Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział VI Nadzwyczajne przygody pana Antifera • Część I • Rozdział VII • Juliusz Verne Rozdział VIII
Rozdział VI Nadzwyczajne przygody pana Antifera
Część I
Rozdział VII
Juliusz Verne
Rozdział VIII
Uwaga! Tekst wydano w 1894 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

Podczas nocy 9 lutego podróżni mieszkający w hotelu de l’Union i zajmujący pokoje od strony placu Jacques-Coeur, mogliby byli być obudzeni z najgłębszego snu, gdyby drzwi pokoju oznaczonego numerem siedemnastym nie były szczelnie zamknięte i zasłonięte grubym dywanem, który nie przepuszczał dźwięku głosu, a nawet hałasu.

W istocie dwaj mężczyźni, a nadewszystko jeden z nich podnosił głos tak gniewnie, miotał takie pogróżki i klątwy, że dowodziły one nadzwyczajnego rozdrażnienia. Drugi starał się go uspokoić, ale trwożne jego prośby i przedstawienia niewielki wpływ wywierały.

Zresztą sąsiedzi nie byliby nic zrozumieli z tej burzliwej sprzeczki, gdyż rozmowa toczyła się w języku ottomańskim, nieznanym mieszkańcom Zachodu. Prawda, że od czasu do czasu rozmawiający wtrącali zdania francuskie, co było dowodem, że mogliby się porozumieć i w tym szlachetnym języku.

Na kominku palił się suty ogień; lampa umieszczona na stoliku rzucała blask na papiery nawpół ukryte pod zużytą teczką, zamykaną na klucz.

Jedną z tych osób był Ben-Omar. Siedział on pomięszany, ze spuszczonemi oczyma, spoglądając niekiedy na ogień płonący na kominku. Lecz blaski ognia nie migotały tak złowrogo, jak źrenice jego towarzysza.

Był to mężczyzna przedstawiający również typ południowca, odznaczający się jednak nieprzyjemnym i odstręczającym niemal wyrazem twarzy. Był to ten sam człowiek, z którym notaryusz porozumiał się nieznacznym ruchem, gdy rozmawiał z panem Antiferem na wybrzeżu morskiem.

Człowiek ów powtarzał po raz dwudziesty może:

– A więc nie udało ci się?

– Tak, ekscelencyo, Ałłah mi świadkiem…

– Co mi tam po świadectwie twego Ałłaha, lub kogo innego!.. Ja widzę tylko rezultat, że ci się nie udało…

– Z wielkim moim żalem, ekscelencyo!..

– To niegodziwy człowiek, niech go licho porwie, (te wyrazy wypowiedział po francusku), odmówił ci oddania tego listu?

– Odmówił…

– I nie chciał ci go sprzedać?

– Sprzedać?.. Owszem, zgadzał się na to…

– I nie kupiłeś go?.. Nie masz tego listu? Ośmielasz się stanąć przed moją obecnością bez tego dokumentu?

– A czy wiesz, ekscelencyo, co on za niego żądał?

– Na przykład?

– Pięćdziesiąt milionów franków!

– Pięćdziesiąt milionów! zawołał Egipcyanin i znowu klątwy posypały się z ust jego.

Po chwili odezwał się znowu:

– A zatem, notaryuszu, ten marynarz wie, jak ważnym może być dla niego ten interes?

– Zapewne musi się tego domyślać.

– Niech go Mahomet zadusi i ciebie także, zawołał gwałtownie mężczyzna, chodząc szybkimi krokami po pokoju, albo raczej ja go wyręczę, gdyż ty odpowiadać będziesz za wszystkie nieszczęścia, które się przytrafią z tego powodu…

– Przecież to nie moja w tem wina, ekscelencyo. Przecież ja nie wiedziałem o tajemnicach Kamylk-Paszy…

– Powinieneś był wiedzieć i wydrzeć mu je za życia, skoro byłeś jego notaryuszem…

Tu nieznajomy znowu kląć zaczął.

'The Wonderful Adventures of Captain Antifer' by George Roux 17

Nieznajomym tym był Sauk, syn Murada, krewnego Kamylk-Paszy. Miał on wtedy trzydzieści trzy lata. Po śmierci swego ojca Sauk był jedynym prawym spadkobiercą bogatego paszy i byłby odziedziczył olbrzymi majątek, gdyby Kamylk-Pasza nie był go ukrył bezpiecznie przed chciwością Muradowego syna. Wiemy, dlaczego Kamylk-Pasza postąpił w ten sposób i w jakich warunkach doprowadził do skutku swój zamiar.

