Ogród Petenery
Advertisement


Crystal Clear app printer Dostępny jest E-book / wersja do druku tego tekstu


Hrabia Sandorf

(Mathias Sandorf)

Juliusz Verne

¤ ¤ ¤ ¤

Przekład: Anonim
Ilustracje: Léon Benett


'Mathias Sandorf' by Léon Benett 001



CZĘŚĆ PIERWSZA.


'Mathias Sandorf' by Léon Benett 003


I.


Podróżujący gołąb.


Wolne miasto Tryest, najważniejszy nadmorski punkt handlowy w Austryi, składa się z dwóch dzielnic, to jest z nowej Teresienstadt, wspaniale zabudowanej, nad samą zatoką i ze starej brudnej, ubogiej, położonej między Corso a wyniosłemi wzgórzami Karstu, z malowniczo położoną cytadelą.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 006

Przy portowej tamie, zwanej San-Carlo, stoją zazwyczaj okręta handlowe; tam też bywa niekiedy zbiegowisko włóczęgów z całego świata, nie posiadających nic, a żyjących jedynie własnym przemysłem.

Dnia 18 maja 1861 w tych tłumach wyróżniały się dwie postacie, nieco staranniej odziane. Łatwo też można było poznać, że byli to ludzie, którzy w danym wypadku, umieli zręcznie dopomódz szczęściu, by o nich nie zapomniało. Jeden z nich nazywał się Sarkany i mienił się być trypolitańczykiem, drugi Zirone pochodził z Sycylii. Przeszedłszy kilkanaście razy tam i napowrót, wstrzymali się obaj na kończynie tamy, badając zachodnią część morza, jak gdyby wyczekiwali pojawienia się okrętu naładowanego ich bogactwami.

— Która godzina? — zapytał Zirone żargonem włoskim mieszkańców wybrzeży morza Śródziemnego.

Sarkany, któremu żargon ten doskonale był znany, milczał.

— Głupstwo! — zawołał Sycylijczyk — jest to godzina, w której głód dokucza, szczególnie, gdy się zapomniało o śniadaniu!

W tym zamęcie różnych szczepów austro-węgierskiego państwa nie zwracali oni na siebie szczególniejszej uwagi, choć byli cudzoziemcami, a że w kieszeni były pustki, to nikt nie byłby odgadł, patrząc z jaką dumą przechadzali się w swych długich aż po kostki płaszczach.

Prawe piękne oblicze tego człowieka nie zdradzało wcale jego wewnętrznych usposobień; patrząc na niego, niepodobieństwem było odgadnąć, czem jest, czem był kiedyś; nie budził też wstrętu, jakiego się doznaje na widok oszustów i szalbierzy. O tyle też był niebezpieczniejszym.

Nikt nie znał jego przeszłości. Gdzie się urodził? gdzie wychował? dla czego nie zaginął w odmęcie dziennych wypadków? — prawdopodobnie on sam nie potrafiłby powiedzieć, będąc igraszką losu, żyjąc z dnia na dzień. A przecież widocznem było, że w swej młodości otrzymał pewne wykształcenie praktyczne, które zawdzięczał wędrówkom po świecie, stosónkom z ludźmi, należącymi do rozmaitych warstw spółecznych, licznym fortelom i wybiegom w celu zabezpieczenia sobie warunków codziennego bytu.

W ten to sposób, dzięki zbiegowi różnych okoliczności, od lat kilku pozostawał w stosunkach z najbogatszym domem handlowym w Tryeście, z domem bankiera Sisas Torontha, który odgrywa wielką rolę w całym toku niniejszej powieści.

Włoch Zirone, towarzysz Sarkaniego, był awanturnikiem pierwszego rzędu, gotowym na usługi lepiej płacącego. Z rodu Sycylianin, liczył lat trzydzieści, przeszłość miał nieznaną i prawdopodobnie nikomuby jej nie wyjawił. W Sycylii poznał się też z Sarkanim i od tego czasu razem szli przez świat, usiłując bądź co bądź zrobić fortunę. Ale Zirone, słuszny mężczyzna o silnym zaroście, bardzo śniadej cerze, o gęstych czarnych brwiach, nie mógł pokryć wrodzonego szalbierstwa, które zdradzały jego nawpół przymknięte oczy i wieczne kołysanie głowy. Udaną wesołością i gadatliwością starał się pokrywać wielką przewrotność. Jednakże dnia tego Zirone mówił niewiele, z pewnem umiarkowaniem. Widocznie chodziło mu o obiad. Wczorajszego wieczora w pewnej podziemnej szulerni Sarkany przegrał ostatki. W tej chwili obaj nie wiedzieli, co począć, a widząc, że na tamie portowej niczego doczekać się nie mogą, postanowili szukać szczęścia po ulicach nowego miasta.

Sarkany i Zirone, rzuciwszy raz jeszcze okiem w zatokę aż do latarni morskiej, wzniesionej na wzgórzu św. Teresy, opuścili portową tamę, a idąc pomiędzy skwerem a Teatro Communale, przybyli na plac zwany Piazza Grande, gdzie przechodzali się jeszcze przez chwilę w pobliżu fontanny, zbudowanej z kamieni sąsiednich gór Karstu, u stóp pomnika Karola VI. Następnie zwrócili się na lewo. Zirone zaglądał przechodniom w oczy, jak gdyby zamyślał obdzierać na publicznej drodze. Czas jakiś krążyli około Tergesteum, gdy zamykano giełdę.

— Ot i tu pustki... jak w naszej kieszeni! — zauważył Sycylianin śmiejąc się, choć wcale śmiać mu się, nie chciało.

Na wszystko obojętny Sarkany udał, że nie słyszy niestósownych żartów zgłodniałego towarzysza.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 013

Przechodzili natenczas trójkątny plac, na którym wznosi się statua z bronzu cesarza Leopolda I; niedaleko widzieć można było Corso, dzielące nowy Tryest od starego. Ale dwaj przyjaciele weszli tymczasem w ulicę szeroką, choć zaniedbaną, gdzie liczne wystawy magazynów, przypominający raczej Regent-Street w Londynie, albo Broadway w Nowym Yorku, niż włoskie bulwary Paryża, zwracały na siebie uwagę mnogich przechodniów.

O ile Sarkany zdawał się nie ulegać żadnym pokusom, o tyle Zirone zdradzał swą chciwość, zaglądając do magazynów wzrokiem zazdrosnym człowieka, któremu wstęp był wzbroniony. Szczególnie niemile wrażenie zdawały się na nim w obecnej chwili wywierać liczne piwiarnie i restauracje.

— Tu bardziej jeszcze głód dokucza, niż na Corso — mruknął Sycylijczyk, nie mogąc choć piwem zwilżyć spalonych ust od pragnienia.

Sarkany wzruszył ramionami, ale nie wyrzekł ani słowa.

