Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział VIII W płomieniach indyjskiego buntu
Tom II. Rozdział IX.
Juliusz Verne
Rozdział X
Uwaga! Tekst wydano w 1925 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

STU PRZECIW JEDNEMU.


Sir Edward Munro miał zupełną słuszność. Już teraz 50 do 60 słoni postępowało za nami. Szły przyspieszonym krokiem, i przodujące zbliżyły się do Steam-House na odległość mniej niż dziesięciu metrów, co pozwalało doskonale je obserwować.

'The Steam House' by Léon Benett 089

Na czele szedł największy z gromady, jednakże licząc prostopadle od łopatki, miara jego nie przenosiła trzech metrów; jak już mówiliśmy, słonie indyjskie są mniejsze od afrykańskich, których miara dochodzi niekiedy do czterech metrów. Ich kły są także krótsze od słoni afrykańskich. Na wyspie Ceylon spotyka się słonie pozbawione kłów, tej strasznej broni, którą tak dzielnie umieją się posługiwać, ale „muknasy” te, tak je bowiem nazywają, dają się nader rzadko widzieć w prowincjach właściwego Hindostanu.

Za tym przodującym słoniem szło kilka samic, będących rzeczywistemi kierowniczkami karawany. Gdyby nie obecność Steam-House, byłyby niezawodnie tworzyły awangardę, a samce szłyby za niemi, w gronie innych towarzyszy. Samcy zupełnie nie umieją przewodniczyć gromadzie; nie zajmując się swemi młodemi, nie wiedzą kiedy i gdzie potrzeba się zatrzymać, aby „dzieciny” wygodnie wypoczęły. Tak więc w rodzinach i podczas wielkich wędrówek przewodnictwo należy do samic.

Trudno było odgadnąć co jest powodem tego pochodu całej gromady; czy były zmuszone opuścić opróżnione już pastwiska; czy uciekały przed bardzo szkodliwemi ukłuciami pewnych much; czy może powodowała niemi ciekawość obudzona widokiem naszego sztucznego słonia? Okolica była dość odkryta i zgodnie ze swoim zwyczajem, gdy nie znajdują się w lesistych przestrzeniach, słonie podróżowały w dzień. Czy równie jak my, zatrzymają się na noc, nie mogliśmy jeszcze wiedzieć.

Kapitanie – zapytałem – patrz jak nieustannie zwiększa się nasza arjergarda, czy ciągle nie przypuszczasz, aby żywiły względem nas złe zamiary?

– Ba! – odrzekł, z jakiegoż powodu gruboskórce te miałyby chcieć nam szkodzić – przecież to nie tygrysy!… Nieprawdaż Foxie?

– Eh! nawet i nie pantery! – odpowiedział.

Jednakże Kalagani jakoś niezadawalniająco kręcił głową, co dowodziło, że nie podziela przekonań obu myśliwych.

– Jesteś nieco zaniepokojony, zdaje mi się? rzekł Banks patrząc na niego.

– Czy nie możnaby przyspieszyć biegu? – odrzekł tylko.

– Będzie to trudno, ale spróbuję – odpowiedział Banks.

I opuszczając werandę, przeszedł do wieży, w której znajdował się maszynista Storr. Niezwłocznie rozległ się świst i pociąg zaczął biedz prędzej. Nie był to jednak zbyt znaczny pospiech, co wreszcie nie zdałoby się na wiele, gdyż i gromada słoni w równym stosunku przyspieszała kroku, a więc odległość dzieląca ją od Steam-House nie zwiększyła się.

Tak przeszło kilka godzin bez żadnej wyraźnej zmiany, Po obiedzie wróciliśmy na werandę. Obecnie poza pociągiem, droga ciągnęła się prosto, bez załamań i zakrętów. można więc było dość daleko sięgnąć okiem.

Wtedy dostrzegliśmy z przerażeniem, że liczba słoni przez ostatnią godzinę znacznie się znów powiększyła i dochodziła co najmniej do stu. Szły rzędem, po dwóch lub trzech, w miarę szerokości drogi, szły milcząc, mierzonym krokiem, z trąbami lub kłami podniesionemi w górę. Dotąd szły spokojnie; jeśliby jednak uniesione niewytłumaczonym gniewem, chciały się rzucić na Steam-House, jakież straszne groziłoby nam wtedy niebezpieczeństwo!

