Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział III Kłopoty Chińczyka w Chinach
Rozdział IV
Juliusz Verne
Rozdział V
Uwaga! Tekst wydano w 1880 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

w którym Kin-Fo otrzymuje ważny list, który się już spóźnił o ośm dni.


Jamen jest to całość złożona z rozmaitych budowli, stojących w równym szeregu, przeciętym pod kątem prostym drugim szeregiem kiosków i pawilonów. Najczęściej jamen służy za mieszkanie mandarynom wyższego rzędu i jest własnością cesarza. Wszelako nie jest zabronioną rzeczą i zwykłym obywatelom państwa niebieskiego posiadać własny jamen, i właśnie w jednym z takich okazałych przybytków mieszkał bogaty Kin-Fo.

Wan i uczeń jego zatrzymali się przed główną bramą, prowadzącą do wnętrza, otoczonego rozległemi zabudowaniami jamenu, jego ogrodami i dziedzińcami.

Gdyby to było pomieszkanie nie zwykłego prywatnego człowieka, lecz mandaryna urzędującego, wówczas pod poddaszem bramy, rzeźbionem i pstrokato umalowanem, znajdowałby się ustawiony wielki bęben, do którego dniem i nocą przychodziliby dawać znać biciem weń o sobie obywatele mandarynatu, żądający sprawiedliwości. Ale tutaj, zamiast bębna skarg zdobiły fronton jamenu olbrzymie wazy porcelanowe, napełnione wieczyście za staraniem rządcy domu, cenną herbatą. Napój ten był przeznaczony dla wszystkich przechodniów, będąc pięknem szczodrobliwości Kin-Foa świadectwem. Jakoż był on dobrze widziany przez swych, jak mówi się w Chinach, sąsiadów od Wschodu i Zachodu.

Za przybyciem pana zbiegli się słudzy na jego przyjęcie. Kamerdynerowie, lokaje, wrotni, służba od podawania krzeseł, masztalerze, woźnice, stróże nocni, kucharze, cała ta ćma składająca dwór wielkiego pana chińskiego, jawiła się pod przewodnictwem głównego rządcy domu, marszałka dworu, dziesiątka kulisów, najmowanych miesięcznie do grubszych robót gospodarskich, trzymała się nieco w oddaleniu.

Marszałek dworu powitał pana domu. Ten zaledwie mu dał znak ręką i minął spiesznie, zawoławszy tylko:

– Sun!

– Sun – pochwycił śmiejąc się Wan. – Gdyby tu był Sun nie byłby już Sunem.

– Gdzie jest Sun? – zapytał ponownie Kin-Fo.

Marszałek zmuszony był wyznać, że ani on, ani nikt w domu nie wie gdzie się obraca Sun.

Sun był to pierwszy kamerdyner, odstawiony wyłącznie do usług przy osobie Kin-Foa, bez którego tenże w żaden sposób obejść się nie mógł.

Byłże Sun wzorem służących? Bynajmniej. Gorzej służyć niepodobna. Roztrzepany, niezgrabny, żarłok, tchórz, prawdziwy Chińczyk z parawana, ale wierny i jedyny, co umiał jakoś rozerwać swego pana. Kin-Fo dwadzieścia razy na dzień miał przyczynę gniewać się nań, a chociaż to czynił tylko razy dziesięć, zawsze i to już wyrywało go ze zwykłej obojętności i skutecznie żółć poruszało. Ze względów hygienicznych sługa, jak widzimy, nieoceniony!

Sun zresztą, jak wszyscy prawie słudzy w Chinach, sam się poddawał karze, gdy na nią zasłużył. Pan jego mu też jej nie szczędził. Łamał bambusy na jego plecach, ale Sun nic sobie z tego nie robił. Natomiast niezmiernie okazywał się dotkliwym na ucięcie za karę jakowegoś znaczniejszego przestępstwa warkocza plecionego, wiszącego mu na plecach.

