Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział III W płomieniach indyjskiego buntu
Tom I. Rozdział IV.
Juliusz Verne
Rozdział V
Uwaga! Tekst wydano w 1925 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

W GŁĘBI JASKIŃ ELLORY.


Nie ulegało wątpliwości, że Nana Sahib, jedyny może w owej epoce żyjący z przywódców buntu Sipajów, zdołał wymknąć się z niedostępnej swej kryjówki w Nepalu. Śmiały, odważny, oswojony z największemi niebezpieczeństwami, umiejący uniknąć pogoni i zatrzeć wszelkie ślady, chytry i podstępny, odważył się dotrzeć aż do prowincji Dekkanu, wiedziony nieprzepartą żądzą zemsty, spotęgowanej jeszcze tak srogiem uśmierzeniem powstania z r. 1857.

Tak, Nana Sahib poprzysiągł śmiertelną zemstę zdobywcom Indji. Był spadkobiercą Baji Rao, a gdy Peiszwah ten umarł w roku 1851, Kompanja indyjska odmówiła mu płacenia pensji ośmiu laków rupji (dwa miljony złotych) do jakiej miał prawo. Oto co było początkiem owej nienawiści, mającej tak okrutne sprowadzić następstwa.

Jakież były teraz widoki i nadzieje Nany Sahiba? Bunt Sipajów już od lat ośmiu był zupełnie stłumiony, miejsce Kompanji indyjskiej zajął rząd angielski, który silniejszą dłonią dzierżył władzę w kraju niż stowarzyszenie kupców. Pułki utworzone z krajowców zostały zreorganizowane wedle nowych zasad i nawet ślad ducha buntu w nich się nie przechował. Czyżby zamierzał próbować wywołać powstanie narodowe najniższych klas ludności Hindostanu?…

Poznamy wkrótce jego zamiary. To pewne jednak, że dowiedział się, że doniesiono o obecności jego w prowincji Aurungabad, że gubernator jeneralny zawiadomił o tem wicekróla w Kalkucie, i że nałożono cenę za jego głowę. Musiał więc uciekać jak najprędzej i ukryć się znowu w tak bezpiecznem schronieniu, aby go nie zdołały dosięgnąć poszukiwania policji angielsko-indyjskiej.

W owej nocy z 6. na 7. marca, Nana nie stracił ani godziny czasu. Znał on doskonale kraj j najniedostępniejsze jego kryjówki; postanowił więc udać się do pieczar Ellory, odległych o 25 mil od Aurungabad, aby tam spotkać się z jednym ze swoich towarzyszy.

Noc była ciemna. Upewniwszy się. że nie jest ścigany, fałszywy fakir zwrócił się ku mauzoleum wzniesionem w pewnej odległości od miasta na cześć mahometanina Sha-Sufi, świętego muzułmańskiego, którego szczątkom przypisują moc dokonywania cudownych uzdrowień, Kapłani, pielgrzymi i wszystko dokoła było pogrążone w głębokim śnie, mógł więc przejść niespostrzeżony i niezapytywany przez nikogo.

Noc jednak nie była znów tak czarna, aby nie dostrzedz sterczącej zdala na skale granitowej 240 stóp wysokiej, niezdobytej fortecy Daulutabad. Patrząc na nią nabob przypomniał sobie, że jeden z jego przodków, cesarz Dekkanu, chciał kiedyś uczynić stolicą swoją rozległe miasto, wznoszące się niegdyś u stóp tej fortecy. A byłoby to stanowisko niezdobyte, mogące stać się środkowym punktem ruchu powstańczego w tej części Indji. Lecz Nana Sahib spojrzał teraz z groźną nienawiścią na tę fortecę: była bowiem w posiadaniu Anglików.

