Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XIII W pogoni za meteorem
Rozdział XIV
Juliusz Verne
Rozdział XV
Uwaga! Tekst wydano w 1922 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

Rozdział XIV
w którym wdowa Thibaut swem nierozważnem zetknięciem się z najdonioślejszemi zagadnieniami mechaniki niebieskiej, nabawia poważnego kłopotu bankierowi Robertowi Lecoeur.


Zacni ludzie twierdzą, że ewolucja obyczajowa stopniowo usunie synekury. Chcemy temu wierzyć na słowo. W każdym razie synekura ta istniała, bodaj jedyna, w epoce osobliwych wydarzeń, o których mowa.

Synekura ta była własnością pani Thibaut wdowy, byłej rzeźniczki, obecnie zaś służącej p. Zefiryna Xirdal’a.

Służba wdowy Thibaut polegała jedynie na sprzątaniu pokoju tego niezrównoważonego uczonego. Ponieważ umeblowanie tego pokoju przedstawiało się więcej niż skromnie, utrzymanie go w porządku nie mogło być porównane do trzynastej pracy Herkulesa. Przytem reszta mieszkania nie należała prawie wcale do jej kompetencji. Szczególnie w drugim pokoju nie wolno jej było bezwzględnie, pod żadnym pozorem dotknąć stosu papierów leżących dookoła, i czynności swej szczotki, stosownie do wyraźnej umowy, ograniczyć musiała do sprzątania małej kwadratowej części podłogi na środku pokoju.

Wdowa Thibaut, obdarzona wrodzoną skłonnością do porządku i czystości, cierpiała, patrząc na chaos panujący dookoła tego kwadratu, rysującego się jak wysepka na morzu, i pochłonięta była ciągłem pragnieniem dokonania ogólnego porządku. Kiedy została sama w mieszkaniu, odważyła się na to przedsięwzięcie. Ale Zefiryn Xirdal powróciwszy znienacka, wpadł w taki gniew, jego oblicze zwykle dobroduszne wyrażało taką zaciekłość, że wdowa Thibaut dostała wstrząśnienia nerwowego, którego pozbyć się nie mogła przez cały tydzień. Odtąd nie zapuszczała się nigdy na wzbronione terytorjum.

Z powodu tych licznych przeszkód, ujemnie wpływających na rozwijanie się jej zalet zawodowych, wdowa Thibaut nie miała prawie nic do roboty. Zresztą nie przeszkadzało jej to przebywać codziennie dwie godziny u swego „pana”, – tak bowiem nazywała Zefiryna Xirdal’a, i sądziła, że czas ten jest z jej strony dowodem wyrafinowanej grzeczności; siedm kwadransów zwykle przepędzała na rozmowie, a dokładniej, na monologowaniu w dobrym guście.

Wśród licznych zalet wdowa Thibaut posiadała niesłychaną łatwość wymowy. Niektórzy utrzymywali, że jej gadatliwość przechodzi wszelkie granice. Ale to była czysta złośliwość. Lubiła mówić, i nic więcej.

Wszelako nie wysilała zbytnio swej wyobraźni. Zaczynała zawsze od wspominania swej godnej rodziny, której była członkiem, następnie przechodziła do swych nieszczęść, tłumacząc, jaką smutną koleją losu z rzeźniczki przemieniła się na służącą. Nie obchodziło jej wcale, czy kto już znał jej wzruszające dzieje. Wdowa Thibaut z równem upodobaniem zawsze o nich wspominała. Po wyczerpaniu tego przedmiotu opowiadała o różnych osobach, którym usługiwała, lub którym dawniej służyła. Do poglądów, zwyczajów, sposobu życia tych osób przyrównywała postępowanie Zefiryna Xirdal’a, udzielając z równą bezstronnością pochwały i nagany.