Powszechnie wiadomo, jak wielką wagę przywiązują Chińczycy do tej ozdoby. Strata warkocza, to pierwsza kara, której ulegają skazani zbrodniarze. To bezcześć na całe życie. Jakoż biedny sługa nie obawiał się niczego więcej nad to, aby być skazanym na utratę kawałka warkocza. Cztery lat temu gdy Sun wstąpił w służbę Kin-Foa, warkocz jego jeden z najpiękniejszych w cesarstwie niebieskim, mierzył jeden metr i dwadzieścia pięć centymetrów długości. Obecnie nie pozostało mu już więcej jak tylko pięćdziesiąt siedm centymetrów.

Jakby tak dalej poszło, w dwa lata Sun byłby łysiuteńki.

'Tribulations of a Chinaman in China' by Léon Benett 10

Wan i Kin Fo przeszli wraz z domownikami, z uszanowaniem za nimi postępującymi, przez ogród, którego drzewa sadzone po większej części w wazonach z gliny palonej, strzyżone w podziwienia godny acz niesmaczny sposób, przedstawiały postacie zwierząt fantastycznych. Minęli sadzawkę, zapełnioną guramisami i czerwonemi rybkami, której wody okrywało blado różowe liście nelumbonu, najpiękniejszego z rodzaju nenufarów w królestwie kwiatów. Pokłonili się hierogliptycznemu zwierzowi, wymalowanemu jaskrawemi barwami na umyślnie ku temu służącym murze jako fresk symboliczny i doszli w końcu do głównego zabudowania jamenu.

Był to dom piątrowy, wznoszący się na terasie, na którą prowadziło sześć schodów marmurowych. Bambusowe plecionki rozpostarte były na kształt poddaszy po nad drzwiami i oknami, dla ochłodzenia zbyt gorącej temperatury powietrza i zabezpieczenia od promieni słonecznych. Dach płaski odbijał kontrastem od fantastycznych wieżyczek pawilonów, rozrzuconych tu i owdzie pośród jamenu, których zębate blanki, różnokolorowe cegły i misternie rzeźbione arabeski nęciły oko swą rozmaitością.

Wewnątrz z wyjątkiem komnat wyłącznie zajmowanych przez Wana i Kin-Fo, ciągnęły się salony, otoczone gabinetami o przejrzystych przegrodach, tworzących ściany, udekorowanych festonami malowanych kwiatów, lub sentencjami moralnemi, któremi obywatele cesarstwa niebieskiego szczędzić nie zwykli. Wszędzie dziwaczne siedzenia z palonej gliny lub porcelany, z drzewa i marmuru, z tuzinem miękkich poduszek. Wszędzie lampy lub latarnie jak najrozmaitszych kształtów, ze szkła blado kolorowego, owieszone żołędźmi, frendzlami i kutasami jak hiszpańska mulica. Wszędzie też maleńkie owe stoliczki do herbaty, zwane cza-ki, niezbędny sprzęt w każdym domu chińskim. A rzeźb z kości słoniowej i szyldkretu, bronzów, kadzielnic, złotych naczyń filigranowych, waz mlecznych i szmaragdowych, okrągłych lub ostrokątnych dynastji Kingów i Tsingów, i bardzo jeszcze wykwintnych porcelan dynastji Jen, przejrzystych emalji różowych i żółtych, których wyrobu tajemnica już zatracona, tego wszystkiego było tam takie mnóstwo, że całemi godzinami potrzeba by je wyliczać. Bogate to mieszkanie łączyło w sobie fantastyczny przepych chiński z komfortem europejskim.

Bo Kin-Fo był, jak o nim mówiono, a co też i wszystkie jego okazywały skłonności, człowiekiem postępowym. Żadnego z najnowszych wynalazków Zachodu nie zaniedbał sobie natychmiast sprowadzić. Należał on do rzędu tych synów nieba, bardzo dotąd jeszcze rzadkich, którzy cenią wiadomości fizykalne i chemiczne. Nie należał on do tych barbarzyńców, co przecięli pierwszy drut telegraficzny, który firma Reynolds chciała pociągnąć aż do Wusuru, w celu odbierania najpierw wiadomości, przywożonych statkami pocztowemi angielskiemi i amerykańskiemi, ani do tych zacofanych mandarynów, którzy nie dopuściwszy aby drut telegrafu podmorskiego z Szanghaju do Hong-Kong przeprowadzonego umocnić gdziekolwiek na stałym lądzie, zmusili do umocowania go na statku pływającym po rzece.