Teraz należy wspomnieć chociaż pobieżnie o wypadkach, jakie miały miejsce potem, gdy Kamylk-Pasza opuścił Alep, unosząc ze sobą swoje skarby, aby je ukryć bezpiecznie we wnętrzu ziemi, na jakiej nieznanej wysepce.

Wkrótce potem, w październiku 1831 r. Ibrahim na czele floty wojennej, składającej się z dwudziestu dwóch okrętów wojennych, wylądował na brzegi Syryi z trzydziestoma tysiącami żołnierzy i zdobywał kolejno Gazę, Jaffę i Kaiffę. Twierdza Saint-Jean-d’Acre dostała się dopiero w jego ręce w roku następnym 27 marca 1832

Zdawało się więc, że Palestyna i Syrya oderwą się raz na zawsze z pod władzy Wielkiej Porty, gdy wmięszanie się potężnych państw europejskich zatrzymało syna Mehemet-Alego na drodze zwycięstw i sławy. W roku 1833 narzucono obydwom przeciwnikom, to jest sułtanowi i wice-królowi warunki traktatu i na tem skończyła się ta sprawa.

Na szczęście Kamylk-Pasza nie znajdował się w Syryi podczas tych wojen i zamieszek. Gdy ukrył swoje bogactwa we wnętrzu skały, którą naznaczył swoim monogramem K, odbywał znowu dalekie podróże. W jakich stronach żeglował jego statek, zostający ciągle pod dowództwem kapitana Zo?.. Czy przebywał blizko, czy daleko starego lądu?.. Czy krążył w pobliżu Azyi lub Europy?.. Nikt nie zdołałby odpowiedzieć na powyższe pytania, z wyjątkiem tylko kapitana Zo i Kamylk-Paszy, gdyż wiemy, że nikt z załogi okrętowej nie wysiadał nigdy na ląd, a marynarze nie wiedzieli zupełnie, w jakich stronach, wschodu lub zachodu, południa lub północy, kazała im przebywać fantazya ich pana i władcy.

Odbywszy tyle podróży, Kamylk-Pasza popełnił wielką nieostrożność, a mianowicie, że zwrócił się ku wybrzeżom Wschodu.

Traktat zawarty wkrótce, powstrzymał zwycięski pochód Ibrahima, a że północna część Syryi należała do sułtana, bogaty Egipcyanin mniemał, że powrót do Alepu nie grozi mu już żadnem niebezpieczeństwem.

Właśnie nieszczęście mieć chciało, że w połowie 1834 roku okręt jego zagnała burza w pobliżu Saint-Jean-d’Acre. Flota Ibrahima, mająca się ciągle na baczności, krążyła wciąż niedaleko wybrzeża, a Murad, któremu Mehemet-Ali powierzył jakieś znaczne stanowisko, znajdował się właśnie na jednym z okrętów wojennych.

Na masztach statku Kamylk-Paszy powiewały flagi barwy ottomańskiej, chociaż może nikt nie wiedział, że ten statek był własnością Kamylk-Paszy, jednak okręty Ibrahima zaczęły go ścigać. Załoga Kamylk-Paszy broniła się mężnie, lecz zmuszona była uledz wobec przeważającej liczby nieprzyjaciół. Statek uległ zniszczeniu, a jego właściciel i kapitan okrętu dostali się do niewoli.

Murad poznał natychmiast Kamylk-Paszę, a poznanie to groziło ostatniemu utratą wolności na zawsze.

W kilka tygodni później Kamylk-Pasza i kapitan Zo zostali potajemnie przewiezieni do Egiptu i tam zamknięci w twierdzy w Kairze.

Zresztą, gdyby Kamylk-Pasza był osiadł w swoim domu w Alep, z pewnością nie byłby także bezpieczny. Część Syryi, podległa władzy Egiptu, uginała się pod nieznośnem jarzmem. Trwało to do roku 1839, a nadużycia agentów Ibrahima doszły do tego stopnia, że sułtan musiał cofnąć ustępstwa, na które początkowo musiał się zgodzić. Było to powodem nowej wyprawy wojennej Mehemet-Alego, którego wojska odniosły zwycięstwo pod Nezib, wywołując obawę w Mahmudzie, który zaczął się lękać o stolicę Turcyi europejskiej. Anglia, Prusy i Austrya wmięszały się znowu w tę sprawę i stanęły po stronie Porty. Współudział ich powstrzymał pochód zwycięzcy, zapewniając mu dziedziczne posiadanie Egiptu i dożywotni zarząd nad Syryą na przestrzeni od morza Czerwonego, aż na północ jeziora Tyberyady i od morza Śródziemnego do Jordanu, to jest całą Palestynę z tej strony rzeki.