Jej pan, nie odpowiadając jej nigdy, dawał dowód niewyczerpanej cierpliwości. Co prawda, zatopiony w swoich marzeniach, nie słyszał wcale tej gadaniny, a to, zważyć trzeba, znacznie zmniejszało zasługę cierpliwości. Tak czy inaczej, przez długie lata rzeczy układały się bardzo dobrze, jedno bowiem ustawicznie mówiło, drugie nie odpowiadało nigdy, – oboje nader zadowoleni z siebie.

30 maja wdowa Thibaut, jak to miała w zwyczaju, weszła o dziewiątej rano do Zefiryna Xirdal’a. Uczony ten młodzian wyjechał był właśnie w przeddzień ze swym przyjacielem Marcelem Leroux, mieszkanie więc było puste.

'The Chase of the Golden Meteor' by George Roux 26

Wdowa Thibaut nie zdziwiła się tem zbytnio. Przyzwyczajona do nagłych znikań swego pana, jego nieobecność uważała za rzecz zwykłą. Żałowała tylko, sprzątając, że nie ma do kogo przemawiać. Skończywszy jeden pokój, weszła do drugiego, który nazywała pompatycznie gabinetem. Ale tu spotkała ją niespodzianka.

Niezwykły przedmiot, coś w rodzaju czarniawej skrzynki, stał pośrodku wolnego kwadratu posadzki, przeznaczonego do sprzątania. Co to miało znaczyć? Oburzona na takie wchodzenie w jej prawa, wdowa Thibaut odsunęła ruchem stanowczym skrzynkę, poczem zabrała się najspokojniej do swej zwykłej pracy.

Mając słuch nieco przytępiony, nie słyszała brzęczenia wydobywającego się ze skrzyni, jak również zajęta nie dostrzegła błękitnawego światełka reflektora. W pewnej jednak chwili osobliwe zjawisko zwróciło jej uwagę, mianowicie, przechodząc przed reflektorem, pchnięta gwałtownie, upadła na podłogę. Wieczorem, przy rozbieraniu, stwierdziła, że na jej ciało wystąpił ogromny czarny siniec na prawem biodrze, pomimo że upadła na lewą stronę. Przypadek zrządził, że nie znalazła się już więcej w obrębie działania reflektora, przeto zjawisko nie powtórzyło się, jej zaś do głowy nie przyszło, że jest ono w związku z poruszoną skrzynką. Przypuszczała poprostu, że się pośliznęła.

Wdowa Thibaut, przejęta poczuciem swych obowiązków, nie omieszkała po skończonem sprzątaniu postawić skrzynki na miejsce, a nawet, trzeba jej oddać tę sprawiedliwość, starała się jej nadać to samo położenie. Jeżeli nie wywiązała się ze swojego zadania zupełnie dokładnie, należy jej to wybaczyć, gdyż zupełnie nieświadomie zwróciła mały walec wirujących pyłków w stronę nieco odmienną, niż był poprzednio.

Dni następnych powtarzała tę samą czynność, dlaczegoż bowiem zmieniać miała swe przyzwyczajenia pełne zalet i godne pochwały?

Przyznać jednak należy, że w miarę powtarzania się tych czynności, traciły one znaczenie, tak że ostatecznie niewiele dbała, czy skrzynka znajduje się dokładnie na swojem miejscu, czy też nie. Co prawda nie omieszkała postawić zawsze skrzyni przed oknem, ponieważ ją tak umieścił p. Xirdal, ale otwór reflektora przybierał najrozmaitsze kierunki, promieniując to nieco na prawo, to na lewo. Wdowa Thibaut czyniła to bez żadnej złośliwości i nie podejrzywała nawet, że jej samorzutna współpraca nabawi tyle kłopotu p. I. B. K. Lowenthal’a. Pewnego razu przez nieuwagę obróciła reflektor na przegubie, nie troszcząc się wcale, że był skierowany wprost na sufit.

W takiem to położeniu znalazł Zefiryn Xirdal swoją maszynę, powróciwszy 10 czerwca po południu ze swej wycieczki.

