnostyków, Czcicieli duchów i Czcicieli sprzętów domowych i t. d., a znowu na południe, wielkie fabryki tkackie, masarnie, winiarnie i cukiernie.

A wszędzie uwijały się tłumy niezliczone po turkotających, mechanicznych gościńcach. Był to, jakby gigantyczny ul, w którym niezmordowaną służbę wykonywały wiatry, a którego koroną i symbolem były ciągle poruszające się wiatraki.

Graham dumał o niebywałej ilości ludzi, którą ta gąbka, pełna galeryi i hal, w siebie wchłaniała — o tych trzydziestu trzech milionach, z których każda jednostka odgrywała krótką swoją, niezmienną rolę, a wówczas skurczyło się i zanikło uczucie zadowolenia, które ogarnęło go było na widok tylu wspaniałości i na myśl o własnem znaczeniu. Gdy tak patrzył z tej wysokości na miasto, mógł zdać sobie sprawę z tego miażdżącego ogromu, z ciężkiej odpowiedzialności, jaką miał sobie nałożyć i z rozległości tego ludzkiego Maëlstromu, ponad którym wątłe jego zwisało królowanie.

Usiłował wyobrazić sobie życie jednostki. Zdziwił się, gdy spostrzegł, jak człowiek mało się zmienił mimo tej widocznej zmiany warunków. Życie i własność były, co prawda, bezpieczne na całym świecie od gwałtów, choroby zakaźne wszelkiego rodzaju praktycznie znikły bez śladu, każdy miał żywności i ubioru poddostatkiem, miasto było ogrzewane i kryte, tylu więc rzeczy dokonały: mechaniczny postęp nauki i fizyczna organizacya społeczna. Lecz zaczął już miarkować, że tłum ciągle był tłumem, był bezradnem narzędziem w ręku demagogów i organizatorów, był tchórzliwy, gdzie szło o życie jednostki, żądny własnych korzyści w życiu indywidualnem, w życiu zaś zbiorowem był nieobliczalny zgoła. Przesunęły mu się przez myśl niezliczone postacie, odziane w niebieskie płótno żaglowe. Wiedział, że miliony tych mężczyzn i kobiet nie były jeszcze poza granicami miasta, nigdy nie wychodziły poza ciasną sferę interesów i bezmyślnych rozrywek. Przyszły mu na myśl nadzieje dawno zmarłych współczesnych, i owe marzenia o Londynie w Morrisa dziwnej książce: „Wieści znikąd“ i w Hudsona pięknej książce: „Wiek kryształowy“ ukazały mu się w atmosferze dalekiej, beznadziejnej przyszłości. Myślał także o własnych nadziejach.

Albowiem w ostatnich dniach gorączkowego życia, które ginęło teraz tak daleko we mgle przeszłości, ideał wolnego i równego człowieczeństwa był dlań rzeczą zupełnie rzeczywista. Miał wówczas, jak zresztą wszyscy, nadzieje, że ustanie kiedyś praca masy na korzyść drobnej garstki, że niedaleki dzień, w którym każde dziecię, zrodzone z kobiety, będzie miało możność zaspokojenia swej żądzy szczęścia. A tu po dwustu latach tasama jeszcze niespełniona nadzieja namiętnie odzywała się w całem mieście. Zobaczył, że po dwustu latach nędza, bezsilna praca i wszelkie cierpienie jego własnych czasów urosły jeszcze bardziej, w miarę, jak potężniały rozmiary miasta.

Wiedział już co nieco z dziejów epoki pośredniej. Słyszał o moralnym upadku ludzi, którzy utracili wiarę, o zaniku czci publicznej i o władzy majątku. Albowiem ludzie, utraciwszy wiarę w Boga, ciągle jeszcze wierzyli we własność — a pieniądz rządził przedajnym światem.

Wkońcu wszystkie stronnictwa: socyalistyczne, ludowe, reakcyjne i czyste stały się zwykłymi kantorami giełdy, sprzedającymi zasady, a kupującymi głosy. A wielkim zabiegiem bogatych było utrzymanie własności w nienaruszonym stanie, wolnym od zmiennych losów gry, taksamo, tak zabiegiem feudalnych panów było utrzymanie własności zdala od zamieszek wojennych. Cały świat zamienił się w pole walki dla przemysłu; a finansowe przełomy, wojny taryfowe więcej nędzy zasiały, aniżeli dawniej wojna, zaraza i głód w najwcześniejszych chwilach dziejów.

Graham znał już teraz dość dokładnie własną rolę w rozwoju tego świata. Przez kolejne stadya rozwoju tej mechanicznej cywilizacyi powstała nowa władza rządząca: Rada, kolegium jej opiekunów. Z początku było to zwykłe, przypadkowe złączenie milionów Warninga i Isbistera w ręku towarzystwa, założonego przez dwóch bezdzietnych, kapryśnych testatorów; lecz zbiorowy talent pierwszych członków przysporzył znaczenia towarzystwu, aż wreszcie zapomocą operacyj finansowych i tysiąca zmyślonych nazw rozgałęziło się po amerykańskich i angielskich państwach.

Wskutek olbrzymich swych wpływów — Rada wkrótce nabrała znaczenia politycznego; a w miarę rozwoju ciągle używała swych bogactw na kierowanie politycznemi zdarzeniami, aby więcej jeszcze bogactw zagarnąć.

W końcu wszystkie organizacye partyjne obu półkul dostały się w jej ręce; stała się teraz Radą polityki wewnętrznej. Ostatnią walkę musiała stoczyć z milcząco sprzymierzonemi wielkiemi rodzinami żydowskiemi. Lecz rodziny te złączone były słabem już ogniwem uczucia, czasem dziedzictwo wielkie dostawało się małoletniemu, kobiecie lub waryatowi, czyniąc tem olbrzymi wyłom w całości, małżeństwa i zapisy niszczyły setki tysięcy za jednym podmuchem. Rada natomiast zawsze była jednolita. Rosła ciągle i niezachwianie.

Rada ta nietylko była zgromadzeniem dwunastu ludzi zdolnych; gdy się zeszli razem, byli jednym geniuszem. Wyciągali ręce po bogactwa i polityczne wpływy, posługując się jednemi dla zdobycia drugich. Zdumiewająca zdolność przewidywania kazała im wydawać olbrzymie sumy na sztukę latania, — uważali bowiem, że wynalazek ten przyda się w chwili niebezpieczeństwa. Używali ustaw patentowych i tysiąca na pół prawnych środków, żeby ubezwładnić wszystkich wynalazców, którzy odmawiali im współpracownictwa. Dawniej nigdy nie krzywdzili zdolnych ludzi. Płacili. Porządek był wzorowy — czasem tylko przypadkowo wzbogaceni dorobkiewicze powstawali bezładnie przeciw ich rządom. Po stu latach Graham był prawie wyłącznym właścicielem Afryki, południowej Ameryki, Francyi, Londynu i całej Anglii, której wpływy sięgały do Ameryki północnej. Rada zakupiła i zorganizowała Chiny, przerobiła na swoją modłę całą Azje, rozsiadła się w mocarstwach starego świata, podkopywała je pod względem finansowym, aż zniszczyła je zupełnie.

A to zawłaszczanie świata odbyło się tak zręcznie — tysiące banków, syndykatów, towarzystw markowało operacye Rady, że tyrania była już niemal faktem dokonanym, a lud jeszcze niczego nie zauważył. Rada nigdy nie wahała się, nie zaznała chwili słabości. Pożądliwie zagarniała środki komunikacyjne, ziemie, budynki, rządy, gminy, wszelkie ludzkie przedsiębiorstwa. I pchała swych ludzi na oślep, utworzyła policyę na drogach żelaznych, na gościńcach, gwardye domowe, straże przy linach i drutach elektrycznych. Nie zwalczała stowarzyszeń, lecz podkopywała je, zdradzała i kupowała. Wkońcu kupiła cały świat. Szczytem i koroną wszystkiego było zaprowadzenie machin latających.

Po stu pięćdziesięciu latach Rada porzuciła chytre postępowanie, zrzuciła maskę i poczęła rządzić w imieniu śpiącego Grahama. Wybory stały się śmieszną formalnością; społeczny parlament, pozbawiony wszelkiej władzy, zgromadzał się od czasu do czasu, a prawowity król angielski, wydziedziczony, wiecznie pijany i pozbawiony rozumu, grał w jakimś drugorzędnym Music-hall’u.

A tymczasem Graham leżał bez ruchu, bez czucia, jak pożółkły kawał skóry, ni żywy, ni martwy, i był uznanym, bezpośrednim panem ziemi. A wkońcu zbudził się, żeby objąć to wielkie dziedzictwo! Zbudził się, żeby stać pod pogodnem niebem i patrzeć na ogrom swego majątku.

W jakim celu się zbudził? Czy to miasto, ten ul, pełny beznadziejnych robotników, był ostatecznym ciosem dla jego dawnych nadziei? Albo, czy tlił jeszcze tam na dole ogień wolności, ogień, który zapłonął i zgasł w latach przeszłego jego życia? Myślał o groźbie i pobudce buntowniczej pieśni. Czy pieśń ta była tylko kruczkiem demagoga i miała zginąć, gdy tylko on dojdzie do celu? Czy ta nadzieja, która wciąż w nim żyła, była tylko wspomnieniem rzeczy minionych i porzuconych, śladem przestarzałej wiary? Albo, czy też miała szersze znaczenie, związane z losami ludzkości? W jakim celu się zbudził, co miał do zrobienia? Ludzkość rozpościerała się pod nim, niby mapa. Myślał o milionach i milionach ludzi, następujących po sobie, wychodzących z mroków niebytu i kroczących, ku mrokom śmierci. W jakim celu? Musiał tu być jakiś cel, lecz jego myśl była za słaba, żeby go wynaleźć. Po raz pierwszy przeświadczył się o nieskończonej swojej małości, widział, jak wielki i straszny był rozbrat miedzy siłami ludzkości z pożądaniami jej serca. W tej jednej chwili poznał, jak małym był tylko przypadkiem, i jak równocześnie wielkie miał pragnienia. I nagle jego małość stała mu się nieznośna, jego żądze były nieznośne. Uczuł potrzebę modlenia się. I modlił się.



Rozdział XV.


DOSTOJNI LUDZIE.


Apartamenta dyrektora zakładu wentylatorów wydałyby się Grahamowi zawiłym labiryntem, gdyby wprost z dziewiętnastego wieku wszedł w ten nowy świat, lecz już powoli przyzwyczajał się do sposobów nowej ery. Apartamenta te nie mogły uchodzić za salony lub komnaty, jeżeli się zważy zawiły system łuków, mostów, krużganków i galeryi, przerzynających przestrzeń we wszystkich kierunkach. Wszedł przez znany mu już korytarzyk i stanął na pierwszym szczeblu rozległej i misternej klatki schodowej, na której widać było idące na dół i na górę pary wykwintnie ubranych mężczyzn i kobiet. Z tego miejsca widział w dalekiej perspektywie olbrzymie hale, poprzecinane mostami, które zdały się misternie cyzelowaną porcelaną i filigranem, a wszystko to w świetle białem, popielatem i purpurowem gubiło się daleko w tajemniczej mgle.

Gdy rzucił okiem w górę, spostrzegł niezliczone szeregi galeryj, zapełnionych twarzami ludzkiemi, które ciekawie mu się przyglądały. Powietrze pełne było szmeru niezliczonych głosów i muzyki, która płynęła skądś z góry, muzyki wesołej i ochoczej, której źródła nigdy mógł odkryć.

Środkowe skrzydło, zatłoczone było ludźmi, lecz natłok nie wadził nikomu, jakkolwiek zebranie musiało się składać z kilku tysięcy. Stroje były świetne, fantastyczne, mężczyźni niemal tak ubrani, jak kobiety. Także włosy u mężczyzn, chociaż rzadko tylko noszono długie włosy, były utrefione na sposób, który przypominał fizyognomie fryzyerskie, — łysiny zaś nigdzie nie mogłeś zobaczyć. Bujne pukle włosów, któremi zachwycałby się Rorsetti, widniały na każdym niemal kroku. Wielka rozmaitość form ujawniała się w strojach. Bardziej kształtni mężczyźni nosili bufiaste pantalony, gdzieindziej widać było wstęgi i koronki na strojach męzkich. Smukłość, pełna wdzięku, nie była rzadkością również; Grahamowi, typowo sztywnemu człowiekowi, z typowo sztywnej epoki, mężczyźni ci nietylko wydawali się pełnymi wdzięku, lecz pełnymi wyrazu, który ożywiał wszystkie ruchy i rysy twarzy. Gestykulowali; wyrażali zdumienie, ciekawość, wesołość, a nadewszystko wyrażali uczucia, jakie wzbudzały w nich panie, z niezwykła szczerością. Zdawało się nawet od pierwszego rzutu oka, że kobiet było znacznie więcej, niż mężczyzn.

Panie okazywały w stroju, zachowaniu się i ruchach mniej przesady, a więcej wyrafinowania. Niektóre nadawały sobie wejrzenie klasycznej prostoty zapomoca strojów powłóczystych i subtelnie pofałdowanych z czasów pierwszego cesarstwa. Inne nosiły obcisłe suknie bez sprzączek, ni pasów dokoła stanu; czasem z fałdami, powłóczyście spadającymi wzdłuż ramion. Rozkoszna niedyskrecya balowych strojów nie zmniejszyła się, chociaż upłynęło lat dwieście.

Wszystkich ruchy wydawały się pełnymi wdzięku. Graham zwierzył się Lincolnowi, że widzi oblicza i postacie rafaelowskie, kroczące po salonach, a Lincoln objaśnił go, że nabycie ogłady w ruchach stanowi główna część wychowania bogatego człowieka. Wejście władcy przyjęto szeptem pełnym zadowolenia.

Dowiedział się już był od Lincolna, że ludzie ci stanowili śmietankę towarzystwa londyńskiego; każdy ze zgromadzonych był albo wielkim, wpływowym urzędnikiem, albo bliskim krewnym wpływowego urzędnika. Wielu wróciło z europejskich miast rozkoszy, żeby go przywitać. Było widocznem, że i w tem zebraniu odróżniano dokładnie godności i dostojeństwa, albowiem Lincoln uważał za stosowne wprowadzić go do małej tylko grupy, która wyodrębniła się od reszty towarzystwa. Pierwsza osoba, która Grahamowi przedstawiono, był to szef aeronautów, człowiek, którego twarz ogorzała dziwnie odbijała od wypieszczonych, gładkich twarzy naokół. A właśnie teraz jego przejście w chwili krytycznej do obozu buntowników, czyniły go bardzo ważną istotnie osobistością.

Jego sposób zachowania się również, według mniemania Grahama, bardzo korzystnie odbijał od ogólnego tonu. Rzucił kilka komunałów, w których oświadczył swoje wiernopoddańcze usługi i wypytywał o zdrowie władcy. Wyjaśniał doskonale Grahamowi, że jest takim prostym „aeronautycznym psem“, że nie zajmuje się głupstwami, że jest nawskróś prostym i staromodnym człowiekiem, że nie twierdzi, jakoby wiedział wiele i że tego, co on wie, nie warto wcale wiedzieć. Ukłonił się zamaszyście, bez czołobitności i odszedł.

— Cieszę się, że taki typ jeszcze istnieje — rzekł Graham.

— Fonografy i kinematografy jemu niepotrzebne — rzekł Lincoln złośliwie. — Nauczył się wszystkiego z życia.

Graham jeszcze raz rzucił okiem za ta potężną postacią. Dziwnie mu coś przypominała.

— To pewna jednak, żeśmy go kupili po części, a po części zląkł się Ostroga. Wszystko stanęło, gdy on odpadł od Rady.

Lincoln, powiedziawszy te słowa, odwrócił się i przyprowadził przed Grahama kierownika trustu szkół publicznych. Był to człowiek szczupły, odziany w niebieskawo szarą suknię akademicka; spoglądał na Grahama przez pince-nez w stylu wiktoryańskim i ilustrował swoje słowa ruchami starannie pielęgnowanej dłoni. Grahama odrazu zaciekawiły funkcye tego gentleman’a, więc zadał mu pewną ilość pytań. Naczelny kierownik był rozbawiony zupełną nieświadomością władcy i pana. Dawał nieco niejasne odpowiedzi w sprawie monopolu wychowawczego, który był własnością jego towarzystwa; natomiast wyrażał się z zapałem o postępach metod wychowawczych.

Przeszedł następnie do szczegółów tak, że rozmowa się przedłużyła. Naczelny kierownik wspomniał nazwiska Pestalozziego i Froebla, wyrażał się o nich z wielką czcią, jakkolwiek nie okazywał zbytniej znajomości ich epokowych dzieł. Graham dowiedział się, że uniwersytety ludowe ciągle jeszcze istniały, lecz w zmienionej formie.

— A jak się ma rzecz z publicznemi szkołami ludowemi? — zapytał Graham. — Czy i te pan kontroluje?

Naczelny kierownik kontrolował „oczywiście“.

Otóż Graham w ostatnich czasach swego poprzedniego życia bardzo zajmował się temi sprawami, więc zadawał pytania coraz to bardziej natarczywe. Niektóre zdania, które słyszał od owego starca w ciemności, przyszły mu teraz na pamięć. Istotnie też naczelny kierownik potwierdził słowa starca.

— Znieśliśmy wszelkie obkuwanie lekcyj — rzekł — a Graham tłomaczył to sobie; jako zniesienie wszelkiej systematycznej pracy. Naczelny kierownik stał się sentymentalnym.

— Staramy się — rzekł — jak najbardziej osłodzić naukę dzieciom w szkołach ludowych. Tylko najpierwsze wpajamy im zasady: posłuszeństwo, pilność.

— Uczycie je bardzo mało.

— I pocóż więcej? Wszak to wiedzie tylko do zamieszek i niezadowolenia. Bawimy je, a i tak jeszcze są zamieszki, rozruchy. Nie wiedzieć nawet, skąd robotnikom biorą się takie myśli? Udzielają je sobie wzajemnie. Są wśród nich marzyciele socyalistyczni, którzy popularyzują swoje marzenia — a nawet anarchistyczne są dążenia! Zwalczanie niezadowolenia wśród ludzi miałem sobie zawsze za najpierwszy obowiązek. Dlaczegoż czynić ludzi nieszczęśliwymi?

— Dziwi mnie to — rzekł Graham zadumany. — Lecz wiele innych rzeczy chciałbym się jeszcze dowiedzieć.

Wmieszał się w rozmowę Lincoln, który stał przez cały czas i badał wrażenia, jakie malowały się na twarzy Grahama.

— Są inni na to — rzekł półgłosem.

Naczelny kierownik szkół wśród ukłonów odszedł.

— A może pan pozwoliłby sobie przedstawić tę panią? — rzekł Lincoln, przedstawiając Grahamowi córkę zarządcy Europejskich Towarzystw hodowli bydła. Była to szczególnie rozkoszna osóbka o rudych włosach i ożywionych niebieskich oczach. Lincoln zostawił ich samych, a ona okazała, się prawdziwa entuzyastką na wspomnienie „drogich, dawnych czasów“, jak je nazywała, które były świadkiem, jak on, Graham, popadł w trans. Uśmiechała się, mówiąc, a uśmiech jej był tego rodzaju, że trzeba było odpowiedzieć uśmiechem.

— Starałam się niezliczone razy wyobrazić sobie owe stare, romantyczne czasy — szczebiotała — czasy panu tak dobrze znane.... Jak dziwnym i zatłoczonym musi się panu świat ten wydawać! Widziałam fotografie i obrazy z dawnych czasów, małe, — odosobnione domki z cegły, całe poczerniałe od sadzy, mosty kolejowe, niewinne ogłoszenia, uroczystych ludzi w dziwnych, czarnych płaszczach i te wysokie kapelusze, koleje żelazne, konie i bydło, a nawet psy, pędzące po ulicach. A nagle wszedł pan w ten nowy świat!

— Dawne, moje życie nie było szczęśliwem — rzekł Graham. — Nie żałuję go wcale.

Spojrzała nań bystro. Nastało krótkie milczenie. Westchnęła, jakby go chciała ośmielić.

— Było to zmienne i ciasne życie. Sadziliśmy, że świat już był dość zawiły, zatłoczony i cywilizowany. A teraz widzę, chociaż czwarty tu jestem dopiero dzień, że czasy moje były epoką dziwnie barbarzyńską, były zaledwie początkiem tego nowego stanu rzeczy. Może pani nie uwierzy, jak mało jeszcze wiem.

— Może pan, jakie chce, zadawać pytania — rzekła z uśmiechem.

— A więc proszę mi powiedzieć, kto są ci ludzie. Nic o nich nie wiem. Kto jest ten pan dystyngowany?

— To bardzo znakomity oficer. Nazywa się Morden. Jest kierownikiem Towarzystwa, wyrabiającego pigułki przeciw chorobom żółci. Słyszałam, że ich robotnicy wyrabiają czasem w ciągu 24 godzin tysiąc miryadów pigułek. Pomyśl pan, tysiąc miryadów.

— Tak. Nic dziwnego, że tak dumnie kroczy, ten Morden — rzekł Graham. — Pigułki! Co za szczególne czasy! A ten pan w purpurze?

— Ten nie należy zupełnie do naszej sfery. Lecz lubimy go. Jest prawdziwie mądry i umie ludzi bawić. Jest jednym z pierwszych na fakultecie medycznym naszego londyńskiego uniwersytetu. Trzeba panu wiedzieć, że wszyscy lekarze są akcyonaryuszami Towarzystwa medycznego i noszą purpurę. Dla naszej sfery trzeba, kwalifikacyi, a oczywiście ludzie, którym płaci się pensye za robotę... Uśmiechnęła się na wspomnienie o wyższości swych kół towarzyskich.

— Czy jest tu także który z waszych wielkich artystów lub autorów?

— Niema żadnych autorów. To przeważnie tak dziwni ludzie i tak zawsze sobą zajęci. A kłócą się tak okropnie! Biliby się czasem o to, kto pierwszy ma wejść na schody! Czyż to nie okropne? Lecz zdaje mi się, że jest tu Wraysbury, najmodniejszy kapillotomista. — Z Capri pochodzi.

— Kapillotomista — rzekł Graham. Ach! przypominam sobie. Artysta? Ostatecznie, dlaczegóżby nie!

— Musimy ostrożnie się z nim obchodzić —rzekła głosem usprawiedliwiającym. — Głowy nasze w jego ręku — i znowu uśmiechnęła się.

Graham zawahał się z odpowiedzią na ten uśmiech, lecz spojrzenie jego było wymowne.

— Czy razem z innemi rzeczami cywilizacyjnemi wzrosły także sztuki piękne? Kto są wasi wielcy malarze?

Spojrzała nań z niedowierzaniem. Potem wybuchnęła śmiechem.

— Przez chwilę myślałam, że pan...

Zaśmiała się znowu.

— Masz pan oczywiście na myśli tych poczciwców, o których tak wielkie mieliście wyobrażenie dlatego, że umieli pokrywać wielkie płótna olejnemi farbami? Takie prostokąty wielkie? A ludzie zwykli byli oprawiać to w pozłacane ramy i rozwieszać w swoich salonach? Nie, nie mamy takich obrazów. Ludzie znużyli się takiemi rzeczami.

Nagle Lincoln wrócił i przerwał tę zajmującą rozmowę. Przeszli przez główne skrzydło, na którego końcu czekał na nich nieufnie wysoki mężczyzna w purpurze, w towarzystwie dwóch zachwycających kobiet. Po zamianie kilku grzeczności z nimi przeszedł Graham z Lincolnem i płomiennooką do innych dostojników.

Po chwili tłumne wrażenia zaczęły się w nim skupiać i wytworzyły ogólny obraz. Od pierwszego rzutu błyskotliwość towarzystwa podrażniła jego przekonania demokratyczne; czuł się więc usposobionym wrogo i szyderczo. Lecz czyż zdoła się ludzka istota oprzeć atmosferze łaskawych spojrzeń. Wkrótce też muzyka, światło, gra kolorów, jaśniejące ramiona, uściski dłoni, przemijające zaciekawienie, jakie budzą uśmiechnięte twarze, szumny dźwięk umiejętnie modulowanych głosów, atmosfera uwielbienia, zaciekawienia i czci, wszystko to splotło się i wytworzyło mu niezaprzeczoną rozkosz. Graham na chwilę znowu zapomniał o swych przekonaniach. Mimowiednie poddawał się stopniowo odurzeniu, którem ogarniało go nowe stanowisko, przyznawane mu przez wszystkich; ruchy wykonywał, jakby nieświadomie, po królewsku, kroczył pewnie i stanowczo, czarny płaszcz spadał śmielszym fałdem, a w głosie jego czuć było dumę. Ostatecznie był to świat piękny i zajmujący.

Graham spojrzał w górę; na moście porcelanowym zobaczył patrząca nań twarz, prawne zupełnie zakrytą, twarz kobiety, którą widział w pokoju za teatrem, po ucieczce z pałacu Rady. A ona patrzyła, jak dawniej, pełna oczekiwania, pełna niepewności wobec jego sposobu zachowania się. Nie mógł odrazu przypomnieć sobie, gdzie ją widział, a potem razem ze wspomnieniem wróciła owa fala wzruszeń, która nim targała przy pierwszem ich spotkaniu. Lecz taneczna, delikatna melodya, płynąca naokół, usuwała mu z pamięci nutę tego niezapomnianego śpiewu i rytmu stóp tłumu.

Graham począł znowu rozmawiać z płomiennooką; lecz przypomniał sobie, że właściwie tylko bezczynnie — prawdziwie po królewsku flirtuje.