Nie – Kin-Fo należał do tych ziomków swoich, co pochwalali rząd za założenie arsenałów, i warstatów okrętowych pod kierunkiem inżynierów francuskich. Posiadał też akcje towarzystwa tych parowców chińskich, które pełnią służbę pocztową pomiędzy Tin Tsinem a Szanghajem, w czysto krajowym interesie, i należał do przed siębiorstwa tych parowców pospiesznych, co o trzy lub cztery dni wyprzedzają pocztę angielską z Singapuru.

Powiedzieliśmy, że w całem urządzeniu jego pomieszkania wszędzie widoczny był postęp europejski, wszystkie zabudowania jamenu połączone były telefonami. Dzwonki elektryczne łączyły wszystkie pomieszkania. W porze zimnej rozpalano ogień, przy którym pan domu grzać się nie wstydził, mądrzejszy w tym względzie od swoich ziomków, którzy marzną przy próżnym kominie, otuleni potrójnem, lub poczwórnem odzieniem. Świecił u siebie gazem, jak inspektor jeneralny komory w Pekinie, jak najbogatszy z bogaczów Jang, właściciel banku zastawniczego w cesarstwie. Naostatek pogardzając zestarzałym zwyczajem pisania listów, postępowy Kin-Fo, jak wnet obaczymy, używał do korespondencji fonografu, doprowadzonego ostatniemi czasy przez Edisona do najwyższego stopnia udoskonalenia.

Posiadał tedy uczeń Wana tak pod względem materjalnym jak i moralnym wszystko zgoła, czego potrzeba, aby być szczęśliwym. A przecież nie był nim. Miał Suna, aby na nim spędzać swe codzienne złe humory – a jeszcze nawet i ten Sun nie wystarczał mu do szczęścia.

Prawda, że w tej przynajmniej chwili nie było Suna, który nigdy nie stawił się wówczas, gdy go było potrzeba. Musiał zapewne coś bardzo zawinić, coś grubo przeskrobać w nieobecności swego pana, że się bał jeżeli nie o swe plecy, przyzwyczajone już do domowego bambusu, to zapewne, co gorzej, o warkocz.

– Sun! zawołał Kin-Fo, wchodząc do sieni, z których na prawo i na lewo prowadziły drzwi do salonów, głosem rozkazującym, z widoczną niecierpliwością.

– Sun! powtórzył Wan, którego przedstawienia i dobre rady dawane Sunowi, nigdy nic nie skutkowały.

– Odszukać natychmiast Suna i przyprowadzić! rzekł Kin-Fo, zwracając się do marszałka dworu, który rozesłał natychmiast całą służbę, aby szukać zguby.

Wan i Kin-Fo zostali sami.

– Mądrość, rzekł wówczas filozof nasz, nakazuje podróżnemu, wstępującemu z powrotem w dom swój, odpocząć sobie.

– Bądźmy mądrymi, odrzekł krótko uczeń Wana.

I uścisnąwszy dłoń Wana, odszedł do swoich apartamentów, podczas gdy Wan udał się do swej komnaty.

Kin Fo, będąc sam, rzucił się na miękki dywan wyrobu europejskiego, z oparciem tak wygodnem, jakiego nigdy nie potrafiłby zrobić najzręczniejszy chiński tapicer. Leżąc rozparty na dywanie zaczął marzyć. Czy o związku z miłą i piękną kobietą, którą postanowił wziąć sobie za towarzyszkę życia? I nie można się temu dziwić, bo właśnie miał się do niej udać. Piękna ta osóbka nie mieszkała w Szanghaju, lecz w Pekinie u Kin-Fo rozmyślał nad tem, że należałoby donosząc jej o swym powrocie do Szanghaju, zawiadomić zarazem o bliskiem przybyciu do stolicy niebieskiego cesarstwa. A gdyby nawet zdradzić, jaką chęć, lekką niecierpliwość rychłego jej okazania, nie byłoby to wcale nie na swojem miejscu. W gruncie rzeczy czuł on istotnie do niej przywiązanie. Wan mu to dowiódł najnieomylniejszemi syllogizmami, a nowy ten żywioł mógłby dać poznać rzecz nieznaną… szczęście – które itd.