Minąwszy płaszczyznę, wszedł na grunt pagórkowaty, który zaczynał się stawać coraz górzystszym. Nana Sahib będący jeszcze w sile wieku, nie zwolnił wcale kroku, wchodząc na strome pochyłości. chciał koniecznie przebyć w tej nocy 25 mil angielskich, oddzielających Ellore od Aurungabadu, bo tam dopiero mógł odpocząć bezpiecznie. I dla tego nie zatrzymywał się ani w otwartych po drodze karawanserajach, ani w napół rozwalonych ruinach, gdzie mógłby przespać parę godzin.

Z wschodzącem słońcem obszedł wieś Raupah, w której wznosi się bardzo skromny grobowiec Aurung Zeba, największego i najznakomitszego z cesarzy mongolskich I w parę godzin doszedł nareszcie do sławnych pieczar, noszących nazwę Ellora, od małej pobliskiej wioski tegoż nazwiska.

Wzgórze, w którem wydrążono te groty, w liczbie trzydziestu, przedstawia się w kształcie półksiężyca. W pieczarach mieszczą się 4 wielkie świątynie, dwadzieścia cztery klasztorów buddyjskich i kilka grot mniejszych rozmiarów. Złomy bazaltu dobywane były ręką człowieka. Lecz nie dla budowania arcydzieł rozprószonych tu i ówdzie po półwyspie, architekci indyjscy w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej wydobywali stąd kamień. Chodziło im tylko o wytworzenie próżni, aby wydrążenia te zamienić następnie w kryjówki odpowiednio do ich przeznaczenia.

Najosobliwszą z czterech świątyń. jest świątynia Kaïlasa. Wyobraźcie sobie złom skały wysoki na sio dwadzieścia stóp i mające sześćset stóp obwodu, Złom ten oddzielono od góry z niesłychaną śmiałością, odosobniono na 360 stóp długiej a 126 szerokiej przestrzeni, która powstała przez wydobywanie złomów bazaltowych do kola ze skały.

Złom ten odosobniony w ten sposób, architekci wyżłabiali jak snycerz marmur lub kość słoniową. Nazewnątrz powyrzynali kolumny, piramidy, kopuły i płaskorzeźby, w których słonie większe od naturalnych zdawały się dźwigać gmach cały. We wnętrzu wykuli wielką salę, otoczoną kaplicami, której sklepienie wspiera się na oddzielonych od całości kolumnach. Słowem, z jednej bryły skały, utworzyli świątynię w swoim rodzaju jedyną w całym świecie, nie wybudowaną ale wykutą, godną współzawodniczyć z najcudowniejszymi pomnikami Indji, którą śmiało można porównać z podziemnemi gmachami Egiptu.

Tę zupełnie prawie opuszczoną teraz świątynię uszkodził czas w niektórych częściach. Płaskorzeźby zaczynają się zacierać, ściany ulegać zniszczeniu. Istnieje dopiero lat tysiąc; byłoby to niczem, gdyby była dziełem przyrody, lecz co jest dopiero pierwszym wiekiem dla tworów natury, to dla dzieł ludzkiej ręki jest już zgrzybiałością.

Około bocznej lewej ściany wytworzyły się głębokie rozpadliny; jedną z nich na wpół zakrytą grzbietem jednego z rzeźbionych słoni, podpierających świątynię, wsunął się Nana Sahib i nikt nie mógł się domyśleć obecności jego w Ellorze.

Rozpadlina, w którą się wsunął, tworzyła rodzaj ciemnego korytarza około podstaw świątyni, prowadzącego do krypty czyli cysterny służącej za zbiornik wód deszczowych, ale wtedy zupełnie suchej. Dostawszy się do rozpadliny, Nana Sahib gwizdnął w umówiony widać sposób, gdyż niezwłocznie odpowiedziano mu takiem samem gwizdnięciem. A nie było to odbijające się echo, gdyż niebawem zabłysło światło w ciemności i ukazał się Hindus z latarką w ręku.

'The Steam House' by Léon Benett 013

– Zgaś światło! – rzekł Nana.

– Czy to ty, Dandu-Pancie – zapytał w odpowiedzi Hindus i zdmuchnął latarkę.