Na to wspomnienie nieokreślony niepokój, uczucie, które nabrzmiało i stało się niezadowoleniem, ogarnęło mu wszystkie myśli. Poczucie rzeczy ważnych, które wymykały mu się z rąk wśród tego światła i blasku napełniły go wyrzutem, świadomością nawpół zapomnianych obowiązków. Zanikł czar, jaki te panie, tłumnie otaczające nowego króla, wywierały. Nie dawał już banalnych i płaskich odpowiedzi zalotnym spojrzeniom, które, wiedział to teraz z pewnością, ku niemu były skierowane, a począł szukać oczyma tej twarzy, która tak silnie przemówiła do jego przekonań. Lecz nie ujrzał jej już. Graham zapytał niecierpliwie, czy mogą dziś wzlecieć na aeroplanie. Lincoln obiecał, że dołoży wszelkich starań, aby wzlecieć dziś jeszcze, jeżeli tylko pogoda dopisze. Poszedł tymczasem wszystko zarządzić.

Graham stał teraz na jednej z wyższych galeryj i rozmawiał dalej z płomiennooką. Zauważył, że pani ta, jak zresztą wszystkie niemal kobiety nowoczesne, z któremi rozmawiał, miała mniej wiadomości, niż wdzięku. Nagle doszły go ochrypłe i ociężałe dźwięki pieśni buntowniczej, która walcząc z przemocą bliżej falującej melodyi salonowej, przebiła się wreszcie i zabrzmiała w całej pełni.

Spojrzał w górę pełen zdumienia. Ponad głową zobaczył owalne okno, przez które wcisnęła się była ta pieśń i przez które widzieć można było sieć lin i drutów, niebieskawa mgłę i wiszące światła gościńców publicznych. Słyszał, jak pieśń rozprysła się na tysiące gwarnych głosowi zamilkła. Miał niejasne uczucie, z którego nie mógł zdać sobie sprawy, rodzaj instynktownego przekonania, że na ulicy zebrał się olbrzymi tłum i oblegał ten pałac, w którym władca się bawił. Ciekawy był, co oni myślą.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 09a

Bal dostojników.

Jakkolwiek pieśń ustała tak nagle, jakkolwiek odrębna muzyka salonowa znowu zapanowała na salach, to jednak motyw tamtej pieśni ciągle dźwięczał mu w uszach. Wtem nagle dostrzegł znowu pannę, którą był widział w teatrze. Szła teraz ku niemu; on zobaczył ją pierwszy. Odziana była w jasną, stalowego koloru suknie, włosy ciemne otaczały skronie bujnym splotem. Głowa jej, spuszczona ku ziemi, oblana była zimnem światłem, wpadającem przez owalne okno.

Dama, z którą Graham rozmawiał, dostrzegła zmianę w wyrazie jego twarzy; chwyciła się więc tej sposobności, żeby się pożegnać.

— Czy chciałbyś poznać tę dziewczynę, Sire? — zapytała zuchwale. — Jest to Helena Wolton, siostrzenica Ostroga. Jest jedna z najpoważniejszych kobiet. Jestem pewna, że się panu spodoba.

W chwile Graham rozmawiał z tą panną, a płomiennooka pobiegła na salę.

— Pamiętam panią bardzo dobrze — rzekł Graham. — Była pani w owym małym pokoju, kiedy cały lud śpiewał i wybijał takt stopami, zanim poszedłem na salę.

— To było wspaniałe — rzekła. Zawahała się nagle, potem z widocznym wysiłkiem przemówiła:

— Wszyscy ci ludzie chętnieby za was śmierć ponieśli, Sire. Niezliczona ich ilość zginęła za was owej nocy.

Twarz jej płonęła. Spojrzała w bok, żeby się przekonać, czy nikt nie słyszy.

Lincoln ukazał się gdzieś na drugim końcu galeryi i torował sobie drogę w tłumie. Spostrzegła go — i nagle z odcieniem zaufania i poufałości rzekła do Grahama:

— Nie mogę tu mówić z panem teraz. Lecz lud jest bardzo nieszczęśliwy — jest uciskany. Nie zapominaj o ludzie, który potykał się ze śmiercią na to, żebyś ty mógł żyć.

— Nie wiem nic... — zaczął Graham.

— Nie mogę panu teraz powiedzieć.

Lincolna twarz ukazała się tuż obok.

— Świat nowy wydaje się wam zabawnym, nieprawdaż Sire? — zapytał Lincoln, uśmiechając się i wskazując szerokim gestem na całe zebranie.

— W każdym razie przyzna pan, że to świat inny.

— Tak! — rzekł Graham — inny. A przecież ostatecznie nie tak bardzo odmienny.

— Gdy wzlecimy, zobaczy pan zmiany — rzekł Lincoln. — Wiatr ustał; teraz właśnie czeka na pana aerostat.

Helena zdawała się czekać na pozwolenie odejścia.

Graham spojrzał w jej twarz, miał już zadać pytanie, — dostrzegł jednak niejako ostrzeżenie w wyrazie jej twarzy, wiec ukłonił się i poszedł z Lincolnem.



Rozdział XVI.


AEROSTAT.


W czasie przeprawy przez labirynt galeryj i krużganków Graham był roztargniony. Lecz wkrótce przemógł się i słuchał Lincolna. Lincoln mówił o lataniu. Graham bardzo pragnął dowiedzieć się nieco więcej o tej nowej, ludzkiej zdobyczy. Począł zasypywać Lincolna pytaniami. W poprzedniem, swojem życiu z wielkim zapałem śledził postępy aeronautyki.

Wtedy to przed dwustu laty dwie były możliwości dla rozwinięcia dwóch, różnych sposobów żeglugi nadpowietrznej — i oba typy teraz były urzeczywistnione. Używano bądź wielkich parowych aeroplanów, bądź mniejszych aerostatów. Aeroplany mogły być użyte tylko w czasie ciszy, lub przynajmniej umiarkowanych wiatrów, a nagłe burze, które teraz można było z całą ścisłością przepowiadać, czyniły je zupełnie niezdatnymi do praktycznych celów. Były wprost olbrzymie; zwykła długość jednego skrzydła wynosiła sześćset stóp i więcej, a długość całej machiny dochodziła do tysiąca stóp. Służyły jedynie do przewożenia ludzi. Lekko zagięta gondola miała sto do sto pięćdziesiąt stóp długości. Była zawieszona w szczególny sposób, szło bowiem o to, żeby jak najbardziej zmniejszyć drgania, jakie najlżejszy nawet wiatr wywoływał, a z tego samego powodu małe, wewnątrz siedzenia — podróżni siedzieli przez cały czas przeprawy — urządzone były tak, że swobodnie można je było przestawiać w rozmaitych kierunkach. Wzlot był możliwy tylko z olbrzymiego balonu, umieszczonego na szynach, umyślnie w tym celu zbudowanego budynku. Graham widział już te olbrzymie stacye. Było ich sześć.

Również spuszczanie się na ziemie było określone ścisłymi przepisami, albowiem tylko na gładkiej płaszczyźnie bezpiecznie wylądować było można. Pominąwszy zniszczenie, któreby spadek takiej machiny spowodował, gdyby natrafił na nierówna powierzchnię, i pominąwszy, że machina taka nie mogłaby się już wznieść po raz drugi — to wstrząśnienie na nierównej powierzchni, np. pagórku, rozbiłoby całą budowę, a może i przyprawiłoby o śmierć ludzi, znajdujących się w niej.

Z początku Graham doznał rozczarowania, na widok tych zawiłych i mozolnych zabiegów, lecz wnet zrozumiał z faktu, że mniejsze machiny nie mogłyby tak się opłacić z tej prostej przyczyny, że ich siła dźwigania niestosunkowo zmniejszyłaby się w miarę zmniejszenia rozmiarów. Ponadto olbrzymie rozmiary tych machin umożliwiały niezmierną szybkość ruchu i wskutek tego można było z łatwością uniknąć wiatrów i burz. Najkrótsza podróż — z Londynu do Paryża — trwała mniej więcej trzy kwadranse, a przecież chyżość, jaką w takich razach osiągano, nie uchodziła za wielką; wzlot do Nowego Yorku trwał około dwóch godzin, a w razie umiejętnego wyzyskania czasu na stacyach, można było odbyć podróż naokoło świata w jednym dniu.

Małe aerostaty inny miały wygląd. Kilka ich zawsze przerzynało powietrze tam i z powrotem. Miejsca w nich było na jednę lub dwie osoby, a sporządzenie takiej machiny i utrzymanie jej w należytym stanie było tak kosztowne, że tylko bogaci mogli sobie pozwolić na taki zbytek. Z powodu małych rozmiarów, można było wylądować bez wstrząśnień gdziekolwiekbądź, a można było również przyczepić do nich pneumatyczne koła, lub jakikolwiek motor, służący do komunikacyi na ziemi i w ten sposób „lecieć po stałym lądzie“.

A jednak machiny te, zbyt skomplikowane były, by mogły pod względem doskonałości dorównać ptakom. Okoliczność, któraby mogła pchnąć aerostaty na dalsze tory rozwoju, t. j. wojna, nie zdarzyła się od bardzo dawna. Ostatnia wielka, międzynarodowa walka wybuchła jeszcze przed objęciem rządów przez Radę.

Stacye aerostatów rozsiadły się półkolem na południowej stronie Tamizy. Były to jednostajne gmachy, wznoszące się wysoko ponad ogólną płaszczyzną dachów. Każdy z nich miał koło czterech tysięcy yardów szerokości, a zbudowane były z mieszaniny aluminium i żelaza, która w budowlach zastąpiła miejsce żelaza samego. Górne piętra tworzyły sieć krat, przez które biegły windy i klatki schodowe. Górna powierzchnia była jednostajna płaszczyzną, podzieloną na kondygnacye, które można było przesuwać po szynach, w najrozmaitszych kierunkach, w każdym razie lekko pochyłych. Otwarte te płaszczyzny zawsze były przygotowane dla przyjęcia wracających aeroplanów lub aerostatów. Podczas przygotowań, podróżni zazwyczaj czekali w teatrach, restauracyach, w halach i na placach, pełnych rozrywek rozmaitego rodzaju. Ta część Londynu, zajęta przeważnie przez sklepy, była skutkiem tego najweselszą dzielnicą, a wesołość ta tchnęła nieznacznie rozpustą, właściwą miastom portowym lub hotelowym.

Na rozmaitych wysokościach, poprzez mnóstwo pokoi i korytarzy, jakby w dodatku do głównych, ruchomych ulic, które tu zbiegały się i łączyły w węzeł, biegł cały zawiły szereg osobnych i głównie dla podróżnych i ich tobołów przeznaczonych wind, korytarzy i ścieżek, łączących jednę stacyę aeronautyczną z drugą.

Dziwną cechą architektury w tej części Londynu była ciężka struktura metalowych słupów i krat, które na każdym kroku zasłaniały widok i przerzynały hale i korytarze we wszystkich kierunkach, tłumnie wznosząc się ku górze, aby niejako oko w oko stanąć z olbrzymim ciężarem stacyi i samych aeroplanów.

Graham udał się do stacyi aeronautycznej publicznym gościńcem. Towarzyszył mu Japończyk Asano. (Lincoln musiał udać się do Ostroga, który był zajęty sprawami zarządu). Liczna straż, złożona z żołnierzy policyjnych, czekała na Pana przed zakładem wentylatorów i torowała mu drogę. Nikt nie spodziewał się władcy na ulicy, a przecież znaczny tłum zebrał się i szedł za nim aż do stacyi aeroplanów. Idąc, mógł słyszeć okrzyki ludu i widzieć niezliczone mnóstwo mężczyzn, kobiet i dzieci w niebieskich strojach, wspinających się po schodach środkowej, platformy.

Na miejscu zastał jednego z żeglarzy, zajętego przygotowaniem aerostatu na zachodniej stacyi. Latawiec, leżący na olbrzymim pomoście stacyi aeronautycznej i rozpierający swój aluminiowy szkielet na wszystkie strony, był tak wielki, jak yacht dwudziesto-tonnowy. Boczne maszty podpierały kolumny z metalowych sztab, podobne do nerwów skrzydła pszczoły. Siedzenia dla inżyniera i podróżnego zwisały swobodnie na sieci lin i belkowań — daleko od samego środka. Siedzenie podróżnego miało parawan i było otoczone dookoła metalowymi prętami, które przytrzymywały pneumatyczne poduszki. Podług życzenia, można je było ze wszystkich stron zamknąć; lecz Graham, żądny wrażeń, rozkazał, aby krzesło bujało swobodnie.

Z wyjątkiem Asana i świty, nie było nikogo na stacyi aeronautycznej. Aeronauta podprowadził Grahama do siedzenia. Graham wypił jeszcze jakąś mieszaninę płynnych substancyi, którą, jak się potem dowiedział, brali wszyscy, latający aerostatem, a która miała działać dodatnio przeciw możliwym następstwom zmniejszonego ciśnienia powietrza na organizm — i oświadczył wreszcie, że gotów jest ruszyć w podróż. Asano odebrał od niego próżną szklankę i odszedł w głąb pomostu.

Po chwili pomost, budynki zaczęły zwolna usuwać się z przed oczu Grahama, a on instynktownie chwycił się sztab, umieszczonych po obu bokach siedzenia. Czuł, że wznosi się w górę. Słyszał świst powietrza ponad wiatrochronem. Śruba obracała się wartko, wydając rytmicznie jednostajny stuk — raz, dwa, trzy. raz, dwa, trzy; inżynier czuwał bacznie i śledził każdy jej ruch. Machina wkrótce poczęła drgać, a drganie to trwało przez czas całej podróży. Graham rozglądał się naokół. Z boku nie było nic ciekawego do widzenia — szybko mknący pociąg kolei żelaznej mógłby dać te same wrażenia. W dali rozpoznał pałac Rady.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 10

Aerostat.

Nagle spojrzał prosto w dół.

Na chwilę ogarnęła go trwoga straszna, poczucie niebezpieczeństwa. Trzymał się mocno. Kilkaset lub więcej stóp pod jego nogami widniał jeden z olbrzymich wiatraków południowego Londynu, a poza nim w oddali piętrzyła się południowa stacya aeronautyczna. Coś go ciągnęło jednak patrzeć na. ziemię; zacisnął więc zęby, otworzył z trudem oczy, a strach i groza minęły.

Machina nieustannie warczała. Chwycił się silnie sztab swego siedzenia, spojrzał na aeronautę i dostrzegł uśmiech na ogorzałej jego twarzy. Uśmiechnął się i Graham — choć nieco wymuszenie.

— Z początku trochę dziwne — zawołał — i starał się zachować jak najobojętniej. Lecz w jakiś czas znowu nie mógł spojrzeć na dół. Spojrzał ponad głowę aeronauty na błękit nieba. Nie mógł opędzić się myśli, że może przecież zajść nieszczęśliwy wypadek. Machina warczała; pomyśleć, że jakaś śrubka się przesunie! — i... Z trudem udało mu się odsunąć te myśli, a statek wznosił się wyżej i coraz wyżej...

Graham, będąc jeszcze na dole, dowiedział się, że są choroby powietrzne, podobnie, jak i morskie. Lecz kołysanie się machiny latającej robiło na nim takie same prawie wrażenie, jak kołysanie się okrętu podczas umiarkowanego wiatru. Owszem, czystość i świeżość rozrzedzonego powietrza budziła w nim uczucie lekkości i swobody. Spojrzał w górę na błękitne niebo tu i ówdzie poszarpane białemi chmurami. Wzrok przemykał się przez metalowe konstrukcye i sztaby machiny i spoczął na gromadzie ptaków, które leciały na skraju horyzontu. Przez chwilę przyglądał im się ciekawie. Stopniowo zniżając wzrok, ujrzał już tylko wysmukłą sylwetkę długiego klucza ptaków, lśniącą w złocie słońca i malejącą nieustannie.

Coraz śmielszem okiem obejmował przestrzenie rozległe; wkrótce przesunęła się sina linia wzgórza, a Londyn okazał się w całej swej okazałości, jak jedna olbrzymia, zawiła gmatwanina dachów. Był to widok istotnie zdumiewający. Miasto wyglądało, jak pudło olbrzymie, ze wszystkich stron zamknięte wysoką dekoratywną fasadą, tu i ówdzie poprzerzynaną lśniącymi w słońcu tarasami. Nie było już bowiem owego powolnego przejścia z miasta do wsi przez rozległe przedmieścia, które tak wielce charakteryzowały wielkie miasta dziewiętnastego wieku. Prócz zwalisk nic nie zostało na tych rozległych przestrzeniach, pokrytych obecnie krzewami, resztkami roślinności ogrodowej z dawnych czasów i trawą, zarastającą ruiny domów.

Roślinność tej ruiny pięła się jeszcze po murach ostatnich domów nowego Londynu. Kępy mchu, traw i ostów widniały w szczelinach zawalonych ścian. Tu i ówdzie wśród resztek z czasów wiktoryańskich, rozkładały się prześliczne ogrody i parki, wraz z pawilonami, a koleje elektryczne ciągnęły się długimi sznurami z centrum miasta do tych obecnie miejsc zabaw i rozrywek. Tego dnia pusto było wszędzie. Puste również były sztuczne ogrody wśród ruin.

Granice nowego Londynu istotnie tak wyraziście i ostro odznaczały się, że miasto to robiło na Grahamie wrażenie średniowiecznej osady z zamkniętemi na noc bramami. Pociąg, idący do miejsca klimatycznego, wysunął się z paszczy tego olbrzymiego pudła, mknąc chyżo po wspaniałej drodze, ciągnącej się nad brzegiem Tamizy. Graham, ścigając wzrokiem pociąg, zauważył, iż pola, ciągnące się po obydwóch stronach toru i rzeki, przedstawiają odmienny, niż dawniej, widok. Rozpadały się bowiem na niezliczone, drobne, brunatne prostokąty, poprzecinane symetrycznie jasnemi nitkami, bruzd niejako. Co najdziwniejsza, to, że na całej tej przestrzeni nie było widać ani jednego drzewa.

Tymczasem aerostat wzniósł się do normalnej wysokości, a Asano skierował go ku południowej stronie. I w tym kierunku podążyli, wśród niewyjaśnionych dla Grahama zmian, ruchów aerostatu, który nadzwyczaj szybko wznosił się raz w górę, to znowu opadał w dół.

Przez jakiś czas przypatrywał się Graham obrazowi, który przesuwał się migiem na północ. Podobały mu się niezmiernie jego drobne szczegóły. Widział zwaliska domów, które niegdyś zakrywały pola, rozległe, nagie płaszczyzny, pola, z których znikły drzewa i dawne wsie okoliczne. Usiłował rozpoznawać miejsca, które znał dawniej. Wkrótce przelecieli ponad urwistem, kredowem wzgórzem, które Graham rozpoznał jako Guildford Hog’s Back. Po obu stokach wznosiły się teraz ruiny miasta, które niegdyś pięło się tu stromo ku górze. Stąd rozpoznał inne także punkty, Leith Hill, piaszczyste ruiny Aldershot i tak dalej.

Lecieli szybko. Po niedługim czasie przemknęła pod aerostatem wyspa Wight, a Graham zobaczył w dole coraz bardziej rozszerzającą się przestrzeń wód. Ocean złocił się w słońcu, to znów mienił się szarobłękitnym odcieniem chmur. Wyspa Wight malała w oddali. Na widnokręgu ukazało się sine pasmo, jakby chmur skłębionych, lecz wkrótce oderwało się od błękitu i przedstawiło się, jako linia wybrzeża, oblanego słońcem rozkosznem, jako linia wybrzeża północnej Francyi. Wybrzeże stawało się coraz wyrazistszem w szczegółach, a przeciwległa strona Anglii poczęła szybko tonąć w głębi Atlantyku.

Niebawem rozpoznał Graham wieżę Eiffla, a obok niej ujrzał olbrzymią kopułę, na której znów stał jakiś potężny kolos. Równocześnie ujrzał pasma dymu, buchające w oddali, nie wiedząc jednak, coby one znaczyły. Wprawdzie aeronauta mruknął coś pod nosem o „zamieszkach w podziemiach”, lecz Graham nie zwrócił na to uwagi. Zauważył natomiast mnóstwo jakichś minaretów, wieżyczek i smukłych budowli, które wznosiły się w górę ponad wiatrakami miejskimi. Widok tych cacek architektury przekonał go, że w sprawach wdzięku i elegancyi Paryż, widać jeszcze, ciągle przoduje światu, wyprzedzając silniejszego materyalnie rywala: Anglię. W tej chwili jakaś blada, niebieska postać uniosła się bardzo szybko z miasta, podobna do liścia suchego, gnanego wichrem. Nagle zgięła się niejako i poczęła sterować ku nim, rosnąc przy tem coraz bardziej. Asano znowu coś mruknął pod nosem.

— Co? — spytał Graham, nie mogąc oderwać oczu od tej lecącej postaci.

— Aeroplan, Sire — odparł aeronauta, wskazując palcem.

Wznieśli się w górę i zboczyli na północ, a owa postać zbliżała się ku nim coraz bardziej i to z niezmierną szybkością. W porównaniu z olbrzymim łoskotem, jaki wydawał ten aeroplan, warczenie aerostatu Grahama nikło niemal zupełnie. Jakże wielkim ten potwór się wydawał, jak niezgrabnym, a przecież zwinnym! Przemknął tuż pod nimi, sunąc w milczeniu, podobny do szeroko rozgałęzionej sieci przejrzystych skrzydeł owada. Zdawał się robić wrażenie żywej istoty. Przez mgnienie oka widział Graham długie szeregi podróżnych, ukrytych poza wiatrochronami w małych kolebkach, biało ubranego inżyniera, pnącego się po drabinie przeciw wiatrowi, śruby warczące i skrzydło olbrzymie — i potwór zapadł się w oddali. Był to aeroplan, który kursował nieustannie na przestrzeni między Paryżem a Londynem. W czasie pogody i spokoju kursował cztery razy dziennie.

— Ziemia! — zawołał Asano stłumionym od wiatru głosem, dając tym sposobem do zrozumienia Grahamowi, że mogą wylądować.

— Jeszcze nie! — huknął Graham, śmiejąc się na głos. — Jeszcze nie chcę na ziemię. Chciałbym przecież coś więcej zobaczyć — chciałbym bliżej poznać tę machinę. Mówiąc to, uniósł się na krzesełku, przesunął się wzdłuż ochronnej szyny i przystanął na chwilę; krew ciekła mu z twarzy, ręce kurczowo się ścisnęły. Jeszcze krok i Graham stanął tuż obok aeronauty. Nagle poczuł wielki ciężar na barkach. Było to ciśnienie powietrza. Wiatr zerwał mu kapelusz z głowy i rozwiał włosy. Aeronauta poczynił szybkie przygotowania, żeby zmienić kierunek lotu i ciśnienie powietrza.

— Proszę mi wyjaśnić wszystko — rzekł Graham. — Co się robi, żeby pchnąć naprzód aerostat?

Aeronauta zawahał się, potem odpowiedział:

— To bardzo zawiłe, Sire.

— Nie szkodzi — zawołał. Nic nie szkodzi.

Nastało chwilowe milczenie.

— Aeronautyka jest tajemnicą — przywilejem...

— Wiem. Lecz ja jestem władcą i chcę wiedzieć wszystko.

Zaśmiał się, pełen świadomości swej władzy, którą silniej jeszcze odczuwał w tych górnych sferach.

Aerostat zboczył znowu, a ostry, świeży wiatr ciął i smagał twarz Grahama. Spojrzeli sobie w oczy.

— Sire, są reguły, przepisy...

— Niema ich tam, gdzie o moją idzie osobę — rzekł Graham. — Zdaje się, że zapominasz się pan.

Aeronauta badawczo spojrzał mu w twarz.

— Nie — rzekł. — Nie zapominam się, Sire. Lecz na całej ziemi niema nikogo, prócz aeronauty, ktoby posiadał tajemnicę latania. Wszyscy inni są tylko pasażerami.

— Słyszałem nieco o tem. Lecz nie mam zamiaru teraz o tem rozprawiać. Czy wie pan. na co spałem dwieście lat? Na to, żeby módz władać powietrzem!

— Sire — rzekł aeronauta — przepisy... jeżeli przekroczę przepisy...

Graham machnął ręką.

— A więc będzie się pan tylko mógł zawsze przypatrywać, jak ja to robię.

— Nie — rzekł Graham, chwiejąc się i kurczowo chwytając sztaby, gdy machina znowu wzniosła się w górę. — Na to się nie zgodzę. To mi nie wystarcza. Muszę sam działać, gdybym miał nawet rozbić tę machinę. Patrz! Teraz siedzę obok pana, tak razem z panem. Naprzód! Chcę z własnej woli bujać po powietrzu, gdybym nawet w końcu miał zginać. Chcę, aby mi mój sen wynagrodzono. Przez całe me dawne życie o jednem tylko marzyłem, marzyłem nieustannie o sztuce latania. — Teraz chwyć się sztaby.

— Tuzin szpiegów mnie śledzi, Sire!

Graham stracił cierpliwość.

— Czy ja jestem panem ziemi? — rzekł — czy też wasze towarzystwo czy trust? Odejmij pan ręce od tych dźwigni i trzymaj się moich rąk. Tak, tak. A teraz, w jaki sposób aerostat się zniża i wznosi?

— Sire... — rzekł aeronauta.

— Cóż takiego?

— Czy stanie pan w mojej obronie?

— Ależ tak, na Boga! Gdybym miał nawet podpalić Londyn. A zatem proszę mnie uczyć szybko i dobrze. Czy należy to pocisnąć? Ach tak! Hallo!

— Proszę się cofnąć, Sire! W tył!

— W tył, słusznie. Raz, dwa, trzy — wielki Boże! Ach! idzie w górę! Ależ to żyje!

I teraz machina rozpoczęła dziwny taniec nadpowietrzny. Jużto wznosiła się w górę spiralną linią, jużto poważnie i majestatycznie, chwiejąc się, opadała w dół. Nadzwyczajna szybkość ruchu, nadzwyczajne działanie rozrzedzonego powietrza na organizm, wprowadziły Grahama w pewien stan apatyi.