Pobyt na wybrzeżu morskiem przeszedł mu najprzyjemniej i może byłby go przedłużył, gdyby dwanaście dni po przybyciu, nie przyszła mu była do głowy osobliwa zachcianka zmiany bielizny. Zmusiło go to do otworzenia swego pakunku, w którym, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znalazł dwadzieścia siedm słoików o szerokich szyjkach. Zefiryn Xirdal osłupiał. Co znaczą te słoiki? Powoli jednak, nawiązawszy nić wypadków, przypomniał sobie o swym projekcie ogniwa elektrycznego, do którego w swym czasie tak się był zapalił, a o którym tak całkowicie zapomniał.

Za karę wymierzył sobie kilka silnych uderzeń pięścią i szybko zawinąwszy paczkę, opuścił Marcela Leroux, udając się wprost do Paryża.

Zefiryn Xirdal mógł był zapomnieć po drodze o przyczynie swego gwałtownego powrotu, ale wypadek, który się zdarzył na stacji Saint-Lazare, opamiętał go niebawem.

Paczkę swoją z cenną zawartością dwudziestu siedmiu słoików związał z tak wyszukaną starannością, że rozleciała się z niezmiernym hałasem na asfalt stacji. Hałas ów przeraził dwieście osób, które sądziły, że to zamach jakiego anarchisty. Ujrzały jednak tylko Zefiryna Xirdal’a, przypatrującego się z miną wystraszoną resztkom swego pakunku.

Klęska ta miała przynajmniej tę dobrą stronę, że przypomniała mu, w jakim celu znajduje się obecnie w Paryżu. Natychmiast udał się do kupca, znowu kupił dwadzieścia siedm słoików i zabrał od stolarza zamówioną ramę, gotową od dziesięciu dni.

Zaopatrzony w te sprawunki i spragniony rozpoczęcia doświadczeń, otworzył z pośpiechem drzwi mieszkania. Ale na progu stanął jak wryty na widok maszyny, której reflektor obrócony był w stronę zenitu.

Zefiryn Xirdal zastanowił się tak głęboko, niepokój jego był tak wielki, iż wypuścił z rąk pakunki, które, podlegając zwykłym prawom ciążenia, skierowały się w prostej linji ku ośrodkowi ziemi i bez wątpienia byłyby się tam znalazły, gdyby nie znajdująca się na ich drodze posadzka, o którą rozbiły się w kawałki szklane słoiki, złamała zaś na dwoje drewniana podstawa. To znaczy, że w przeciągu godziny pięćdziesiąt cztery słoiki uległy zniszczeniu. W tym stosunku idąc, Zefiryn Xirdal zlikwidowałby prędko swój rachunek w banku, dosięgający pokaźnej sumy.

Ten niezwykły rozbijacz szkieł nie spostrzegł nawet swego czynu. Nieruchomy na progu drzwi, wpatrywał się zadumany w swą maszynę.

– Jest w tem ręka wdowy Thibaut – rzekł wreszcie wchodząc, co świadczyło o jego trafnym instynkcie.

Podniósłszy oczy, zauważył na suficie i nad sufitem, w dachu otworek, znajdujący się w przedłużeniu osi metalowego reflektora, w którego ognisku umieszczona rurka wciąż wirowała zapamiętale. Otwór ten, wielkości ołówka, był tak równy, jak gdyby go wykrojono narzędziem.

Uśmiech rozjaśnił szeroką twarz Zefiryna Xirdal’a, którego już zaczynało to bawić.

– Dobrze!… dobrze! – szeptał.

Wszelako należało koniec położyć temu widowisku. Xirdal, schyliwszy się nad maszyną, przerwał jej działanie. Brzęczenie ustało, niebieskawe światełko zgasło, rurka przestała wirować.

– Dobrze!… dobrze!… ładne rzeczy muszą się dziać!…

Niecierpliwą ręką odpieczętował dzienniki, nagromadzone na stole, i czytał zkolei wszystkie odezwy p. I. B. K, Lowenthal’a o kapryśnych wystąpieniach meteoru whastońskiego. Zefiryn pokładał się od śmiechu.

