←Rozdział XX | W pogoni za meteorem Rozdział XXI Juliusz Verne |
Cały tekst→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1922 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Tłum, zaspokoiwszy swą ciekawość, zbierał się do odjazdu.
Czy był zadowolony? Tego na pewno twierdzić nie można. Tego rodzaju rozwiązanie warteż było kosztów podróży? Patrzeć na meteor z odległości co najmniej czterechset metrów, to zbyt mała pociecha! Ale trzeba było się nią zadowolić.
Czy można było przynajmniej łudzić się nadzieją, że w przyszłości drugi złoty meteor pojawi się na horyzoncie?… Nie. Wypadek tego rodzaju nie zdarza się dwa razy. Zapewne mogą istnieć w przestworzu inne meteory złote, ale możliwość dostania się ich w obręb przyciągania ziemi jest tak słabą, iż nie można brać jej pod uwagę.
Zresztą może to i dobre. Sześć tryljonów złota, rzuconych w obieg, obniżyłoby znacznie wartość tego metalu, tak wstrętnego dla niektórych, dla tych co go nie mają, lecz tak cennego według twierdzenia wszystkich innych! Nie należało więc żałować tego meteoru, który nietylko że podminowałby rynek handlowy, ale byłby wywołał wojnę na całej powierzchni ziemi.
Jednakże zainteresowani tem rozwiązaniem mieli prawo uważać się za rozczarowanych. Z jakim żalem mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson oglądali miejsce, gdzie nastąpił wybuch ich meteoru! Ciężko było wracać nie unosząc z sobą ani kawałka tego złota niebieskiego, nawet tak małego, iżeby mógł służyć jako szpilka do krawatu lub spinka do mankietów, nawet ziarnka żadnego, które możnaby schować na pamiątkę, przypuściwszy, że p. Schnack nie upomniałby się o nie dla swego kraju.
W tem wspólnem strapieniu obaj przeciwnicy zapomnieli zupełnie o swem dawnem współzawodnictwie. Czyż mogło być inaczej? Czy można przypuścić, żeby doktor Hudelson żywił urazę do tego, który naraził swe życie, aby go ocalić?
A z drugiej strony nie jestże to czysto ludzkim objawem, że mr. Dean Forsyth był życzliwie usposobiony dla człowieka, dla którego o mało nie poświęcił życia? Zniknięcie meteoru zresztą, samo przez się, pojednałoby ich prędzej czy później: meteor nieistniejący niewart był, ażeby się o niego spierano.
Czy myśleli o tem obaj przeciwnicy? Czy zdawali sobie sprawę, o ile spóźnionemi były ich szlachetne porywy, podczas gdy świadcząc o swej bezinteresowności, przechadzali się pod rękę w pierwszej kwadrze miodowego miesiąca ich odnowionej przyjaźni?
– Wielkie to nieszczęście – mówił doktor Hudelson – że meteor Forsyth’a zatonął.
– Meteor Hudelson’a – poprawiał mr. Dean Forsyth. – Do ciebie należał, drogi przyjacielu.
– Bynajmniej – zaprzecza] doktor. – Twoja obserwacja poprzedziła moją.
– Nastąpiła po niej.
– Co nie, to nie. Brak ścisłości w mojej odezwie do Obserwatorium w Cincinnati jest najlepszym tego dowodem. Zamiast napisać jak ty, drogi przyjacielu, od tej godziny do tej godziny, napisałem między tą godziną a tą godziną. Wielka to różnica!
Nie chciał ustąpić kochany doktor, lecz i mr. Dean Forsyth nie ustępował. Stąd nowe spory, tym razem jednak nieszkodliwe.
Zwrot ten wzruszający niepozbawiony był wszelako komizmu. Nie pobudzał jednak do śmiechu Francis Gordon’a, który powrócił do urzędowego tytułu narzeczonego swej drogiej Jenny. Młodzi ludzie korzystali jak mogli z pogody, która zawitała po tylu burzach, wynagradzając sobie czas stracony.
Okręty wojenne i inne statki podniosły kotwicę 4 września, kierując się ku południowi.