Płynęli teraz poziomo, a Graham wrócił na swoje poprzednie siedzenie, albowiem nie mógł już wytrzymać silnego parcia wiatru. Zsunęli się w dół i wkrótce zamajaczyła przed oczyma olbrzymia sylweta stacyi aeronautycznej. Wkrótce można było odróżnić ludzi, niby drobne plamki, wznoszących okrzyki na cześć pana ziemi, wracającego cało na ziemię. Czarna masa tłumu jaśniała od powiewających w powietrzu białych chustek i ramion.



Rozdział XVII.


TRZY DNI.


W jednym z pokojów znajdujących się pod stacyami aeronautycznemi, czekał na Grahama Lincoln. Pragnął dowiedzieć się jak najrychlej o przebiegu podróży nadpowietrznej. Graham pełen zapału zawołał:

— Musze się nauczyć latać! Musze to opanować. Żal mi wszystkich tych biedaków, którzy już umarli i tego nie widzieli. Jakżeż miło bujać w powietrzu! To było najcudowniejsze doświadczenie pod słońcem.

— Znajdzie pan więcej w naszych czasach tych cudownych doświadczeń — rzekł Lincoln. Nie wiem, co pan zechcesz teraz robić. Mamy pewien rodzaj muzyki, który może wydać się panu czemś nowem.

— Na teraz — rzekł Graham — chciałbym tylko latać. Pozwólcie mi nauczyć się tego lepiej. Wasz aeronauta mówi, że są jakieś przeszkody w udzielaniu mi lekcyj aeronautyki.

— Zdaje mi się, że istotnie są — rzekł Lincoln. Lecz dla pana... Gdybyś pan zechciał tem się zajmować, możesz już jutro otrzymać godność zaprzysiężonego aeronauty.

Graham gorąco tego zapragnął i począł żywo rozprawiać o doznanych wrażeniach. Nagle zapytał:

— A co się tyczy spraw publicznych, czy jest co nowego?

Lincoln zbył go wymówką:

— Ostrog opowie panu wszystko jutro. Wszystko się dobrze składa. Wprawdzie rewolucya obecnie na całym świecie, nic więc dziwnego, że starcia tu i ówdzie są nieuniknione; lecz z drugiej strony rządy pana są zapewnione. Może pan być spokojny. Ostrog czuwa nad wszystkiem.

— Czy mógłbym już teraz, odrazu, zanim pójdę spać, zostać zaprzysiężonym aeronauta, jak pan powiada? — zapytał Graham — i począł niecierpliwie chodzić po pokoju. — W takim razie zaraz rano mógłbym się zabrać do nauki...

— To możliwe — rzekł Lincoln — i zamyślił się głęboko. Zupełnie możliwie. Stanie się to natychmiast. — Zaśmiał się. — Przyszedłem tu, żeby poddać myśl jakiej rozrywki, ale widzę, że już pan sam ją znalazł. Zatelefonuje stąd do urzędów aeronautycznych, a tymczasem wrócimy do pańskich apartamentów. Zanim pan skończy obiad, aeronauci przybędą. A może pan chce jeszcze przed obiadem?

— Owszem — rzekł Graham.

— Wprawdzie przygotowaliśmy balet, a tanecznice są z teatru na Capri...

— Nie znoszę baletów — rzekł Graham krótko. — Nigdy nie mogłem ich ścierpieć. Nie chcę. Mieliśmy dość tańców za dawnych czasów. Były już w starożytnym Egipcie. Lecz latanie...

— Prawda — rzekł Lincoln — jakkolwiek nasi tancerze...

— Mogą zaczekać — rzekł Graham — mogą zaczekać. Nie mam w sobie krwi romańskiej, by mnie taniec napawał. Mam zresztą jeszcze wiele pytań do zadania waszym aeronautom. Wszystko wre we mnie teraz. Nic mi po waszych rozrywkach.

— Świat stoi panu otworem — rzekł Lincoln — wszystko, czego zapragniesz, jest twojem.

Asano zjawił się we drzwiach. Pod osłoną silnej straży wrócili znowu do apartamentów Grahama. Liczniejsze jeszcze tłumy zebrały się, żeby go zobaczyć powracającego z podróży, zadając wśród okrzyków i śmiechów mnóstwo pytań Lincolnowi i pochłaniając jego odpowiedzi.

Z początku Graham odpowiadał na okrzyki i śmiechy tłumu przyjaznem skinieniem, lecz Lincoln zwrócił jego uwagę, że takie uznawanie czci tłumów jest dla władcy nie na miejscu.

Skoro tylko przybyli do apartamentów, Asano poszedł po kinematograficzne zdjęcia najrozmaitszych maszyn XXII wieku, a Lincoln postarał się o zamówienia Grahama w sprawie modelów, które miały wyjaśnić rozwój technik w ciągu ostatnich dwóch wieków. Przyrządy telegraficzne, służące do szybkiego porozumiewania się, tak dalece pociągały władcę, że obiad, podany przez zachwycająco zgrabne dziewczęta, stał przez długi czas nietknięty. Zwyczaj palenia tytoniu niemal zupełnie zaginął, lecz gdy Graham zażądał tego przysmaku, natychmiast zatelegrafowano do Florydy i w tej samej chwili nadeszło kilka wyśmienitych cygar za pośrednictwem depeszy pneumatycznej. Potem przybyli aeronauci i inżynierowie z całym nawałem cudów technicznych. Oczywiście wszystkie te przyrządy i maszyny były teraz Grahamowi milsze nad najcudniejsze bajadery.

— Byliśmy barbarzyńcami powtarzał nieustannie — byliśmy barbarzyńcami. Żyliśmy w epoce kamiennej — w porównaniu z tem wszystkiem...

Przybyli jeszcze tak zwani „praktyczni psychologowie“, obładowani bardzo zajmującymi przyrządami, świadczącymi o postępie hypnotyzmu. Zauważył, że imiona Milne Bramwella, Fechnera, Liébaulta, William Jamesa, Meyersa i Gurneya miały u tych ludzi wagę tak wielka, że współcześni im bardzo byliby zdziwieni tą sławą.

Przyrządy te psychologiczno - hypnotyczne były teraz w powszechnem użyciu, zastępując w znacznej mierze rozmaite leki, środki antyseptyczne i znieczulające; przedewszystkiem jednak znakomicie działały w razie potrzeby umysłowego skupienia. W tym kierunku dokonał się prawdziwy przewrót. Cuda mesmerystów, które były przedmiotem podziwu za czasów Grahama, teraz były drobnostką, dostępną dla każdego, kto mógł zapłacić sobie zręcznego hypnotyzera.

Wskutek tych wynalazków już oddawna zanikły dawne metody egzaminowania w systemach wychowawczych. Zamiast mozolnych lat pracy, kandydaci przechodzili kilka hypnotycznych transów, a podczas tych transów nabywali wiedzę olbrzymią, tak, że mogli odpowiadać na wszelkie możliwe pytania. Szczególnie w matematyce postępowanie takie okazało się korzystnem. Prócz tego używali transu hypnotycznego szachiści, bilardziści i rozmaici sztukmistrze, którzy mieli olbrzymie pole do popisywania się. W istocie też wszelka praca umysłowa ujęta była w pewną, ściśle określona regułę tak, że ludzie wolni byli teraz od fantastycznych wędrówek po krainie myśli i od wszelkich wzruszeń a mimo to doprowadzili do niebywałego stopnia doskonałości. Małe dzieci, pochodzące z warstw roboczych, od najwcześniejszych lat musiały poddawać się snom hypnotycznym, które czyniły z nich raz na zawsze posłuszne „machiny“ i uwalniały od żmudnych i niszczących je marzeń młodzieńczych. Wychowańcy zakładów aeronautycznych, którzy podlegali zawrotom, pozbywali się swej słabości na tej samej drodze. Na każdej ulicy stali gotowi hypnotyzerzy i wrażali w umysły całe „tablice wiedzy i umiejętności“. Gdy ktoś zechciał zapamiętać jakąś nazwę, szereg cyfr, piosnkę lub mowę jakąkolwiek, poddawał się działaniu hypnotycznemu; co najdziwniejsza, naodwrót można było zatrzeć pamięć rzeczy niemiłych, wykorzenić nawyczkę, stłumić na zawsze żądzę i namiętność — jednem słowem rozpowszechnił się rodzaj psychicznej chirurgii, która wycinała niejako z umysłu pamięć wszelkich niegodnych czynów. W podobny również sposób zakochane wdowy zapominały o zmarłych mężach, nieszczęśliwi kochankowie wyswobadzali się z niewoli uczuć. Psychologowie objaśniali swoją sztukę zdumiewającemi doświadczeniami, ku czemu służyły im niesłychane sztuczki pamięciowe małych, wybladłych dzieci w niebieskich ubraniach.

Graham jednak, na wzór większej części ludzi swojej epoki, nie ufał hypnotyzmowi, gdyż w przeciwnym razie dawno już byłby się pozbył wielu przykrych myśli i kłopotów. Tymczasem wolał codziennie spędzać kilka godzin na żeglowaniu po niezmierzonych przestworzach. Te ćwiczenia darzyły go potem pokrzepiającym snem, tak, że z każdym dniem czuł się zdrowszym i swobodniejszym. Dawny pewien anemiczny stan odrętwienia opuścił go już niemal zupełnie.

Ilekroć opuszczał stacye aeronautyczną, Lincoln zawsze się zjawiał i myślał tylko nad wyszukaniem nowych rozrywek dla władcy. Popołudniu odbywał Graham zazwyczaj przez godzinę cercle. Na zebraniach tych szczególnie zajęła go rudowłosa córka dyrektora Europejskich Towarzystw hodowli bydła. Następnego dnia po obiedzie zapoznał się z jedną z tanecznic i ze zdumieniem poznał, że ma do czynienia z prawdziwą tego rodzaju artystką. Na trzeci dzień Lincoln podsunął myśl, aby władca zwiedził Miasto Rozkoszy, lecz Graham odmówił. Wystarczał mu Londyn, który też bardzo mu się podobał; szczególną rozkosz sprawiało mu rozpoznawanie dawnych, znanych sobie miejsc.

— Tu, albo sto stóp niżej — mógł sobie mówić — zwykłem był jadać obiady za czasów uniwersyteckich. Często wystawałem tu całemi godzinami i patrzyłem w niebo, rozpięte ponad lasem kominów i anim myślał, że będę kiedyś latał w powietrzu na kilkaset yardów ponad tem wszystkiem.

W ciągu tych trzech dni Graham tak był zajęty temi rozrywkami właściwie, że mało zwracał uwagi na wielkie zdarzenia polityczne. W otoczeniu jego niewiele o nich mówiono. Codziennie przychodził Ostrog i ogólnikowo zdawał mu sprawę o ustaleniu się jego władzy, o „drobnych zamieszkach“ w tem lub owem mieście, o „nieznacznych rozruchach“ w tamtem i t. d. Odtąd już nie słyszał znanej pieśni buntu, nie wiedział bowiem, że zakazano ją śpiewać w granicach miasta.

Tymczasem, mimo żywego zajęcia, jakie budziła w nim rudowłosa córka dyrektora Europejskich Towarzystw hodowli bydła, a może właśnie wskutek tego, przypomniał sobie ową dziewczynę, Helenę Wolton, która tak dziwnie doń przemówiła na zebraniu u naczelnika Zakładu wentylatorów. Wrażenie, jakie na nim sprawiła, było zbyt głębokie, by nie pragnął jej widzieć. I teraz właśnie stanęła mu, jak żywa, przed oczyma. Zastanawiał się nad znaczeniem tych jej napół zapomnianych, urywanych zdań. Piękność jej i ten namiętny niemal wyraz twarzy stanął mu żywo przed oczyma. Pragnął ją widzieć, lecz nie ujrzał jej wcale przez pierwsze trzy dni.



Rozdział XVIII.


GRAHAM I HELENA WOLTON.


Nazajutrz szedł Graham, jak zwykle, małą galeryą, która wiodła z zakładu wentylatorów do jego własnych apartamentów. Galerya była długa i wążka, pełna nyż i zagłębień, z których każde było zaopatrzone w okno łukowe, wychodzące na podwórze, pełne palm rozłożystych. W jednem z tych zagłębień nagle spotkał się z Helena Wolton. Ona siedziała. Na odgłos jego kroków odwróciła się, a potem powstała z siedzenia. Zbladła, jak chusta. Postąpiła o krok naprzód, jak gdyby miała przemówić, lecz zawahała się nagle. On zaś przystanął i czekał spokojnie. Potem zauważył, że rozdrażnienie nie daje jej mówić, zauważył również, że widocznie szukała tej rozmowy, skoro czekała nań w tem miejscu. Postanowił pozostać przy niej.

— Pragnąłem panią widzieć — zagadnął. Kilka dni temu miała mi pani coś powiedzieć, miała mi pani mówić o ludzie...

Patrzyła nań zakłopotanym wzrokiem.

— Mówiła pani, że lud bardzo nieszczęśliwy...

Jeszcze chwilę milczała.

— Musiało się to dziwnem panu zdawać — odezwała się nagle.

— Tak. A przecież...

— Pragnie pan bliższych objaśnień?

— A zatem?

— To już wszystko, co powiedziałam.

Spojrzała nań; na twarzy jej znać było wahanie, gdy wreszcie na nowo przemówiła z trudem.

— Pan zapomina — wyrzekła z głębokiem westchnieniem.

— O czem?

— O ludzie...

— Co właściwie ma pani na myśli?

— Zapomina pan o ludzie! — odparła dobitnie.

Spojrzał na nią badawczo, jakby miał zapytać raz jeszcze.

— Tak. Wiem, że to pana dziwi. Bo pan nie wie, co się dzieje.

— Ale cóż wreszcie?

— Nie rozumie pan?

— Być może — przynajmniej nie zupełnie. Lecz proszę mi wytłómaczyć.

Pod wpływem nagłego postanowienia poczęła szybko mówić:

— To tak trudno wyjaśnić. Tak bardzo chciałam, a teraz nie mogę. Słowa nieskładnie z ust mi wychodzą. Pana coś otacza — jakaś mistyczna tajemnica... Pański sen — przebudzenie — te rzeczy, to prawdziwe cuda... dla mnie przynajmniej — i dla całego pospolitego tłumu... Pan, który żył, cierpiał i umarł — pan, który był zwyczajnym śmiertelnikiem, nagle budzi się, żyje i jest panem całej niemal ziemi.

— Panem Ziemi — rzekł Graham. — Tak mnie nazywają. Lecz sam nie rozumiem tej władzy.

— Miasta, Trusty, Syndykaty robocze — ciągnęła dalej.

— Naczelnictwa, władza, potęga i sława. Tak, słyszałem, jak wołali. Wiem: Jestem Panem... królem, jeżeli pani woli... Razem z Ostrogiem, który...

Nie dokończył. Spojrzała nań badawczo.

— Który?...

Uśmiechnął się.

— Który razem ze mną dźwiga ciężar odpowiedzialności.

— Tego się właśnie od samego początku najwięcej obawialiśmy. Odpowiedzialność pan powinieneś wziąć na siebie. Lud na pana spogląda i na pana czeka.

Mówiła łagodnie.

— Słuchaj! Przez połowę przynajmniej lat twego snu, w każdem pokoleniu coraz większe masy ludu modliły się o przebudzenie twoje — modliły się...

Graham chciał przemówić, lecz nie wyrzekł ani słowa.

Ona zawahała się również. Słaby odblask rumieńca zajaśniał na twarzy jej.

— Czy pan wie, żeś był dla tysięcy milionów królem Artusem — Barbarossą — królem potężnym, który miał wrócić w porę i świat na dobre dla nich pchnąć tory?

— Przypuszczam, że wyobraźnia ludu...

— Czy nie zna pan naszej pieśni, hymnu, modlitwy naszej: „Gdy Śpiący się zbudzi? “ Tysiące gromadziły się dokoła ciebie, gdy leżałeś bez czucia. Tysiące! Pierwszego każdego miesiąca leżałeś w białej szacie, a lud gromadził się wokoło i patrzył... Kiedy byłam małą jeszcze dziewczynką, widziałam cię w takim stroju. Twarz pana była blada i spokojna.

Odwróciła się i utkwiła oczy w jakiemś malowidle ściennem. Głos jej zniżył się.

— Kiedy byłam małą dziewczynką, zwykłam była patrzeć na twarz pana... Zdawała mi się pogodną i pełną oczekiwania i niemal niebiańskiej cierpliwości. — Tak myśleliśmy o panu, takim nam się pan zdawał.

Spojrzała nań promiennym wzrokiem; głos jej znowu nabrał siły i dźwięczności.

— W mieście, na całej ziemi, miryady tłumu roboczego, pełnych niedorzecznych niemal nadziei, czekają na pańskie czyny.

— Czyż tak?

— Nikt nie potrafi wziąć na się tej odpowiedzialności. Ostrog?... Nikt prócz pana!...

Graham patrzył na nią zdumiony. Twarz jej płonęła od wzruszenia.

— Czy sadzi pan — rzekła — że na to pan żył w tak dalekiej przeszłości — na to pan popadł w ten sen cudowny i znowu się zeń zbudził — na to skupił w sobie cały podziw i cześć i nadzieje połowy świata, żeby znowu, jak przedtem, żyć krótko, nieznanym, bez wpływu na szersze koła... aby zrzucić odpowiedzialność na innego człowieka?

— Wiem, jak wielka jest moja władza królewska — rzekł Graham — lecz czyż jest ona rzeczywistością? Nie chce mi się wierzyć. Czyż więc naprawdę jest rzeczywistą, czy tylko senną ułudą?

— Jest rzeczywistą — rzekła — i będzie, jeżeli nie braknie panu odwagi.

— Ostatecznie i moje królowanie, jak każde inne, polega tylko na... wierze. Lecz ja przecież nic jeszcze nie rozumiem, choć wciąż o tem myślę. Wszyscy ci inni: Radcy, Ostrog, oni są mędrsi odemnie, wiedzą tak wiele, znają wszystko... czemuż nie rządzą przykładnie?... Wreszcie, dlaczego lud jest nieszczęśliwy, o którym pani mówi? Co ja mam właściwie wiedzieć i jak postępować? Czy sądzi pani...

Urwał nagle.

— Jestem dziewczyną jeszcze — rzekła — lecz już znam ten świat pełen nieszczęścia i zła. Świat zmienił się dziwnie o wiele od chwili, w której pan w sen popadł. Modliłam się, żeby pana zobaczyć i to wszystko módz mu powiedzieć. Czasy pana były czasami wolności. Tak, wolności! wiele o tem rozmyślałam. Urodziłam się na to, ażeby myśleć, albowiem życie moje nie było szczęśliwe. Ludzie dzisiejsi nie są wolni, choć ani gorsi, ani lepsi od ludzi pańskich czasów. I nie koniec na tem. To miasto jest więzieniem. Każde miasto jest teraz więzieniem. Mammon trzyma klucz w swoim ręku. Miliony, niezliczone miliony pracuje tu od kolebki do grobu. Czy to słuszne? Czy tak ma być zawsze? Czyż nie o wiele teraz gorzej, niż w waszych czasach? Wszystko naokół pełne smutku i cierpienia. A biedni wiedzą o tem — wiedzą, że cierpią. Patrz na te niezliczone tłumy, które zaglądały śmierci w oczy onegdaj! Ty im życie swoje zawdzięczasz!

— Tak — rzekł Graham powolnie. — Tak! Życie im moje zawdzięczam.

— Przychodzi pan do nas z czasów, w których ta tyrania po miastach zaledwie się zaczynała. Bo przyznasz, że to tyrania! W waszych czasach feudalni lordowie zanikli już zupełnie, a władza plutokracyi była jeszcze w zaraniu. Połowa ludzkości żyła jeszcze pełna swobody, na wsi przeważnie, a miasta dopiero czyhały na władze. Dowiedziałam się o tem wszystkiem z starych książek. Była wówczas szlachta! Pospolici ludzie zaś wiedli żywot pełen wzajemnej miłości i zadowolenia — pracowali... A pan przychodzi z tych czasów...

— Tak nie było. Zresztą to obojętne. Jakżeż więc jest teraz?

— Żądza zysku; — Miasta Rozkoszy! Albo też niewola — twarda, niemiłosierna niewola.

— Niewola! — powtórzył Graham.

— Niewola.

— Ależ chyba ludzie nie stanowią ruchomego majątku.

— Jeszcze gorzej! I to właśnie miałam panu powiedzieć. Bo pan nie wie, że oni wszystko przed panem chcą ukryć i osadzić pana w Mieście Rozkoszy. Lecz zapewne widział pan ludzi, ubranych w niebieskie płótno żaglowe, o wychudłych, żółtych twarzach i wygasłych oczach?

— Wszędzie ich spotykam.

— Mówiących strasznym żargonem...

— Słyszałem.

— Oni to są właśnie niewolnikami — pańskimi niewolnikami. Są niewolnikami Syndykatu roboczego, którego pan jest właścicielem!

— Syndykat roboczy! Zdaje mi się, że widziałem już gdzieś te gmachy, w czasie mojej wędrówki po mieście, kiedy światła znowu się zjawiły. Czy istotnie tak jest?

— Tak! Jakby to panu wyjaśnić? Oczywiście uderzył pana ten strój niebieski. Trzecia niemal cześć ludności go nosi, a z każdym dniem nowi przybywają. Tak to Towarzystwo robocze wzrastało nieznacznie.

— Czem jednak jest to Towarzystwo? — zapytał Graham.

— Co robiliście w dawnych czasach z ludźmi, nie mającymi zajęcia?

— Były domy robocze, utrzymywane przez parafie.

— Domy robocze! Tak — słyszałam coś o tem na naszych lekcyach historyi. Teraz sobie przypominam. Otóż Towarzystwo robocze usunęło te domy. Po części wyrosło z jakiegoś — może pan pamięta — religijnego stowarzyszenia, zwanego Armią Zbawienia, która potem zamieniła się na towarzystwo przemysłowe. Z początku było niemal zbawienne. Chroniło lud od srogości domów roboczych. Lecz potem stało się ono jednym z pierwszych nabytków pańskich zarządów opiekuńczych, które, zakupiwszy też całą Armie Zbawienia, zamieniły ją na ów Syndykat pracy. Z początku towarzystwo to miało dostarczać pracy ludziom, ginącym z głodu.

— Tak.

— A dziś niema domów roboczych, niema schronisk i zakładów miłosierdzia, lecz jest Towarzystwo robocze. Urzędy towarzystwa są wszędzie. Ta niebieska barwa jest jego oznaką. A każdy mężczyzna, każda kobieta lub dziecko głodne, nie mające przytułku, musi udawać się do Towarzystwa roboczego, jeśli nie chce umrzeć. O każdej porze dnia i nocy znajdzie się przytułek i pożywienie i niebieskie, płócienne odzienie dla przybyszów — taki jest pierwszy warunek Towarzystwa, a w zamian za przytułek Towarzystwo żąda dnia roboczego, potem zaś wraca przybyszowi dawne ubranie i odprawia go znowu.

— Czyż tak?

— Może panu nie wydaje się to tak strasznem. Bo za waszych czasów ludzie ginęli z głodu na ulicy, lecz ginęli przynajmniej jako ludzie. A te istoty w niebieskich odzieniach... Towarzystwo frymarczy ich pracą i stara się o coraz to nowe zastępy. Ludzie przychodzą zmożeni głodem, bezradni — zjedzą przez dzień, odpoczną przez noc, zapracują przez dzień, a wieczorem znowu wychodzą. Jeżeli tęgo pracowali, dostana pensa lub więcej — wystarcza im to na teatr lub na jakąś tanią zabawę taneczną, albo na dramat kinematograficzny, na obiad lub na łóżko. Potem znowu tułają się bezradnie. Żebrać nie wolno, czuwa nad tem policya uliczna. Zresztą nikt nic nie da. Wracają więc na drugi lub trzeci dzień napowrót. W końcu zedrze się własne ich ubranie, albo też łachmany ich do tego stopnia się po strzępią, że wstydzą się chodzić po ulicach. Wówczas zaprzęgają się na całe miesiące do pracy, żeby zarobić na nowe. Wielka ilość dzieci rodzi się pod opieka Towarzystwa. Matka wynagradza tę opiekę całomiesięczną pracą — dzieci zaś wychowuje się starannie aż do czternastego roku życia, poczem muszą płacić za to dwuletnią pracą. Zbytecznem dodawać, że dzieci te wychowuje się znowu... dla niebieskich ubrań. I tak istnieje to Towarzystwo.

— A niema wcale żebraków?

— Niema. Albo są robotnikami, albo zalegają więzienia.

— Gdy nie chcą pracować?

— Przeważnie chcą. Są jednak przy pracy rozmaite przykrości, np. pozbawia się niechętnych na pewien czas pokarmu, a człowiek, który raz nie chciał pracować, na zawsze zapisany jest we wszystkich urzędach świata. A zresztą któż niezamożny zdoła wyjechać z Londynu? Podróż do Paryża kosztuje dwa lwy. Dla nieposłusznych są zresztą więzienia ciemne i okropne; jest ich kilka dla różnych rodzajów przestępstw.

— I powiada pani, że trzecia część ludności nosi te niebieskie ubrania?

— Więcej, niż trzecia cześć. Są to robotnicy, pozbawieni wszelkich rozrywek i nadziei, drażnieni nieustannie widokiem Miast Rozkoszy, które jakby wyszydzały ich życie, ich nędzę i trudy. Miliony jest tych nędzarzy, niezliczone miliony, rozproszonych po całym świecie. Rodzą się, cierpią i umierają. Do takiego doszliśmy stanu.

Przez chwilę Graham siedział przygnębiony.

— Lecz przecież była rewolucya — rzekł wreszcie. — Wszystko to chyba się zmieni obecnie. Ostrog...