Obaj zwrócili się raz jeszcze w najbliższą uliczkę na lewo, a minąwszy Ponte-Rosso i kościół Św. Antoniego, Sarkany postanowił nagle udać się w prawo. Jego towarzysz zdążał za nim, nie robiąc żadnych uwag. Tak idąc minęli Corso i puścili się ciasnemi ulicami starego miasta, gdzie nie ma przynajmniej przystępu straszny północno-wschodni wiatr, zwany Bora.

W rzeczy samej, od czasu przybycia do Tryestu, mieszkali obaj w tej dzielnicy w skromnym hotelu, będącym w pobliżu kościoła Santa-Maria-Maggiore. Ale że rachunki nie były dotychczas opłacone, unikali więc tego niebezpiecznego dla nich przylądka. To też i tym razem minęli plac, na którym stał hotel, a zatrzymali się dopiero przy Arco di Rikardo, rozmyślając, co dalej począć...

Ruiny architektury romańskiej, nie zajmowały ich wcale, a że szczęście nie sprzyjało im dnia tego w ulicach miasta, puścili się więc, idąc jeden za drugim, stromą ścieżką, zwaną szumnie wschodami, wiodącą prawie do szczytu Karstu i katedralnego terasu.

— Dziwna rzecz, drapać się po górach — zrzędził Zirone, wiążąc swój płaszcz w pasie.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 011

Mimo tej uwagi, nic opuszczał towarzysza i można ich było widzieć z dołu, wspinających się po pochyłościach Karstu. W dziesięć minut później, bardziej jeszcze strudzeni i zgłodniali ujrzeli się na terasie. Ale wspaniały widok, który z tej wyżyny roztaczał się na zatokę, pełne morze, miasto i rozrzucone po wzgórzach wille, nie zachwycał wcale tych awanturników. Widzieli to już nieraz, a dziś przychodzili tu z troską i nędzą! Gdy zaś przeczucie im mówiło, że na tych wyżynach szczęście, na które liczyli, nie ominie ich, wypadało więc czekać cierpliwie.

Przy ujściu ścieżki, wiodącej na teras, obok katedry bizantyńskiej św. Justyna, było miejsce ogrodzone, służące niegdyś za cmentarz, dziś muzeum starożytności. Z grobów nie pozostało ani śladu, ale kawały popękanych płyt grobowych leżały pod pochylonymi konarami wspaniałych drzew; pomniki romańskie, średnio-wieczne kolumny bez kapitelu, resztki z tryglifów i metopów rozmaitych epok renesansowych, sześciany szklanne w których widać było jeszcze prochy nieboszczyków, wszystko to leżało bezładnie rozrzucone na trawie.

Brama była otwarta; weszli więc bez przeszkody a Zirone nie omieszkał zrobić melancholicznej uwagi:

— Jeżeli mamy skończyć z tem życiem miejsce wyborne...

— Gdyby ci to zaproponowano? — spytał ironicznie Sarkany.

— Ba, odmówiłbym, mój drogi! Nie pragnę więcej, jak tylko jednego szczęśliwego na dni dziesięć — nie żądam zbyt wiele.

— Mieć będziesz i więcej!

— Oby cię wszyscy świeci wysłuchali!

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 004

Tak rozmawiając, szli aleją, wiodącą w półkole, pomiędzy dwoma rzędami urn, poczem usiedli na olbrzymim kamieniu.

Chwilowe milczenie przerwał jak zawsze Zirone, ze źle ukrytem ziewaniem:

— Do djabła! szczęściu, na które liczymy, nie spieszno!...

Sarkany nic nie odpowiedział.

— Po co nam było leźć między te ruiny, bo kogóż lichoby niosło na cmentarzysko? Zdaje mi się, żeśmy złą wybrali drogę?..

Sarkany, pogrążony w głębokiej zadumie, patrzał w przestworza i ani się ruszył. Ale Zirony, uniesiony zwykłą gadatliwością, ciągnął dalej:

— Czy nie przyznasz, że szczęście najlepiejby zrobiło, gdyby przysłało nam tu jednego z kasyerów domu bankowego Toronthala, który miałby przy sobie pugilares wypchany banknotami... Spodziewam się, że pieniądze powierzyłby nam, przepraszając uprzejmie, że tak długo kazał czekać na siebie.

— Raz jeszcze ci powiem — odparł Sarkany, marszcząc, brwi że niczego od Silasa Toronthala spodziewać się nie możemy.

— Czy jesteś tego pewnym?

— Zupełnie! Kredyt mój wyczerpany. Ostatnim razem odmówił mi stanowczo.

— To nie dobrze!

— Zgadzam się na to, ale tak jest!

— A przecież, jeżeli twój kredyt wyczerpany — mówił Zirone — to dowodzi tylko, że go miałeś. Na czem on polegał? Dom bankowy miał sposobność przekonania się o twej gorliwości i zręczności w pewnych... subtelnych interesach. To też Toronthal, w pierwszych miesiącach naszego pobytu w Tryeście, nie był dla ciebie skąpym. Nie wierzę, abyś go nie miał w ręku... a zagroziwszy mu......

— Gdyby to było możebnem, byłbym już zrobił — odparł Sarkany, wzruszając ramionami — i mielibyśmy pieniądze... O nie! Ale może nadejść chwila, w której Toronthal będzie znów w mej mocy, a natenczas zapłaci mi kapitał z procentami od procentów, którego mi dziś odmawia. Przeczuwam, że jego interesa zachwiane wątpliwemi spekulacjami. Bankructwa w Berlinie i Monachium oddziałały na Tryest, a gdy byłem u niego ostatnim razem, spostrzegłem w nim wielką zmianę... Pozwólmy, niech woda się zmąci, a gdy się to stanie...

— Zgoda — zawołał Zirone — ale tymczasem chyba tylko wodą żyć bodziemy. Mojem zdaniem, należy zapukać raz jeszcze do Toronthala, by nam zapłacił przynajmniej podróż do Sycylii... przez Maltę....

— Cóż poczniemy w Sycylii?

— To już rzecz moja! Znam kraj i potrafię sprowadzić tu bandę maltańczyków, dzielnych towarzyszów, bez przesądów, z którymi będzie można coś począć. Do stu tysięcy djabłów! jeżeli tu nie ma co robić, to jedźmy, zmusiwszy tego przeklętego bankiera do zapłacenia kosztów podróży.

Sarkany ruszył przecząco głową.

— Ależ tak dłużej trwać nie może!... Nasze położenie jest rozpaczliwe! — zawołał Zirone.

Wstał i z gniewem uderzył nogą o ziemię, jak gdyby miał przed sobą nie chcącą go żywić macochę.

W tej chwili ociężały lot ptaka zwrócił na siebie jego uwagę. Był to gołąb tak znużony, że zaledwie poruszał skrzydłami.

Zirone, nie zastanawiając się do której ze stu siedemdziesięciu kategoryj gołębi należy pojawiający się ptak, widział w nim jedną rzecz tylko: pieczeń do zjedzenia. Wskazawszy go więc ręką swemu towarzyszowi, pożerał już oczami.