– Ja, bracie.

– Czyżby?…

– Najpierw jeść, rozmowa polem – odrzekł Nana. Ani do jedzenia, ani do rozmowy światło nie potrzebne, weź mnie za rękę i prowadź.

Hindus ujął jego rękę, wprowadził go do małej krypty i pomógł położyć się na posłaniu z suchej trawy, które sam opuścił przed chwilą, zbudzony gwizdnięciem fakira.

Hindus ten, dobrze widać obeznany z ciemnem schronieniem i umiejący się w niem kierować, znalazł prędko swój mały zapas żywności, to jest chleb i kawałek pasztetu a raczej rodzaj siekaniny z kurcząt, zwanej „murgis”, bardzo rozpowszechnionej w Indjach i flaszkę obejmującą pół kwarty ognistego płynu zwanego „arak”, który otrzymuje się przez destylację soku kokosowego.

Nana Sahib jadł i pił nie mówiąc ani słowa umierał ze znużenia i głodu. Całe życie jego ześrodkowało się w oczach, błyszczących w ciemności jak źrenice tygrysa.

Hindus siedział nieruchomy, czekając aż nabobowi podoba się przemówić. Był to Balao Rao, rodzony brat Sahiba.

Balao Rao, o rok starszy od Dandu-Panta, był tak nadzwyczaj do niego podobny, iż można było wziąć jednego za drugiego. Pod względem moralnym niczem także nie różnili się od siebie. Obaj pałali jednakową nienawiścią do Anglików, odznaczali się jednakową, do zuchwalstwa posuniętą odwagą, chytrością i podstępnością, jednaką dzikością i okrucieństwem: była to jakby jedna dusza w dwóch ciałach.

Przez cały czas powstania nie rozłączali się z sobą; po jego uśmierzeniu obaj szukali schronienia na krańcach Nepalu i teraz żyli jedną wspólną myślą wywołania nowego powstania, nowej walki z nienawistnymi zaborcami.

Pokrzepiwszy się posiłkiem, Nana wsparł głowę na ręku i zatonął w myślach, Balao Rao nie przerywał milczenia, mniemając, że nabob chce zdrzemnąć się trochę. Lecz Dandu-Pant nagle podniósł głowę i chwytając rękę brata, rzekł głuchym głosem:

– Zauważyli obecność moją w prezydenturze Bombaju, a gubernator nałożył cenę na moją głowę. Przyrzeczono zapłacić dwa tysiące funtów szterlingów temu, kto wyda im Nanę Sahiba żywym czy umarłym.

– Dandu-Pancie, – odrzekł Balao Rao, głowa twoja stokroć więcej warta! Dwa tysiące funtów to zaledwie wartość mojej głowy, a zanim trzy miesiące upłyną, najchętniej 20.000 funtów zapłaciliby za obie.

Tak, – odpowiedział Nana, – za trzy miesiące, dnia 23. czerwca, to rocznica bitwy pod Plassey, której setna rocznica przypadająca w roku 1857, miała stanowić kres panowania angielskiego i epokę wyswobodzenia dzieci słońca! Tak przepowiedzieli nasi prorocy, tak opiewali nasi bardowie. Za trzy miesiące sto dziewięć lat upłynie, a jednak, bracie mój, jeszcze najeźdzca depcze naszą hinduską ziemię!…

– Dandu-Pancie, – odrzekł Balao Rao, – co nie powiodło się w r. 1857, może udać się w dziesięć lat później. W latach 1827., w 1837. i 1847. były zaburzenia w Indjach; gorączka buntu co lat dziesięć ogarnia Hindusów, uleczą się z niej w tym roku kąpielą w rzekach krwi Europejczyków.