— W tem też nasza nadzieja. W tem nadzieja całego świata. Lecz Ostrog nie chce nic zrobić w tym kierunku. Ostrog jest politykiem. Jemu się zdaje, że tak być musi. Jego to nic nie obchodzi. Jemu wydaje się to tak naturalnem. Wszyscy bogaci, wszyscy wpływowi, wszyscy szczęśliwi dochodzą do przekonania, że tak być musi. Ludu nadużywają do swych celów, sami zaś żyją wygodnie, nie bacząc na swój upadek moralny. Lecz pan, który przychodzi z czasów szczęśliwszych, pan jest nadzieją ludzi. Pan jeden.

Spojrzał jej w oczy. Doznał silnego wstrząśnienia. Na chwilę zapomniał o tem mieście, zapomniał o tym biednym ludzie, na widok prawdziwie pociągającej piękności jej.

— Lecz cóż mam czynić? — zapytał, spoglądając na nią uważnie.

Rządzić! — odrzekła, pochylając się ku niemu i zniżając głos niemal do szeptu. — Rządzić światem dla dobra i szczęśliwości tych milionów. Lud się obecnie buntuje. Czeka tylko na jedno słowo, na jedno pańskie słowo, a zbierze się i skupi około ciebie. Nawet średnia warstwa ludu jest nieszczęśliwa. Oni panu nie mówią o tem, co się dzieje, lecz lud nie chce wracać do pracy i nie chce złożyć broni. Czekają tylko na przywódcę.

— A wówczas?

— Wówczas mógłbyś pan uczynić wszystko, cobyś zechciał — świat należy do pana.

— Stare, dawne to marzenia, tesame, które mnie przedtem trawiły. Czyż zaiste mógłby jeden człowiek, jeden człowiek?

Głos mu zamarł, w gardle.

— Nie jeden człowiek, lecz wszyscy ludzie; poprowadź ich tylko!

Graham potrząsnął głowa. Przez chwile panowało milczenie. Spojrzał na dziewczynę, a oczy ich spotkały się.

— Niemam wprawdzie tej wiary, która panią ożywia — rzekł — lecz postanawiam teraz rzeczywiście rządzić. Słowa pani są mi bodźcem. Pani ma słuszność i mogę to przyrzec, że ta niewola robocza musi ustać i ustanie!

— A pan będzie rządził?

— Tak. Jeżeli tylko niema przeszkody.

— Jakiej?

— Pani musi mi dopomódz.

— Ja? — dziewczyna?

— Tak! — czy nie widzi pani, że jestem całkiem osamotniony?

Wstrząsnęła się, w oczach jej malowała się litość.

— Trzebaż się pytać dopiero, czy panu pomogę?

Stała przed nim piękna, godna uwielbienia...

Nie miał nadziei, że kiedyś wolno mu będzie dotknąć się jej dłoni i uścisnąć.

— A zatem będę rządził — rzekł powolnie. — Będę rządził...

Po chwili dodał:

— Z panią razem.

Nastało milczenie; nie dawała żadnej odpowiedzi. Graham powstał.

— Ostrog właśnie na mnie czeka — rzekł. — Być może, iż na własne oczy pójdę zobaczyć to wszystko, o czem pani mówiła. A gdy wrócę...

— Dowiem się o wszystkiem. Będę na pana czekała.

Milczał przez, chwilę.

— Wiedziałam... — zaczęła i urwała.

On zaś czekał, lecz ona nie rzekła już ani słowa. Spojrzeli na siebie bystro, badawczo, a potem on poszedł do zakładu wentylatorów.



Rozdział XIX.


POGLĄDY OSTROGA.


Graham zastał Ostroga czekającego ze sprawozdaniem z czynności dnia. Dawniej załatwiał się z tem jak mógł najszybciej, żeby módz oddać się swym doświadczeniom aeronautycznym, lecz teraz począł zadawać krótkie, stanowcze i badawcze pytania. Chciał koniecznie objąć rządy odrazu. Ostrog przedstawiał mu pomyślne nowiny z zagranicy: mówił o zaburzeniach w Paryżu i Berlinie.

— Po tylu latach — rzekł, gdy Graham zbyt natarczywe zadawał pytania — komuna znowu podniosła głowę. Oto właściwe znaczenie całej tej walki. Lecz przywrócono już spokój w tych miastach.

Graham spytał, czy były jakie utarczki.

— Tak, tu i ówdzie — rzekł Ostrog. — W jednej zaledwie dzielnicy. Lecz oddział senegalski naszej policyi rolniczej (Spółka Towarzystw afrykańskich ma bardzo dobrze wyćwiczoną policyę) zjawił się natychmiast, a oprócz tego aeroplany wiele dopomogły. Spodziewaliśmy się zamieszek w miastach kontynentalnych i w Ameryce. Lecz w Ameryce zupełnie cicho. Upadek Rady wywołał powszechne zadowolenie.

— Dlaczego spodziewano się zamieszek? — zapytał Graham nagle.

— Wielu jest niezadowolonych od dłuższego czasu.

— Z Towarzystwa Pracy?

— Widać, że pan uczy się naszych spraw — rzekł Ostrog nieco zdziwiony. — Tak. Szczególnie Towarzystwo Robocze daje dużo powodów do niezadowolenia. I to niezadowolenie dało pierwsza pobudkę do obalenia Rady, no i pańskie przebudzenie.

— Czyż tak?

Ostrog uśmiechał się. Zaczął tłomaczyć obszerniej.

— Musieliśmy wzbudzić w nich to niezadowolenie, a natomiast musieliśmy wskrzesić dawne ideały o powszechnej szczęśliwości i równości pod każdym względem, jak zbytku, bogactwa — ideały, które drzemały przez dwieście lat. Czy pan to wszystko wie? Musieliśmy te ideały, nie dające się urzeczywistnić, wskrzesić, żeby módz obalić Radę. A teraz...

— Co teraz?

— Rewolucya nasza dokonana, Rada obalona, a lud, który podburzyliśmy, nie przestaje wierzyć w te obietnice. Dziwna rzecz, jak gwałtownie i szybko odżył i rozpowszechnił się ten przestarzały humanitaryzm. W Paryżu, jak powiedziałem, musieliśmy nawet postarać się o obcą pomoc.

— A tutaj?

— Tu ciągłe zamieszki, Tłumy nie chcą wracać do pracy. Panuje powszechne bezrobocie. Połowa warsztatów stoi odłogiem, a ludzie uwijają się po gościńcach. Mówią o jakiejś komunie. Lżą ludzi, chodzących po ulicy w jedwabiach. Ci ludzie spodziewają się po panu niesłychanych rzeczy... Oczywiście pana nie powinno to obchodzić. Wprawimy w ruch „machiny psychologiczne“, które im wpoją znowu pojęcia o ładzie i spokoju. Musimy tęgo ich trzymać w karbach. Na tem polega cała sztuka.

— Zwłaszcza, żeby aż sprowadzać murzyńską policyę — przerwał Graham ironicznie.

— To pożyteczne stworzenia — rzekł Ostrog. Potulne bydlęta, wolne od wszelkiego rodzaju idei — nie tak, jak nasze pospólstwo. Rada powinna ich tu była mieć pod ręka, a sprawy może innyby były wzięły obrót. A teraz niema się czego obawiać; zresztą może pan każdej chwili pofrunąć na Capri, gdy tylko pokaże się pierwszy ślad dymu lub prochu. Wszystko jest w naszem ręku; aeronauci są obdarzani przywilejami i bogactwem, stanowią więc najbardziej zamknięte w sobie koło, a kto posiada władzę w powietrzu, tem większym jest władcą na ziemi. Lud niema przewódców — z wyjątkiem poszczególnych naczelników oddziałów tajnych stowarzyszeń, które założyliśmy jeszcze przed pańskiem ocknieniem. Ale to krzykacze, sentymentalni, zazdrośni o sławę. Nikt z nich nie potrafi przewodzić i działać. Całe wzburzenie może co najwyżej skończyć się na bezładnej ruchawce. Bo do tego przyjść może, trzeba wyznać. Lecz to nie przeszkodzi panu w aeronautyce. Czasy, w których lud umiał stwarzać rewolucyę, minęły.

— I mnie się tak zdaje — rzekł Graham.

Dumał przez chwilę.

— Ten wasz świat pełno mi przyniósł niespodzianek. Dawnymi czasy marzyliśmy o rozległej demokracyi, o chwili, w której wszyscy ludzie będą równi i szczęśliwi.

Ostrog popatrzył nań bystro.

— Czasy demokracyi minęły — rzekł. — Minęły na zawsze. Zaczęły się pod Creçy, gdzie łucznicy rozstrzygali walkę, a skończyły się z chwila, w której piechota, wogóle pospolici ludzie w skupionych masach utracili zdolność wygrywania bitew, a na ich miejsce kosztowne przyszły działa, ogromne machiny i konstrukcye żelazne, które odtąd stały się jedyną potęgą świata. Czasy nasze są epoką bogactw. Bogactwo jest potęgą, panującą na ziemi, morzu i w powietrzu. Świat dla tłumu?! Tłum rządcą?! Nawet w waszych już czasach silnie wiarę w tę mrzonkę podkopano. Czasy pospólstwa minęły.

— A jednak — rzekł Graham — tu stawia coś opór, wy tu gwałtem coś tłumicie... Czyż świat musi iść tym torem? Czyżby wszystkie nasze nadzieje były ułudą?

— Co pan ma na myśli? — zapytał Ostrog. Nadzieje pańskiej epoki?

— Jestem synem epoki demokratycznej, a zastaję teraz arystokratyczną tyranię!

— Dobrze, lecz pan jest naczelnym tyranem.

Graham wstrząsnął głową.

— Niech się pan nie troszczy o te sprawy — rzekł Ostrog. — Za kilka dni wszystko będzie w porządku. Tłum można łatwo poskromić i wlec go na pasku. Niemam współczucia dla dusz służalczych. Słyszał pan, jak ci ludzie krzyczeli i śpiewali onegdaj. Tego śpiewu ich nauczono. Gdybyś pan zadał któremu z nich pytanie, dlaczego śpiewa, nie otrzymałbyś odpowiedzi. Im się zdaje, że wykrzykują dla pana, że w ten sposób okazują panu swoje wiernopoddaństwo. Wtedy byli najlepiej usposobieni dla nas i wymordowali Radę. A dziś już szemrzą przeciw tym, którzy Rade obalili.

— Nie, nie — rzekł Graham. — Krzyczeli, ponieważ życie ich jest gorzkie, pozbawione piękna i uciechy i ponieważ we mnie — we mnie pokładali nadzieje.

— Jakiem prawem w ogóle mają nadzieję? Pracują marnie, a żądają wynagrodzenie za prace dobrą. Czem jest nadzieja ludzkości? Że kiedyś przyjdzie Nadczłowiek, że kiedyś niższe stworzenia i słabe ulegną i zginą. Na świecie niema miejsca dla słabych.

Ostrog zaczął chodzić po komnacie, potem stanął przed Grahamem.

— Wyobrażam sobie, jakim ten świat wydaje się Anglikowi z epoki wiktoryańskiej. Żal panu tych dawnych form rządów reprezentacyjnych — ich cienie ciągle jeszcze błąkają się po świecie. Czuje pan odrazę dla naszych Miast Rozkoszy. Byłbym o tem pomyślał wcześniej, gdyby nie zajęcia. Lecz nauczy się pan myśleć inaczej. Ludzie szaleją — chcieliby okazać panu sympatyę. Nawet teraz krzyczą na ulicach, że należy zniszczyć Miasta Rozkoszy. Lecz te miasta są przynęta dla wszystkiego, co słabe, wątłe i nadpsute, co lubieżne i leniwe; tam cała ta blaga ginie wśród rozkoszy. Bogaci suną tam tłumnie, szaleją jakiś czas i umierają bezdzietnie; wszystkie te ładniutkie, lubieżne kobiety umierają bezdzietnie, a ludzkość na tem zyskuje. Gdyby lud był zdrowy, nie zazdrościłby bogatym tej śmierci. I pan chciałby tym bezmózgim dać swobodę i stworzyć dla nich życie, pełne niszczących wygód i przyjemności, których pozbawiliśmy ich z takim trudem?

Uśmiechnął się złowrogo i ciągnął dalej:

— Znam te idee; w chłopięcych latach czytałem tego waszego Shelleya i marzyłem o Wolności — lecz niemasz wolności nad mądrość i panowanie nad samym sobą. Przypuśćmy, że ten wykrzykujący tłum niebieski nagle otrzymuje władzę nad nami; co wówczas? Cały ten tłum ulegnie znowu innym panom z pośród siebie wybranym. I na co się to zda? To spowoduje może kilkusetletnie zaledwie opóźnienie w powtórnem przyjściu do władzy arystokracyi pieniężnej, czy rodowej, które jest wprawdzie fatalne, lecz nieuniknione w historyi ludzkości.

— To pytanie — mruknął Graham, wściekły i jakby przywalony nadmiernym jakimś ciężarem. — Lecz ja temu wszystkiemu sam muszę się przypatrzeć — rzekł nagle tonem zupełnego władcy. — Gdy na własne ujrzę oczy, zrozumiem. Nie chcę być królem w Mieście Rozkoszy — to mnie wcale nie nęci. Dość już czasu zmarnowałem na tej zabawie nadpowietrznej i wielu innych rzeczach. Muszę się dowiedzieć, jak ludzie teraz żyją, w jakim kierunku rozwinęło się życie codzienne, szczególnie tego ludu roboczego — jak oni pracują, kochają, rodzą, umierają...

— To pan może wziąć od naszych naturalistycznych powieściopisarzy w krótkim czasie — rzekł Ostrog.

— Chce rzeczywistości — rzekł Graham.

— Będzie to trudno — rzekł Ostrog i zadumał się. — W ogólności może... nie spodziewałem się... A jednak, może... Powiada pan, że chciałby przejść się po gościńcach i przypatrzeć się pospólstwu?

I jakby powziął myśl jakąś stanowczą, począł radzić:

— Musiałby pan pójść w przebraniu. Całe miasto jest wzburzone, a zjawienie się pana mogłoby wywołać ogromny popłoch. I wogóle ten pomysł pana... Tak, teraz, gdy zastanawiam się nad tem szerzej, nie wydaje mi się... Można to jakoś urządzić, jeżeli pana istotnie to zajmuje! Jest pan oczywiście władcą. Asano sprawi panu przebranie... a możeby i poszedł z panem... Ostatecznie to wcale nie tak zły pomysł.

— Czy nie jestem już panu potrzebny? — zapytał Graham nagle, albowiem obudziło się w nim pewnego rodzaju podejrzenie.

— Ach nie! Nie! Sądzę, że może pan zupełnie zdać się na mnie — do czasu przynajmniej — rzekł Ostrog, uśmiechając się życzliwie. — A jeżeli nawet różnimy się...

Graham obrzucił go ostrem spojrzeniem.

— I niema teraz obawy jakiej utarczki — zapytał badawczo.

— Nie!

— Myślałem o tych maszynach. Nie sądzę, aby lud chciał mi wyrządzić krzywdę, a zresztą jestem Panem i Władcą. Nie chcę żadnych murzynów w Londynie. Jest to może przestarzały przesąd, atoli ja szczególne mam pojęcie o Europejczykach i o rasach niewolniczych. Nawet co do Paryża...

Ostrog popatrzył nań z pod obwisłych swoich brwi.

— Nie sprowadzam żadnych murzynów do Londynu — wycedził powolnie. — Lecz jeżeli...

— Nie sprowadzi pan zbrojnych murzynów do Londynu żadną miarą, cokolwiekby się zdarzyło. Co do tego, postanowienie moje jest niezłomne.

Ostrog milczał przez chwilę, potem skłonił się, niejako na znak zgody.



Rozdział XX.


NA GOŚCIŃCACH.


Tej samej nocy Graham, przebrany do niepoznania, poszedł w towarzystwie Asana przyjrzeć się miastu. Mimo wrzenia, które ciągle trwało wśród wzburzonych tłumów ludu, mimo całego nadmiernego niezadowolenia i wybuchów dość częstych, których pierwsza utarczka była tylko przygrywką, tysiące gałęzi handlu załatwiało swe interesa nieustannie, z tąsamą chybkością i niezmordowaną wytrwałością. Graham miał już teraz pewne pojęcia o rozmiarach i wyglądzie nowej epoki, lecz nie spodziewał się tego zdumiewającego ogromu i tej różnorodności szczegółów, ani tego nawału silnych wrażeń, które zwalały się nań teraz.

Było to pierwsze jego rzeczywiste zetknięcie się z ludem. Zrozumiał, że wszystko, co stało się przedtem, wyjąwszy kilku chwil, przebytych w publicznych teatrach i halach targowych, było czemś odrębnem, było tylko ruchawką w obrębie stosunkowo ciasnej dzielnicy politycznej i, że wszystkie jego poprzednie doświadczenia obracały się głównie dokoła rozstrzygnięcia zagadnienia o własnem jego stanowisku. Lecz tu miał przed sobą miasto pełne ruchu, ludność bowiem w znacznej części wróciła do swoich zajęć, miał więc przed sobą widok codziennych zwyczajów nowej epoki.

Wydostali się najpierw na ulicę, której przeciwległą stronę zajmował tłum niebieskich robotników. Graham zauważył, że tłum ten był częścią korowodu. Widok był dziwaczny. W powietrzu powiewały chorągwie jaskrawo czerwone, pokryte literami. „Precz z rozbrojeniem!” widniał napis na jednych, przeważnie nieortograficzny; na drugich znowu: „Dlaczego mielibyśmy się rozbroić?” „Precz z rozbrojeniem!” Przepływała chorągiew za chorągwią, a w końcu dała się słyszeć pieśń buntu wśród straszliwego łoskotu dziwnych instrumentów.

— Wszyscy oni powinni znajdować się teraz przy pracy — rzekł Asano. Nic nie jedli przez te dwa dni, chyba, że pokradli żywność.

W tej chwili Asano zboczył, żeby ominąć zbity tłum, który patrzył bezmyślnie na pochód, składający się z kilku ludzi, przenoszących zwłoki umarłych ze szpitala do trupiarni.

Tej nocy nikt prawie nie spał, wszyscy tłoczyli się po ulicach. Niezmierne podniecenie otaczało Grahama zewsząd; myśl ćmiła mu się i mieszała od nieustannego rozgwaru, od krzyków i zagadkowych słów, w których przebijały się zaledwie początki olbrzymiej walki społecznej. Wszędzie chorągwie i flagi czarne, dziwnie przyozdobione, świadczyły o jego wzrastającej popularności. Wszędzie chwytał ochłapy tego barbarzyńskiego narzecza, którem posługiwał się lud niepiśmienny, to znaczy ten, któremu były niedostępne nawet nauki fonografu. Wszędzie czuć było w atmosferze to zamieszanie rozbrojenia, o którego sile i rozległości nie miał wyobrażenia, gdyż ciągle przesiadywał w swoich apartamentach. Postanowił zaraz za powrotem rozmówić się z Ostrogiem co do tego i co do głębszych ruchów, których to zamieszanie było wyrazem, a to w sposób znacznie dokładniejszy i gruntowniejszy, niż dotychczas.

Były chwile, w których cały ten bunt nikł mu z pamięci, usuwał się nakształt kotary, otwierającej widok na nową postać tej epoki. Helena to skierowała mu myśli na to poważne zapatrywanie się na świat, ale były chwile, w których i ona ginęła we mgle dalekiej.

Tymczasem zauważył, że przechodzą przez religijną dzielnicę, albowiem łatwość komunikacyi czyniła zbytecznem budowanie kościołów i świątyń w różnych stronach miasta, a uwagę jego zwrócił na siebie kościół jakiejś sekty.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 11

Realistyczna scena ukrzyżowania.

Odbywali zaś tę wędrówkę po mieście na jednej z wyższych platform ruchomego gościńca, tak, że ten budynek z niesłychaną szybkością zbliżał się ku nim. Był pokryty od dołu do góry napisami, zabarwionymi na niebiesko, oprócz miejsca, w którem olbrzymi kinematograf przedstawiał realistyczną scenę z Nowego Testamentu i oprócz drugiego miejsca, pokrytego czarną flagą na znak, że ludowa religia była w zgodzie z ludową polityką. Graham zapoznał się już był z tem pismem fonotypograficznem, a napisy te, będące jego zdaniem i wedle jego pojęć bluźnierstwami, w rzeczywistości wyrażały najwyższe uwielbienie dla bóstwa, tamże zamieszkałego.

— Jest tysiące sposobów — odezwał się Asano — zapomocą których sekta ta ściąga wielbicieli. Nie brak tam uciech, zaszczytów i kadzideł osobistych, a ludzie tacy są niezmiernie popularni i wzięci. Płacą kilka tuzinów lwów za takie miejsce w swej Radzie.

Graham jeszcze nie przywykł do nowej monety, toteż wzmianka Asana o lwach sprzątnęła mu wszystkie myśli z głowy i wysunęła na pierwszy plan sprawę pieniężną. Okazało się, że złoto i srebro nie były już wartością monetarną, że bite złoto, które rozpoczęło swoje panowanie za czasów kupców fenickich, wreszcie zostało strącone z piedestału tyle wieków trwającej władzy nad światem. Zmiana odbyła się stopniowo, lecz szybko, a sprowadził ją szerzący się system czeków, który już za dawnego życia Grahama zastępował miejsce złota we wszystkich, większych przedsiębiorstwach. Istotnie też wszelki obrót pieniężny w mieście odbywał się zapomocą brunatnych, zielonych i różowych czeków, opiewających na małe sumy, drukowanych in blanco. Przy pierwszej sposobności Asano wypełnił puste miejsca na tych czekach. Bilety te były zrobione z niezniszczalnej, jedwabnej, giętkiej materyi. Na wszystkich widniała odbitka podpisu Grahama, który od dwustu trzech lat po raz pierwszy spotkał się teraz ze znanem sobie pismem.

Potem niewiele już wrażeń odebrał Graham, tak, że sprawa rozbrojenia ciągle żywo stała mu przed oczyma; wyblakły obraz świątyni teozoficznej, która obiecywała CUDA olbrzymiemi głoskami, złożonemi z drgających płomyków, możeby była dłużej go nieco zatrzymała, lecz nagle ukazała się hala jadalna w Alei Northumberlandzkiej. To zaciekawiło go bardzo.

Przy pomocy Asana mógł przypatrzeć się temu widokowi z osłoniętej galeryjki, na której mieli swoje miejsce usługujący. W całym budynku rozchodził się olbrzymi szmer i rozgwar, którego znaczenia Graham z początku nie rozumiał, lecz który przywiódł mu na pamięć pewien, tajemniczy głos, usłyszany owej nocy, kiedy światła pogasły, a on sam błąkał się po mieście.

Przywykł już do olbrzymich rozmiarów i do widoków wielkich tłumów, mimo to jednak widok, który miał przed sobą, przykuł go na czas dłuższy. Albowiem po dokładnem zbadaniu sposobu, w jaki odbywało się usługiwanie na dole i po całym szeregu pytań i odpowiedzi zrozumiał cały ten mechanizm przygotowywania pokarmów i napojów. Podziwiał tę ucztę niejako, w której brało udział kilka tysięcy ludzi.

Teraz spostrzegł, co istotnie widocznem było od pierwszego rzutu, że Londyn przestał być zbiorowiskiem domostw, a stał się olbrzymim hotelem, zawierającym tysiące oddziałów, tysiące hal jadalnych, kaplic, teatrów, targów i placów na zgromadzenia. Ludzie oczywiście mieli swoje mieszkania, być może, iż bogatsi nawet przedpokoje mieli i salony i zaciszne schroniska, lecz żyli przeważnie publicznie.

Zauważył drobną rzecz, lecz bardzo znaczącą: nie było na stołach owego nieładu, któryby niezawodnie zaznaczył się straszliwym zgiełkiem tłuczonych szkieł i talerzy na takiej uczcie za czasów wiktoryańskich. Przybranie stołu było całkiem odmienne. Nie było żadnych ozdób, żadnych kwiatów, żadnego obrusa na stołach, które zrobione były z jakiejś materyi, mającej pozór i wejrzenie tkaniny wschodniej. Tymczasem przy bliższem przyjrzeniu się poznał, że wzorami temi na tej tkaninie były narysowane i ułożone ogłoszenia.

Stąd udał się Graham ze swym przewodnikiem do zatłoczonej hali i teraz dopiero zrozumiał przyczynę hałasu, który go przedtem tak zdziwił. Oto najpierw dał się słyszeć potężny dźwięk, po którym ozwał się ochrypły głos:

— Władca śpi spokojnie. Ma się bardzo dobrze. Ma zamiar oddać się zupełnie aeronautyce. Powiada, że kobiety są piękniejsze, niż kiedykolwiek. Cudna nasza cywilizacya przepełnia go zdumieniem. Wielkie zaufanie ma do Ostroga. Ostrog ma być jego pierwszym ministrem; ma upoważnienie ustanawiania lub oddalania urzędników publicznych — wszelka władza w jego spoczywać będzie ręku. Radców odesłano do wiezienia nad pałacem Rady.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 12

Maszyna nowości.

Graham za pierwszem zdaniem przystanął i spojrzawszy w górę, spostrzegł jakąś olbrzymią tubę, z której głos wychodził. Była to „Maszyna nowości”. Przez chwilę zdawało się, że nabiera powietrza i słychać było tylko regularne uderzenia walcowatego cielska. Potem zatrąbiło owym, dawnym dźwiękiem i zaczęło znowu mówić:

— Paryż spokojny. Wszelki opór złamany. Czarna policya obsadziła wszystkie najważniejsze punkty miasta. Walczyli dzielnie, śpiewając pieśni, napisane na cześć ich przodków przez poetę Kiplinga. Raz, czy dwa, przyszło do utarczki i wiele kobiet i mężczyzn zbuntowanych poległo. Z tego morał: nie należy się buntować. To dzielni chłopcy! Mili chłopcy! Niechaj to będzie przykładem dla hałastry buntowniczej tego miasta.