Przeciwnie treść innych artykułów wywołała mars na jego czole. Do czego zmierzała ta międzynarodowa konferencja, której pierwsze posiedzenie po licznych zebraniach przygotowawczych właśnie miało odbyć się dzisiaj? Co zmuszało ją do określenia przynależności meteoru? Czy nie należał z prawa do tego, kto przyciągał go do ziemi i dzięki komu nie będzie wiekuiście szybował w przestrzeni?

Ale myśl, że nikt nie wie o tem pośrednictwie, zniewoliła Zefiryna Xirdal’a do wyjścia z ukrycia, ażeby konferencja międzynarodowa nie traciła czasu napróżno dla prac skazanych zgóry na jałowość.

Odtrąciwszy nogą szczątki dwudziestu siedmiu słoików, pobiegł do najbliższej poczty dla wysłania depeszy, którą p. Harvey miał przeczytać z wyżyn swego prezydjalnego fotelu. Nie można winić nikogo, że przez roztargnienie tak wielce zadziwiające w człowieku tak mało roztargnionym, zapomniał podpisać się na niej.

Poczem Zefiryn Xirdal, wróciwszy do siebie, przeczytał najpierw w przeglądzie naukowym sprawozdanie o biegu meteoru, następnie, odgrzebując po raz wtóry swoją lunetę, oddał się ścisłym badaniom nieba, potrzebnym do jego nowych obliczeń.

O północy, po osiągnięciu żądanego wyniku, puścił w ruch maszynę, wyładowując w przestrzeń energję promieniującą o napięciu dostatecznem i w należytym kierunku, następnie po upływie półgodziny zatrzymał maszynę i położył się najspokojniej, zasypiając snem sprawiedliwego.

Od dwóch dni Zefiryn Xirdal poświęcał swój czas doświadczeniom. Gdy po raz trzeci tego popołudnia zatrzymał ruch maszyny, ktoś zastukał do drzwi. W progu ukazał się bankier Robert Lecoeur.

– Nareszcie, zjawiłeś się! – zawołał.

– Jak widzisz – rzekł Zefiryn Xirdal.

– To nieźle! – odparł p. Lecoeur. –Już nie wiem po raz który wdrapuję się na to twoje szóste piętro. Gdzież u djabła byłeś?…

– Wyjechałem – odpowiedział Xirdal, rumieniąc się pomimowoli.

– Wyjechał! – odezwał się p. Lecoeur głosem oburzonym. – Wyjechał!… Ależ to okropne!.. Nie powinno się wprawiać ludzi w taki niepokój.

Zefiryn Xirdal spojrzał na swego ojca chrzestnego ze zdumieniem. Zapewne, nie wątpił o jego przywiązaniu. Ale do tego stopnia!

– Ależ, mój wuju, co ci to może szkodzić? – spytał.

– Co mnie to może szkodzić? – powtórzył bankier. – Zapominasz, nieszczęsny, że cały mój majątek jest na twojej głowie.

– Nie rozumiem – rzekł Zefiryn Xirdal, siadając na stole i podsuwając jedyne swe krzesło gościowi.

– Gdy wtajemniczyłeś mnie w swe fantastyczne zamiary – zaczął p. Lecoeur – wyznaję, że przekonałeś mnie.

– Nic dziwnego – odparł Xirdal.

– I dlatego bez wahania zaryzykowałem twoje szczęście i zacząłem grać na giełdzie na zniżkę.

– Na zniżkę?

– Tak, zacząłem sprzedawać akcje.

– Sprzedawać akcje, jakie?…

– Kopalni złotych. Rozumiesz, że jeżeli meteor spadnie, to akcje kopalni spadną i że…

– Spadną? Coraz mniej rozumiem – przerwał Zefiryn Xirdal. – Nie mogę pojąć, jakim sposobem moja maszyna wpłynąć może na poziom kopalni?