Tymczasem gołąb tracił widocznie ostatki sił. Usiadł wprawdzie na wysokiej katedralnej wieżycy, ale nie mógł się tam utrzymać i zsunął się na dach małej kapliczki św. Justyna; jednak osłabione nóżki wypowiadały mu posłuszeństwo, tak, że wkrótce spadł na kapitel starożytnej kolumny i zawisł w kącie pomiędzy wieżycą a facyatą pomnika.

Zawsze zimny i milczący Sarkany, nie śledził wcale lotu gołębia, ale Zirone nie spuścił z niego oka ani na chwilę. Przybywał z północy, daleka podróż osłabienia była powodem. Widocznie wrodzona mu zmyślność parła go do przeznaczonego miejsca, bo zerwał się raz jeszcze do lotu, ale bezsilność zniewoliła go do nowego wypoczynku na pochyłej gałęzi jednego z licznych drzew cmentarza.

Natenczas Zirone postanowił go złapać. Ostróżnie poczołgał się pod drzewo i zajął korzystne miejsce, w którem, podobny do wietrzącego psa, czekał na swą zdobycz.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 005

Gołąb, nie spostrzegłszy niebezpieczeństwa, chciał się wznieść, ale siły zawiodły go znowu, padł więc na ziemię, kilka kroków od drzewa.

W jednej chwili Sycylijczyk rzucił się, wyciągnął ramiona i złapał ręką znużonego gołębia. Już go miał udusić, gdy nagle wydał okrzyk zdziwienia i powrócił szybko do swego towarzysza.

— Podróżujący gołąb! — zawołał.

— Podróżujący, który odbył ostatnią podroż! — odparł obojętnie Sarkany.

— Bezwątpienia — mówił Zirone — tem gorzej dla tych, którym niósł liścik przywiązany pod skrzydłem.

— Liścik? — zawołał Sarkany. — Czekaj-no, Zirone, należy się zastanowić!

I zatrzymał rękę towarzysza, który miał już zdusić biedną ofiarę. Następnie wziąwszy woreczek, który właśnie odwiązał Zirone, otworzył go i wyjął list, skreślony tajemniczem pismem.

Składał się on z ośmnastu niezrozumiałych wyrazów, ułożonych w trzy prostopadłe kolumny, jak następuje:

gnpwdy
zkutso
ptewać
płęrox
jsemstw
eznait

shyewn
ylzidg
śiheuz
esywoh
uiałoa
iryoau

zresyt
cjzosi
baynez
slćowe
ildrca
sgszsęg.

Nie było zresztą ani śladu zkąd i dokąd list ten był wysłany, a nie znając klucza, nie należało się spodziewać dojść do właściwego znaczenia tych ośmnastu słów, z których każde składało się, z sześciu liter.

Steganograficzne to pismo naprowadziło Sarkanego na myśl, ze zawiera ono bardzo ważne, może nawet kompromitujące wiadomości. Wszystko przemawiało za tem, że chodziło porozumiewającym się o ścisłą tajemnicę.

W tych kilku wierszach, jest może dla nas źródło wielkiego mienia — rzekł Sarkany.

— A więc ten gołąb — mówił Zirone — miałżeby być przedstawicielem owego szczęściu, którego szukamy od rana? Wielki Boże! a ja chciałem go udusić! Ale o co chodzi? Gdy mamy posłannictwo, posłańca upiec można...

— Nie spiesz cię, Zirone — mówił Sarkany — może gołąb ten wskaże nam odbiorcę listu; oczywiście, jeżeli mieszka w Tryeście.

— To ci nie posłuży do przeczytania go...

— Zapewne, że nie, Zirone.

— Ani do sprawdzenia zkąd wystany.

— Tak. Ale jeżeli z pomiędzy dwóch korespondujących będę znał jednego, o drugim mogę się już dowiedzieć. Otóż nie trzeba zabijać tego gołębia, lecz dodać mu sił, by mógł zdążyć do przeznaczonego miejsca.

— Z listem? — spytał Zirone.

— Naturalnie; zrobię tylko dokładny odpis i zachowam go, aby w swoim czasie dobrze zużytkować...

Po tych słowach, Sarkany wyjął kawałek papieru, poczem ołówkiem odrysował ściśle tajemnicze pismo, które schował starannie w swem zanadrzu, podczas gdy oryginał włożywszy do woreczka, przywiązał pod skrzydło podróżującego gołębia.

Zirone spoglądał na to, nie dzieląc nadziei zrobienia w ten sposób fortuny.

— A teraz — rzekł Sarkany — należy dodać sił naszemu posłańcowi.

Zirone zebrał na trawie garść robaczków i nieco ziarna, czem odżywił zgłodniałego gołębia, następnie ugasił jego pragnienie kilku kroplami wody pozostałej z ostatniego deszczu w głębi starej urny, tak, że niespełna w pół godziny skrzydlaty posłaniec należycie pokrzepiony, zdawał się być gotów do dalszej podróży.

— Jeżeli ma lecieć daleko — zauważył Sarkany — to mało nas obchodzi, co się z nim stanie, bo wkrótce stracimy go z oczów. Być jednak może, iż zdąża do jednego z domów będących w Tryeście, a w takim razie sił mu już nie zabraknie, gdyż najdalej za dwie minuty stanie u celu.

— Masz słuszność — potwierdził Zirone — ale czy zdołamy dopatrzyć, w którem miejscu usiądzie, choćby to było nawet w Tryeście?

— Ha, zrobimy, co tylko będzie można — odparł Sarkany.

Po nad głównem wejściem do katedralnego gmachu, składającego się z dwóch kościołów, poświęconych Najświętszej Pannie Maryi i św. Justynowi, patronowi Tryestu, wznosi się olbrzymia wieża, z której można dokładnie zbadać płaszczyznę, będącą u stóp wzgórza Karstu. Całe też miasto roztacza się przed okiem patrzącego z tej wysokości, tak, ze z największą łatwością widzi się dachy wszystkich domów, będących pomiędzy pochyłością wzgórz a wybrzeżem zatoki. Puściwszy gołębia ze szczytu tej wieży, nie było wcale trudnem śledzić lot jego i zauważyć do którego podąży miejsca.

Sarkany postanowił te okoliczności wyzyskać, a usiłowania mogły mieć powodzenie, przynajmniej należało spróbować.

Nierozdzielni towarzysze porzucili więc cmentarz, a zwrócili się ku kościelnej wieżycy; ponieważ wejście było otwarte, puścili się natychmiast uciążliwymi kręconemi schodami; po kilku minutach dostali się już na szczyt wieży, pod sam dach pokrywający budynek, zkąd przez dwa olbrzymie okna widać było z najdrobniejszymi szczegółami podwójne przestworza, od strony wzgórz i zatoki. Zirone i Sarkany zajęli miejsca przy oknie, nastręczającym widok na Tryest w północno-zachodnim kierunku.

Niedaleko katedry wznosił się wspaniały zamek z szesnastego stulecia; na wieży zamkowej biła właśnie czwarta z wieczora. Dzień był pogodny, powietrze czyste. Jasne słońce chyliło się ku przejrzystemu zwierciadłu wód Adryatyku, a jego złociste promienie oświecały prawie wszystkie domy od strony kościoła.