Wówczas wice-król, upojony zwycięstwami, ufny w męstwo swoich żołnierzy, a może zachęcony przez dyplomacyę francuską, zostającą pod kierunkiem pana Thiersa, nie zgodził się na warunki, jakie mu ofiarowały sprzymierzone mocarstwa i wtedy floty państw sprzymierzonych zaczęły działać. Generał Napier zdobył Beyrouth we wrześniu 1840 r. pomimo obrony pułkownika Selves. Twierdza Sydon poddała się dnia 25 tegoż samego miesiąca. Saint-Jean-d’Acre, bombardowana, poddała się po straszliwym wybuchu składu prochu. Mehemet-Ali musiał ustąpić. Kazał synowi swemu Ibrahimowi, aby wracał natychmiast do Egiptu, a cała Syrya wróciła znowu pod władzę sułtana Mahmuda.

Kamylk-Pasza pośpieszył się zanadto z powrotem do ulubionego swego kraju, mniemając, że dokończy w nim spokojnie burzliwego swego żywota. Miał nadzieję, że tam przewiezie swoje skarby i część ich użyje na opłacenie długów wdzięczności, o których zapomnieli może ci, co mu oddawali niegdyś przysługi. A tymczasem Kamylk-Pasza nie dojechał do Alepu, gdyż w Kairze wrzucono go do więzienia, gdzie jego życie zależało od łaski bezlitośnych nieprzyjaciół.

Kamylk-Pasza zrozumiał, że był zgubiony, lecz myśl uzyskania wolności za cenę majątku nie przyszła mu nigdy do głowy. Posiadał on tyle energii charakteru i silnej woli, że raz postanowiwszy nic nie dać ze swoich bogactw ani wice-królowi, ani Muradowi, nie zachwiał się ani na chwilę w swem postanowieniu, a upór taki można sobie tylko tłómaczyć wiarą w fatalizm, tak silnie rozpowszechnioną u ludów wschodnich.

Lata, które przepędził w więzieniu w Kairze, były bardzo przykre i ciężkie do zniesienia. Ciągle musiał się mieć na baczności, aby nie zdradzić swej tajemnicy. Rozłączono go z kapitanem Zo, do którego miał tak wielkie zaufanie. Jednakże w osiem lat później, w roku 1842, dzięki uprzejmości jakiegoś dozorcy więzienia, Kamylk-Pasza zdołał wysłać kilka listów do osób, którym pragnął się uiścić z długu wdzięczności, a między innymi do Tomasza Antifera w Saint-Malo. Dokument, zawierający rozporządzenia testamentowe, doszedł również do rąk Ben-Omara, który był niegdyś w Aleksandryi jego notaryuszem.

W trzy lata później, w roku 1845 umarł kapitan Zo. Na całym więc świecie jeden tylko Kamylk-Pasza wiedział o położeniu wysepki, na której ukrył swój skarb. Ale zdrowie jego pogorszało się bardzo szybko, a surowe prawa niewoli musiały skrócić życie człowieka, który mógł był o wiele późniejszej doczekać starości, gdyby nie był zamknięty w murach więziennych. W roku 1852 po osiemnastu latach zamknięcia, zapomniany przez tych, co go znali, Kamylk-Pasza umarł w wieku lat siedemdziesięciu kilku. Ani groźby, ani surowe obchodzenie się nie zdołały go skłonić do wyznania tajemnicy o ukrytych skarbach.

Po roku niegodny jego kuzyn zeszedł także do grobu, nie zdobywszy bogactw, których tak pożądał i które go popchnęły do występnych knowań.

Ale Murad zostawił syna Sauka, który odziedziczył po ojcu wszystkie złe skłonności. Chociaż po śmierci ojca miał zaledwie lat dwadzieścia trzy, życie jego nie upływało szlachetnie i spokojnie. Człowiek ten łączył się z awanturnikami wszelkiego rodzaju, jakich mnóstwo kręciło się wtedy w Egipcie. Był on jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy i byłby zagarnął jego miliony, gdyby starzec nie był ich ukrył tak starannie. To też jego gniew i uniesienie nie miały granic, gdy umarł Kamylk-Pasza, unosząc z sobą tajemnicę swych skarbów. Sauk mniemał, że oprócz Kamylk-Paszy nikt więcej nie wie o jego bogactwach.