Głos ustał. Podniósł się wśród tłumu ogólny szmer niezadowolenia.

— Przeklęci murzyni — jakiś człowiek zaczął w pobliżu przemawiać. — Czy takie jest postępowanie władcy, moi bracia? Czy to są jego nakazy?

— Czarna policya! — rzekł Graham. — Co to takiego?

Asano dotknął się jego ramienia i ostrzegł go spojrzeniem. Wkrótce inna jakaś maszyna jęła ogłuszającym głosem wykrzykiwać:

— Słuchajcie, co powie żywy dziennik! Żywy dziennik. Straszne zajście w Paryżu. Paryżanie niezmiernie oburzeni najściem czarnej policyi. Jęli się gwałtów. Straszne było stłumienie buntu. Wracają czasy barbarzyństwa. Krew! Krew! Jaha.

Bliższa machina huknęła gwałtownie:

— Gallop! — pochłonęła resztki słów tamtej i jęła dalej opowiadać straszne rzeczy o rozruchach.

— Prawo i porządek muszą być utrzymane.

— Lecz... — zaczął Graham.

— Proszę tu nie zadawać pytań — rzekł Asano — inaczej uwikła się pan.

— W takim razie chodźmy dalej — rzekł Graham.

W miarę, jak przedostawali się przez tłum, Graham jaśniej zdawał sobie sprawę z ogromu i wejrzenia tej hali. W tej olbrzymiej przestrzeni było kilkaset, wielkich i małych machin, opowiadających dzieje świata. Dokoła każdej gapił się podniecony tłum słuchaczy, przeważnie złożony z robotników w niebieskich szatach. Miejsce koło wielkiej maszyny szczególnie było zatłoczone z powodu ogólnego zajęcia, jakie budziły sprawy paryskie. Widocznie walka była o wiele straszniejszą, niżby wydawać się mogło po opowiadaniu Ostroga. Wszystkie machiny tylko o tym przedmiocie rozprawiały, a tłumy powtarzały, skutkiem czego powstawał niezmierny hałas.

— Ale czyż władca pozwala na takie rzeczy? — zapytał ktoś tuż obok Grahama. — To tak zaczyna rządzić?

Czy tak zaczyna rządzić władca? Długo jeszcze potem prześladował go hałas, gwizd i pisk tych machin: „Gallopp, gallopp, yahaha, yaha, yap, yaha! Czy tak zaczyna rządzić?”

Gdy tylko wyszli na gościniec, zaczął zadawać towarzyszowi pytania, tyczące się rozruchów paryskich.

— Jakie to zamieszanie? Co to za rozbrojenie? Co to wszystko znaczy?

Asano przedewszystkiem starał się upewnić go, że wszystko było „w porządku”.

— Ależ te obelgi!

— To tylko dziki lud — rzekł Asano — i to jedna tylko część miasta. Wszędzie zresztą jest spokój. Paryscy robotnicy są najdziksi, po naszych.

— Co? Po londyńskich?

— Nie, po Japończykach. Trzeba ich trzymać w karbach. Chcieliby wyzuć pana z władzy. Chcieliby w ogóle znieść ją i oddać rządy w ręce tłumu. Pan jesteś władcą, świat jest twoją własnością. Tutaj nie potrzeba czarnej policyi, zresztą okazano im wszelakie względy. To właśnie ich murzyni, po francusku mówiący murzyni. Regimenty senegalskie, nigryjskie i z Timbuktu.

— Regimenty? — rzekł Graham. — Sądziłem, że jest tylko jeden...

— Nie — rzekł Asano i spojrzał nań dziwnie. — Jest ich więcej.

Graham czuł się bezsilnym.

— Nie sądziłem — zaczął i urwał nagle. Potem jął wypytywać Asano o owe maszyny bełkocące. Tłum, gromadzący się dokoła tychże, był przeważnie biednie odziany, a nawet łachmany było widać. Zamożni nie potrzebowali schodzić się tutaj do tych „żywych dzienników”, albowiem każdy z nich posiadał w domu takie maszyny, które, puszczone w ruch zapomocą korby, każdej chwili przynosiły nowości. Graham zapytał więc, dlaczego we własnych jego apartamentach niema takich maszyn. Asano spojrzał nań zdziwionym wzrokiem.

— Nigdybym nie był pomyślał — rzekł. — Ostrog musiał je widocznie usunąć.

Kolej zdziwienia przyszła na Grahama.

— Jakto? Bez mojej wiedzy? — zawołał.

— Może sądził, że toby panu przykrość sprawiało — rzekł Asano.

— Muszą one wrócić na swoje miejsca natychmiast! — odparł Graham po chwili milczenia.

Następnie dowiedział się, że ta hala nowin i hala jadalna nie były jedynemi, wielkiemi, centralnemi halami, że takich hal było tysiąc, na każdym kroku prawie. Toteż przez całą noc tej wędrówki łowił uchem co krok te dziwaczne dźwięki organu ostrogowego „gallop, gallop!” albo „yahaha, yaha, yap!” Słuchajcie, co powie żywy dziennik! — wołał ciągle współzawodnik tamtej maszyny.

Mnóstwo było także takich schronisk, jak to, do którego teraz weszli. Dostawało się doń windą, a potem szło się przez szklany most, przerzynający halę jadalną pod bardzo małym kątem ostrym. Gdy tylko weszli, zaczął im usługiwać jakiś człowiek w fioletowej sukni ze złotymi galonami, które były oznaką „praktycznych lekarzy”. Z zachowania się tego człowieka wnioskował, że go tu poznali, więc bez ogródek zaczął zadawać pytania, tyczące się tego zakładu.

Z każdej strony korytarza, pokrytego grubym kobiercem, jakby dla stłumienia odgłosu kroków, znajdowały się wązkie, małe drzwi, podobne raczej z wejrzenia do furtek cel więziennych z czasów wiktoryańskich. Lecz górna część każdych drzwi była z tej samej, zielonawej, przeźroczystej materyi, którą spostrzegł był około siebie, gdy się przebudził, a w środku każdego przedziału leżało w mdłem oświetleniu dziecko na pościeli z waty. Misternie sporządzone aparaty czuwały nad atmosferą tej hali i dawały znaki do centralnego urzędu za najlżejszą zmianą temperatury. Ten system schronisk dla dzieci zastąpił w zupełności dawny sposób wychowywania. Lekarz zwrócił uwagę Grahama na niańki, to znaczy na cały szereg mechanicznych figur, o ramionach, barkach i piersiach łudząco naśladujących rzeczywistość, lecz stojących na zwykłych, mosiężnych trójnogach; zamiast twarzy miały płyty okrągłe, pokryte ogłoszeniami, które przemawiały do matek, odwiedzających swe dzieci.

Ze wszystkich, nieznanych sobie rzeczy, z jakiemi zetknął się tej nocy Graham, żadna tak bardzo nie mieszała mu pojęć, jak ta hala schronisk. Widok drobnych, różowych ustek, niepewnie jeszcze ruszających się na łóżeczkach, pozostawionych samym sobie, pozbawionych czułości i pieszczot, budził w nim litość i wstręt. Lekarz odmiennego był jednak zdania. Jego wiedza statystyczna wykazywała dowodnie, że w czasach wiktoryańskich najbardziej niebezpieczną epoką życia był czas karmienia przez matkę; w tym właśnie czasie śmiertelność w zastraszający sposób wzrastała. Z drugiej strony ten międzynarodowy syndykat schronisk nie tracił ani pół procent z milionów dzieci, które mu powierzano na wychowanie.

W czasie wędrówki przez te długie korytarze natrafili na młodą parę „niebieskich bluz”, zaglądających do celki i histerycznym śmiechem objawiających radość na widok łysej główki noworodka. Grahama twarz musiała wyrażać wielką dla nich pogardę, albowiem nagle zaprzestali śmiać się i spoglądali nań zawstydzeni. Lecz drobny ten epizod silniej, niż dotąd, wskazał mu przepaść między jego pojęciami, a pojęciami nowego wieku. Zaszedł potem do sali ogródków bawialnych. Zdumienie rosło nieustannie, a zarazem przygnębienie. Okazało się, że sale bawialne były puste! Więc przynajmniej dzieci tej nowej ery spały w nocy. Lekarz wytłómaczył mu znaczenie rozmaitych zabawek, które, jak się okazało, były dalszem rozwojem pomysłów tego natchnionego Froebla. Były tu niańki żywe, lecz przeważnie wszystko odbywało się przy pomocy machin śpiewających, tańczących i skaczących.

Gdy tylko wyszli z schroniska, zaczął Graham opowiadać o litości, jaką przepełniały go te niemowlęta, zamknięte w celach.

— Czyżby znikło i macierzyństwo? — zapytał. — To, co widziałem, wydaje się tak nienaturalnem, niemal obmierzłem...

— Tu zajdziemy do hali tańców — rzekł niejako w odpowiedzi na to Asano. — Niezawodnie będzie zatłoczona, pomimo wstrząśnień politycznych. Kobiety jednak niewiele zajmują się polityką — z wyjątkiem nielicznej garstki. Zobaczy pan teraz matki — przeważna część kobiet londyńskich, to matki. W tej warstwie uchodzi za rzecz przystojną mieć jedno dziecko, jest to dowód życia. Mało z nich ma więcej. Jedynie robotnicza warstwa ciągle jeszcze uważa macierzyństwo za chlubę i tam mają po kilkoro dzieci.

— Więc daje mi pan do zrozumienia, że zaludnienie świata...

— Zmniejsza się. Tak. Wyjąwszy właśnie wśród warstwy, będącej pod rządami Towarzystwa Pracy.

W powietrzu nagle zadrgały dźwięki tanecznej muzyki i wzdłuż alei pysznych filarów z czystego, jak się zdawało, ametystu, płynęły fale wesołego ludu i rozlegał się gwar krzyków i śmiechów. Widział kędzierzawe głowy, ukwiecone skronie i strojne w lśniące fatałaszki suknie, uwijające się tryumfalnie po hali.

— Zobaczy pan — rzekł Asano, nieznacznie się uśmiechając. — Świat się zmienił. Za chwilę zobaczy pan matki nowej ery. Proszę za mną.

Wsiedli do windy i wznieśli się do pewnej wysokości. W miarę, jak się wznosili, muzyka potężniała, aż dała się słyszeć tuż w całej pełni, a niedaleko mogli już rozróżnić tupanie tańczących nóg. Zapłacili wstęp i weszli na wielką galeryę, wznoszącą się ponad halą i dającą doskonały widok na ten obraz różnobarwny.

— Tu są ojcowie i matki małych dzieci, które pan widział — rzekł Asano.

Hala nie była tak bogato ozdobiona, jak sala Atlasa, lecz ze względu na rozmiary, była największą ze wszystkich, jakie widział dotychczas Graham. Piękne, białe karyatydy, które dźwigały galerye, przywiodły mu na myśl odrodzenie rzeźby; zdawało się, że ludzie ci żyją nowem życiem, twarze śmiały im się radośnie. Gdzie się kryła muzyka, która dźwiękami swymi pokrywała szum, nie wiedzieć, albowiem cała ta niezmierna przestrzeń pokryta była tańczącemi parami.

— Spójrz pan na nie — rzekł towarzysz Grahama — i przekonaj się, ile w nich macierzyństwa.

Galerya, na której stali, biegła wzdłuż krawędzi olbrzymiej, jakby szafy, która oddzielała halę tańców od drugiej hali, niemniej wielkiej, dającej widok na ruch uliczny. W tej zewnętrznej hali zebrał się tłum mniej świetny, albowiem byli to przeważnie w niebieskie bluzy przyodziani robotnicy, tak już znani Grahamowi. Za biedni byli, żeby mogli zapłacić wstęp do hali tanecznej, stali więc tu, żeby przynajmniej zdaleka upoić się czarem nieprzystępnych dla nich rozkoszy. Niektórzy nawet, zdobywszy trochę miejsca, puszczali się w tany, ocierając się o strojne pary swymi łachmanami. Niektórzy rzucali wśród tańca żartobliwe słowa, których znaczenia jednak Graham nie rozumiał. Nawet ktoś zaczął gwizdać refren pieśni rewolucyjnej, lecz, zdaje się, że natychmiast stłumiono niezwykłą zachciankę. Kącik, w którym stali, był dość ciemny, więc Graham nie mógł dobrze widzieć. Wrócił więc do hali głównej. Nad karyatydami wznosiły się popiersia mężów, których ten wiek cenił, jako wielkich oswobodzicieli i wynalazców; przeważnie byli to ludzie obcy dla Grahama, jakkolwiek i tu rozpoznał nazwiska Grant Allena, Le Galliennea, Nietzschego, Shelleya i Goodwina. Wielkie czarne chorągwie i pełne entuzyazmu napisy pokrywały górną część hali tanecznej i zapewniały, że „Święto Przebudzenia” odbywa się wśród wielkiego powodzenia.

— Niezliczone tłumy świętują i pracują z tego właśnie powodu, nie licząc zupełnie robotników, którzy nie chcą wracać do pracy — rzekł Asano. — Ci ludzie zawsze gotowi świętować.

Graham zbliżył się do poręczy, przechylił się i tak patrzył na tańczących. Kobiety i mężczyźni tam na dole ubrani byli lekko, albowiem na to pozwalało ciepło, które panowało w całem mieście. Włosy mężczyzn często wydawały się kępami kobiecych loków, zarostów nie widziałeś nigdzie, a często natomiast pomalowane twarze. Niektóre z kobiet były wcale ładne, a wszystkie były ubrane zalotnie. Gdy przesuwały się na dole, Graham mógł widzieć pełne zachwytu twarze i oczy nawpół przymknięte z rozkoszy.

— Co to za ludzie? — zapytał nagle.

— Robotnicy, zamożni robotnicy. To, co nazywanoby dawniej średnią klasą. Niezależni przemysłowcy oddawna znikli już z powierzchni ziemi, ale na ich miejscu tysiące kierowników, inżynierów, maszynistów. Dziś oczywiście święto, toteż wszystkie hale taneczne będą pełne ludu.

— Ale... kobiety?

— To samo. Jest teraz niezliczona ilość zajęć dla kobiet. Wszak już za waszych czasów zaczęły pojawiać się niezależne robotnice. Teraz przeważnie kobiety są niezależne. Wiele z tych oto kobiet jest zamężnych — istnieje cały szereg form kontraktowych, a to przysparza im grosza i umożliwia zabawy.

— Widzę — rzekł Graham, patrząc na te zarumienione twarze i ciągle mając przed oczyma obraz śpiącego drobiazgu. — I to są matki!

Po chwili znowu zaczął mówić:

— To są matki! Wkrótce, sądzę, wżyję się w ten nowy sposób życia. Mam stare zwyczaje, których umysł mój nie może się pozbyć — są to, jak przypuszczam, zwyczaje, związane z potrzebami, których teraz już niema. Oczywiście za moich czasów przypuszczano, że kobieta nie tylko ma rodzić dzieci, ale i otaczać je troskliwością, ale i poświęcać się ich wychowaniu — całą treść moralnego wychowania dzieci zawdzięczano matce. Teraz widocznie nie trzeba już takiej opieki. Widzę to, widzę. Tylko, że wówczas był ideał — owa postać poczciwej, cierpliwej niewiasty, pogodnej i cichej gospodyni, matki i wychowawczyni mężów; kochać ją — znaczyło niejako uwielbiać.

Urwał, a potem powtórzył:

— Był to rodzaj kultu...

— Ideały się zmieniają — rzekł ów mały człowieczek — podobnie, jak zmieniają się potrzeby.

Graham ocknął się z chwilowej zadumy, a Asano powtórzył swoje słowa. Graham wrócił do rzeczy, które go otaczały.

— Oni wszyscy wydają się młodzi. Ja byłbym wśród nich najstarszym, największym starcem. A za moich czasów uchodziłbym za mężczyznę w średnim wieku.

— Ci są rzeczywiście młodzi. Mało jest starców wśród tej warstwy.

— Czem się to dzieje?

— Starym nie tak dobrze teraz, jak dawniej bywało, zwłaszcza, jeżeli nie mają pieniędzy dość, żeby wynająć sobie pomocników. I mamy instytucyę zwaną Eutanasią...

— Ach! ta Eutanasia! — rzekł Graham. — Łatwa śmierć.

— Łatwa śmierć. Jest to ostatnia rozkosz. Towarzystwo, władające tym zakładem, urządza się dobrze. Ludzie płacą z góry — i to dobrze, udają się potem do jakiegoś Miasta Rozkoszy i wracają zbiedzeni, znękani, bardzo znękani do Eutanasyi.

Przez chwilę stali w milczeniu i przyglądali się tańcom. Widok istotnie był piękny. Przez chwilę jeszcze Graham przypatrywał się tańczącym, potem odwrócił się nagle.

— Chcę widzieć prawdziwych robotników. Tych oto mam już dość.

Asano poszedł naprzód, za nim Graham. Wkrótce znaleźli się w poprzecznym korytarzu, który przyniósł im nieco świeżego powietrza. Asano rzucił okiem, stanął, wrócił do owego korytarza i wrócił się do Grahama.

— Tu, sire — rzekł — znajdziecie coś znanego, a jednak... zresztą nie powiem. Proszę za mną.

Poszli długim korytarzem. Nagle ogarnęło ich zimno. Odgłos kroków wskazywał, że byli na jakimś moście. Weszli najpierw na kolistą galeryę, potem do okrągłej sali, która zdawała się znajomą Grahamowi, lecz nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją widział. Była w niej drabina — pierwszą to drabinę widział teraz Graham od chwili przebudzenia; po niej dostali się do ciemnej, zimnej komórki. Tam znaleźli drugą, prawie pionową drabinę i po tej zaczęli piąć się w górę.

Graham jeszcze nic nie rozumiał. Na samym szczycie dopiero poznał sztaby metalowe, których się chwytał. Znajdował się w dzwonnicy katedry św. Pawła. Katedra wznosiła się bardzo nieznacznie ponad inne budynki miasta. Poprzez sztaby Graham dojrzał iskrzące się gwiazdy wśród niezmiernej ciszy nocnej.

Długo stał w milczeniu i patrzył na niebo, zasiane gwiazdami. W końcu uśmiechnął się i rzekł:

— Najdziwaczniejszem wydaje się to właśnie: stać w katedrze św. Piotra i patrzeć znowu na te znane, milczące gwiazdy.

Potem Asano zaprowadził Grahama do ruchliwych dzielnic miasta, w których zyskiwano i tracono olbrzymie majątki. Miał wrażenie, że znajduje się niemal w nieskończonym szeregu wysokich hal, otoczonych całemi piętrami galeryj, poprzerzynanych całem mnóstwem mostów, ścieżek powietrznych, szyn, trapezów i lin. Wszędzie dawały się słyszeć gwałtowne okrzyki, tak, że w końcu Graham doznał zawrotu od tych świateł i migających kolorów. I maszyny, bełkocące niezwykle ochryple, zapełniały atmosferę strasznym piskiem i nieznośnem drapaniem, a szczególnie bezmyślnemi zupełnie okrzykami.

W jednej ogromnej hali ciągnęły się długim sznurem niezliczone stoliki do rulety, otoczone tłoczącym się chciwie tłumem; w innem miejscu kupowano i sprzedawano jakieś wartości giełdowe, a przedsiębiorstwo co pięć minut płaciło dywidendę dziesięcioprocentową i odtrącało pewną część udziałów zapomocą koła loteryjnego.

Wszystkie te sprawy odbywały się z takim pośpiechem, że zdawało się, jakby wkrótce wszystko miało zapaść się i zamienić w stos ruin. Był to pośpiech, graniczący niemal z gwałtownością. Graham zbliżył się do gęsto zbitego tłumu, w którego środku stało dwóch kupców, kłócących się z powodu jakiejś drobnej formułki handlowej. Widocznie jeszcze były rzeczy, o które warto się było ubiegać w życiu. Nieco dalej Graham doznał nagłego olśnienia, gdy ujrzał olbrzymie litery, z których każda była dwa razy większa od średniego wzrostu mężczyzny, a które składały się na napis: „Ubezpieczamy Właściciela”.

— Kto jest Właścicielem? — zapytał.

— Pan.

— Lecz co oni ubezpieczają?

— Ubezpieczają pańskie życie. Tysiące ludzi zakupuje polise, miryady »lwów« wpływa do kas. A tam dalej zakupują dożywocia. Płacą na każdą wybitniejszą osobistość. O! Spójrz pan.

Gęsty tłum stał przed ogromną skrzynią, która nagle zapłonęła purpurowym napisem: „Dożywocia na Właściciela — x 5 pr. G.” Tłum zaczął wykrzykiwać, ciężko zadyszany, dziki korowód mężczyzn pędem przebiegł koło Grahama, wymachując rękoma. Przy małej furtce powstał tłok. Wkrótce otoczył ich taki tłum, że nie mogli ruszyć się ni w lewo, ni w prawo. Graham zauważył wiele kobiet i przypomniał sobie, co słyszał o ekonomicznej ich niezawisłości. Zdawało się zresztą, że znakomicie umiały sobie radzić łokciami i kułakami wśród tej ciżby. Sam na sobie tego doświadczył. Jedna z nich, kędzierzawa osóbka, utorowała sobie drogę, spojrzała nań kilkakrotnie, jakby na znajomego, a potem, idąc wprost na niego, dawała mu znać spojrzeniem, znanem od czasów chaldejskich, że znalazł łaskę i upodobanie w jej oczach. A potem jakiś straszny, siwowłosy olbrzym, oddychając ciężko i dotkliwie dla sąsiadów, huknął potężnym głosem wabiącą formułkę giełdową: „x 5 pr. G.”

— Wyjdźmy ztąd — rzekł Graham do Asana. — Nie na to chciałem patrzeć. Pokaż mi pan robotników. Chcę widzieć ten lud w niebieskich szatach. To zaś pasożyty...

Nagle znalazł się w strasznym tłoku, tak, że nie mógł już dokończyć zdania.



Rozdział XXI.


PODZIEMIA.


Z dzielnic handlowych udali się teraz ruchomym gościńcem do jakiejś odległej części miasta, w której znajdowały się warsztaty. Po dwakroć ruchomy gościniec przeciął Tamizę i wjechał w szeroką ulicę od strony północnej. Za każdym razem wrażenie Grahama było błyskawiczne, ale i żywe. Rzeka wydała się jednem, wielkiem iskrzeniem się czarnych wód, ponad któremi biegły rozległe łuki budynków i, które raz po raz znikały w grubych ciemnościach, zasianych uciekającemi światłami. Sznur czarnych łodzi przesunął się w kierunku morza. Wiosłowali ludzie w niebieskich szatach. Droga zaś, na którą się potem dostali, była szerokim i wysokim tunelem, wzdłuż którego bez szmeru najlżejszego toczyły się maszyny o olbrzymich kołach rozpędowych. I tu uwijali się przeważnie robotnicy w niebieskich szatach, najemnicy Towarzystwa Roboczego. Najbardziej zastanowiły Grahama olbrzymie rozmiary maszyn i lekkość olbrzymich, pneumatycznych kół. Jakiś długi wóz, poprzerzynany żelaznymi prętami i obwieszony kilkoma setkami zarżniętych cieląt zbyt długo przykuł uwagę Grahama tak, że nagle gościniec zboczył, a obraz cały znikł na zakręcie.

Potem zeszli z gościńca — zapomoca windy dostali się do spadzistego korytarza, w którym znowu wsiedli do windy, wiodącej głębiej w dół. Obraz zmienił się zupełnie. Nie było nawet pozorów architektonicznej ornamentyki, świateł coraz było mniej, a im bliżej fabryk właściwych, tem potężniejsze były złomy kamienne, z których składały się budowle. A w zapylonych piekarniach, w młynach, w odlewarniach, w rozżarzonych kałużach surowego Eadhamitu nie widać było innych nad niebieskie szaty. Nosili je mężczyźni, kobiety, dzieci.

Wiele z tych wielkich, zapylonych galeryj zapełniały milczące rzędy maszyn; nieskończenie długie sznury zgasłych popielników świadczyły o zawieszeniu robót, ale gdziekolwiek pracowano, widać było leniwie poruszających się robotników w niebieskich szatach. Tylko jeszcze dozorcy nosili własne szaty i żółto kolorowa policya robocza. Graham, który co dopiero był wyszedł z pełnych świeżości hal tanecznych, mógł teraz wyraźnie widzieć różnicę między owymi, pełnymi ruchu i życia ludźmi, a tymi robotnikami o przygasłych i pożółkłych twarzach. Ci, którzy pracowali, byli nawet pod względem fizycznym słabsi od dozorców, którzy kierowali ich pracą. Dawni robotnicy wiktoryańskiej epoki poszli śladem koni kopalnianych: byli skazani na wymarcie; miejsce pracy mięśni zajęły zgrabne maszyny. Nowoczesny robotnik, mężczyzna, czy kobieta, był przedewszystkiem maszynistą i palaczem, sługą i lokajem pod kierownictwem i dozorem naczelnika warsztatu, czy fabryki.

Kobiety o zapadłych piersiach snuły się jak cienie. Dwieście lat wyzwolenia z pod więzów purytańskich, dwieście lat życia miejskiego wśród nieustannego znoju dokonały tu swej pracy, niszczącej piękno niewieście. Piękność fizyczna lub moralna zawsze stanowiła tytuł do bogactw, do wolności, do miast rozkoszy, a co najmniej do uzyskania możności Eutanazyi i spokoju. Oprzeć się takim pokusom było niemożliwem duszom tak marnie odżywianym. Toteż zwolna wytworzyły się dwie odrębne warstwy robotnicze, różniące się fizycznie i moralnie i posługujące się nawet odrębnem narzeczem.