Sarkany wziął do ręki gołębia, pogłaskał wspaniałomyślnie i puścił go.

Ptak zerwał się do lotu, ale natychmiast zaczął się spuszczać na dół, jakby się obawiał zakończyć upadkiem swój zawód powietrznego posłańca.

Zaniepokojony Sycylijczyk nie mógł się, powstrzymać od okrzyku niezadowolenia.

I w rzeczy samej, gołąb odzyskał równowagę, zręcznie zakręcił i zwrócił się wprost ku północno-zachodniej dzielnicy miasta.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 007

Obaj śledzili go pilnie oczami.

W locie ptaka nie było wahania; widocznie zdążał dokąd był wysłany, a gdzie znajdowałby się już od godziny, gdyby nie wypadki pod drzewami starego cmentarza.

Zirone i Sarkany obawiali się tylko, by nie minął murów miasta — ich nadzieje spełzłyby na niczem.

— Widzę go! widzę jeszcze! — powtarzał Zirone, obdarzony bardzo bystrym wzrokiem.

— Przedewszystkiem należy dopatrzyć — odpowiadał Sarkany — miejsce, gdzie się zatrzyma i zapamiętać je dokładnie.

Po kilku minutach lotu, gołąb usiadł na jednym z domów, którego kończasty szczyt muru był wyższym od innych, stał on pośród starych drzew obok szpitala, niedaleko publicznego ogrodu. Tu gołąb znikł pomiędzy otworami wyróżniającego się poddasza, nad którem wznosiła się żelazna ażurowa chorągiewka,

Odszukanie tego domu, w którym mieszkał odbiorca tajemniczych listów, było bardzo łatwem.

Sarkany i Zirone z zadowoleniem opuścili swe obserwatoryum i postanowili natychmiast zająć się potrzebnem odkryciem domu i jego właściciela, ale przybywszy w miejsce, gdzie stykają się dwie główne drogi Corsa, Stadion, ulica prowadząca do publicznego ogrodu i Acquedotto, aleja, prowadząca do wielkiej piwiarni Boschotta, nasi awanturnicy zawahali się, którą z nich iść dalej wypada. Na los szczęścia udali się w prawo z silnem postanowieniem odszukania tam domu z żelazną chorągiewką, stojącego pomiędzy drzewami.

Długo tak szli, przyglądając się wszystkim dachom przy alei Acquedotto, gdy nagle na drugim jej końcu:

— Ot jest! — zawołał Zirone i wskazał pożądany dach z chorągiewką, po na którym unosiło się kilka gołębi.

Nie ulegało żadnej wątpliwości — tu, w tem miejscu zatrzymał się skrzydlaty posłaniec.

Dom, którego poszukiwali awanturnicy, stał na odosobnieniu i był skromnej powierzchowności.

Sarkany natychmiast rozpylał się w sąsiednich sklepach i wiedział już, co mu było potrzebnem.

Dom zamieszkały jedynie przez właściciela, należał do hrabiego Władysława Zathmara.

— Możeby można więcej się dowiedzieć? — spytał Zirone, niezadowolony tak szczupłemi wiadomościami.

— Później, Zirone, nie spieszmy się! należy działać rozważnie... spokojnie. A teraz wracajmy do domu.

— Tak!... właśnie godzina obiadowa, ale dla tych, co mają prawo usiąść przy stole — zauważył ironicznie Zirone.

— I my będziemy mieli to prawo, jeżeli nie dziś, to jutro...

— Nie wiem tylko gdzie i u kogo?...

— Kto wie, Zirone, może u hrabiego Zathmara.

Tak rozmawiając, wracali powolnym krokiem, a wkrótce stanęli przed skromnym hotelem.

Czekała ich miła niespodzianka... Sarkany otrzymał list. W kopercie znajdowało się dwieście guldenów i tych kilka wyrazów:

„Proszę nie spodziewać się więcej odemnie pieniędzy — te powinny wystarczyć na podróż do Sycylii. Życzę szczęśliwej drogi w nadziei, że się już więcej nie zobaczymy.
Silas Toronthal”.

— Dzięki Bogu! — zawołał Zirone — bankier w porę zmienił swoje poglądy! Nie należy nigdy powątpiewać o finansistach.

— I ja tak myślę — odparł Sarkany.

— A teraz, mając te pieniądze, czy opuścimy Tryestu?

— Nie, pozostaniemy tu!...



II.


Hrabia Maciej Sandorf.


Węgrzy, przybywszy do Europy w IX stuleciu, stanowią trzecią część ludności zamieszkiwanego przez się kraju, licząc około pięć milionów dusz. Właściwe pochodzenie tego ludu do dziś nieznane, pewną jest tylko rzeczą, że nie są ani Słowianami, ani Niemcami i że ani jednymi, ani drugimi nigdy nie pozostaną.

W jedenastem stuleciu przyjęli religią katolicką i od tego czasu byli zawsze gorliwymi jej wyznawcami. Zachowali też swój narodowy język, wielce harmonijny, a przytem energiczny, który od czternastego do szesnastego stulecia w prawodawstwie i w rozporządzeniach zastępował język łaciński.

Traktat podpisany w Karłowicach dnia 21 stycznia roku 1696 oddał Węgry i Siedmiogród pod panowanie Austryi.

W dwadzieścia lat później ogłoszoną została pragmatyczna sankcya, mocą której państwo austro-węgierskie miało pozostać na zawsze monarchią rozdzielną. W braku linii męzkiej, linia żeńska miała dziedziczyć tron prawem pierworodności. Dzięki takiemu statutowi, w r. 1749 Marya Teresa zajęła tron po swoim ojcu Karolu VI, ostatnim potomku linii męzkiej habsburskiego domu.

Węgrzy musieli uledz przemocy, ale w sto pięćdziesiąt lat później sprzeciwili się sankcyi pragmatycznej i traktatowi, podpisanemu w Karłowicach.

W czasach, w których się rozpoczyna nasze opowiadanie, żył magnat węgierski, pełen nienawiści do wszystkiego, co było pochodzenia germańskiego, ale pełen nadziei wywalczenia swemu krajowi utraconej swobody. W młodym wieku poznał się z Koszutem i uwielbiał wielkie serce patryoty, choć różnice stanu postawiły ich na odmiennem stanowisku.

Hrabia Maciej Sandorf mieszkał w komitacie siedmiogrodzkim, okręgu Fagaras, gdzie posiadał stary zamek z czasów feudalnych. Zbudowany na potężnym paśmie gór Karpackich, dzielących Siedmiogród od Wołoszczyzny, zamek ten wznosił się na owym łańcuchu urwisk, z całym majestatem dzikiej dumy, niby jedyne schronienie dla sprzymierzonych, gotowych się bronić do ostatniej kropli krwi.