– Niech Brahma nam pomaga i kieruje! – szepnął Nana, a gdy chwila ta nadejdzie, za męki nasze sroższe mi jeszcze odpłacimy męczarniami. Biada! biada dowódzcom wojsk królewskich, którzy nie zginęli pod ciosami Sipajów! Lawrence zginął, Barnard zginął, Hope zginął, Napier zginął, Hawelock zginął, ale kilku jeszcze żyje! Campbell, Rose żyją jeszcze, a szczególniej ten, którego najbardziej nienawidzę pułkownik Munro, potomek tego krwawego mordercy, który pierwszy kazał przywiązywać Hindusów do wylotów dział i tak mordować, człowiek z którego ręki poległa wierna i nieodstępna towarzyszka moja, Rani z Jansi! Niech tylko wpadnie w moje ręce, a przekona się, czy zapomniałem mordów i okrucieństwa pułkownika Neil, rzezi Sekander Bogha, wyrznięcia pałacu Begum, Bareilli, Jansi, i Morar, wyspy Hidaspe i Delhi! zobaczy czy zapomniałem o tem, że on zaprzysiągł wydrzeć mi życie, zarówno jak ja poprzysiągłem zgładzić go ze świata.

– Wszak opuścił służbę wojskową? – zapytał Balao Rao.

– Tak, ale na pierwszy odgłos powstania, wróci do szeregów… Jeśli powstanie się nie powiedzie, pójdę zamordować go własną ręką w jego bungalowie w Kalkucie.

– Dobrze, a teraz?…

– Teraz, trzeba prowadzić dalej rozpoczęte dzieło. Tym razem będzie to powstanie narodowe. Niech tylko powstaną Hindusi po wsiach i miastach, a Sipaje nie omieszkają przyłączyć się do nich. Przebiegłem środek i północną część Dekkanu i wszędzie znalazłem gotowość do zrzucenia obcego jarzma. Nie ma miasta ani wioski, gdziebyśmy nie mieli sprzymierzeńców gotowych do czynu. Bramani potrafią podniecić i sfanatyzować lud; poczucie religijne popchnie tym razem do połączenia się z nami sekciarzy Sziwy i Wisznu; na umówiony znak, w oznaczonym czasie, miljony Hindusów powstaną jak jeden człowiek i zgniotą, wytępią wojsko angielskie.

– A wtedy Dandu-Pancie!… – zawołał Balao Rao, chwytając rękę brata.

– Wtedy Dandu-Pant, odrzekł Nana, nie będzie tylko Peïschwah’em koronowanym w fortecy Bilhur, ale monarchą całej uświęconej ziemi indyjskiej.

Powiedziawszy to, skrzyżował ręce na piersiach i zamilkł, a spojrzenie jego zdradzało, że nie myśli o przeszłości, ani o teraźniejszości, ale o przyszłości.

Balao Rao nie przerywał jego zadumy; kontent był, że dzika ta dusza rozpłomienia się własnym gorejącym w niej płomieniem, a w razie potrzeby gotów był podniecić ten wewnętrzny ogień wszelkiemi możliwemi sposobami. Nana Sahib nie miał ściślej połączonego z sobą towarzysza, gorętszego doradcy, namiętniej i gwałtowniej popychającego go do zamierzonego celu. Jak powiedzieliśmy wyżej, Balao Rao był drugiem jego uosobieniem, drugim Naną Sahibem.

Po krótkiem milczeniu Nana podniósł głowę i wracając do obecnego położenia, zapytał:

– Gdzie nasi towarzysze?

– W jaskini Adjuntah, jak było umówione, że czekać na nas będą.

– A konie?

– Zostawiłem je niedaleko, na drodze prowadzącej z Ellory do Boregami.

– Czy Kalagani ich strzeże?

– Tak bracie – czuwa on bacznie, a konie dobrze utrzymane i dostatecznie wypoczęte czekają tylko na nas.

– A więc chodźmy, rzekł Nana, powinniśmy stanąć w Adjuntah przed wschodem słońca.

– Gdzież udamy się stamtąd? – zapytał Balao Rao. Czy ta nagła ucieczka nie pokrzyżowała twoich planów?