Ze wszystkich podróżnych, którzy swą obecnością wnieśli tyle ożywienia w te strony podbiegunowe, został tylko p. Robert Lecoeur i jego pseudo-siostrzeniec, zmuszeni oczekiwać na przyjazd Atlantica. Jacht powrócił dopiero nazajutrz. P. Lecoeur i Zefiryn Xirdal wyruszyli niebawem. Dość im się dał we znaki ten dodatkowy pobyt dwudziestoczterogodzinny na wyspie Upernivik!
Nie dość, że ich domek z desek zburzony został przez nagłe i silne podniesienie się wody, lecz nocując na świeżem powietrzu, w najopłakańszych warunkach, bez ciepłego przykrycia, przemokli i zmarzli do kości. Słabe słońce podbiegunowe bowiem nie nadawało się do dokładnego wysuszenia odzieży. Okrutne morze zabrało im wszystko, nawet walizkę i przyrządy Zefiryna Xirdal’a. Nieboszczką już wierna luneta, przez którą tyle razy badał meteor w przestworzu! Nieboszczką również maszyna, która przyciągnęła meteor na ziemię, ażeby go pogrążyć w otchłaniach wodnych.
P. Lecoeur nie mógł się uspokoić po zniszczeniu tego cudownego aparatu. Xirdal przeciwnie, śmiał się z tego. Potrafił zbudować jedną maszynę, dlaczegożby nie miał zbudować drugiej, ulepszonej jeszcze?
Oczywiście, że byłby potrafił. Niestety! nie pomyślał o tem nigdy. Jego chrzestny ojciec naglił go napróżno do tej pracy. Odkładał ją z dnia na dzień, aż doczekawszy się sędziwego wieku, zabrał swą tajemnicę do grobu.
Musimy się z tem zgodzić, że ta cudowna maszyna na wieki jest stracona dla ludzkości i że jej zasada pozostanie na zawsze nieznana, o ile nowy Zefiryn nie zjawi się po raz wtóry na ziemi.
Słowem, Zefiryn Xirdal wracał z Grenlandji biedniejszym, niż gdy do niej przybył. Nie mówiąc już o przyrządach i bogatej garderobie, pozostawił w niej rozległy grunt, o tyle trudniejszy do sprzedania, że większa jego część znajdowała się pod wodą.
Przeciwnie, jego chrzestny ojciec zebrał w tej podróży miljonowe żniwo. Miljony te znalazł bankier po powrocie na ulicę Drouot, i to było początkiem bajecznego majątku firmy Lecoeur, który utorował jej drogę do pierwszorzędnego znaczenia w świecie finansowym.
Zefiryn Xirdal co prawda niemało się przyczynił do wzrostu tego majątku. P. Lecoeur, przekonawszy się, do czego jest zdolny, często używał jego pomocy. Wszystkie odkrycia tego genjalnego umysłu wyzyskiwał bank na swój użytek. Firma ta skarżyć się nie mogła. Zawiódłszy się na kopalni niebieskiej, składała w nowych kasach znaczną część złota, wydobytego z ziemi.
Zapewne, p. Lecoeur nie był Shylokiem. Zefiryn Xirdal mógł był używać tego majątku, który był jego dziełem, w dowolnej ilości, gdyby był chciał Ale gdy mu o tem mówiono, patrzył wzrokiem tak osłupiałym, że lepiej było nie nalegać. Pieniądze? Złoto? Coby z niemi robił? Czyż na zaspokojenie jego skromnych wymagań nie wystarczała kwota pieniężna, którą miał na każde zawołanie? Do samej śmierci przychodził po nią pieszo do swego „wuja” i bankiera i nie zgodził się nigdy na opuszczenie szóstego piętra przy ulicy Cassette, ani na rozłączenie się z wdową Thibaut dawniej rzeźniczką, która trzymała ster swej gadatliwej usługi aż do ostatniej chwili jego życia.
W tydzień po zleceniu danem przez p. Lecoeur’a swemu korespondentowi w Paryżu, zniknięcie meteoru było wiadome w świecie całym. Krążownik francuski pierwszy udzielił tej nowiny najbliższemu posterunkowi telegraficznemu, skąd rozeszła się z błyskawiczną szybkością po kuli ziemskiej.