'The Steam House' by Léon Benett 090

Noc zapadała powoli, noc pozbawiona blasku gwiazd i światła księżycowego. Jakaś mgła unosiła się w wyższych sferach podniebnych. W nocy niepodobna było jechać dalej, należało się zatrzymać. Banks postanowił stanąć w pierwszem szerszem miejscu, aby Steam-House nie zawadzał pochodowi słoni, dozwalając im udać się w dalszą drogę. Ale czy zechcą iść dalej, czy też może rozłożą się obozowiskiem obok nas?… – Oto ważne pytanie.

Z zapadaniem nocy jakiś niepokój, którego nie dostrzegaliśmy za dnia, zaczął się widocznie objawiać między słoniami; z ogromnych ich płuc wydobywało się jakieś głuche, ale silne ryczenie, połączone z dziwnym jakimś odgłosem.

– Co to za dziwny hałas? – spytał pułkownik Munro, zwracając się do Hindusa.

– Jestto odgłos jaki wydają słonie, znajdując się wobec nieprzyjaciela – odrzekł Kalagani.

– Więc chyba nas uważają za nieprzyjaciół? – rzekł Banks.

– Obawiam się tego – odpowiedział Hindus.

Był to odgłos podobny do dalekiego grzmotu. Trąc trąby o ziemię, słonie wypuszczały ogromne kłęby powietrza, nagromadzonego dłuższem wdychiwaniem, co wytwarzało odgłos dopobny do huku piorunu.

Była dziewiąta wieczór. W tem miejscu roztaczała się mała, okrągława równina, szeroka na blisko pół mili, z której wychodziła droga prowadząca do jeziora Puturia, nad którem Kalagani chciał, abyśmy rozłożyli obozowisko, Ale jeszcze piętnaście kilometrów oddzielało nas od niego, nie można więc było przebywać ich wśród nocy.

Banks dał znak maszyniście, aby się zatrzymał, ale nie gasił ognia, tak, aby w każdej chwili na dany znak mógł ruszyć dalej. Trzeba było być gotowym na wszelki wypadek.

Pułkownik Munro przeszedł do swego pokoiku.

Banks, kapitan Hod i ja postanowiliśmy nie kłaść się wcale. Cała obsługa była na nogach, cóż jednakże moglibyśmy zrobić, gdyby słoniom przyszła ochota napaść na nas?

W pierwszej godzinie czuwania, głuchy, coraz silniejszy szmer rozlegał się dokoła obozowiska; wyraźnie cała gromada zajmowała małą równinę; czy przejdą ją tylko i udadzą się w dalszą drogę?

– A byćby to mogło – rzekł Banks.

– I prawdopodobnie tak będzie! – dodał kapitan Hod, ciągle zapatrujący się różowo na tę kwestję.

Około jedenastej szmer zaczynał słabnąć i wkrótce przycichł zupełnie. Noc była bardzo spokojna; najsłabszy odgłos możnaby było dosłyszeć z łatwością, ale nic nie dochodziło do naszych uszu – prócz głuchego świstu Stalowego Olbrzyma, nie widzieliśmy nic prócz iskier wypadających niekiedy z jego trąby.

– A co! czy nie miałem słuszności? – zawołał trjumfująco kapitan Hod, poczciwe słonie powędrowały sobie.

– Szczęśliwej drogi! – odrzekłem.

– Trzeba się o tem przekonać – rzekł Banks, i zwracając się do maszynisty, dodał: Storr, zapal latarnie!

W dwadzieścia sekund dwie wiązki światła elektrycznego trysnęły z oczu Stalowego Olbrzyma oświetlając przestrzeń w dalekim promieniu.

'The Steam House' by Léon Benett 091

Słonie stały, kołem otaczając Steam-House, nieruchome, czy jakby śpiące. To światło rzucające słabe odbłyski na te zbite masy, zdawało się ożywiać je jakiemś nadprzyrodzonem życiem. Przez proste złudzenie optyczne, te na które padały silniejsze promienie światła, przybierały jakieś olbrzymie rozmiary, godne współzawodnictwa ze Stalowym Olbrzymem. Uderzone silnemi świetlanemi odbłyskami, zrywały się nagle jakby oparzone, wystawiając trąby i podnosząc kły do góry. Można było sądzić, że zamierzają rzucić się na pociąg. Wkrótce ich gniew udzielił się towarzyszom do koła i rozległ się tak ogłuszający ryk, jak gdyby uderzono naraz w setki kotłów i rogów.

– Zgaś światło! – zawołał Banks.

Światło elektryczne znikło w jednej chwili; szatański koncert ucichł niezwłocznie.