Bogate kopalnie żelaza i miedzi zapewniały właścicielowi zamku Artenah dochody olbrzymie. Obszary, należące do niego, zajmowały większą część okręgu Fagaras, liczącego około siedmdziesiąt tysięcy ludności. Mieszczanie i wieśniacy nie ukrywali swej sympatyi dla hrabiego, za jego prawość, powszechnie uznawaną w kraju. To też zamek był przedmiotem ciągłej baczności władz austryackich. W wysokich bowiem sferach rządowych znano dążności właściciela Artenah i niepokojono się wielce.

Hrabia Sandorf liczył natenczas lat trzydzieści. Był to człowiek wzrostu średniego, olbrzymiej siły. Na szerokich ramionach spoczywała głowa dumna i szlachetna. Śniada jego twarz nieco kwadratowa, przedstawiała typ madziarski, w całej swej czystości. Jego temperament żywy, sposób mówienia, spojrzenie, słowem wszystko znamionowało naturę szczerą, szlachetną. Głównym rytem charakteru Sandorfa było, że pomimo całej swej dobroci, nie wybaczał nigdy krzywdy wyrządzonej bliźniemu. Miał on w wysokim stopniu rozwinięte poczucie sprawiedliwości, a nienawiść do wszystkiego, co tchnęło zdradą lub nikczemnością. Nie należał do rzędu tych ludzi, co na Boga zdają obowiązek karania na tym świecie. Wypada też nadmienić, że Maciej Sandorf oddawał się z wielkim zapałem poważnym naukom, szczególnie uprawiał umiejętności przyrodzone. Był dzielnym chemikiem, cenionym bardzo przez pierwszorzędnie powagi naukowe, z któremi pozostawał w ścisłych stosunkach i przyjaźni.

Niegdyś na zamku Artenah panowała wesołość, ruch, życie. Odbywały się na tym dzikim stoku gór karpackich wielkie polowania, obławy, w których hrabia szukał rozrywki, nie mogąc się doczekać starć innych. Natenczas żyła jeszcze hrabina Rena Sandorf: była ona dusza tych świetnych zebrań na zamku. Na piętnaście miesięcy przed rozpoczęciem tej powieści umarła, piękna, młoda, bogata, pozostawiając zrozpaczonemu małżonkowi córeczkę, liczącą obecnie dwa lata.

Zamek stał się nagle smutnym, ponurym, a jego właściciel pod wrażeniem tego strasznego ciosu pędził w nim żywot samotnika. Wszystkie swe u czucia przelał na swą jedynaczkę, którą polecił opiece troskliwej Róży Lendeck, żony swego pełnomocnika. Zacna ta kobieta, młoda jeszcze, zajęła się z całem poświęceniem jedyną dziedziczką Sandorfów i stała się dla niej drugą matką.

Tymczasem hrabia zaczął rozmyślać nad krajowemi sprawami, niepokojącemi go coraz więcej.

Wojna francuzko-włoska w roku 1858 zadała straszny cios potędze austryackiej. W siedem lat później, w r. 1866 nastąpiła jeszcze straszniejsza klęska pod Sadową. Austrya nietylko utraciła swe posiadłości we Włoszech, ale zwyciężona dwukrotnie, dała przewagę nad sobą Niemcom. Wobec takich faktów, Węgrzy czuli się upokorzeni w swej dumie.

Hrabia Sandorf przez rok cały śledził starannie ruch polityczny i uznał, że samodzielne ruchy mogłyby mieć powodzenie. Chwila działania nadeszła. Trzeciego maja roku 1867, pożegnawszy i poleciwszy raz jeszcze opiece pani Lendeck swą jedynaczkę, hrabia opuścił zamek i udał się do Pesztu, ażeby porozumieć się ze swoimi przyjaciółmi i poczynić zarządzenia przedwstępne. Ztamtąd wyjechał wkrótce do Tryestu, gdzie postanowił oczekiwać dalszych wypadków.

Tu miał być punkt główny całego sprzysiężenia, którego głową był hr. Sandorf. Zdawało się że w tem mieście naczelnicy przyszłego ruchu będą mogli działać swobodnie, nie zwracając na siebie podejrzeń. Stanąwszy u celu swojej podróży, Maciej Sandorf zajął okazałe mieszkanie w Palazzo Modello, właściwie w hotelu Delorme, na Plazza Grande.

Tymczasem hr. Władysław Zathmar i profesor Stefan Batory — obaj Węgrzy, arystokratycznego pochodzenia — mieszkali już oddawna w Tryeście i żyli w najściślejszej zażyłości z Sandorfem. Znacznie starsi od swego przyjaciela, nie posiadali prawie żadnego majątku. Pierwszy miał małą posiadłość w komitacie liptawskim i żył z bardzo skromnych dochodów, podczas gdy drugi był profesorem fizyki i z lekcyj się utrzymał.

Jak wiadomo, Władysław Zathmar mieszkał przy alei Acquadotto. Oddał on zupełnie na usługi hr. Sandorfa dom swój, w którym jedynym reprezentantem służby byt Węgier Borik, liczący około pięćdziesięciupięciu lat, tak przywiązany do swego pana, jak Lendeck do hrabiego Macieja.

Prawie w tej samej dzielnicy, bo przy ulicy Corso Stadion, zajmował bardzo skromne mieszkanie profesor Stefan Batory. Żona i ośmioletni syn imieniem Piotr, stanowili całe jego szczęście. Wprawdzie pochodził on w prostej linii z rodziny magnatów węgierskich, którzy w szesnastem stuleciu zasiadali na siedmiogrodzkim tronie, ale przez lat tyle rodzina ta zubożała, a ostatniego jej potomka widziano profesorem na wszechnicy w Preszburgu. Był uczonym w całem tego słowa znaczeniu, a dzieła jego powinny go uczynić nieśmiertelnym. Zapatrywaniu polityczne, z któremi się nie taił, zniewoliły go jednak podać się do dymisyi i przenieść się do Tryestu wraz z żoną, która go dzielnie podtrzymywała w ciężkiej niedoli.

W mieszkaniu tedy Władysława Zathmara schodzili się trzej przyjaciele, wiedzeni jedną myślą, dążąc do jednego celu. Łatwo się bowiem można domyśleć, że Władysław Zathmar i Stefan Batory, bez wahania stali się najgorliwszymi pomocnikami Macieja Sandorfa, podzielając w zupełności jego poglądy.

Tak więc policya nie przypuszczała nawet, że w domu przy alei Acquadotto, nietylko że się schodzą główni kierownicy sprzysiężenia, ale że tam odbierano i wysełano sprawozdania i tajne zlecenia bez użycia poczty lub telegrafu — z obawy zdrady — za pomocą podróżujących gołębi, które utrzymywały wybornie stósunki pomiędzy spiskującymi w Tryeście, Węgrzech i Siedmiogrodzie.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 009

Dnia 21 maju, około ósmej godziny wieczorem, to jest w trzy dni po przybyciu gołębia — przytrzymanego chwilowo przez Sycylijczyka Zirone — Władysław Zathmar i Stefan Batory oczekiwali w swej pracowni powrotu Macieja Sandorfa. Hrabia, będąc zmuszony w interesie osobistym udać się do Siedmiogrodu, a nawet do zamku Artenah, postanowił przy tej sposobności porozumieć się ze swoimi politycznymi sprzymierzeńcami w Klauzenburgu, stolicy tej prowincyi. Na ten dzień zapowiedział hrabia swój przyjazd.