Tak marzył Kin-Fo z zamkniętemi oczy i już, już byłby usnął spokojnie, gdyby nie uczuł, że go coś łaskocze w dłoń prawą.

Instynktownie zemknęły się jego palce i ujęły coś na kształt wałka przyzwoitej grubości, z którym należycie były obznajomione.

Tak – niepodobna się było mylić. Była to trzcina bambusowa, wsunięta mu w rękę. Równocześnie ozwał się głos pokorny, pełen rezygnacji:

– Niech pan bije.

Kin-Fo zerwał się i ruchem ręki bardzo naturalnym podniósł trzcinę do góry.

Sun stał przed nim zgięty do ziemi, z nastawionemi na razy plecami. Jedną ręką oparty o dywan, w drugiej trzymał list.

– Jesteś przecie – zawołał Kin-Fo.

– Aj, aj, ja! – odrzekł Sun. Nie spodziewałem się mego pana jak za trzy dni. – Niech pan bije!

Kin-Fo rzucił precz trzcinę. Sun, chociaż żółty z natury, w tej chwili zbladł jak wapno.

– Kiedy tak dobrowolnie nastawiasz plecy, to już pewnie wiesz, żeś na coś więcej zasłużył. Co się stało?

– List.

– Gadaj – krzyknął Kin-Fo, porywając list z ręki Suna.

– Zapomniałem oddać go panu prze wyjazdem pańskiem do Kantonu.

– Ośm dni spóźnienia, łotrze!

– Zawiniłem.

– Chodź tu.

– Jestem jak nędzny rak morski bez łap, nie mogący łazić. – Aj, aj ja!

Ostatni ten wykrzyk był wykrzykiem rozpaczy. Kin-Fo uchwycił Suna za warkocz, i jednem zręcznem cięciem nożyc odciął tegoż koniec.

'Tribulations of a Chinaman in China' by Léon Benett 11

Trzeba przyznać, że tej chwili znalazły się łapy u raka, gdyż naraz Sun błyskawicą odskoczył precz, nie zapomniawszy pochwycić z ziemi leżącego kawałka swego cennego warkocza.

Z pięćdziesięciu siedmiu centymetrów warkocz Suna zmniejszył się na pięćdziesiąt cztery.

Kin-Fo uspokoiwszy się zupełnie, rzucił się znów na dywan i oglądał z wszystkich stron list nadeszły przed ośmiu dniami, z miną człowieka, któremu się nic a nic pilno nie dzieje. Gniewał się na Suna za jego niedbalstwo, lecz nie za spóźnione oddanie listu. Cóż go tam mógł zajmować list jakikolwiek? Wówczas byłby dlań chyba pożądanym, gdyby mógł w jakibądź sposób go dotknąć i wzruszyć… Wzruszyć – jego?!

Patrzał nań wprawdzie, lecz z roztargnieniem.

Koperta płócienna miała po jednej i po drugiej stronie rozmaite pieczęcie pocztowe, barwy zielonawej i czekoladowej, mające pod popiersiem mężczyzny liczby dwa i sześćset co oznaczało, że przychodzi ze Stanów zjednoczonych amerykańskich.

– Aha! – rzekł Kin Fo. – To od mego ajenta z Ameryki.

I rzucił niedbale list na sofę.

Bo i cóż mógł mu ajent jego ciekawego donosić? Że akcje stanowiące prawie cały jego majątek, spoczywały spokojnie w kasach banku kaliforniańskiego, że podniosły się w kursie o 25 do 20%, że dywidenda tegoroczna będzie wyższa od zeszłorocznej itd.