Graham szedł coraz niżej, ku właściwym pracowniom. Znajdowali się teraz pod jedną z ulic, po których biegły ruchome gościńce. Warsztaty, w których nie pracowano, były skąpo oświetlone; Grahamowi wydały się pełne grozy i mroków, a nawet, gdzie praca w pełnym była toku, oświetlenie było gorsze, niż tam na górze, na publicznych gościńcach.

Dalej znajdowały się warsztaty jubilerów; panował tu chłód. W pierwszych kilku oddziałach robotnicy wyrabiali ornamenty ze złotego filigranu, każdy z nich siedział przy własnym stoliku i miał własne światło. Długi szereg świetlnych plam i zręcznych palców, jaskrawo oświetlonych i poruszających się wśród iskrzenia żółtych nitek, napięte uwagą twarze, podobne do twarzy upiorów, czyniły pełne grozy wrażenie. Robota była wykonaną bardzo pięknie, lecz nie było na niej śladu siły w modelowaniu, ani w rysunku; były to przeważnie powikłane esy — floresy, albo pierścienie i figury, wszystko na podstawie jednego geometrycznego motywu. Robotnicy ci mieli na sobie szczególny strój biały, bez kieszeni, ni rękawów. Wdziewali go, gdy zasiadali do pracy, lecz nocą, zanim wychodzili z pracowni, musieli się poddać rewizyi. Mimo jednak tej ostrożności Towarzystwo robocze wielkie już nieraz poniosło straty wskutek kradzieży — jak się dowiedzieli o tem w tajemnicy od strażnika policyjnego.

Poza tym warsztatem biegła galerya, na której kobiety przygotowywały materyał do obrobienia. Wszyscy ci ludzie mieli wargi i nozdrza sino-blade wskutek wdychania wyziewów jakiejś szczególnej, purpurowej emalii, która wówczas była w modzie. Asano uważał za stosowne usprawiedliwić się przed Grahamem, że tak niemiły pokazał mu widok, nie mógł jednak ominąć tej części pracowni, albowiem tędy najwłaściwsza wiodła droga.

— Właśnie to chciałem widzieć — rzekł Graham — właśnie to.

Wyszli na mały most, który biegł pod rozległem sklepieniem. Przechyliwszy się przez poręcz, Graham ujrzał strasznie zeszpeconych ludzi, zajętych wyładowywaniem trzech skrzyń, pełnych pyłu, który drażnił płuca i wywoływał kaszel. Pył napełniał całą atmosferę, niby mgła jakaś dusząca i światło elektryczne czynił żółtem. Niewyraźne cienie robotników posuwały się tuż pod ich nogami tam i z powrotem wzdłuż długiego, pobielonego muru. Co chwila któryś z nich stawał, żeby zakaszlać. Ludzie pracowali w milczeniu pod nadzorem dwóch policyantów; kroki ich ponurem i tępem echem odbijały się na ziemi. Nagle jakiś ukryty w ciemnościach głos zaczął śpiewać.

— Przestać! — krzyknął jeden z nadzorców, lecz rozkazu nie usłuchano, natomiast jeden za drugim, potem wszyscy robotnicy zaśpiewali z przekorą i goryczą „Pieśń buntu”. Stopy zaczęły uderzać w takt śpiewu. Dozorca, który był krzyknął, spojrzał na swego towarzysza, a Graham spostrzegł, jak wzruszył ramionami, nie usiłując już tłumić śpiewu.

I tak szli przez te warsztaty i pracownie i widzieli mnóstwo przykrych i bolesnych rzeczy. Przechadzka ta pozostawiła w umyśle Grahama tłum wspomnień, niewyraźnych obrazów, tłoczących się budowli i hal i sklepów, ledwo przeświecających przez gęstą chmurę pyłu, przez powikłane sieci maszyn, sztab i kratowań; w uszach mu brzmiał ciągle łoskot i turkot kół rozpędowych. Nie mógł zapomnieć marnie oświetlonych legowisk, nieskończonych światełek, które migały, niby czerwone punkciki. A wszędzie pilastry i łuki w tysiącznem pokrzyżowaniu, olbrzymie złomy, jakich Graham nigdy przedtem nie widział, potężne tytany lśniącej cegły, uginające się pod ciężarem tego zawikłanego miasta, które było światem, podobnie, jak te anemiczne miliony uginały się pod niepojętą zagadką nowego życia. A wszędzie blade twarze, wychudłe ciała, zeszpecenie i przygnębienie.

Wtem nagle Graham dosłyszał znów pieśń rewolucyjną i zgiełk jakiejś walki w oddali. Dowiedział się, że ci niewolnicy jęli się chleba, zanim nadeszła oznaczona pora posiłku. Za powrotem zobaczył tłum dzieci, biegnących ku odległym pracowniom. Domyślił się, co ma znaczyć ten zgiełk i to zamieszanie. Zresztą ci, którzy zostali przy robocie, pracowali beznadziejnie, rozpaczliwie oddając się na łaskę i niełaskę losów. Wszystko życie, jakie jeszcze kwitło w znędzniałej i upadłej ludzkości, było tam w górze, na ulicach, zatłoczonych ludźmi, władcę i dzierżącymi broń w jego imieniu.

Znowu stanęli na środkowym tarasie ruchomego gościńca, olśnieni nagłym zalewem światła. Doszedł ich z oddali huk maszyn, przynoszących nowiny i nagle nadbiegli jacyś ludzie, a wzdłuż gościńców i ulic powstał straszny hałas.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 13

Graham usłyszał z przerażeniem krzyk ludu: „Ostrog przywołał czarną policyę!“.

— Cóż się tam stało? — zapytał Graham zdumiony, albowiem nie mógł zrazu zrozumieć ich mowy. Potem usłyszał i zrozumiał, że tym faktem, który każdemu wyciskał okrzyki gniewu i oburzenia, przerażenia i grozy, który wszystkich przejął zimnym dreszczem, był rozkaz Ostroga, który zawezwał do Londynu czarną policyę! I słychać było tylko jeden okrzyk:

— Czarna policya nadchodzi z południowej Afryki! Czarna policya!

Twarz Asana była blada i pełna zdumienia.

— Skąd oni to już wiedzą? — zapytał.

Graham usłyszał dalej, jak ktoś tuż obok zawołał:

— Zatrzymać roboty! Wstrzymać roboty! Strejk ogólny!

A inny wykrzykiwał raz po raz:

— To sprawka Ostroga, łotra Ostroga! Władca Ostroga!

A trzeci ochrypłym głosem mówił o strasznych spustoszeniach, jakich dokonała czarna policya w kraju i pobiegł dalej, wołając:

— Ostrog łotr!

Przez chwilę Graham nie wiedział, gdzie jest, albowiem wszystko znowu snem mu się zdawało. Spojrzał na potężne złomy budynków po obu stronach ulicy, ginących w odległej mgle niebieskawej, a potem w dół ku huczącym tarasom, ku biegnącym ludziom, którzy wśród szalonych podskoków przebiegali obok niego.

— Władca zdradzony! wołano. — Władca zdradzony!

I nagle cała sytuacya stanęła mu wyraźnie przed oczyma. Serce zaczęło mu bić, jak młotem.

— Chwila walki nadeszła — rzekł. — Mogłem był się tego spodziewać.

Szybko biegły mu myśli po głowie.

— Co mam teraz czynić?

— Wrócić do pałacu Rady — rzekł Asano.

— Dlaczegóż nie miałbym odwołać się do ludu? Lud przedemną.

— Straci pan wiele czasu. Nie uwierzą, że to pan, lecz skupią się koło pałacu Rady. Tam znajdzie pan ich przywódców. Siła pana tam — przy nich.

Graham spojrzał nań nieufnie, potem jednak poszedł za nim. Wydrapali się po schodach na najszybszy taras. Tu Asano zaczepił przechodzącego robotnika. Odpowiedzi były dla Grahama niezrozumiałe. Robotnik mówił swojem narzeczem.

— Co on powiedział? — zapytał Graham.

— Niewiele wie, lecz powiedział mi, że czarna policya miała już przybyć, zanim jeszcze lud się o tem dowiedział. Na szczęście dowiedział się ktoś o tem w zakładzie wentylatorów. Powiada, że jakaś kobieta.

— Kobieta?

— Powiada, że kobieta; nie wie, kto ona. Powiada, że wyszła z pałacu Rady, głośno wołając i powiedziała o przybyciu czarnych ludziom, pracującym na zwaliskach. A potem inne zabrzmiały okrzyki, wśród których rozpoznać już było można głos kierujący, organizujący te bezcelowe zbiegowiska w prawidłowy ruch rewolucyjny.

— Do broni! Wszyscy do broni!



Rozdział XXII.


WALKA W PAŁACU RADY.


Po drodze Graham zauważył, że podniecenie wśród ludu wzmaga się coraz bardziej.

— Do broni! Do broni!

Zewsząd, z zapadłych, podziemnych zakątków wypadali garstkami mężczyźni i kobiety na środkowy taras; na jednem miejscu Graham widział, jak tysięczny tłum obiegł arsenał komitetu rewolucyjnego, gdzieindziej kilku ludzi w znienawidzonych, żółtych strojach policyi roboczej, gnanych przez coraz bardziej rosnący tłum, uciekało co tchu.

Krzyki „do broni!” zamieniły się w końcu w pobliżu dzielnicy rządowej w jeden przeciągły okrzyk. Graham pełen był szumu. Plany miał, lecz niejasne i bezkształtne. Miał przed oczyma obraz człowieka, który z jakiegoś wyższego punktu mógł odezwać się do ludu i drugi obraz, w którym twarzą w twarz zmierzył się z Ostrogiem. Był tak podniecony, że mięśnie mu drżały, ręce się ściskały bezwiednie, a wargi zagryzały z wściekłości.

Droga, wiodąca przez zwaliska do pałacu Rady, była zatłoczona, lecz Asano ominął tę przeszkodę i zaprowadził Grahama do zakładu pocztowego, który pozornie urzędował dzisiaj, ale widać było, że listonosze w niebieskich bluzach wałęsali się leniwie i stawali co chwilę, żeby przyjrzeć się zajściom ulicznym.

— Kto żyw, do broni! Do broni!

Tutaj, za radą Asana, Graham powiedział swoje nazwisko. Zapomocą drutu napowietrznego dostali się w małej kolebce do pałacu Rady. Jakkolwiek niewiele czasu upłynęło od kapitulacyi radców, to jednak wielkie już zaszły zmiany w zewnętrznym wyglądzie pałacu. Wodę, która wyciekała z przerwanych rur wodociągowych, usunięto, a niebo na nowo podrutowano w celach telegraficznych.

Ruchome gościńce, które tędy przechodziły, były już naprawione, chociaż biegły po raz pierwszy pod otwartem niebem. Były to owe gościńce, które w chwili przebudzenia Graham ujrzał z balkonu. Minęło od tego czasu zaledwie dziewięć dni. Hala zaś, w której leżał, znajdowała się na innej stronie, gdzie teraz piętrzyły się całe stosy złomów kamiennych i rumowiska.

Lina, po której się posuwali, zawiodła ich do hali, którą Graham rozpoznał natychmiast. Był to przedpokój hali Atlasa, niedaleko galeryi, po której kilka dni temu szedł z Howardem, żeby stanąć przed Radą. Teraz hale te były puste, z wyjątkiem dwóch służących, pełniących straż przy linie, nie było tu nikogo. Ludzie ci ze zdumieniem poznali Śpiącego w człowieku, który wysiadł z kolebki.

— Gdzie jest Helena Wolton? — zapytał Graham.

Służący nie wiedzieli.

— W takim razie gdzie jest Ostrog? Muszę się widzieć z Ostrogiem natychmiast. Nie wypełnił moich rozkazów. Wróciłem, żeby mu odebrać rządy.

I nie czekając na Asana, pobiegł ku schodom, potem odrzucił na bok kotarę i stanął przed wiecznie pracującym tytanem.

Sala była pusta. Od czasu przebudzenia zmieniła się zupełnie. Doznała znacznych uszkodzeń w czasie gwałtownych starć pierwszego wybuchu. Po prawej ręce olbrzymiej figury połowa muru była zdarta i zgruchotana na przestrzeni blisko dwustu stóp, pokrytej teraz tąsamą szklistą masą, którą ujrzał nad sobą Graham, gdy się przebudził. Przytłumiało to, ale nie zupełnie, krzyki uliczne. Widać można było nawet przez nią belki i podpory metalowych rusztowań, które wznosiły się lub opadały, stosownie do potrzeb robotników, którzy na nich pracowali. Przez chwilę Graham stał i patrzył na te rzeczy. Asano nadszedł.

— Ostrog będzie na dole.

Zaledwie postąpili kilka kroków naprzód, gdy po lewej stronie od Atlasa otwarła się klapa, z której wyszedł Ostrog w towarzystwie Lincolna i dwóch murzynów w czarno-żółtych strojach i zmierzał wprost do drugiej takiej klapy, stojącej otworem na drugim końcu hali.

— Ostrog! — krzyknął Graham, a na ten odgłos garstka idących stanęła zdumiona.

Ostrog szepnął coś Lincolnowi i podszedł sam do Grahama.

Pierwszy przemówił Graham głosem donośnym i rozkazującym.

— Co to ma znaczyć? — zapytał. — Czy sprowadził pan murzynów, żeby stłumić ruch ludu?

— Nie będzie to za wcześnie — rzekł Ostrog. — Zanadto się rozbrykali od czasu buntu.

— Czy znaczy to, że ci piekielni murzyni są już w drodze?

— W drodze. Czy pan widział ten lud na ulicach?

— Nic dziwnego! Ale pan za wiele sobie pozwalasz, Ostrogu!

Ostrog nie odrzekł nic, lecz zbliżył się jeszcze bardziej.

— Ci murzyni nie przybędą do Londynu. Ja jestem panem — nie przyjdą.

Ostrog spojrzał na Lincolna, który natychmiast podszedł w towarzystwie dwóch murzynów.

— Dlaczego nie? — zapytał Ostrog.

— Biali ludzie podlegają rządom białych.

— Murzyni są tylko narzędziem w służbie porządku.

— Nie o to tu idzie. Ja jestem panem. I chcę być panem. Powiadam wam, że ci murzyni nie przybędą do Londynu.

— Lud...

— Wierzę ludowi i wierzę w lud.

— Bo jesteś pan anachronizmem! Jesteś człowiekiem z przeszłości. Jesteś właścicielem połowy świata, lecz nie jesteś władcą. Za mało wiesz, żeby módz być władcą. Wiem, co pan zamyślasz. Teraz jednak jeszcze czas ostrzedz pana. Marzysz pan o równości ludzkiej, o rządach socyalistycznych, karmisz się pan wszystkiemi temi zastarzałemi marzeniami dziewiętnastego wieku i chciałbyś rządzić tą epoką, której nie rozumiesz.

— Posłuchaj! — rzekł Graham. — Wszak słyszysz tam te głosy podobne do szumu morza. To nie głosy — to głos jeden. A czy pan je rozumiesz?

— Myśmy ich tak nauczyli — rzekł Ostrog.

— Być może. A czy potraficie im znowu wybić to z pamięci? Lecz dość tego! Ci murzyni nie przyjdą.

Nastała chwila milczenia, w czasie której Ostrog patrzył Grahamowi w oczy.

— Przyjdą — rzekł.

— Zakazuję — rzekł Graham.

— Już ruszyli.

— Nie chcę tego, nie chcę!

— Przykro mi — rzekł Ostrog — iść za przykładem dawnej Rady. Dla własnego dobra pańskiego nie wolno panu stawać po stronie — nieładu. A teraz skoro pan tu jesteś... to dobrze, że pan przyszedł.

Lincoln położył rękę na ramieniu Grahama. W tej chwili Graham poznał, jak nierozsądnie uczynił, że przyszedł do pałacu Rady. Zwrócił się ku kotarze, która oddzielała halę od przedpokoju. Stanęła mu w drodze ręka Asana. W mgnieniu oka Lincoln pochwycił płaszcz Grahama. Ten odwrócił się i zamierzył na Lincolna, lecz natychmiast jeden z murzynów chwycił go za kark i ramię. Wywinął się; rękaw pękł z trzaskiem, a Graham zatoczył się w ręce drugiego murzyna. Krzyczał, szamotał się, chwycił i jego za nogę i powalił go o ziemię, wreszcie zerwał się na równe nogi. Stanął przed nim Lincoln, lecz uderzony potężnym razem w szczękę, legł spokojnie. Wówczas Graham uczuł nagle ramię Ostroga dokoła szyji i padł ciężko, ręce miał, jakby przygwożdżone do posadzki. Po niezwykłym jeszcze krótkim wysiłku, zaprzestał walki i leżał, wpatrując się w dyszącą krtań Ostroga.

— Jesteś pan więźniem — mówił zadyszanym, ale radosnym głosem Ostrog. — Byłeś pan raczej głupcem — nie trzeba było wracać.

Graham odwrócił głowę i przez nieregularne, zielone okno, wybite w murze, dostrzegł ludzi, którzy pracowali na rusztowaniach, a którzy teraz gorączkowymi ruchami dawali znaki tłumom, zebranym na dole. Więc widzieli!

Ostrog szedł za oczyma; zerwał się. Huknął na Lincolna, lecz ten leżał bez ruchu. Kula świsnęła i przeleciała nad głową Atlasa. Szklista masa, która zakrywała halę, rozeszła się, zaczęła czernieć na krawędziach i wkrótce cała hala stała otworem. Zimny wiatr zadął i przyniósł ze sobą tłumne okrzyki ze zwalisk.

— Ratować Pana! Co oni robią z Panem? Władca zdradzony!

I wówczas zauważył, że Ostrog odwrócił się od niego, że już go nie trzyma żelazną pięścią, wywinął się więc i zerwał na równe nogi. W mgnieniu oka powalił Ostroga na ziemię, oparł na nim kolano i zaczął go dusić. Ostrog zaś ściągał mu szalik jedwabny, który miał na szyi.

Lecz teraz nadeszli ludzie, ale Graham nie wiedział, jakie ich zamiary. Zauważył wprawdzie, że ktoś biegnie ku kotarze, lecz wówczas Ostrog oswobodził się i natychmiast wpadł w ręce przybyłych. Ku wielkiemu zdziwieniu Grahama słuchali rozkazów Ostroga. Chwycili Grahama i usiłowali go wepchnąć do owej otwartej klapy. Zaczął się znowu szamotać i krzyczeć o pomoc. Lecz tym razem odpowiedź na jego krzyki przyszła. Z drugiego końca hali zaczęli wpadać jeden za drugim poczerniali ludzie, wymachując rękoma i wydając niezrozumiałe okrzyki. Z otworu, wybitego przez ową kulę, wskakiwali na lekką galeryę, wiodącą do „Milczących pokojów”. Biegli po niej z niesłychaną szybkością, a byli tak blisko, że Graham mógł rozeznać broń, którą mieli w rękach. Wówczas Ostrog zaczął krzyczeć na ludzi, którzy starali się wepchnąć Grahama do otworu, aby nie porzucali ofiary.

— Możemy go jeszcze usunąć. Oni nie odważą się dać ognia.

Grahamowi zdawało się, że ta walka nierówna trwała bardzo długo. Suknie miał podarte w kilku miejscach i pyłem pokryte. Jednę rękę mu potratowano. Słyszał nawoływania swoich, a raz nawet wystrzał doszedł jego uszu. Czuł jednak, że go siły opuszczają, że wysiłki nie zdadzą się na nic. A tu pomocy nie było widać, a czarny otwór zbliżał się coraz bardziej.

Oprawcy popuścili na chwilę, a wówczas Graham zerwał się. Spostrzegł siwą głowę Ostroga, znikającą w oddali i zrozumiał, że go już nie trzymają. Odwrócił się i ujrzał przed sobą człowieka w czarnym stroju. Dosłyszał trzask zielonej broni i świst sztaby metalowej, zobaczył człowieka w niebieskiej bluzie, zabijającego owych służących w czarno-żółtych szatach. Znowu rzucono się na niego i pociągano na obie strony. Chciał zrozumieć i nie mógł. Ktoś chwycił go za obie ręce, Graham szamotał się, lecz mimo to uniesiono go w górę. Nagle zrozumiał, przestał się szarpać. Uniesiono go, to znaczy oddalono, od tej czarnej otchłani. Tysiące głosów ozwało się radosnym okrzykiem. Widział, jak rzucano złomami murów za uciekającymi Ostrogitami i jak niesiono go ku estradzie, sterczącej na samym środku hali. Drugi koniec hali już był zatłoczony ludźmi, biegnącymi ku niemu. Patrzyli na niego i uśmiechali się radośnie.

Zrozumiał, że otacza go rodzaj gwardyi przybocznej. Ruchliwi jacyś ludzie wydawali rozkazy. Spostrzegł tuż koło siebie mężczyznę z czarnym wąsem w żółtym stroju, który w teatrze kłaniał mu się i wydawał rozkazy. Hala była już całkiem zapchana ludźmi, mała metalowa galerya zapadła się z świszczącym hukiem, kotara rozpadła się na kawałki i przedpokój zapełniony był ludźmi. Dla rozgwaru człowiek, który stał obok niego, zaledwie mógł dosłyszeć pytanie:

— Dokąd poszedł Ostrog?

Człowiek wskazał palcem w kierunku przeciwległym do rozwalonej ściany hali. Wszystkie tajemne drzwi były pootwierane, niebieskie bluzy, poczerniałe od dymu. uwijały się tam i z powrotem, a tymczasem uniesiono Grahama ku rozwalonej ścianie.

Zauważył, że starano się odepchnąć od niego napierające tłumy. Wyszli teraz z hali. Ktoś ujął go za rękę i prowadził. Człowieka w żółtej szacie spostrzegł tuż obok siebie. Poszli po wązkich, ceglanych schodach. Potem pchnięto go na wązką ścieżkę, po której dostali się na rozległy amfiteatr zwalisk.

— Pan z nami! Władca! Pan!

Okrzyk ten odbił się o mury i potężnym ogłosem wrócił do tłumu.

— Pan z nami!

Graham zauważył, że już nie otaczają go ze wszech stron, że stał na małej, na prędce wzniesionej platformie metalowej, która była częścią rusztowania, opasującego pałac Rady. Ponad tem rozległem polem ruin falował tłum, a tu i ówdzie czarne flagi rewolucyjnych stowarzyszeń, to zanurzały się, to wypływały na wierzch, tworząc w tym chaosie małe wysepki zorganizowanych ludzi. Poza Grahamem garść czarnych figurek pięła się po rusztowaniach, ciągnąc za sobą czarną flagę. Pod stopami mógł ujrzeć zatłoczoną ludźmi halę Atlasa. Odległe stacye aeronautyczne w stronie południowej rzucały się w oczy wspaniałą i jasną linią, zdawały się bliższe wskutek przejrzystości powietrza. Samotny aerostat wyleciał z centralnej stacyi, jak gdyby wyszedł na spotkanie aeroplanów, które już były w drodze.

— Co się stało z Ostrogiem? — zapytał Graham i równocześnie zauważył, że wszystkich oczy zwróciły się ku szczytom pałacu Rady. Spojrzał więc i on w tę stronę. Przez chwilę nie mógł dostrzedz nic ponad róg sterczącego muru, odrzynającego się wyraziście na tle jasnego nieba. Potem w cieniu zobaczył wnętrze pokoju i z przerażeniem poznał, że to były zielone i białe dekoracye jego dawnego więzienia. A z tego otwartego pokoju wynurzyła się mała postać, cała w bieli, w towarzystwie dwóch innych, ubranych w kolory czarno-żółte. Usłyszał, jak ktoś tuż obok niego wyrzekł: „Ostrog”, więc odwrócił się, żeby zadać pytanie. Lecz nie miał nawet czasu spytać się, albowiem nagle doszedł go okrzyk przerażenia innego człowieka z jego otoczenia. Odwrócił się i ujrzał wychudły palec, wskazujący w nieokreśloną stronę. I w kierunku palca ujrzał aerostat, który niedawno temu wzniósł się był ze stacyi aeronautycznej, a który teraz szybko zbliżał się ku nim. Pęd aerostatu jeszcze na tyle zaciekawił Grahama, że jął mu się przypatrywać z zajęciem.

Aerostat tymczasem zbliżał się coraz bardziej, rosnąc i potężniejąc, aż przemknął po nad ostatnim krańcem zwalisk i ukazał się w całej okazałości gęstym tłumom zebranym na dole. Okrążył dookoła cały pałac Rady i znikł na zetknięciu się sterczących murów z błękitem.

Graham znowu zwrócił uwagę na Ostroga. Ostrog dawał znaki rękoma, a jego towarzysze skrzętnie burzyli ścianę. Wkrótce aerostat znowu zjawił się w powietrzu, jako mały punkcik w oddali, zatoczył wielkie koło i poruszał się widocznie wolniej.

Potem nagle ów mężczyzna żółto ubrany zawołał:

— Co oni robią? Co ci ludzie robią? Dlaczego zostawili tu Ostroga? Dlaczego go nie schwytano? Ależ oni go uniosą na aerostacie? Ah!

Jakby w odpowiedzi na to dał się słyszeć odgłos z ruin. Suchy trzask zielonych zbroi przeciął powietrze, a Graham, spojrzawszy w dół, nagle ujrzał cały hufiec czarno-żółtych mundurów, biegnących wzdłuż jednej z galeryj, w których znajdował się Ostrog. W biegu strzelali na niewidzialnych ludzi, lecz wkrótce wynurzyła się z ruin garść niebieskich bluz, uciekających co tchu. Czarno-żółty hufiec pobiegł ku otwartej kulumnadzie, stanął i dał ognia. Jeden z niebieskich przedarł się naprzód, zawisł na krawędzi, a potem znikł nagle w otchłani.