Upłynęło lat dziesięć i Sauk stracił już zupełnie nadzieję odzyskania skarbów.

Można więc łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie zrobiła na nim wiadomość, która spadła na niego zupełnie niespodziewanie i naraziła go na mnóstwo nadzwyczajnych przygód.

W pierwszych dniach stycznia, roku 1862 Sauk odebrał list, zapraszający go, aby się udał niezwłocznie do kancelaryi notaryusza Ben-Omara, w celu porozumienia się w bardzo ważnym interesie.

Sauk znał tego notaryusza i wiedział, że jest to człowiek charakteru chwiejnego i tchórzliwego, nad którym ktoś gwałtowny i stanowczy z łatwością mógł uzyskać wielką przewagę. Pojechał więc do Aleksandryi i zapytał dość niegrzecznie Ben-Omara, jakiem prawem ośmielił się go wzywać do swojej kancelaryi.

Ben-Omar przyjął swego gwałtownego klienta z oznakami należnego mu uszanowania, a czynił to głównie przez bojaźń, gdyż wiedział, że Sauk w chwili uniesienia gotów go był nawet zadusić. Przeprosił go więc za swoją śmiałość i rzekł uprzejmie:

– Sądziłem, że powinienem się był udać do jedynego spadkobiercy, którego mam zaszczyt widzieć dziś u siebie…

– W istocie jestem jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy, zawołał Sauk, gdyż jestem synem Murada, który był blizkim jego krewnym.

– Czy jesteś pan pewnym tego, że niema żadnego krewnego oprócz pana, któryby mógł rościć prawo do spadku Kamylk-Paszy?

– Żadnego. Kamylk-Pasza oprócz mnie nie zostawił innego spadkobiercy. Ale gdzież jest to dziedzictwo?

– Oto jest, do usług waszej ekscelencyi.

Sauk chwycił szybko zapieczętowany dokument, który mu podawał notaryusz.

– Co zawiera ten papier? zapytał.

– Testament Kamylk-Paszy.

– Jakim sposobem ten dokument dostał się w twoje ręce.

– Kamylk-Pasza przesłał mi go w kilka lat po swem uwięzieniu w Kairze.

– Kiedyż to było?

– Dwadzieścia lat temu.

– Dwadzieścia lat! zawołał Sauk. Kamylk-Pasza nie żyje już od lat dziesięciu, a ty czekałeś długo…

– Czytaj, ekscelencyo, przerwał mu notaryusz.

Sauk przeczytał podpis, skreślony na wierzchu dokumentu. Byłto warunek zastrzegający, że testament wolno otworzyć dopiero w dziesięć lat po śmierci testatora.

Kamylk-Pasza umarł w roku 1852, rzekł notaryusz, a ponieważ teraz mamy rok 1862, dlatego wezwałem waszą ekscelencyę…

– Przeklęty formalisto! zawołał Sauk. Już od lat dziesięciu powinienem był być posiadaczem milionów…

– Jeżeli naturalnie Kamylk-Pasza waszą ekscelencyę uczynił swoim spadkobiercą, przerwał ze spokojem notaryusz.

– Jeżeli mnie uczynił swoim spadkobiercą? A kogóżby innego?.. Przekonam się o tem natychmiast.

I już miał rozerwać pieczęć testamentu, gdy Ben-Omar powstrzymał go, mówiąc:

We własnym interesie, ekscelencyo, lepiej będzie, gdy otwarcie testamentu dokonane zostanie według przepisów prawa, to jest w obecności świadków…

I otworzywszy drzwi, Ben-Omar wprowadził do pokoju dwóch kupców, mieszkających w pobliżu, prosząc ich, aby byli obecni przy otwarciu testamentu.

Obydwaj świadkowie przekonali się, że pieczęć jest nienaruszona, i wtedy dopiero otworzono dokument.