Kilka tysięcy dolarów mniej lub więcej, to przecież wzruszyć go nie było w stanie.

Z tem wszystkiem w parę minut potem Kin-Fo wziął list napowrót do rąk, rozdarł bezmyślnie kopertę i zamiast go przeczytać, rzucił najprzód okiem na podpis.

– Tak – to list od mego ajenta. Musi pisać o interesach. – Interesa na jutro.

I po raz wtóry rzucił listem, gdy w tejże hcwili zwróciło jego uwagę słowo podkreślone kilkakrotnie na drugiej stronicy listu. Było to słowo upadłość, na które ajent jego chciał widocznie zwrócić uwagę swego mocodawcy w Szanghaju.

Kin-Fo podjął tedy list rzucony i odczytał go od pierwszej do ostatniej litery, nie bez pewnego rodzaju zaciekawienia, które było czemś nie zwykłem u niego.

Na chwilę brwi mu się zmarszczyły; ale gdy skończył czytanie listu, na ustach jego zarysował się uśmiech pogardliwy.

Kin-Fo wstał z sofy – przeszedł się parę razy po pokoju i zbliżył usta do trąby akustycznej łączącej pomieszkanie jego wprost z pomieszkaniem Wana. Już nawet przytknął rożek do ust, lecz tej chwili odmyślił się, opuścił z rąk węża kauczukowego i znów się rzucił na dywan.

– Et – rzekł sobie.

W tem słowie zawierał się cały Kin-Fo.

– A ona – pomyślał. Ją cała ta rzecz bardziej obchodzi niż mnie.

Zbliżył się do małego lakierowanego stoliczka, na którym stało podługowate pudełko, kosztownie rzeźbione i wysadzane. Ale w chwili gdy go chciał otworzyć, wstrzymał się.

– Co ona pisała w ostatnim swym licie? – zapytał sam siebie z cicha.

I zamiast podnieść wieko pudełka, pocisnął boczną sprężynę.

Natychmiast ozwał się wdzięczny głosik:

„Mój dobry starszy braciszku! Nie jestem dla ciebie czem więcej niżeli kwiat maj-hu w pierwszej kwadrze miesiąca, kwiat moreli w drugiej, a kwiat brzoskwini w trzeciej! Drogi mój klejnocie! Dzień dobry ci po tysiąc, po dziesięć tysięcy razy!”

Był to głos młodziutkiej kobiety, której czułe słowa powtarzał fonograf.

– Biedna siostrzyczko! – rzekł Kin-Fo.

Poczem otworzywszy pudełko, wyjął zeń pasek rowkowany papieru, który mu powtórzył echo oddalonego głosu i włożył zamiast niego inny.

Fonograf ten był tak doskonały, że dosyć było mówić głośno, aby echo słów żłobiło się wyraźnie na pasku owiniętym na kole obracającem się za pomocą przyrządu, podobnego do zegara.

Kin-Fo mówił tedy przez całą prawie minutę. Z tonu jednostajnego głosu jego nie można było bynajmniej poznać czy treść ich wesołą była czy smutną.

Trzy czy cztery zdania, nie więcej, wyrzekł Kin-Fo, poczem zatrzymał działanie fonografu, usunął pasek, na którem igiełka fonografu wyżłobiła znaczki głosowe, odpowiedne słowom wymówionym, a następnie złożywszy go i schowawszy w kopertę, zapieczętował i od prawej do lewej wypisał na tejże następujący adres:

Pani Le-u

ulica Sza-ku

w Pekinie.

Na odgłos elektrycznego dzwonka nadbiegł tejże chwili służący, odstawiony do noszenia listów, któremu kazał list niniejszy natychmiast oddać na pocztę.

W godzinę potem Kin-Fo spał już spokojnie, trzymając przy sobie zwój Czu-fu-żen, rodzaj poduszki z drzazg bambusowych, używanej przez Chińczyków do utrzymania w łóżku umiarkowanie chłodnej temperatury, bardzo pożądanej w gorącym klimacie.

Advertisement