Nagle znowu cień stanął między Grahamem a słońcem. Spojrzał w górę; niebo było pogodne, lecz Graham zrozumiał, że przemknął aerostat. Ostroga już nie było. Mężczyzna w żółtym stroju zaczął wykrzykiwać.

Graham nie mógł zrozumieć. Słyszał tysiące głosów, powtarzających te same zagadkowe rozkazy.

Nagle nad krawędzią ruin ujrzał przednią część aerostatu, który powolnie posuwał się naprzód, a potem wśród zgrzytu stanął. Natychmiast Graham zrozumiał, że aerostat staje, żeby zabrać Ostroga. Ujrzał niebieską mgłę, unoszącą się nad przepaścią, zrozumiał, że ludzie tam na dole strzelali do sterczącej części aerostatu.

Ktoś tuż obok niego zaśmiał się ochrypłe, a Graham spostrzegł że niebiescy buntownicy zdobyli kolumnadę, którą przed chwilą jeszcze zajmował czarno-żółty hufiec i biegli teraz nieprzerwanym strumieniem wzdłuż tego otwartego korytarza.

I nagle aerostat ześlizgnął się z krawędzi pałacu Rady i począł lecieć w dół. Leciał nachylony pod kątem 45°, a leciał tak pionowo, że zdawało się Grahamowi i wszystkim, jakby już nigdy nie miał się wznieść znowu w górę.

Przeleciał tak blizko, że Graham mógł dojrzeć Ostroga, spazmatycznie chwytającego się poręczy siedzenia; mógł widzieć rozwiane siwe włosy starca i mógł widzieć bladego aeronautę, kręcącego korbą, która ciągnęła aerostat w bok. Usłyszał okrzyk niezliczonego tłumu, stojącego na dole. Graham chwycił się poręczy estrady i ledwie mógł dobyć tchu. Chwila zdawała się wiekiem całym. Dolny wachlarz aerostatu niemal już dotykał głów ludu, który krzyczał, śmiał się i wymachiwał rękami. A potem aerostat uniósł się znowu.

Zdawało się z początku, że nie zdoła dotrzeć do wysokości krawędzi pałacu Rady, a potem, że nie zdoła dotrzeć do wysokości olbrzymiego wiatraku, który sterczał za pałacem Rady.

Lecz, jakkolwiek ciągniony w bok, unosił się jednak w górę coraz bardziej ku niebiosom.

Wściekłość tłumu urosła w dwójnasób. Zaczęto strzelać ze zdwojoną zaciekłością, aż trzask broni zamienił się w ryk, aż cała przestrzeń pokryła się gęstym dymem.

Za późno! Aerostat malał coraz bardziej, zatoczył koło i zsunął się powolnie ku stacyi aeronautycznej, z której tak niedawno był wyleciał. Ostrog umknął.

Przez chwilę było słychać jeno szmery, a potem wszystkich uwaga skierowała się ku Grahamowi, sterczącemu wysoko wśród ruin. Graham widział, jak twarze zwróciły się do niego, słyszał, jak wykrzykiwano.

Z otworów gościńców ruchomych dochodziły urywane odgłosy pieśni buntowniczej. Kilku ludzi, otaczających go, zaczęło wykrzykiwać i życzyć mu szczęścia. Ów w żółtym stroju stał tuż obok niego, twarz miał pogodną, oczy jaśniejące radością. A śpiew stawał się głośniejszym i głośniejszym.

Nie odrazu, a powolnie, Graham zdał sobie sprawę ze zmiany, jaka zaszła w jego położeniu. Ostrog, który dotąd zawsze stał przy nim, ilekroć przyszło się zmierzyć z wykrzykującym tłumem, teraz stał tam, po drugiej stronie był przeciwnikiem. Teraz już nie miał kim rządzić. Nawet ci ludzie, którzy otaczali Grahama, przywódcy i organizatorzy mas, czekali teraz na to, co powie, co uczyni, czekali na jego rozkazy. Był istotnie królem. Jego królowanie nominalne się skończyło.

Chciałby teraz uczynić właśnie to, czego się powszechnie po nim spodziewano. Tam, z drugiej strony, te kwadratowe, błękitne zarysy, stacye aeronautyczne oznaczyły Ostroga — z Ostrogiem chciał stoczyć walkę dla świata.



Rozdział XXIII.


AEROPLANY W DRODZE.


Przez jakiś czas pan i władca ziemi nie umiał zapanować nad sobą samym. Napewno tylko wiedział, że aeroplany są w drodze, że Helena Wolton dała znać o tem ludowi, a że on sam był panem świata. Wydostał się wreszcie z gwarnych hal, wysokich korytarzy, z apartamentów, w których naradzali się przywódcy ludu, z sal kinematograficznych i telefonicznych. Wiedział tylko, że ma wydać proklamacyę do Ludu Ziemi, powtarzał sobie kilka szumnych frazesów, które krążyły mu po głowie bez ładu. Wreszcie znalazł się Graham razem z owym żółtym mężczyzną w małym pokoiku, w którym proklamacya miała być zredagowana.

Pokój ten był najzupełniej nowoczesny. Na środku jaśniał owal, czerpiący światło z górnych ocienionych lamp elektrycznych. Reszta pokoju pogrążona była w cieniu. Cicho tu było niezmiernie, zwłaszcza, gdy się wyszło co dopiero z pełnej rozgwaru hali Atlasa. Głuche uderzenie podwójnych drzwi, które po części przyczyniały się do tej ciszy, nagłe zniknięcie hałasu i całej tej bieganiny, drżący krąg świetlny, stłumione szepty i szybkie ruchy towarzyszy — wszystko to dziwne sprawiało wrażenie. Olbrzymie uszy jakiegoś aparatu fonograficznego czekały na jego słowa, czarne oczy olbrzymich fotograficznych aparatów czekały, aż zacznie, poza nimi zaś rózgi metalowe i krążki migotały niewyraźnie, a coś brzęczało dookoła.

Niewyraźna osnowa tego, co miał powiedzieć, zaświtała mu teraz głowie. Lecz to milczenie, to osamotnienie, nagłe zniknięcie tego tłumu, który swojem życiem porywał, to milczące audytoryum wytrzeszczonych aparatów, wszystko to zmieniło go w jednej chwili. Czuł bowiem, że boi się teraz niezgrabności, teatralności, że boi się dźwięku własnego głosu, jakości dowcipu. Odwrócił się do człowieka w żółtym stroju i rzekł łaskawie:

— Muszę zaczekać jeszcze chwilę. Nie wiedziałem, że to tak się odbędzie. Muszę pomyśleć o tem, co mam powiedzieć.

I kiedy jeszcze bił się z myślami, nadszedł posłaniec z nowiną, że pierwsze aeroplany unoszą się nad Arawan.

— Arawan? — rzekł Graham. — Gdzież to jest? Zresztą to na jedno wyjdzie. Aeroplany są w drodze. Wkrótce tu będą. Kiedy?

— O zmierzchu.

— Wielki Boże! Za kilka godzin. Co nowego na stacyach aeronautycznych?

— Ludność południowo-zachodnia gotowa, stoi pod bronią.

— Gotowa!

Odwrócił się znowu i stanął przed soczewkami.

— Przypuszczam, że ma to być rodzaj mowy. Dałby Bóg, abym wiedział, co właściwie trzeba powiedzieć... Aeroplany w Arawan! W takim razie musiały wyjść przed główną flotyllą.

— Ach cóż to szkodzi, że powiem źle lub dobrze? — rzekł w końcu i spostrzegł, że światło obficiej zaczęło padać.

Ułożył sobie kilka ogólnikowych frazesów o demokratycznych uczuciach, ale nagle opadły go wątpliwości. Spostrzegł, że jego wiara w bohaterskość władną i powołanie nagle straciła grunt. Czuł, z całą jasnością teraz, że jego zerwanie z Ostrogiem było przedwczesne. Dziwił się teraz, że mógł był wogóle inaczej na te sprawy się zapatrywać. W tej skrajnej ostateczności postanowił jednak odrzucić rozumowanie i przeprowadzić to, co przedsięwziął. I nie mógł znaleźć słowa — nie mógł zacząć. I właśnie, gdy tak stał cały onieśmielony i jakby chciał usprawiedliwić się, że taki był niezgrabny, dał się słyszeć hałas i tupot kroków.

— Zaczekać! — zawołał ktoś i równocześnie drzwi się otwarły.

— Ona idzie — mówiły głosy.

Graham odwrócił się. Przez otwarte drzwi dostrzegł idącą ku niemu drobną, szarą postać. Serce zaczęło mu bić gwałtownie. Była to Helena Wolton. Dokoła niej szum oklasków. Mężczyzna w żółtym stroju wynurzył się z cieniów i stanął w kręgu świetlnym.

— Oto jest dziewczyna, która nam powiedziała, co Ostrog uczynił — rzekł.

Twarz jej płonęła, a ciężkie zwoje czarnych włosów spadały jej na ramiona. Fałdy lekkiej, jedwabnej sukni, którą miała na sobie, falując, spływały z wdziękiem ku ziemi. Zbliżała się coraz bardziej, a serce Grahama biło coraz gwałtowniej. Wszystkie wątpliwości ulotniły się nagle. Cień drzwi padł jej na twarz, jeszcze krok, a Helena Wolton stanęła tuż przy Grahamie.

— Pan nas nie zdradził? zawołała. — Pan z nami?

— Gdzie pani była? — zapytał Graham.

— W zakładzie południowo - zachodnim. W zbrojowni. Dziesięć minut temu dopiero dowiedziałam się, że pan wrócił. Udałam się do zbrojowni południowo - zachodnich. Chciałam dać znać przywódcom, aby oni powiedzieli ludowi.

— Wróciłem, gdy tylko doszła mnie pogłoska...

— Wiem — zawołała Helena — wiedziałam, że pan będzie z nami. I to ja im powiedziałam — ja. Powstali! Cały świat zerwał się na równe nogi. Lud się zbudził. Chwała Bogu, że nie darmo pracowałam. Pan jesteś ciągle jeszcze władcą.

— Powiedziała im pani — rzekł powolnie Graham i zauważył równocześnie, że mimo blasku w oczach Helena nie mogła zapanować nad drżeniem, które wstrząsało nią całą.

— Powiedziałam im. Znałam rozkazy. Byłam tu. Słyszałam, że murzyni mają przybyć do Londynu, aby ochronić pana i stłumić bunt ludu — ażeby pana trzymać w zamknięciu, jako więźnia — i przeszkodziłam. Wyszłam i powiedziałam ludowi. A pan ciągle jesteś władcą.

Graham spojrzał na czarne soczewki aparatów fotograficznych, na olbrzymie nadstawione uszy fonografów, a potem znów na nią.

— Jestem ciągle jeszcze władcą — rzekł powolnie.

— I pani to uczyniła, pani, siostrzenica Ostroga?

— Dla pana! — zawołała Helena. — Dla pana! Uczyniłam, ponieważ nie chciałam, aby pozbawiono potęgi pana, na którego zjawienie się świat czekał tak długo!

Graham stał nieruchomo i patrzył na nią w milczeniu. Wątpliwości jego i pytania ulotniły się za jej przybyciem. Przypomniał sobie wszystko, co miał powiedzieć. Stanął znowu przed aparatami fotograficznymi. Krąg światła rozszerzył się znowu. I znowu zwrócił się ku niej.

— Pani mnie uratowała — rzekł. — Uratowała pani moją władzę. I walka teraz się rozpocznie. Wie Bóg jeden, na jakie rzeczy spoglądać będzie ta noc dzisiejsza — w każdym razie nie ujrzy hańby.

Zwrócił się teraz ku niewidzialnym tłumom, które patrzyły nań przez te dziwne czarne oczy. Z początku mówił powolnie.

— Mężowie i niewiasty nowego wieku — rzekł. — Powstaliście, aby stanąć w obronie własnej krwi!... Nie łatwe zwycięztwo mamy odnieść.

Przerwał, żeby poszukać słów. Myśli, które miał w głowie, zanim przyszła Helena, wróciły znowu, lecz w zmienionej postaci. Już nie miały na sobie piętna możliwej błachości.

— Ta noc jest początkiem! — zawołał. — Ta walka, która się zbliża szybkim krokiem ku nam, jest dopiero początkiem. Być może, iż przez całe życie będziecie musieli walczyć. Nie ustawajcie, gdyby mnie już nie stało — gdyby mnie zupełnie wrogowie mieli pokonać.

Nagle zdawało mu się, że to, co chce powiedzieć, nie da się ująć w słowa. Zatrzymał się na chwilę i zaczął dawać ogólnikowe napomnienia, potem ogarnęła go nagle fala wymowy. Wiele zdań, które wyrzekł, tchnięty humanitarną banalnością minionych wieków, atoli przekonanie i głęboka wiara, jaką umiał wlać w swe słowa, nadały im życia. Roztoczył przed ludźmi nowego wieku obraz minionych czasów.

— Przychodzę do was z przeszłości, przychodzę ze wspomnieniami czasów, które miały nadzieję. Wiek mój był wiekiem marzeń zaczątków, wiekiem podniosłych nadziei; na całym świecie położyliśmy koniec niewoli, na całym świecie szerzyliśmy nadzieję i wiarę, że wojny ustaną, że wszyscy mężczyźni i niewiasty wieść będą życie szlachetne, wolne i spokojne... Takie żywiliśmy nadzieje za czasów, które minęły. I cóż stało się z temi nadziejami? W jakim stanie znajduje się człowiek po dwustu latach? Widzimy wielkie miasta, olbrzymie potęgi, zbiorową wielkość niewyśnioną. Tego celu nie mieliśmy na oku, a jednak to nadeszło. Lecz jak się rzecz ma z owymi małymi, maluczkimi, których życie stwarza życie wielkich? Jak się rzecz ma z życiem ogółu? Jest ciągle takie same. Pełne smutku i znoju, jest życiem okupowanem, niespełnionem, pełnem chuci i żądzy potęgi, bogactwa i szaleństwa i rozpusty. Dawna wiara zwiędła i uschła, nowa wiara... Czy jest jakaś nowa wiara?

Spostrzegł teraz, że wierzył w rzeczy, w które wierzyć tak bardzo dawniej pragnął. Pogrążył się w wierze, chwycił się jej oburącz i płynął z nią równomiernie. Mówił gorączkowo, urywanemi zdaniami, lecz mówił z całych sił i z całego serca, albowiem pełen był tej odrodzonej wiary. Mówił o wielkości zaparcia się siebie, mówił o swojej wierze w nieśmiertelne życie ludzkości, której jesteśmy cząstką. Głos wznosił się i opadał, a skrzętnie notujące aparaty szumiały od oklasków, z boku zaś milczące otoczenie śledziło go uważnie z pośród swych cieniów. Ten milczący widz i słuchacz podtrzymał go w niejednem miejscu, które zdawało mu się wątpliwem. Przez kilka podniosłych chwil czuł się bohaterem, nie miał już żadnych wątpliwości, wszystko wyjaśniło mu się w głowie. Wymowa nie doznawała już szwanku. I wreszcie dał zakończenie.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 14

„Oto tu i teraz zeznaję moją ostatnią wolę. Wszystko, co posiadam na świecie, daję ludowi świata“.

— Oto tu i teraz zeznaję ostatnią moją wolę. Wszystko, co posiadam na świecie, daję ludowi świata. Daję wam wszystko i siebie wam daję. A zechce Bóg, żyć będę dla was, albo też zginę dla was.

Skończył eleganckim ruchem i odwrócił się. Spostrzegł, że płomień własnego zapału gorzał w oczach dziewczyny. Oczy ich zetknęły się w niemem spojrzeniu; były pełne łez. Zdawało im się, że coś ich pcha ku sobie. Uścisnęli sobie dłonie i stali tak przez chwilę dłoń w dłoni. Po długiem, wymownem milczeniu Helena rzekła szeptem:

— Wiedziałam, wiedziałam.

On nie zdołał wyrzec słowa, ściskał tylko dłoń jej w swojej dłoni.

Człowiek w żółtym stroju stał obok nich. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy przyszedł. Powiedział, że straż południowo zachodnia wyruszyła w drogę.

— Nie spodziewałem się jej tak prędko — rzekł. — Musieli dokonać cudu. Musi pan wystosować do nich parę słów zachęty.

Graham puścił dłoń Heleny i patrzył bezmyślnie na mówiącego. Potem zerwał się i wrócił do dawnych rozmyślań o stacyach aeronautycznych.

— Tak — rzekł. — To dobrze, to dobrze.

Zastanawiał się nad wyborem słów.

— Powiedz im — doskonale! Południowy zachód.

Znowu spojrzał na Helenę Wolton. Na twarzy jego wyraźnie malowała się walka sprzecznych myśli.

— Musimy zdobyć stacye aeronautyczne — tłumaczył. — Jeżeli tego nie uczynimy, wylądują tam murzyni. Musimy koniecznie temu zapobiedz.

I podczas gdy mówił, czuł, że nie to właściwie chciał powiedzieć. Dostrzegł cień zdumienia w jej oczach. Zdawało się, że miała coś rzec, lecz głośny dzwonek pochłonął jej głos. Zaświtało w głowie Grahama, że Helena pragnie, aby poprowadził lud do boju i że to właśnie miał teraz uczynić. Nagle też to powiedział i oświadczył gotowość pójścia na czele ludu. Widział, jak twarz jej odpowiedziała bezsłownie.

— Tutaj niczego nie dokonam — rzekł.

— To niemożliwe — rzekł człowiek w żółtym stroju. — Miejsce pana tu.

Zaczął tłómaczyć szeroko i długo, dlaczego. Wskazał pokój, w którym Graham miał przebywać przez cały czas.

— Innej drogi niema — rzekł. — Musimy wiedzieć, gdzie się pan znajduje. W każdej chwili może nastać przełom, a wówczas będzie pan potrzebny dla narady, dla postanowienia.

Pokój, do którego wprowadzono Grahama, był bogato przybrany, ozdobiony aparatami, przynoszącymi nowiny. Zdawało się Grahamowi rzeczą naturalną, że Helena pójdzie z nim razem. Przebiegł mu przez myśl obraz olbrzymiej, dramatycznej walki ludu. Tymczasem zamknięto go w pokoju, w którym tylko cztery ściany, a żadnego nie było widoku pola walki. Dopiero w miarę, jak czas uchodził, Graham zdołał wymalować sobie obraz rzeczywistej walki, która toczyła się niewidzialnie, o cztery mile od niego, pod stacyą aeronautyczną w Rochampton. Był to bój dziwaczny i niebywały, bój, który rozpadł się na setki tysięcy drobnych utarczek i bójek, bój, szalejący w labiryncie ulic, gościńców i kanałów, pod promieniami nie słońca lub księżyca, ale lamp elektrycznych, wśród olbrzymiego zamięszania, w którem tracili równowagę ludzie, nieprzywykli do władania bronią, a idący ślepo za rozkazem. Była to walka ludzi, stępiałych wśród odwiecznej, żmudnej pracy i wiekowej niewoli z ludźmi, zdemoralizowanymi przywilejami kupionymi i rozpustą. Nie było tu żadnej różnicy w broni i rodzaje broni nie były znane; jedyną bronią po obu stronach był mały, zielony, metalowy karabin, sporządzony za podnietą Ostroga, kiedy szło o to, aby obalić Radę. Niewielu umiało się obchodzić z tą bronią, wielu trzymało ją bezmyślnie, nie strzelając wcale, wielu przyszło wogóle z bronią, a bez amunicyi; nigdy w dziejach wojennych nie widziano dzikszego ognia i dzikszej strzelaniny. Była to bójka dyletantów; uzbrojeni włóczęgi walczyli z uzbrojonymi włóczęgami, pchani samą tylko siłą pieśni rewolucyjnej.

Pchało się to wszystko i parło tysiącami ku węższym ulicom i windom, po galeryach, ociekających krwią, wśród hal i korytarzy, zapełnionych dymem, a wszystko to na to, ażeby przyjrzeć się po niewczasie, gdy nie było już nadziei ucieczki, dawnemu sposobowi walczenia. A ponad tem wszystkiem, z wyjątkiem drobnych pasemek dymu i pary rozpozcierało się niebo nieskalanie pogodne. Ostrog, zdaje się, nie miał bomb pod ręka, to też w zaczątkach walki aeropile nie odgrywały żadnej roli. Nic nie zaćmiewało pustej jasności błękitu. Zdawało się, że przygotowuje miejsce dla aeroplanów, które miały nadejść.

Co chwila nadchodziły wiadomości, że aeroplany zbliżają się. Nadchodziły nowiny to z tego, to z owego portu nad morzem śródziemnem, a teraz już z południowej Francyi. Ale o nowych karabinach, które kazał sporządzić Ostrog, a które znajdowały się w mieście, nie było żadnych nowin, ani też o powodzeniach na polu walki pod stacyą aeronautyczną. Oddział za oddziałem wyruszał i ginął w odmęcie walki. Co się tam działo? Nikt nie wiedział, nawet skrzętni dozorcy zbrojowni nie mieli żadnych wiadomości. Mimo nieustannego trzasku otwieranych i gwałtownie zamykanych drzwi, mimo gorączkowej bieganiny posłańców umyślnych, mimo dzwonienia nieustannego i terkotania aparatów, Graham czuł się osamotnionym, a zwłaszcza bezużytecznym.

Chwilami zdawało mu się, że to odosobnienie jest najdziwaczniejsza rzeczą, jaka mu się wydarzyła od chwili przebudzenia. Miało w sobie odcień tej bierności, która owłada człowiekiem we śnie. Co za kontrast! Ta walka między nim a Ostrogiem, ten zgiełk, ten hałas, to zamieszanie tam, a on tu bezczynny! jakby przygwożdżony do tego pokoju spokojnego, zapchanego dzwonkami, zwojami drutów i zwierciadłami.

I teraz zamknięto drzwi, Helena i Graham byli sami; zdawało się, że odgraniczeni są od świata mocną, wyrazista linia, że wiedzą tylko o sobie wzajemnie i że nic ich, ponad własne, nie obchodzi osoby. A potem drzwi znowu odskoczyły w bok, posłańcy wpadali, albo też dźwięk dzwonka przerywał im samotne zacisze. Ta bieganina i ten popłoch, ta gwałtowność i dzikość oszołamiała ich zupełnie.

Z początku byli pełnymi ufności podniosłej, mieli uczucie wielkiej dumy z powodu wielkości celu, jakiego dopiąć chcieli. Lecz powoli przykre myśli ogarnęły Grahama, albowiem widział już porażkę, jaka ich czekała. Był czas, przez który bardzo długo byli sami. Zmienił przedmiot rozmowy, zaczął opowiadać o sobie, o cudowności swego snu, o drobnych wspomnieniach dawnego życia, odległych, lecz wyrazistych, jak przedmiot, widziany przez odwrócona lornetkę — i o całej, krótkiej walce pragnień i błędów, które złożyły się na dawne jego życie. Ona mówiła mało, lecz wzruszenie malowało się na jej twarzy, której wyraz zmieniał się za najlżejszą zmianą w jego głosie.

Nadeszli posłańcy z oznajmieniem, że wielka flota aeroplanów sunęła od strony Avignonu. Graham podszedł do kryształowej wskazówki w kącie i przekonał się, że posłaniec prawdę mówił. Udał się potem do sali map i odmierzył odległość, oddzielającą Avignon od New Arawan i Londynu, a następnie poszedł do sali dozorców zbrojowni. Nie zastał żadnego. Po jakimś czasie wrócił do Heleny. Twarz miał zmienioną. Był przekonany, że przybycie aeroplanów zaznaczy się paniką, która pozbawi go wszelkiej pomocy. Ale jedno zdanie posłańca pozwoliło mu zajrzeć w samą rzeczywistość. Każdy z tych olbrzymów wiózł tysiąc napół dzikich murzynów, przeznaczonych do rozsiewania śmierci w mieście. Tylko dwóch dozorców zastał w sali, kiedy znów się tam udał, a sala Atlasa była pustą. Ponure rozczarowanie zaćmiło mu myśli. Gdy wrócił, Helena spojrzała nań trwożliwie.

— Nic nowego — odrzekł z niedbałością udaną w odpowiedzi na jej pytające spojrzenie.

Potem, chcąc być szczerym, dorzucił:

— Złe nowiny — przegrywamy. Nie zyskujemy ani stopy gruntu, a aeroplany zbliżają się coraz bardziej i bardziej.

Przeszedł się wzdłuż pokoju i odwrócił się ku niej.

— Jeżeli nie zdobędziemy za godzinę tych aeronautycznych stacyi, straszne dziać tu się będą rzeczy. Zostaniemy pobici.

— Nie! — rzekła Helena. — Mamy sprawiedliwość po naszej stronie — mamy lud. Mamy Boga po naszej stronie.

— Ostrog ma dyscyplinę, ma latawce. Nie, pani, tam, w tamtym pokoju przeczułem to. Kiedym usłyszał, że aeroplany już są bardzo blizko, zdawało mi się, że walczę z zrządzeniem losu.

Helena nie odpowiadała przez długą chwile.

— Postąpiliśmy słusznie — rzekła wkońcu.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

— Uczyniliśmy, co było w naszej mocy, lecz czyż to od nas zależy? Czy to nie jakiś dawniejszy, większy grzech?

— Co pan ma myśli? — zapytała Helena.

— Ci czarni, to dzicy, rządzeni przemocą, użyci, jako przemoc. A oni byli pod rządem białych przez dwieście lat. Czy to nie wojna dwóch ras? Rasa zgrzeszyła, rasa pokutuje.

— Lecz ci robotnicy — ten biedny lud londyński!...

— Jest to złagodzenie bardzo drobne. Być w nędzy, znaczy być współwinnym.

Spojrzała nań hardo; ten zupełnie nowy widok przepełnił ją zdumieniem.