– Nie, odrzekł Nana Sahib. Dotrzemy do gór Sautpurra, których najmniejsze zakręty i wąwozy są mi doskonale znane, tam możemy drwić sobie z wszelkich poszukiwań angielskiej policji. A zresztą to ziemia Bilhów i Gundów, wiernych naszych sprzymierzeńców, tam będę mógł oczekiwać przyjaznej chwili wśród górskiej ludności, zawsze gotowej do powstania.

– A więc ruszajmy! – zawołał Balao Rao. A! przyobiecali 2.000 funtów szterlingów temu, coby cię oddał w ich ręce! myślą, że dość wyznaczyć cenę na głowę, aby ją schwytać!…

– O! nie dostaną jej – odrzekł Nana, nie traćmy chwili czasu, w drogę bracie mój!

'The Steam House' by Léon Benett 015

Balao Rao szedł pewnym krokiem przez ciasny kurytarz wydrążony pod podłogą świątyni; doszedłszy do otworu kryjącego się poza ogromnym grzbietem kamiennego słonia, wysunął ostrożnie głowę, rozejrzał się wokoło i dopiero przekonawszy się, że nigdzie nie ma nikogo, wyszedł powoli z kryjówki. Potem przeszedł ze dwadzieścia kroków, znowu obejrzał się na wszystkie strony, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, gwizdnął dając znak bratu że, może wyjść.

Niezadługo dwaj bracia opuścili tę sztuczną pół mili długą dolinę, pełną galerji, sklepień, wydrążeń, w niektórych miejscach piętrzących się bardzo wysoko. Unikali starannie tych bungalów, pełnych zawsze pielgrzymów i podróżnych wszelkich narodowości, przybywających dla ujrzenia cudów Ellory i minąwszy wieś Rauzah, dostali się na drogę łączącą Adjuntah z Boregami.

Odległość z Ellory do Adjuntah wynosiła 50 mil (około 80 kilometrów), ale Nana Sahib nie był już teraz owym zbiegiem uciekającym piechotą z Aurungabad. Jak to powiedział Balao Rao, na drodze czekały na nich trzy konie, strzeżone przez Kalagani’ego, wiernego sługę Dandu-Pant’a. Konie ukryte były w lesie, o milę od wioski. Jeden przeznaczony był dla Nany, drugi dla Balao Rao, trzeci dla Kalagan’iego i wkrótce też pognali na nich w kierunku Adjuntah. W razie jakiegoś spotkania nikt by się nie dziwił, widząc fakira jadącego konno, bo większa część tych bezczelnych żebraków w ten sposób żebrze o jałmużnę.

Zresztą w tej porze roku, droga ta mało była uczęszczaną; jechali więc prędko, nie obawiając się niebezpiecznych spotkań. Zatrzymywali się tylko, aby dać wytchnąć koniom i pożywić się zapasami żywności, które Kalagani miał w worku przymocowanym do siodła.

Grunt był równy i płaski. Na wszystkie strony roztaczały się pola zarosłe krzakami i dopiero w pobliżu Adjuntah droga stawała się bardziej górzystą.

'The Steam House' by Léon Benett 016

Przepyszne groty Adjuntah, współzawodniczące cudownością z pieczarami Ellory, a może pod względem całości piękniejsze jeszcze od nich, zajmują niższą część doliny, o jakie pół mili odległej od miasta. Tak więc Nana Sahib nie potrzebował przebywać Adjuntah, gdzie musiało już być rozlepione ogłoszenie gubernatora i gdzie mógłby być poznanym, W piętnaście godzin po opuszczeniu Ellory, Nana i towarzysze jego zapuścili się w ciasny wąwóz, prowadzący do sławnej doliny, której dwadzieścia siedm świątyń wykutych w skale wznoszą się nad niezgłębionemi otchłaniami.

Noc była prześliczna, tysiące gwiazd iskrzyły się na niebie, ale księżyc nie świecił. Wierzchołki olbrzymich banianów odbijały się czarno od zasianego gwiazdami firmamentu, najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu: żaden listek się nie poruszał, żaden szelest nie dawał się słyszeć, tylko strumień płynący w głębi parowu szemrał tajemniczo.