Od czasu wyjazdu hrabiego Sandorfa, ożywiona korespondencya — prowadzona tajemniczem pismem — szła pomiędzy Tryestem a Budą, utrzymywana jedynie gołębią pocztą. W tej właśnie chwili, Władysław Zathmar zajęty był zamianą tekstu stenograficznego, na zrozumiały osnowę, za pomocą przyrządu, zwanego „kratkami”.

W rzeczy samej, tajemnicze to pismo polegało na bardzo łatwej zasadzie — na przestawieniu liter. Tym sposobem, każda litera zachowuje swe znaczenie alfabetyczne, to jest, że a naprzykład czyta się jak a, tak samo b jak b i t. d. Ale litery są zawsze przestawione, stósownie do pełnych lub pustych kratek, które przyłożone do pisma dozwalają dopiero zobaczyć litery we właściwym porządku, tak jak je czytać należy, podczas gdy niepotrzebne.

Jedynie więc za pomocą odpowiednio skrojonego kartonu — przedziurawionego w pewnych miejscach — można było odczytać tajną korespondencyę sprzysiężonych. Z przezorności zaś — może nawet zbytecznej — z jednej i z drugiej strony palono natychmiast otrzymane depesze, aby uniknąć możebnej zdrady, skutkiem zatracenia lub skradzenia takiego kartonowego klucza.

Władysław Zathmar palił właśnie ostatnią depeszę, gdy ostrożnie zapukano do drzwi gabinetu.

Po chwili Borik wprowadził hrabiego Macieja Sandorfa. Przybywał wprost z kolejowego dworca. Zathmar zbliżył się natychmiast do wchodzącego i zapytał z pośpiechem:

— Jakże się powiodła podróż?...

— Pomyślnie — odparł Sandorf. — Nie mogłem wątpić o gotowości moich przyjaciół w Siedmiogrodzie, możemy na nich liczyć zupełnie...

— Czy udzieliłeś im wiadomości otrzymanej z Pesztu przed trzema dniami? — spytał Stefan Batory.

— Zapewne, Stefanie — ciągnął dalej Sandorf — już uprzedzeni... Gotowi są także na pierwszy znak dany. We dwie godziny opanujemy Budę i Peszt w kilku, do nas należeć będą niektóre komitaty po tej i tamtej stronie Cisy, a w jednym dniu będziemy mieli Siedmiogród... Natenczas ośm milionów Węgrów odzyska swą niepodległość.

— A sejm? — zawołał Batory.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 010

— Większość zasiadających należy do nas — odrzekł Maciej Sandorf. — Stworzą natychmiast nowy rząd, który zajmie się sprawami kraju! Wszystko pójdzie prawidłowo i łatwo, ponieważ komitaty prawie niezawisłe są od monarchii.

— A namiestnictwo pod prezydyum palatyna w Budzie? — zagadnął Władysław Zathmar.

— Znajdzie się, w niemożebności działania...

— W niemożebności odniesienia się w drodze korespondencyi do głównego biura, znajdującego się w Wiedniu?...

— Tak, użyliśmy wszelkich środków ostrożności, ażeby równoczesnem działaniem zapewnić powodzenie naszej sprawie.

— Powodzenie! — szepnął Batory.

— Tak, powodzenie! — odparł hrabia Sandorf. — Z armii nawet, wszystko co jest pochodzenia węgierskiego, pójdzie z nami i za nami. Ale do tej chwili nie zaniedbujemy niczego, aby uniknąć wszelkich podejrzeń. Nie słyszeliście w Tryeście, żeby mówiono o sprzysiężeniu ?

— Nie — odrzekł Zathmar. — Uwaga publiczności zwrócony jest obecnie na roboty przy fortyfikacyi w Pola, które rząd energicznie przedsięwziął, przewidując prawdopodobnie możebność utracenia z czasem Wenecyi.

W rzeczy samej tajemnica sprzysiężenia na korzyść autonomii węgierskiej była ściśle dotrzymywaną, a wszystko zdawało się zapewniać spiskującym powodzenie. Znaną atoli jest rzeczą, że w każdej walce największą może rolę gra pieniądz — to też nie powinno na nim zbywać sprzysiężonym w danej chwili. Władysław Zathmar i Stefan Batory mogli poświęcić własny byt i życie dla oswobodzenia swego kraju, majątku jednak dać nie mogli, bo go nie posiadali, ale hrabia Maciej Sandorf był niezmiernie bogatym i oprócz życia gotów był oddać całe swe mienie dla sprawy krajowej. Na ten więc cel, za staraniem twego pełnomocnika Lendecka, przygotował dość znaczną sumę, bo przeszło dwa miliony guldenów.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 008

Suma ta musiała być tak złożoną, aby ją w każdej chwili można było podnieść. Na takich więc warunkach powierzoną została w Tryeście jednemu z licznych domów bankowych, którego reputacya była dotychczas nieposzlakowaną. Był to dom bankowy Toronthala, o którym Sarkany i Zirone rozmawiali na cmentarzu.

W dalszym ciągu tej powieści obaczymy, jak wielkie następstwa pociągnie za sobą ten istotnie przypadkowy zbieg okoliczności.

Hrabia Maciej Sandorf mówił właśnie w ciągu następnej rozmowy z Zathmarem i Batorym, że zamierza w tych dniach udać się do bankiera Silasa Toronthala, celem uwiadomienia go o postanowieniu swem podniesienia chwilowo złożonego kapitału.

W rzeczy samej, ważne wypadki miały wkrótce zniewolić hrabiego Sandorfa do dania z Tryestu oczekiwanego sygnału, tembardziej, że tego samego właśnie wieczoru spostrzegł, iż dom Władysława Zathmara jest nadzorowanym, co go też wielce zaniepokoiło. Około godziny 8-ej, gdy hrabia Maciej Sandorf i Stefan Batory wyszli od przyjaciela, aby udać się do domu, ujrzeli dwóch ludzi przyczajonych w wieczornym zmroku, którzy następnie szli za nimi w pewnej odległości, nie życząc sobie widocznie być spostrzeżonymi.

Maciej Sandorf i jego towarzysz, pragnąc się dowiedzieć, z kim mają do czynienia, nie wahali się wrócić, aby się przypatrzeć bliżej nieznanym postaciom, ale te, zrozumiawszy widocznie, o co chodzi, znikły nagle przy kościele św. Antoniego, obok głównego kanału.



III.


Silas Toronthal.


W Tryeście „towarzystwa” prawie nie ma, bo pomiędzy temi różnemi kastami i odmiennemi plemionami nie mogą się utrzymać ścisłe przyjacielskie stosunki. Z tego też powodu prawie zawsze nie udają się salonowe zebrania, a zamożne rodziny, ażeby dogodzić swej próżności — zniewolone są roztoczyć swój przepych na zewnątrz — w ulicach miasta, wspaniałością ekwipażów — w teatrze bogactwem strojów i olśniewającym blaskiem klejnotów, które wystawiają niejako na publiczne widowisko, żony bogaczów w lożach „Teatro Communale” lub „Armonia”.