Na dworze zabrzmiało terkotanie dzwonka, dał się słyszeć odgłos kroków i szmer wiadomości fonograficznych. Człowiek w żółtym stroju stanął na progu.

— Cóż? — zapytał Graham.

— Są we Vichy.

— Gdzie służba} która była przedtem w wielkiej sali Atlasa? — zapytał Graham porywczo.

Wtem machina zaterkotała znowu.

— Możemy jeszcze wygrać — rzekł człowiek w żółtym stroju i wychodząc, dodał:

— Gdybyśmy jeno mogli znaleźć miejsce, w którem Ostrog ukrył karabiny. Wszystko od tego zawisło. Może to...

Graham poszedł za nim. Lecz machina przyniosła jeno nową wiadomość o aeroplanach. Dotarły już do Orleanu.

Graham wrócił do Heleny.

— Nic nowego — rzekł. Nic nowego.

— I nic nie możemy zrobić?

— Nic.

Zaczął chodzić niespokojnie po pokoju. — Nagle ogarnął go ten przykry gniew, który tkwił w jego naturze.

— Przekleństwo na ten świat zawiły! — zawołał — i na wszystkie wynalazki ludzkie! Żeby człowiek musiał zginąć, jak szczur w sidłach i nie mógł nawet widzieć swego wroga! Ach, jedno tylko cięcie!...

Nagle zmienił ton.

— Ależ to nonsens — rzekł. — Dziki ze mnie człowiek.

Zaczął znowu chodzić i znowu przystanął.

— Ostatecznie Londyn i Paryż — to tylko dwa miasta. Cóż z tego, że Londyn i Paryż zginą — wszak to tylko dwa punkty.

Znowu zaterkotała machina. Powrócił bardziej nachmurzony i usiadł obok Heleny.

— Koniec się zbliża. — rzekł. — Lud, zdaje się, walczył i ginął dziesiątkami tysięcy. I ginął napróżno, zaledwie zdołał dotrzeć do pierwszych stopni stacyi. Aeroplany są koło Paryża. Gdyby nawet teraz iskra powodzenia zajaśniała, to i tak nie dałoby się nic zrobić, albowiem wnet aeroplany na nas spadną. Karabiny, które mogły nas były uratować, gdzieś zarzucono! Pomyśleć, co za nieład! — Pomyśleć o tym szalonym buncie, który nie umie nawet znaleźć swojej broni. Ach, gdyby mieć jeden przynajmniej aeropil! Dla braku aeropilu muszę zginąć. Moje królestwo, moje szalone królestwo nie potrwa ani doby. I ja pobudziłem lud do walki...

— Oniby i bez tego walczyli.

— Wątpię. Przyszedłem do nich...

— Nie! — zawołała Helena. — Nie to. Jeżeli klęskę poniesiemy — jeżeli pan zginie... Ale to być nie może, nie może być — po tylu latach. Jeżeli pana pokonają, zostaną w każdym razie słowa pana, wyrzeczone do ludu. A słowa pana pójdą, niby wiatr, przez świat cały i rozdmuchają zarzewie wolności. Cóż to szkodzi, że płomień nieco przygasa! Nic nie zdoła zmienić wyrzeczonego słowa. Posłannictwo pana się spełni...

— W jakim celu? Wie pani, że gdy mówiliśmy o tem — wielki Boże! ależ nie minęły jeszcze trzy doby od tego czasu — powiedziałem, że nie mam tej wiary, co pani. Otóż — w każdym razie teraz już wszystko stracone...

— Nie ma pan tej wiary, co ja? Może pan żałuje?

— Nie! — rzekł porywczo — nie! Bóg mi świadkiem, że nie!

Głos mu się zmienił.

— Zdaje mi się, że działam zbyt pospiesznie.

Zamilkł. Wstydził się tego wyznania.

— Ale jedna rzecz starczy za wszystko. Poznałem panią. Przez tę otchłań czasu dostałem się do pani. Reszta zaginęła. Zaginęła. Z panią sprawa była czemś więcej... albo czemś mniej...

Zamilkł i szukał niespokojnie jej oczu, a na dworze buchnęła wieść o zbliżaniu się aeroplanów do Amiens.

Helena chwyciła się za głowę, wargi jej zbladły. Patrzyła przed się wzrokiem przerażonym, jakby widziała straszne widziadło.

— Tak, tak — rzekł Graham. — Uczyniliśmy, co było w naszej mocy. Wyrzekliśmy nasze słowo, nasze słowo! Ale teraz, skorośmy to już uczynili, niechaj to będzie ostatnia nasza wspólna chwila, skoro te wielkie rzeczy są dokonane...

Zamilkł. Ona siedziała nieruchomo. Twarz jej była jak biała chusta.

Przez chwile nie zauważyli nagłego rozgwaru na dworze, nagłej bieganiny i krzyków. Potem Helena zerwała się i natężyła uwagę.

— Słuchaj pan! — zawołała i wyprostowała się tryumfalnie. — Zwycieztwo! Wszak wołają: „Zwycieztwo“!

Graham powstał również, a w oczach iskrzył mu się płomyk rozpaczliwej nadziei.

Na progu zjawił się mężczyzna w żółtym stroju, zdumiony, podniecony.

— Zwycieztwo! — zawołał. — Zwycieztwo! Lud wygrywa. Ludzie Ostroga pokonani.

Helena powstała.

— Zwycieztwo! — zawołała, a głos jej był ochrypły i słaby.

— Co pan przez to rozumie? — zapytał Graham. — Powiedz! Co?

— Wyciągnęliśmy ich z pod galeryi w Narwood, Streatham w płomieniach, Rochampton zajęte. Zdobyte! — i zabraliśmy aeropil, który się tam znajdował.

Przez chwilę Graham i Helena stali w milczeniu; serca im biły gwałtownie, spoglądali na się wzajemnie. Po raz ostatni zajaśniało w oczach Grahama marzenie o rozległem panowaniu z Heleną u swego boku. Zajaśniało i zgasło.

W tej chwili wpadł jakiś starzec siwowłosy.

— I cóż teraz z tego, że mamy Rochampton? Aeroplany są już w Boulogne!

— Kanał! — rzekł człowiek w żółtem ubraniu. Zaczął szybko obliczać. — Mamy jeszcze pół godziny czasu.

— A oni jeszcze mają w swojej mocy trzy stacye — rzekł starzec.

— A owe karabiny? — zawołał Graham.

— Nie możemy ich wydobyć, za mało czasu.

— Więc znaleziono je?

— Zapóźno!

— Gdybyśmy mogli ich zatrzymać na godzinę — zawołał ów w żółtym stroju.

— Nic ich już teraz nie zatrzyma — rzekł starzec. — Mają blisko sto aeroplanów w pierwszym oddziale.

— Na godzinę? — zapytał Graham.

— I być tak blisko celu! — zawołał dozorca zbrojowni. — Teraz, kiedy znaleźliśmy karabiny. Być tak blisko celu! Gdybyśmy je tylko mogli wydostać na dachy.

— Ile na to czasu trzeba? — zapytał nagle Graham.

— Godzina wystarczy.

— Zapóźno! — zawołał dozorca zbrojowni — za późno.

— Czy istotnie zapóźno — zawołał Graham — nawet teraz? Godzina!

Nagle zdawało mu się, że jest jeszcze możliwość jedna. Usiłował mówić spokojnie, lecz twarz miał bladą, jak ściana.

— Jest jedna jeszcze możliwość. Powiadasz, że macie aeropil.

— Na stacyi w Rochampton, sire.

— Rozbity?

— Nie. Leży na gościńcu. Możnaby go usunąć na tor bardzo łatwo. Ale niema aeronauty.

Graham spojrzał na obu mężczyzn, potem na Helenę. Po długiem milczeniu przemówił.

— My nie mamy aeronauty?

— Nie.

— Aeroplany są ociężałe w porównaniu z aeropilami.

Zwrócił się nagle do Heleny. Postanowienie było powzięte.

— Ja to uczynię.

— Co takiego?

— Pójdę do tej stacyi, do tego aeropilu.

— Co pan masz na myśli?

— Jestem aeronautą. Te dni, z powodu których tyle od pani usłyszałem wyrzutów, nie ze wszystkiem ostatecznie strwonione.

Zwrócił się do starca.

— Powiedz im, aby wtoczyli aeropil na tor.

Ów się zawahał.

— Co pan chcesz uczynić? — zawołała Helena.

— Ten aeropil — to możliwość...

— Chyba pan nie masz zamiaru walczyć w powietrzu?

— Walczyć — owszem! Walczyć w powietrzu! Myślałem już o tem przed chwilą. Aeroplan — to ociężała maszyna, a człowiek odważny....

— Ależ — nigdy, odkąd znają sztukę latania, nie walczono w powietrzu — zawołał starzec.

— Nie było potrzeby. Ale teraz chwila taka nadeszła. Powiedz im teraz — zanieś im polecenie, aby wtoczyli go na tor.

Starzec spojrzeniem zapytał człowieka w żółtym stroju, skinął i wybiegł.

Helena podeszła do Grahama. Twarz jej była biała.

— Lecz... Jak można walczyć? Zabiją pana.

— Być może. Atoli nie zrobić tego, albo pozwolić innemu...

Zamilkł, nie mógł już mówić — odrzucił tę alternatywę gwałtownym ruchem ręki. I tak stali, patrząc na się wzajemnie.

— Pan ma słuszność — rzekła wkońcu cichym głosem. — Pan ma słuszność. Musi pan iść.

Podszedł ku niej, a ona cofnęła się.

— Nie — wyrzekła, cała zadyszana. — Nie mogę tego znieść. Proszę iść.

Wyciągnął małodusznie obie ręce. Ona zacisnęła pięści.

— Proszę iść — krzyknęła. — Proszę iść.

Zawahał się. Zrozumiał. Wyciągnął ramiona teatralnie na poły — nie zdołał wyrzec ani słowa. Odwrócił się.

Ów w żółtym stroju, zapóźno spostrzegłszy, że trzeba być taktownym, posunął się ku drzwiom niezgrabnie. Lecz Graham wyprzedził go.

Człowiek w żółtym stroju spojrzał na cichą postać Heleny, zawahał się, potem wybiegł za Grahamem. Graham nie obejrzał się ani razu, nie wyrzekł ani słowa, aż kotara wielkiej hali zapadła.



Rozdział XXIV.


PRZYBYCIE AEROPLANÓW.


Dwóch ludzi w niebieskich bluzach leżało w cieniach aeropilu, zdobytego w Rochampton. Ogień Ostrogitów ustał. Nie było prawie widać nieprzyjaciół przez jakiś czas. Lecz echa walki, która teraz toczyła się daleko na dole w niższych galeryach tej stacyi, dochodziły co chwila i łączyły się z okrzykami ludu, który stoczył się z tej strony. Jeden z tych ludzi opisywał drugiemu, jak spostrzegł tam na dole jednego z uciekających Ostrogitów i jak do niego wypalił.

— Jeszcze tam leży — rzekł. — Widzisz tę małą plamę? Tak. To tam, między temi sztabami.

Niedaleko leżał trup z twarzą zwróconą ku niebu. Na niebieskiej bluzie znaczyła się kręgiem kula, która przeszyła mu pierś. Tuż obok niego leżał ranny, z obwiązaną nogą i patrzył bezmyślnie. Poza nimi wznosiły się potworne zarysy aeropilu.

Nagle dał się słyszeć z dolnej części stacyi wielki huk.

— Cóż się tam znowu dzieje? — rzekł i uniósł się na łokcie, żeby lepiej się módz przyjrzeć. Garść niebieskich bluz wybiegła ze stacyi i posunęła się ku aeropilowi.

— Nie trzeba nam tych błaznów — rzekł drugi. — Garną się tylko do kupy i tracą amunicye na puste strzały. Za czem też idą?

— Pst! — wołają.

Obaj jęli nadsłuchiwać. Garść skupiła się koło aeropilu. Trzej dozorcy uzbrojeni, których można było poznać po czarnych płaszczach i odznakach, wydrapało się na górę. Zaczęto się uwijać dokoła potworu.

— Wtaczają go na tor — oto, za czem przyszli.

— I cóż w tem dobrego? — rzekł pierwszy. — Nie mamy aeronautów.

— I bez tego wtaczają go na tor.

Spojrzał na swój karabin, spojrzał na pasujący się tłum i nagle zwrócił się do rannego.

— Trzymaj to chłopie — rzekł i wręczył mu karabin razem z torbą kartaczy, poczem popędził do aeropilu. Dowiedział się... wszyscy zresztą w całem mieście już wiedzieli o tem, że władca, jakkolwiek nie bardzo tęgi żeglarz, postanowił puścić się sam na tym aeropilu, że teraz właśnie przybywał, aby skontrolować, czy wszystko w porządku i że wkońcu nikomu nie chciał się dać wyręczyć. „Ten jest królem, który naraża się na największe niebezpieczeństwa, który bierze na się największy ciężar”, tak miał powiedzieć mistrz i władca.

I jeszcze śmiał się ten człowiek radośnie, ocierając gęsto ociekające mu po twarzy krople potu, gdy dał się słyszeć nowy hałas, a razem z nim dźwięki pieśni rewolucyjnej.

— Władca idzie! — wołano ze wszech stron. — Mistrz idzie — a tłum naokoło niego zwiększał się coraz bardziej. Zaczął pchać się ku środkowym stopniom.

— Mistrz idzie! — Śpiący, władca! — Bóg i władca! — ryczały straszne głosy.

I Graham szedł: wysoki, ponury mężczyzna w powiewnej, czarnej szacie, z bladą, energiczną twarzą i oczyma, patrzącemi wprost przed siebie; człowiek, który dla wszystkich otaczających drobnostek nie miał nawet przelotnego spojrzenia... Przez całe życie będą wszyscy pamiętać tę bezkrwistą twarz Grahama.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 15

Człowiek w żółtym stroju wskazywał palcem na dwa aeropile.

Dzwon, wzywający do opróżnienia aeropilu, dźwięczał ponuro i przykro. Z tym dźwiękiem w uszach podszedł Graham do aeropilu i stanął w cieniu jego olbrzymich, kołyszących się skrzydeł. Zauważył, że wielu z tłumu chciało z nim wybrać się w powietrze, lecz nie przyjął żadnego. Chciał pomyśleć nad puszczeniem aeropilu. Dzwon jęczał coraz głośniej, a stąpania cofających się tłumów dudniały coraz gwałtowniej. Człowiek w żółtym stroju pomógł mu wydrapać się na aeropil. Usiadł Graham na ławeczce. — Tymczasem nagle człowiek w żółtym stroju wskazywał palcem na dwa aeropile, sunące od struny południowej. Widocznie wyjechały na spotkanie nadchodzących aeroplanów. A zatem trzeba było ruszyć natychmiast. Rzucano mu z pośród tłumu słowa zachęty, pytania, napomnienia. Nużyło go to. Chciał myśleć o aeropilu, chciał przypomnieć sobie punkt za punktem wszystko, czego się poprzednio był nauczył. Ruchem ręki oddalił tłumy od siebie. Potem widział, jak człowiek w żółtym stroju spuszczał się w dół po belkowaniach i żebrach maszyny.

Przez chwilę siedział bez ruchu i patrzył bezmyślnie na dźwignie i korby, na koło olbrzymie i na wszystkie te drobne urządzenia, o których prawie że nie miał wyobrażenia. Zauważył, że lud przestał krzyczeć i śledził za jego ruchami. Kula świsnęła mu tuż nad głową. Kto dał ognia? Czy na torze niema już nikogo? Powstał, żeby się przekonać i usiadł znowu.

Wśród ogłuszającego turkotu leciał coraz wyżej. Jeden z aeropilów ostrogowych pędził w kierunku poprzecznym do jego drogi, tak, że Graham ruszył ku niemu w kierunku skośnym, aby potem módz pod bardzo ostrym kątem przelecieć pod nim. Drobni aeronauci patrzyli nań z góry. Widział, że jeden trzymał karabin w ręku i mierzył. W mgnieniu oka zrozumiał ich taktykę i stosownie do tego powziął postanowienie. Otworzył dwie małe klapy po lewej stronie, zawrócił w koło, potem wprost na tę wrogą maszynę, zamknął klapy i ruszył, ukryty za skrzynią. Tamci zakołysali się na chwilę, jak żeby go obejść dokoła. Lecz w tej chwili Graham zacisnął zęby, skrzywił twarz i krach! Uderzył! Uderzył tuż pod przedniem skrzydłem.

Bardzo powolnie skrzydło wroga jęło się rozszerzać. Widział, jak z całych sił podleciał w górę, a potem zwolna zaczął zsuwać się w dół i znikł mu z widoku.

Teraz mógł odetchnąć. Odwrócił głowę po raz pierwszy, żeby zobaczyć, co się stało z jego wrogami. I wówczas zauważył, że na wschód od obu stacyj aeronautycznych ziała olbrzymia przepaść, w którą spadał z góry jakiś drobny punkcik. Z początku nie zrozumiał, a potem nagle dzika ogarnęła go radość. Wydał okrzyk nie artykułowany i puścił się wyżej i wyżej ku niebiosom.

— Gdzie się podział drugi aeropil? — pomyślał. — I oni także...

Lecz nagle od strony południowej powolnie zaczęły nadciągać dwie drobne plamki świetlane. A potem znowu dwie, a potem mglisty kłębek szybko nadciągających postaci. Teraz mógł je już policzyć. Było ich dwadzieścia cztery. Była to pierwsza flotyla aeroplanów! Poza nią jeszcze silniejszy blask nadciągał.

Graham zatoczył łuk, patrząc na tę nadciągającą flotę, która zbliżała się coraz bardziej. Szybko obliczył jej chyżość i puścił w ruch małe koło, które pchnęło naprzód maszynę. Dotknął się jednej z korb, a ustało natychmiast terkotanie. Zaczął opadać szybko, coraz szybciej. Zmierzał ku samemu czołu tego brzegu, który się zbliżał. Padał, niby kamień, przez świszczące powietrze. Może nie cała, zdawało się, upłynęła sekunda, a już wpadł na pierwszy aeroplan.

Zmierzał wprost na aeroplan, lecz w ostatniej chwili namyślił się i zmienił nieco kierunek. Zawrócił nieco i uderzył z całych sił w skrzydło. Pomknął w górę. A potem spadł na drugą ofiarę, a cała załoga widziała, jak spadał i zdruzgotał ją.

Wybrał trzecią ofiarę, rzucił się gwałtownie, ale wywrócił ją tylko na bok.

Wtem zobaczył, że aeropil na Blackbeath zesunął się i stanął gotowy do wzlotu. Natychmiast zrozumiał, co to znaczy. To widocznie Ostrog ucieka. Krzyknął i rzucił się za nim. Ogarnął go właśnie ów wielki zapał. W chwili, w której się zbliżał, tamten posunął się pionowo w górę. Puścił się za nim, ominął go i począł spadać w dół.

Straszliwie był tem zmartwiony. Pchnął maszynę w tył i wzniósł się kolistą linią w górę. Widział, jak Ostroga maszyna wznosiła się spiralnie ku górze. Posunął wprost ku niej i zdystansował ją samym rozmachem spadku. Rzucił się i znowu chybił! Gdy przeciągnął mimo, zobaczył twarz aeronauty ostrogowego pewną siebie i chłodną, a w postawie Ostroga widniała niezachwiana energia. Ostrog patrzył uparcie w inną stronę, ku południowi. Graham zrozumiał, jak niezgrabnym musiał być jego lot. Puścił się w górę i znowu zdystansował swego wroga. Rzucił okiem za siebie, a uwagę jego przykuła dziwna rzecz. Wschodnia stacya w Shooters Hill jakby unosiła się w górę; błysk, który nagle zamienił się w szarą, zakapturzoną postać, strzelił w powietrze. Przez chwilę postać ta zakapturzona stała bez ruchu, rzucając na wszystkie strony olbrzymie masy metalu, a potem rozeszła się olbrzymią, gęstą masą dymu. Lud wysadził ją w powietrze razem z aeroplanem i wszystkiem! W tejsamej chwili i z tąsamą chyżością strzelił w górę drugi słup ze stacyi w Norwood. I podczas gdy na to patrzył, doszedł go głuchy odgłos i uderzyła go fala powietrza pierwszej eksplozyi. Został pchnięty w bok.

Przez chwilę aeropil spadał nosem w dół i miał się już zupełnie wywrócić. Zaczął ściskać koło, które wirowało mu nad głową. I wówczas huk drugiej eksplozyi pchnął mu maszynę szalenie w bok, i... wpadł na Ostroga. Aeropil skłębił się z aeroplanem. Grahamowi zdawało się, że wisi w powietrzu. Nagle pomyślał, że spada, potem był pewny, że spada. Nie śmiał spojrzeć w dół. Z błyskawiczną szybkością, nieświadomie niemal, przeszedł w myśli wszystkie zdarzenia, których był świadkiem od chwili przebudzenia, wspomniał sobie dni zwątpień i upadków, dni panowania, a w końcu nagłe odkrycie wyrachowanej zdrady Ostroga. On uległ, ale Londyn był uratowany!

Myśl ta miała w sobie całe jądro nierzeczywistości. Spadał coraz chyżej. W takim spadku kończą się niezliczone marzenia. Lecz wszak za chwilę się zbudzi...

Myśli biegły mu coraz szybciej po głowie. Zastanawiał się teraz, czy zobaczy jeszcze Helenę. Zdawało mu się tak nierozsądną rzeczą, aby nie miał jej już widzieć. Ależ to musi być sen. Jednak musi się jeszcze z nią widzieć. Ona przynajmniej była rzeczywista. Ona była rzeczywista i jest. On zaś zbudzi się i zobaczy ją znowu.





Słońce już zaszło. Jakiś mężczyzna na koniu, odziany w ciepły płaszcz, zbliżał się ku pagórkowi, który niegdyś nosił nazwę Addis-combe. Był to mężczyzna tęgi, wysoki, zajmował stanowisko dozorcy niezliczonych stad owiec, które pasły się na rozległych, samotnych łąkach wzdłuż Surrey i Kent. Koń szedł wolno i zbliżał się coraz bardziej do pagórka, na którym zwykle rozlegał się huk wiatraków. Wnet potem jeździec ujrzał stacyę w Norwood, oblaną na zachodniej stronie czerwonem światłem. Wydał okrzyk zdumienia, ściągnął cugle i stanął. Dokoła cały Londyn zalany był łuną.

— Ciągle jeszcze walczą — mówił. — Ciągle walczą. Wojna, wojna.

Nagle usłyszał głosy i turkot maszyn. Pierwszy okręt Ostroga, cały jaskrawo oświetlony, ukazał się oczom jeźdźca. Potem, niby płomienie, ukazywały się i inne okręty, wszystkie zapchane wykrzykującymi tłumami. Z piersi jeźdźca wydarł się jęk; wiedział, że wiozą tam broń i zagładę dla wszelkich nadziei wolności. Ze wschodu i zachodu coraz nowe nadciągały okręty.

— Otóż i oni, skowyczące szatany. Otóż są. Nauczą oni szaleńców, kto jest panem. Nauczą...

Wtem czarny aeropil przeciągnął, niby sowa o zmierzchu i wpadł między aeroplany, niemal się o nie ocierając. Odwrócił się w drugą stronę i ujrzał słup ognisty, strzelający w górę.

— Ależ oni walczą! — zawołał. — Walczą w powietrzu!

Nagle spostrzegł nad głową dwie czarne plamy, krążące jedna nad drugą i zaledwie je dostrzegł, gdy ziemia się zastrzęsła i dał się słyszeć tępy huk. Koń spłoszył się i wnet potem nastąpiło nowe wstrząśnienie.

'When the Sleeper Wakes' by Henri Lanos 16

Zbliżył się do szczątków z nich, gdy wtem natknął się na ubiór i członki wybladłe.

Po chwili spojrzał w górę i wydał okrzyk zdumienia. Ujrzał bowiem ponad głową coś, co szybko zmieniało kształty: Był to aeroplan skłębiony z aeropilem. Zsiadł z konia, puścił go samopas, a sam popędził znowu na wzgórze i ujrzał jak dwa statki powietrzne runęły na ziemię. Zbliżył się do szczątków z nich, gdy wtem natknął się na ubiór i członki wybladłe; wśród mroków dojrzał siwą głowę i ciemną rękę. Nieco dalej leżały dwa inne ludzkie ciała.

Spojrzał na pierwsze z nich. Był to rudy mężczyzna, którego głowa zwisała bezwładnie. Drugi zaś leżał rozpostarty na złamanem żebrze wachlarza. Z nosa sączyły mu się dwie cienkie nitki krwi. Twarz jednak była nienaruszona i pełna spokoju. Oczy otwarte, patrzyły energicznie przed siebie. Był bogato ubrany, nie był to jednak strój aeronautów Rady. Nagle ciało jego ruszyło się.

— Wielki Boże! Ależ ten człowiek żyje! — zawołał dozorca. Przybiegł i ukląkł wśród gruzów, bał się jednak dotknąć ciała. Widział, jak wargi owego mężczyzny poruszyły się i dosłyszał dźwięk, który później dopiero zrozumiał. Nieszczęsny wyrzekł imię: „Helena”.

Aeroplany krążyły teraz nad dalekiem miastem. Czy człowiek ten widział, co się działo, trudno było powiedzieć, ale już było znać, że śmierć zbliża się szybko.

— Słabi ludzie — wykrztusił jeszcze — słabi ludzie...

Oddychał z coraz większym trudem. Głowa opadła, oczy się przymknęły. Wyraz twarzy złagodniał i nieznacznie odcień bólu zniknął z warg. Wątpliwości skończyły się raz na zawsze.


KONIEC.





Przypis

  1. Przypis własny Ogrodu Petenery W org. ang. THE SOUND OF A TUMULT — śródtytuł przetłumaczony i dodany przez OP, w oryginalnym tekście brak wydzielenia tego rozdziału.
Advertisement