Testament zawierał ze dwadzieścia wierszy, skreślonych w języku francuskim, mniej więcej następującej treści:

„Mianuję wykonawcą mojego testamentu Ben-Omara, notaryusza z Aleksandryi, któremu przeznaczam jako procent jeden od sta od całego mojego majątku, składającego się ze złota, brylantów i innych drogocennych kamieni, których wartość może być oszacowaną na sto milionów franków. W miesiącu listopadzie, w roku 1831 trzy beczułki, zawierające moje skarby, zostały złożone w jaskini, wykutej na południowym krańcu jednej wysepki. Tę wysepkę można będzie wynaleźć z łatwością, porównywając długość geograficzną pięćdziesięciu czterech stopni i pięćdziesięciu siedmiu minut na wschód od południka paryskiego, z szerokością geograficzną, którą przesłałem potajemnie w roku 1842 Tomaszowi Antiferowi, mieszkającemu w Saint-Malo we Francyi. Ben-Omar powinien osobiście powiadomić o tej długości geograficznej wyżej wymienionego Tomasza Antifera, lub w razie, gdyby tenże nie żył, uwiadomić o tem najbliższego jego spadkobiercę. Oprócz tego polecam Ben-Omarowi, ażeby towarzyszył spadkobiercy, jakiego tu mianuję w testamencie podczas poszukiwań, ktore doprowadzą do odkrycia skarbu. Miejsce, gdzie skarb umieściłem, znajduje się u podnóża skały, na której wyryta jest cyfra, oznaczająca moje nazwisko, to jest monogram K.

Tak więc od dziedziczenia spadku po mnie odsuwam stanowczo niegodnego mojego krewnego Murada, jako też jego syna Sauka, również niegodziwego, jak jego ojciec i żądam, aby Ben-Omar jak najprędzej starał się porozumieć z Tomaszem Antiferem, lub jego prawymi spadkobiercami, stosując się do szczegółowych wskazówek, które zostaną im udzielone później, w ciągu trwania ich poszukiwań.

Taka jest moja wola i żądam, aby była uszanowana, tak w przyczynach, jak i skutkach swoich.

Pisałem to zdrów na ciele i na umyśle i podpisałem moją własną ręką, dnia dziewiątego lutego 1842 roku, w więzieniu w Kairze.

Kamylk-Pasza.”

Nie potrzebujemy mówić, jaki gniew zawładnął Saukiem po odczytaniu tego testamentu i jak przyjemnego zdziwienia doznał Ben-Omar, dowiedziawszy się o przeznaczonym dla siebie procencie jeden od sta, co wynosiło milion, przypadający mu w udziale, skoro odnajdą skarby. Ale należało je odszukać, a trudno było tego dopełnić bez określenia miejscowości, w której znajdowała się wysepka, kryjąca tak olbrzymie bogactwa. Lecz o wysepce można było się dowiedzieć tylko w ten sposób, gdyby się udało porównać długość geograficzną, wyrażoną w testamencie, z szerokością geograficzną, której tajemniczą liczbę wiedział tylko Tomasz Antifer.

Sauk jednak nie chciał się tak łatwo wyrzec pożądanych milionów i wkrótce usnuł plan przewrotny, którego wspólnikiem pod groźbą srogiej zemsty został Ben-Omar. Wiadomości, jakie zasięgnęli z Saint-Malo, objaśniły ich, że Tomasz Antifer umarł, zostawiając jedynego syna. Trzeba więc było pojechać do tego syna Piotra Antifera i działać tak zręcznie i ostrożnie, aby wydobyć z niego tajemnicę owej szerokości geograficznej, przesłanej jego ojcu i wtedy posiąść olbrzymie bogactwa, od których Ben-Omar miał odebrać przeznaczony mu procent.

Sauk i notaryusz postanowili działać niezwłocznie. Wypłynęli więc z Aleksandryi i wylądowali w Marsylii, a potem koleją przez Paryż dostali się do Bretanii i pewnego poranku przybyli do Saint-Malo.

Obydwaj nie wątpili ani na chwilę, że wydobędą od Antifera ów list upragniony, którego wartości marynarz może nawet nie umiał ocenić. W ostateczności postanowili kupić od Antifera ów list, zawierający wiadomość o potrzebnej do odkrycia skarbów szerokości geograficznej.

Lecz usiłowania ich spełzły na niczem.

Nie można się zatem dziwić, że Sauk unosił się gniewem i w rozdrażnieniu obwiniał Ben-Omara, że on to właśnie stał się przyczyną niepowodzenia, jakie ich spotkało.