– Otoczyły nas kołem – rzekł inżynier i pewnie nie ustąpią gdy dzień zaświta.

– Hm! hm! – mruknął kapitan, którego zaufanie „w poczciwe słonie” widocznie słabło.

Zapytano Kalaganiego, co należy czynić; nie ukrywał swego niepokoju.

Niepodobna było opuszczać obozowiska wpośród tak ciemnej nocy, a zresztą na cóżby się to zdało? cała gromada słoni niezawodnie podążyłaby za nami, a trudności byłyby daleko większe niż w dzień. Postanowiono więc, że dopiero nad ranem wyruszymy w dalszą drogę, posuwając się jak się da najspieszniej, i starając się zarazem nie przestraszać naszej przerażającej eskorty.

– Czy jest w tych stronach jakaś miejscowość, gdzieby słonie nie mogły pogonić za nami? – zapytał Banks Kalaganiego.

– Jest jedna i jedyna: jezioro Puturia.

– Jak daleko stąd?

– Około dziewięciu mil.

– Ale słonie umieją pływać lepiej od innych czworonogów – odrzekł Banks. Widziano nieraz, że po pół dnia utrzymywały się na wodzie. Mogłyby więc łatwo rzucić się za nami na jezioro Puturia, a wtedy Steam-House byłby daleko więcej zagrożony.

– Nie widzę innego środka uniknięcia ich napaści – odrzekł Kalagani.

A więc spróbujemy! – odpowiedział inżynier.

Rzeczywiście nie było innej rady. Może słonie nie będą śmiały rzucić się wpław w jezioro, a może uda nam się je wyprzedzić.

Niecierpliwie oczekiwaliśmy dnia – nadszedł nareszcie. Przez resztę nocy nie było żadnych nieprzyjaznych objawów, ale żaden słoń nie odstąpił nas, zawsze kołem otaczały Steam-House. Wtem powstał wśród gromady jakiś ogólny ruch; zdawało się, jakby wszystkie słonie posłuszne były jakiemuś hasłu. Wstrząsnęły trąbami, potarły kłami o ziemię, i tak podsunęły się pod Steam-House, że możnaby przez okna dosięgnąć je pikami. Ale Banks zalecił surowo, aby żadną zaczepką nie dać im powodu do napadu.

Niektóre słonie zbliżały się coraz więcej do naszego Stalowego Olbrzyma, widać pragnęły przekonać się, co to za rodzaj olbrzymiego nieruchomego teraz zwierza. Czy uważały go za swego pobratymca? czy może przypisywały mu jakąś nadzwyczajną potęgę? Wczoraj nie mogły widzieć go biegnącego, gdyż szły w pewnej odległości za pociągiem. Ale ciekawa rzecz, jaką przybiorą postawę, gdy usłyszą jego rżenie, gdy z jego trąby będą buchać kłęby pary, gdy będzie podnosić i opuszczać łapy, biec i ciągnąć za sobą cały pociąg.

Pułkownik Munro, kapitan Hod, Kalagani i ja zajęliśmy miejsca w przednim wozie, sierżant MacNeil i towarzysze jego w następnym. Kalut stał przed kotłem, dokładając paliwa do ogniska, chociaż ciśnienie dochodziło już do pięciu atmosfer. Banks, stojąc w wieży obok Storra, trzymał rękę na regulatorze.

Nadeszła chwila odjazdu. Na dany znak przez Banksa, rozległ się przeraźliwy gwizd.

Słonie nastawiły uszu; potem cofając się trochę oswobodziły drogę na przestrzeni kilku kroków. Kłęby par buchnęły z trąby, pociąg ruszył.

Pewne zdziwienie objawiło się między słoniami stojącemi w pierwszym rzędzie; rozsunęły się więcej, zostawiając szersze przejście pociągowi, który ruszył z prędkością konia idącego truchtem.

W tej chwili cała gromada rozbiegła się przed i za pociągiem jak się zdawało, z postanowieniem nieopuszczania go; inne biegły po bokach pociągu, niby jeźdzcy jadący obok drzwiczek karety. Cała gromada złożona z 25-letnich młodzieniaszków, z „dorosłych” liczących po lat 60, ze starców stuletnich i bębnów biegnących obok matek, które ssały biegnąc, postępowała w pewnym porządku, nie cisnąc się zbytecznie, regulując swój bieg według biegu pociągu.

– No niechże już eskortują nas tak aż do jeziora – rzekł pułkownik.

– Ale co będzie jak droga zwęży się znacznie? – odpowiedział Kalagani.