Cichy ten szmer uwydatniał się coraz więcej i nareszcie zamienił się w istny huk, gdy dojechali do wodospadu Sakkhond, spadającego z wysokości 50 sążni, szarpanego wystającemi kantami skał kwarcowych i bazaltowych. Wilgotny pył wodny unosił się w wąwozie, i gdyby księżyc świecił, pył ten błyszczałby siedmioma kolorami tęczy, wśród tej pięknej wiosennej nocy.

'The Steam House' by Léon Benett 014

Nana Sahib, Balao Rao i Kalagani przybyli do oznaczonego miejsca. Na zakręcie wąwozu ukazała się dolina bogata w arcydzieła budhyjskiej architektury. Tam na murach tych świątyń, bogato zdobnych w kolumny, rozety, arabeski, werandy, zaludnionych olbrzymiemi postaciami zwierząt o fantastycznych kształtach, wśród których powydrążano ciemne celki, będące niegdyś mieszkaniem kapłanów, stróżów tych miejsc świętych, artyści mogą po dziś dzień podziwiać niektóre freski, wyglądające jakby wymalowane były wczoraj. Przedstawiają one uroczystości królewskie, procesje religijne, bitwy, w których przedstawiona jest broń ówczesna, znana w Indjach w początkach ery chrześcijańskiej.

Nana Sahib znał wszelkie kryjówki tych tajemniczych pieczar i niejednokrotnie w niebezpiecznych dniach powstania, on i jego towarzysze, ścigani przez wojska królewskie szukali w nich schronienia. Galerje podziemne łączące je z sobą, najciaśniejsze tunele przebite w skale, kręte przejścia krzyżujące się na wszystkich rogach i tysiączne rozgałęzienia tego labiryntu znał tak doskonale, że nawet bez światła mógł kierować się w nich i nie zbłądzić.

To też pomimo ciemności, jak człowiek pewny siebie, Nana zdążał wprost do jednego z mniejszych wydrążeń, którego otwór ukryty wśród krzewów, zasłaniała kupa dużych kamieni, jak się zdawało oderwanych od skały skutkiem jej załamania. Skrobnął paznokciem po skale, był to znak jego obecności w tem miejscu.

'The Steam House' by Léon Benett 017

I w tejże chwili parę głów Hindusów ukazało się z pomiędzy zarośli, powoli zaczęły pojawiać się inne, a za nimi całe postacie, które jak węże wysuwały się z pośród skał i utworzyły oddział złożony z czterdziestu dobrze uzbrojonych ludzi.

„W drogę! – zawołał Nana Sahib.

I wierni ci towarzysze poszli za nim, nie żądając tłumaczenia, nie pytając dokąd ich prowadzi, gotowi oddać życie na jedno jego skinienie. Nie mieli koni, ale nogi ich mogły iść w zawody z wierzchowcami.

Mały hufiec zagłębił się w wąwóz ciągnący się nad przepaścią i okrążył grzbiet góry zwracając się ku północy. W godzinę potem, dotarli do drogi wiodącej do Kandeisz, ginącej w przesmykach góry Sautpurra.

Z nadejściem dnia minęli odnogę kolei żelaznej z Bombaju do Nagpore i główną linję prowadzącą do Allahabad. W tej chwili przebiegł pospieszny pociąg z Kalkutty, rzucając na przydrożne baniany całe kłęby pary, a świst lokomotywy przestraszał dzikie zwierzęta, kryjące się w gęstwinie,

Nabob zatrzymał konia i zawołał grzmiącym głosem, wyciągając rękę ku uciekającym wagonom:

– Pędź, pędź potworze! – spiesz oznajmić wice-królowi Indji, że Nana Sahib żyje jeszcze i że tę kolej, szatański wytwór ich rąk przeklętych, zatopi w strumieniach krwi najeźdzców!”

Advertisement