Chociaż wzruszenie było niemałe, jak łatwo się tego domyślić, uspokojenie nastąpiło dość szybko. Fakt był dokonany, nie było nad czem rozpamiętywać. Wkrótce ludzie wrócili do swych kłopotów osobistych i przestali myśleć o posłanniku niebieskim, który doczekał się końca tak opłakanego, a nawet, możnaby powiedzieć, śmiesznego.
Już zapomniano o nim, kiedy dnia 18 września Mozik zarzucił kotwicę w porcie Charleston.
Oprócz dawnych pasażerów, na Moziku znajdowała się podróżniczka, która zajęła opuszczoną przez p. de Schnack’a kajutę. Była to mrs. Arkadja Walker, chcąca tym sposobem wyrazić wdzięczność swemu dawnemu małżonkowi.
Z południowej Karoliny do Wirginji odległość nie jest zbyt znaczną, a zresztą linij kolejowych nie brak w Stanach Zjednoczonych. Nazajutrz, 19 września mr. Dean Forsyth, Francis Gordon i Omikron z jednej, mr. Hudelson z córką z drugiej strony byli zpowrotem; pierwsi dążą do wieży przy Elisabeth street, drudzy do wieżycy z Moriss street.
Oczekiwano ich z niecierpliwością. Mrs. Hudelson z córką Loo były już na dworcu whastońskim, jak również Mitz, skoro nadjechał pociąg z Charleston z podróżnikami. Istotnie mogli być wzruszeni przyjęciem, jakie ich spotkało! Francis Gordon ucałował serdecznie swą przyszłą teściową, mr. Dean Forsyth zaś uściskał serdecznie rękę mrs. Hudelson, jak gdyby nic nie było zaszło. Może nawet niktby nie wspomniał o smutnej przeszłości, gdyby nie Loo, która chciała mieć potwierdzenie nowego stanu rzeczy.
– A zatem wszystko skończone? – zawołała, rzucając się na szyję mr. Forsyth’a.
Oczywiście wszystko było skończone, na dobre skończone. Najlepszym tego dowodem, że 30 września dzwony Saint-Andrew zadźwięczały donośnie, odbijając się echem w całem mieście Whaston. Wobec licznego zgromadzenia, składającego się z rodziców i przyjaciół obu rodzin i znaczniejszych przedstawicieli grodu wirgińskiego, wielebny O’Garth dopełnił obrządku ślubnego pomiędzy Francis Gordon’em a Jenny Hudelson, którzy szczęśliwie zawinęli do portu po tylu przeszkodach i nieszczęściach.
Nikt wątpić nie będzie, że Loo brała udział w tej uroczystej chwili jako drużka, zachwycająca w swej pięknej sukni, gotowej od czterech miesięcy. Jak również, że Mitz należała do orszaku, płacząc i śmiejąc się ze szczęścia swego syna. Twierdziła, o ile ją kto słuchać chciał, że tak wzruszoną nie była nigdy.
Prawie o tej samej godzinie dopełniał się z mniejszą pompą innego rodzaju akt ślubny. Tym razem jednak ani konno ani pieszo, ani balonem udali się mr. Seth Stanfort i mrs. Arkadja Walker do sędziego John Proth’a. Siedzieli w wygodnym powozie jedno obok drugiego i trzymając się pod rękę, weszli po raz pierwszy do domu sędziego, ażeby przedstawić mu, w okolicznościach mniej dziwacznych niż swego czasu, powtórne dowody ślubne.
Sędzia spełnił swój obowiązek, łącząc po raz wtóry dwoje dawnych małżonków, rozłączonych kilkotygodniowym rozwodem, poczem skłonił się uprzejmie przed nimi.
– Dziękuję, mr. Proth – rzekła mrs. Stanfort.
– I żegnaj – dodał mr. Seth Stanfort.
– Żegnajcie, państwo Stanfort – odpowiedział mr. John Proth, który natychmiast powrócił do swoich kwiatów.
Ale pewien skrupuł trapił godnego filozofa. Skoro zaczął trzeci raz podlewać kwiaty, jego ręka przestała zraszać obfitym deszczem spragnione lewkonje.
– Żegnajcie? – wyszeptał, zatrzymując się zamyślony pośrodku alei. – Może lepiej było powiedzieć „dowidzenia!”…