– Kopalni, zapewne – odpowiedział p. Lecoeur – ale na jej akcje, to różnica.

– Dobrze – zgodził się Xirdal bez nalegania. – Sprzedałeś akcje kopalni złota, nic w tem ważnego. Jest to dowód, że je posiadasz.

– Przeciwnie, nie posiadam ani jednej.

– Ach!… – westchnął oszołomiony Xirdal. – Sprzedać to, czego się nie ma, jest bardzo sprytne, jabym tego nie dokazał.

– To jest właśnie to, co nazywa się spekulacją obliczoną na czas, mój kochany Zefirynie. Skoro trzeba będzie doręczyć akcje, kupię je wtedy.

– A zatem co za korzyść?… Sprzedawać, ażeby kupować, nie wydaje mi się to przedsięwzięciem bardzo udatnem na pierwszy rzut oka.

– Mylisz się, ponieważ w danej chwili akcje będą tańsze.

– A dlaczego miałyby być tańsze?

– Ponieważ meteor dostarczy więcej złota, niż jest na ziemi. Wartość złota zatem zmniejszy się o połowę, a tem samem akcje kopalni złota spadną nieledwie do zera. Zrozumiałeś teraz?

– Zapewne – rzekł Xirdal bez przekonania.

– Najpierw byłem wdzięczny sobie, że ci zaufałem. Zmiany zaszłe w biegu meteoru, jego prawdopodobny upadek, wpłynęły na akcje kopalni, które spadły o 25 %. Będąc zupełnie przekonany, że spadną jeszcze bardziej, sprzedałem znaczniejszą ich ilość.

– Nie mając ich?

– Naturalnie… Możesz więc wyobrazić sobie mój niepokój wobec tego, co się działo: ty zniknąłeś, meteor zaś zatrzymał się w swym upadku, zjawiając się we wszystkich czterech stronach nieba. Skutkiem tego akcje znów poszły w górę, a ja mogłem stracić olbrzymie sumy… Co mam sądzić o tem wszystkiem?

Zefiryn Xirdal patrzył na chrzestnego ojca z ciekawością. Nie widział nigdy tego człowieka zrównoważonego pod wpływem tak gwałtownego wzruszenia.

– Niebardzo zrozumiałem te kombinacje – odezwał się wreszcie. – To za mądre dla mnie. Zdaje mi się jednak, o ile zrozumiałem, że byłoby ci przyjemnie, gdyby meteor upadł. A więc! bądź spokojny, spadnie.

– Ręczysz?

– Ręczę.

– Najformalniej?

– Najformalniej…, Ale czy kupiłeś żądany kawałek ziemi?

– Zapewne – odpowiedział p. Lecoeur. – Mam w kieszeni akt własności.

– A zatem wszystko idzie pomyślnie – rzekł Zefiryn Xirdal. – Mogę nawet ci oświadczyć, że doświadczenie moje dobiegnie kresu 5 lipca bieżącego roku. Tego dnia opuszczę Paryż i wyjadę na spotkanie meteoru.

– Który spadnie?

– Który spadnie.

– Pojadę z tobą! – zawołał p. Lecoeur z zapałem.

– Jeżeli ci to dogadza! – odpowiedział Zefiryn Xirdal.

Czy to na skutek odpowiedzialności, jaką zaciągnął względem p. Roberta Lecoeur, czy też interes nauki pochłonął go całkowicie, dość, że jakiś dobroczynny wpływ nie pozwolił mu na nowe wybryki. Doświadczenia swe odbywał z całą sumiennością, a tajemnicza maszyna brzęczała do 5 lipca przeszło czternaście razy na dobę.

Od czasu do czasu Zefiryn Xirdal badał meteor przez lunetę, przekonywając się, że wszystko idzie według jego przewidzeń.

5 lipca rano, po raz ostatni skierował lunetę w stronę nieba.

– Wszystko w porządku – rzekł, odchodząc od przyrządu. – Mogę zająć się czem innem.

I zajął się swemi pakunkami.