W owych czasach zaliczano do najbogatszych rodzin dom bankiera Silasa Toronthala. Miał lat trzydzieści siedm i zajmował z żoną sną, kobietą młodszą od niego o lat kilka, piękny hotel w alei Acquedotto.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 016

Silas Toronthal uchodził za niezmiernie bogatego człowieka i pozyskał olbrzymi kredyt nietylko w kraju, ale i zagranicą. Śmiałe i szczęśliwe operacye giełdowe, rozliczne pieniężne stósunki z pierwszemi bankowemi domami, znaczne pożyczki nagromadziły do jego kasy olbrzymie sumy.

Pomimo to jednak, mogło być do pewnego stopnia prawdą, co mówił Sarkany do Sycylijczyka, że interesa bankiera — przynajmniej chwilowo — nie stały świetnie. Przed siedmiu laty, skutkiem wojny włosko-francuzkiej, przez wynikły z tego wypadku zamęt w banku i na giełdzie, poniósł on już znaczne straty; niedawno klęska pod Sadową pociągnęła za sobą, jak wiadomo, jeszcze smutniejsze następstwa, szczególnie dla domów bankowych w państwie austro-węgierskiem. Bezwątpienia zatem, że zobowiązania natychmiastowych wypłat znacznych sum, przyjętych na rachunek bieżący, mogły dla bankiera stać się przyczyną niemałych przykrości, a nawet może i ważnych następstw.

I w rzeczy samej od kilku miesięcy Silas Toronthal moralnie widocznie się zmienił. Nie był on panem siebie, jak niegdyś. Wzrok jego stał się niepewnym i zauważono, że przestał patrzeć ludziom prosto w oczy. Takie niezwykłe dotychczas objawy spostrzegła nawet pani Toronthal, kobieta słabowita, bez energii, zupełnie uległa woli swego męża, który aczkolwiek posiadał liczną klientelę, nie miał jednak wcale sympatyi pomiędzy mieszkańcami Tryestu, uważającymi go zawsze za cudzoziemca, dumnego z bogactw nagromadzonych na ich gruncie w ciągu lat piętnastu. Wypada nam też nadmienić, że Silas Toronthal pochodził z Raguzy, więc był Dalmatyńcem z urodzenia.

Jednakże podejrzenia Sarkaniego nie były oparte na niczem, a najlepszym dowodem było właśnie to, że hrabia Maciej Sandorf, po zasięgnięciu pewnych wiadomości, nie zawahał się powierzyć Toronthalowi tak znacznej sumy, z prawem podniesienia takowej za poprzedniem jednodniowem wypowiedzeniem.

Dziwnem atoli wydać się może, że pomiędzy domem bankowym, używającym dobrej opinii a taką osobistością, jak Sarkany, istniały pewne stosunki. A przecież tak było i to od lat trzech prawie.

W tym czasie, Silas Toronthal miał dość ważne sprawy z regencyą Trypolitańską. Sarkany, bardzo biegły w rachunkach, wkręcił się do tych interesów, które wyznać należy, były dość podejrzanemi. Zachodziły jakieś spory o beczki z winem, wątpliwe zlecenia, nieuczciwe pobieranie sum częściowo płatnych, słowem spekulacye, w których bankier z Tryestu nie mógł występować osobiście.

W takich to okolicznościach Sarkany stał się agentem w kombinacyach nieczystych i oddał niejedną jeszcze usługę w podobnym rodzaju nieposzlakowanemu bankierowi, za co też nabył pewnych praw do jego kasy. Jednak nie możnaby powiedzieć, że bankier miał przyczynę obawiać się Sarkaniego, bo w rzeczy samej na wszystkie te oszustwa nie było przez prawo wymaganych dowodów. Ale położenie bankiera jest zawsze tak trudnem; niekiedy jedno słowo wystarcza, aby mu zaszkodzić, a Sarkany dość wiedział, by sobie za to nie kazał płacić.

Ostatecznie Silas Toronthal, znudzony wiecznem okupywaniem się, zapowiedział Sarkaniemu stanowczo, żeby się od niego pieniędzy nie spodziewał. Z tego to powodu Sarkany i jego zacny przyjaciel Zirone, jak nam wiadomo, znajdowali się w bardzo krytycznem położeniu. Ale wiadomo nam także, iż bankier, pragnąc przecie raz pozbyć się niemiłego awanturnika, posłał mu jeszcze dwieście guldenów na drogę do Sycylii, gdzie Zirone należał do stowarzyszenia, bodącego prawdziwą plagą prowincyi.

Ale wszelkie nadzieje Toronthala okazały się płonnemi.

Dwudziestego czwartego maja, a więc w sześć dni po wysłaniu Sarkaniemu pieniędzy do hotelu, niepożądany Trypolitańczyk pojawił się w banku, żądając tak stanowczo widzenia się z Toronthalem, że ten ostatni zniewolonym się ujrzał przyjąć go w swem biurze.

Sarkany wszedłszy, starannie drzwi za sobą zamknął.

— Jeszcze tu! zawołał z oburzeniem Silas Toronthal, chodząc wielkimi krokami po pokoju. — Czego pan chcesz odemnie? Posłałem pieniądze, które powinny wystarczyć na podróż do Sycylii! Nie dam nic więcej!... możesz mówić... robić, co zechcesz. Zapewniam, że na przyszłość postaram się zabezpieczyć od podobnych napaści! Czego chcesz?

Sarkany wysłuchał obojętnie całej tej przemowy, następnie, nie będąc wezwanym, aby usiadł, przystawił sobie krzesło, a rozsiadłszy się wygodnie, zdawał się wyczekiwać końca tej burzy.

— Czego chcesz? mów pan! — powtórzył Toronthal, siadając także w swem krześle, a nie mogąc opanować gniewu.

— Czekam, abyś się pan uspokoił — odparł ozięble Sarkany i będę czekać, aż to nastąpi.

— Po raz ostatni pytam, czego pan chcesz?

— Panie Toronthal — odparł Sarkany — przychodzę zaproponować panu pewien interes.

— Nie chcę mówić z panem o interesach, ani mieć z nim żadnych — zawołał bankier. — Nie ma nic wspólnego pomiędzy mną a panem i czekam tylko, byś opuścił Tryest dziś jeszcze, aby nie powrócić tu nigdy.

— Zamyślam opuścić Tryest — mówił zwolna Sarkany, ale nie chce wyjechać bez wyrównania mnich rachunków!

— Bez wyrównania rachunków? pan?...

— Tak, chcę zapłacić procent, kapitał, nie licząc części z dochodów...

Na tak niespodziewaną propozycyą, Silas Toronthal wzruszył tylko ramionami.

— Nie inaczej! powtarzam, ze przychodzę zaproponować bardzo realny interes.

— Bez wątpienia tak realny, jak czysty...