Jakoż w tem leżało niebezpieczeństwo.

Bez wypadku przebyliśmy kilkanaście kilometrów dzielących nas od jeziora Puturia. Dwa czy trzy razy kilka słoni próbowało zagrodzić nam drogę, ale gdy nadbiegł Stalowy Olbrzym i plunął im w oczy gorącą parą, odsunęły się na bok.

Postanowiono, że jeśli słonie nie zaczną objawiać nieprzyjaznych zamiarów, ominiemy jezioro, nie przepływając go i Opuścimy nazajutrz okolicę gór Vindhya a w kilka godzin później dostaniemy się do stacji Jubbulpore.

Kraj był dziki i pusty, ani śladu wioski albo fermy, nigdzie nie spotkaliśmy ani jednej karawany, ani jednego podróżnego.

Jak to zapowiedział Kalagani, droga zwężała się coraz więcej; położenie nasze pogarszało się z każdą chwilą. Słonie, które szły po bokach, musiałyby usunąć się, bo albo zgniotłyby nasz pociąg albo powpadałyby w przydrożne otchłanie, w którychby znalazły śmierć. Instynktem przecisnęły się naprzód i poza pociąg, a tok nie mogliśmy ani posuwać się ani cofać.

– Sprawa wikła się coraz więcej – rzekł pułkownik.

– Przyjdzie nam chyba przebić się i zgnieść tę zbitą gromadę.

– A to zgniećmy ją nie namyślając się! zawołał kapitan. Cóż u licha! przecież stalowe kły naszego olbrzyma nie ulękną się kościanych kłów tych głupich gruboskórców.

– Dobrzeby to było, tylko bieda, że trzeba walczyć jednemu przeciwko stu – rzekł Mac Neil.

– Trudno, niema innej rady, inaczej słonie nas zgniotą. Naprzód! – zawołał Banks.

Maszynista dodał pary; Stalowy Olbrzym pobiegł prędzej i jeden stalowy kieł jego ukłuł w grzbiet idącego przed nim słonia. Zwierz wydał z bolu ryk przeraźliwy, któremu zawtórował ryk całej gromady. Walka, której końca trudno było przewidzieć, stawała się nieuniknioną.

Chwyciliśmy za broń. Dubeltówki były nabite kulami stożkowemi, karabiny kulami wybuchającemi, rewolwery zaopatrzone były w naboje właściwego kalibru.

Pierwszy godził na nas olbrzymi samiec, z dziką miną, z wystawionym kłem, śmiało wystąpił przeciw Stalowemu Olbrzymowi.

– „Gunesz!” – krzyknął Kalagani, czyli słoń z jednym kłem, jak takich nazywają myśliwi.

– Ba! posiada tylko jeden kieł! – rzeki pogardliwie kapitan.

– I dlatego właśnie jest jeszcze groźniejszym.

Hindusi otaczają słonie jednokłowe szczególniejszą czcią, jeśli im brak prawego kła, jak u tego, który zamierzał rzucić się na Stalowego Olbrzyma.

Przebił na wylot blachę pokrywającą jego piersi, ale niebawem kieł ten złamał się o wewnętrzne urządzenie. Cały pociąg doznał wstrząśnięcia; jednakże popychany wewnętrzną siłą, pędził naprzód, odtrącając gunesza, który daremnie chciał mu się opierać.

Jednak poprzedzająca nas gromada zrozumiała jego wezwanie; stanęła nagle, żywym murem swoich ciał zagradzając nam drogę. Nie dość na tem, słonie idące za pociągiem, uderzyły gwałtownie o werandę; trzeba było się bronić.

– Starajcie się nie chybić ani jednego strzału! – krzyknął kapitan; – celować tu, gdzie się zaczyna trąba, lub w dołek ponad okiem. Takie strzały najpewniejsze!

Usłuchaliśmy komendy; padło kilka strzałów, po których rozległo się głośne wycie. Trzy czy cztery słonie ugodzone we wskazane miejsca, padły z tyłu i z boku, pociąg mógł biec naprzód.

– Nabić znów broń! – krzyknął kapitan,

I miał słuszność; cała gromada napadła gwałtownie na nas; rozległo się przeraźliwe wycie i ryki. Groziło nam straszne niebezpieczeństwo.

– Naprzód! – krzyknął Banks.

– Ognia! – krzyknął Hod.