Stąd wynikła gwałtowna i burzliwa pomiędzy nimi sprzeczka, której na szczęście nikt nie słyszał. Lecz notaryusz był przerażony okropnie, mniemając, że nie ujdzie żywo z rąk Sauka.

– Tak, twoja niezręczność stała się przyczyną wszystkiego złego, powtarzał z uniesieniem Sauk. Nie umiałeś dobrze zabrać się do dzieła. Pozwoliłeś wywieść się w pole staremu marynarzowi, ty, człowiek wykształcony, notaryusz!.. Ale pamiętaj, co ja ci powiedziałem!.. Biada ci, jeżeli wymkną mi się z ręki miliony Kamylk-Paszy.

– Przysięgam wam, ekscelencyo…

– A ja ci przysięgam, że jeśli nie dojdę do celu mych pragnień, ty mi za to drogo zapłacisz. A wiesz, że ja umiem dotrzymać słowa!

Ben-Omar wiedział o tem aż nadto dobrze.

– Czy sądzisz, ekscelencyo, zaczął, chcąc go rozczulić, że ten Antifer jest biedakiem, podobnym do tych nędznych fellahów, których tak łatwo oszukać lub przestraszyć?

– A cóż mnie to może obchodzić!

– Nie, nie, on nie jest takim… to człowiek okropnie gwałtowny, który nie chce słuchać żadnego przedstawienia…

Mógł był dodać: „człowiek podobny z usposobienia do ciebie,” ale powstrzymał się w porę.

– Sądzę, odezwał się po chwili milczenia, że należy zdecydować się na…

– Na co!? zawołał Sauk, z gwałtownem uniesieniem, uderzając pięścią w stół z taką siłą, że lampa zadrżała, a klosz z niej spadł na ziemię i rozbił się w kawałki. Mamże się wyrzec tych stu milionów?

– Nie, nie, ekscelencyo, ja nie to chciałem powiedzieć, odparł pospiesznie Ben-Omar. Trzeba się zdecydować na to, aby powiedzieć temu marynarzowi o tej długości geograficznej, którą testament nakazuje mi jemu właśnie wyjawić…

– Czy dlatego, niedołęgo, aby on popłynął wykopać owe miliony? zawołał Sauk, lecz po chwilowym namyśle doszedł do przekonania, że gniew bywa nieraz złym doradcą.

Byłto człowiek przebiegły, ale nie pozbawiony rozumu, starał się więc zapanować nad swojem uniesieniem i zaczął się zastanawiać nad rozsądną propozycyą, którą mu uczynił Ben-Omar.

W istocie można było przypuszczać, znając charakter Antifera, że nie otrzyma się od niego nic podstępem i że należało postąpić w inny sposób.

Jego ekscelencya zatem i skromny jego wspólnik usnuli plan następujący: Nazajutrz rano udać się do pana Antifera i wyjawić mu długość geograficzną, pod którą znajdowała się wysepka, a nawzajem dowiedzieć się od niego o szerokości. Połączywszy ze sobą te dwa objaśnienia, Sauk postara się wyprzedzić mianowanego przez Kamylk-Paszę spadkobiercę i dla siebie zagarnąć skarby. Jeżeliby to okazało się niepodobieństwem, znalazłby sposób towarzyszenia panu Antiferowi w wyprawie, a wówczas obmyśliłby coś na swoją korzyść.

Sauk przypuszczał, że wysepka znajdowała się na dalekich morzach, plan zatem jego mógł się powieść i uczynić go panem tych bogactw.

Skoro już zgodzili się na to postanowienie, Sauk dodał:

– Liczę na ciebie, Ben-Omarze, i radzę ci, abyś mi pomagał szczerze, gdyż w przeciwnym razie…

–Ależ, ekscelencyo, możesz pan być pewnym… Tylko czy przyrzekasz mi, że otrzymam przeznaczony dla mnie procent?

– Naturalnie, przecież masz ten procent zapewniony w testamencie… pod wyraźnym jednak warunkiem, że nie odstąpisz ani na chwilę pana Antifera podczas jego podróży.

– Nie, nie odstąpię go!..

– Ani ja… boja ci będę towarzyszył..

– Ale w jakim charakterze… Pod jakiem nazwiskiem?

– W charakterze starszego dependenta notaryusza Ben-Omara i pod nazwiskiem Nazima!

– Jakto, pan, ekscelencyo?

Wykrzyknik ten malował dokładnie obawy Ben-Omara, który się lękał gwałtowności Sauka.

Advertisement