Najpierw swą lunetą i maszyną z kilku zapasowemi rurkami. Zapakował je z wielką zręcznością i włożył w mocne futerały, zabezpieczające je od niespodziewanych przypadków podróży. Następnie przyszła kolej na jego osobiste pakunki.

Poważna przeszkoda o mało nie zatrzymała go na samym początku. W co umieścić rzeczy, które należało z sobą zabrać? Kufer? Zefiryn nie miał go nigdy. A zatem waliza?…

Po długich rozmyślaniach przypomniał sobie, że musi posiadać walizę. A jako dowód, że ją posiadał rzeczywiście, może służyć fakt, że po żmudnych poszukiwaniach znalazł ją w głębi ciemnego pokoju, gdzie wyrzucał niepotrzebne rzeczy, nagromadzone w takiej ilości, iż najuczeńszy antykwarjusz nie doszedłby z niemi do ładu.

Walizka ta, którą Zefiryn Xirdal wysunął na światło dzienne, ongi była pokryta płótnem. Można było się tego domyślić po kawałkach materjału, trzymających się jeszcze jej kartonowego pudła. Paski zaś też istnieć musiały, ale wszelki ich ślad zaginął. Zefiryn Xirdal otworzył ją na środku pokoju, ale długo się namyślał, czem ją ma zapełnić.

– Tylko to, co jest niezbędne – upewniał samego siebie. – Należy wziąć się do tego metodycznie i zastosować metodę racjonalnego wyboru.

Trzymając się tej zasady, włożył do walizki trzy różne trzewiki. W przyszłości ubolewał bardzo, że nieszczęśliwym przypadkiem jeden z nich był zapinany na guziki, drugi sznurowany, trzeci zaś byt zwykłym pantoflem. Narazie jednak wszystko było w porządku, gdyż część walizy była zapełnioną. A to już coś znaczyło!

Upakowawszy obuwie, Zefiryn Xirdal bardzo strudzony otarł pot z czoła, poczem znów zaczął się namyślać.

Wynikiem tego namysłu było, że zaczął sobie niejako zdawać sprawę z nieudolności w sztuce pakowania. To też zwątpiwszy o wszelkiej metodzie, poddał się natchnieniu.

Czerpał ze szuflad i ze stosu ubrań, tworzących jego garderobę, co tylko wpadło mu w ręce. W przeciągu kilku chwil najprzeróżniejsze przedmioty zapełniły po brzegi walizę. Być może, że drugi przedział był próżny, ale Zefiryn Xirdal nic o tem nie wiedział. To też zmuszony był pomagać sobie nogą i pięścią, ażeby wreszcie zamknąć nieszczęsną walizę.

Następnie owiązał ją mocnym sznurem, związanym szeregiem węzłów tak zawikłanych, że o rozwiązaniu ich mowy być nie mogło. Wreszcie przystanął, przypatrując się swemu dziełu z niejaką lubością.

Należało teraz udać się na dworzec. Ale pomimo swej wprawy w chodzeniu, Zefiryn Xirdal nie mógł nawet myśleć o zaniesieniu tam maszyny, lunety i walizy. Masz tobie, nowy kłopot!

Można przypuszczać, że wkońcu przyszedłby do wniosku, iż istnieją w Paryżu dorożki. Ale umysłowego tego wysiłku zaoszczędził mu p. Robert Lecoeur, zjawiając się na progu.

– Czy jesteś gotów, Zefirynie?

– Czekałem na ciebie, jak widzisz – odpowiedział w prostocie ducha Xirdal, który zapomniał był, że jego chrzestny ojciec jechać miał wraz z nim.

– A zatem w drogę – rzekł p. Lecoeur. – Ile masz pakunków?

– Trzy: maszynę, lunetę i walizkę.

– Daj mi jeden z nich, weź zaś resztę. Powóz mój czeka.

– Co za dobry pomysł! – dziwił się Zefiryn Xirdal, zamykając drzwi za sobą.

Advertisement