Do gwałtowniejszego gwizdu maszyny dołączył się huk wystrzałów. Ale trudno było celnie strzelać do tak zbitej masy i trafiać we wskazane przez kapitana miejsca. Kule nasze zadawały rany, ale nie zabijały; zadane rany zwiększały wściekłą zajadłość słoni, na wystrzały odpowiadały razami kłów swoich, któremi przebijały ściany naszego Steam-House.

Maszynista powiększał ciągle ciśnienie pary; Stalowy Olbrzym pędził, druzgocząc i rozpędzając gromadę; ruchoma jego trąba, podnosząc się i opuszczając, uderzała w ciała zbitej masy słoni. Posuwaliśmy się ku jezioru.

Wtem jedna trąba uderzyła o przednią werandę i chwytając pułkownika Munro, o mało nie rzuciła go pod nogi słoni; nastąpiłoby to niezawodnie, gdyby Kalagani nie przeciął trąby silnem uderzeniem siekiery.

Przez cały czas nie spuszczał on z oka pułkownika, otaczając go najtroskliwszą opieką; ta jego nieustanna pieczołowitość o bezpieczeństwo sir Edwarda zastanawiała nas wszystkich.

Wtem rozległ się nowy trzask; słonie rozbiły drugi wagon, przygniatając go do przydrożnej skały.

– Przechodźcie do nas! – krzyknął Banks do broniących tyłu.

Gumi, sierżant Mac-Neil i Fox wpadli prędko do pierwszego wagonu.

– A gdzież Parazard? – zapytał kapitan.

– Nie chce opuścić kuchni, – odpowiedział Fox.

– Porwijcie go gwałtem!

Widocznie nasz kucharz uważał sobie za hańbę opuszczenie powierzonego stanowiska; ale Gumi ujął go w swe silne ramiona i wniósł do sali jadalnej.

– Jesteście tu już wszyscy! – zapytał Banks.

– Tak, panie, – odrzekł Gumi.

– Odłączyć pierwszy wóz!

– Porzucić połowę naszego przenośnego domu?..

– Ależ to niepodobna! – krzyknął kapitan Hod.

– Nie ma innej rady! – odrzekł Banks.

'The Steam House' by Léon Benett 092

Przecięto sztaby i łańcuchy, łączące z sobą wozy, odrąbano przejście, tylny pociąg pozostał na drodze. Słonie rzuciły się na niego, gniotąc go całym swoim ciężarem i zamieniając w bezkształtne szczątki, zagradzające drogę poza nami. Trzeba było dołożyć wszelkich usiłowań, aby i drugi wóz uchronić od podobnego losu, gdyż inaczej bylibyśmy zgubieni.

Już tylko pół kilometra oddzielało nas od jeziora Puturia – ostatnie wysilenie mogło nas ocalić. Storr otworzył wielki regulator; Stalowy Olbrzym party nową siłą, szarpał stalowemi kłami ciało cisnących się przed nim słoni; puszczał na nie kłęby parzącej pary i strumienie wrzącej wody; nareszcie na zakręcie drogi ukazało się przed nami jezioro.

Jeszcze dziesięć minut – a będziemy ocaleni.

'The Steam House' by Léon Benett 093

Zrozumiały to widać słonie i chciały gwałtem wywrócić pociąg. Odpowiedzieliśmy wystrzałami. Kule sypały się jak grad, dosięgając najpierwszych szeregów; już zaledwie tylko pięć czy sześć zagradzało nam drogę; wiele padało ciężko rannych i zabitych; pociąg pędził po gruncie zbroczonym krwią.

Nareszcie dotarliśmy na brzeg jeziora i wkrótce pociąg unosił się na jego spokojnych falach.

– Dzięki ci Boże! – zawołaliśmy.

Dwa czy trzy rozwścieczone słonie rzuciły się w jezioro, pragnąc ścigać na jego powierzchni tych, których nie zdołały zniszczyć na lądzie. Ale łapy naszego olbrzyma spełniały swoje zadanie, pociąg prędko oddalał się od brzegu, a kilka dobrze wycelowanych strzałów uwolniło nas od tych strasznych wrogów, właśnie w chwili, gdy już miały wedrzeć się na tylną werandę.

– No, cóż teraz powiesz kapitanie, o poczciwości i łagodności indyjskich słoni? – zapytał Banks.

– Ba! – zawołał, – w każdym razie niewarte tygrysów. Gdyby zamiast całej setki tych gruboskórców, napadło na nas tylko trzydzieści tygrysów, klnę się na czem świat stoi, że ani jeden z nas nie pozostałby przy życiu, aby opowiedzieć całą przygodę!

Advertisement