— Eh, nie będzie to po raz pierwszy...

— Ot, czcze słowa — przerwał z niezadowoleniem bankier.

— Proszę mnie więc posłuchać — rzekł Sarkany — powiem w krótkości...

— Dobrze pan zrobisz!

— Jeżeli moja propozycya nie podoba się, przestaniemy o niej mówić, a ja się oddalę.

— Z tego miejsca, czy z Tryestu.

— Z tego miejsca i z Tryestu.

— Jutro!

— Nie, jeszcze dziś wieczór!

— Słucham!

— Ale czy jest pan pewny — zauważył Sarkany — że nas nikt nie słyszy?

— Zależy więc panu tak bardzo na tajemnicy? — spytał ironicznie bankier.

— Tak, panie Silas Toronthal, bo w naszych rękach będzie śmierć i życie bardzo dostojnych osób.

— Może w rękach pana, ale nie w moich!

— Osądź pan sam! Wyśledziłem sprzysiężenie. Jaki cel jego, nie wiem jeszcze. Ale od czasów przegranej bitwy na płaszczyznach Lombardyi, od czasu katastrofy pod Sadową, wierzę, że wszystko, co nie jest pochodzenia austryackiego, rzuci się na Austryą. Otóż mam pewne wskazówki, które każą mi się domyślać, że przygotowuje się powstanie węgierskie, z czego moglibyśmy skorzystać...

Toronthal wzruszył tylko ramionami i odparł głosem szyderczym:

— Ze sprzysiężenia nic skorzystać nie mogę.

— Przeciwnie.

— W jaki sposób?

— Przez doniesienie...

— Wytłómacz się pan jaśniej!...

— Proszę mnie tylko uważnie wysłuchać — rzekł Sarkany.

I opowiedział bankierowi wypadki, zaszłe na starym cmentarzu, mówił o gołębiu, liście tajemniczym, którego miał odpis i jak odszukał dom, w którym mieszka osoba korespondująca. Dodał też, że od dni pięciu, on i Zirone śledzą wszystko, co się koło tego domu dzieje. Co wieczór kilka osób się schodzi, zawsze te same. Gołębie przybywają i odlatują; jedne podążają na północ, drugie jakoby ztamtąd wracały. Wejście strzeżone było przez starego stróża, który furtkę niechętnie otwiera, a nikogo obcego nie wpuszcza. Sarkany i jego towarzysz musieli działać z wielką przezornością, by na siebie nie zwrócić uwagi tego człowieka.

Silas Toronthal, widocznie zaciekawiony był coraz bardziej opowiadaniem Sarkaniego. Zapytywał sam siebie, ile w tem wszystkiem prawdy być może i w jaki sposób możnaby skorzystać.

Po ukończeniu opowiadania, gdy Sarkany twierdził stanowczo, że jest to spisek przeciw rządowi i że korzystnem byłoby wyzyskać podchwycenie tej tajemnicy, bankier zapragnął dowiedzieć się bliższych szczegółów.

— Gdzie jest ów dom? — zapytał.

— Przy alei Acquadotto nr. 89.

— Do kogo należy?

— Hrabia Władysław Zathmar jest jego właścicielem.

— A co za osoby w tym domu bywają?

— Głównie dwie — obie pochodzenia węgierskiego.

— A mianowicie?

— Profesor Stefan Batory i hrabia Maciej Sandorf...

Usłyszawszy to nazwisko, Silas Toronthal nie mógł ukryć pewnego zdziwienia, co nie uszło uwagi Sarkaniego.

— Więc widzisz pan — mówił Sarkany — że nie zawahałem się wymienić tych imion, aby dać dowód szczerości mego postępowania.

— Wszystko to jest niepewne — odparł bankier, który widocznie pragnął dobrze się upewnić, zanim coś postanowi.

— Niepewna? — zapytał Sarkany.

— Spodziewam się! Nie ma na to żadnego dowodu.

— A to?

Mówiąc te słowa, okazał bankierowi odpis tajemniczego pisma. Toronthal oglądał go nie bez ciekawości, ale ten zagadkowy, steganograficzny dokument, nie dowodził jeszcze, te Sarkany się nie mylił. Sprawa ta zdolną była tylko w tym wypadku zainteresować, jeżeli dotyczyła klienta jego, hr. Sandorfa, w ten sposób, że mogła ratować bankiera, który w rzeczy samej nie był w możności wypłacenia natychmiast sumy tak znacznej, na czas krótki u niego złożonej.

— Przekonywam się, coraz bardziej, że to rzecz wcale niepewna — odezwał się Toronthal po chwili namysłu.

— A ja twierdzę przeciwnie — odparł Sarkany, niezachwiany powątpiewaniem bankiera.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 012

— Czy udało się, panu przeczytać ten list?

— Nie, panie Toronthal, ale i to nastąpi, jak będzie tego potrzeba.

— W jakiż to sposób?

— Miałem już nieraz do czynienia z pismem tego rodzaju, otóż po należytemu zbadaniu przekonałem się, że rozwiązanie tegoż nie polega na odmiennym alfabecie i że każda litera ma właściwe znaczenie. Pismo może być odczytanem za pomocą „kratek”.

Jak nam wiadomo, Sarkany się nie mylił, wiemy jednak także, iż pismo to nie tak łatwem było do odczytania.

— Być może — rzekł bankier — nie zaprzeczam, ale przyznasz pan, że nie posiadając kratek, tego listu przeczytać nie podobna.

— Bądź pan przekonanym — odparł Sarkany — że i kratki będą.

— Doprawdy! na twojem miejscu, mój panie, nie zadawałbym sobie tyle pracy.

— A ja nie pożałuję starań.

— A to na co? czyż nie lepiej udać się do policyi, zeznać podejrzenia i oddać to pismo.

— Postąpię tak, ale nie na podstawie prostych podejrzeń — odparł zimno Sarkany. — Zanim to uczynię, potrzebuję mieć niezbite dowody... Muszę mieć w ręku całą tajemnicę spisku, aby wydobyć wszelkie korzyści, którymi się podzielimy... Kto wie nawet, czy nie byłoby korzystniejszem przyłączyć się do sprzysiężonych, niż przeciw nim działać.

Podobna mowa nie zadziwiła bynajmniej bankiera, znali się nie od dziś i wzajemnie o sobie wiedzieli, do czego byli zdolnymi. Toronthal tylko nie mógł się na razie zdecydować, jak sobie postąpić ze swoim byłym agentem i w jaki sposób skorzystać z nadarzającego mu się interesu. Wierzył on nawet poniekąd, zestawiwszy w myśli niektóre okoliczności, że Sarkany odkrył spisek przeciwko rządowi austryackiemu, a tak znaczny kapitał hrabiego Sandorfa, złożony u niego na czas krótki, stwierdzał podejrzenia. Bankier więc, z wrodzonej sobie tylko przezorności, rzekł z dobrze udaną obojętnością:

— Przekonasz się pan, jeżeli się ostatecznie powiedzie odczytać list tajemniczy, że to jakaś sprawa osobista, bez żadnego znaczenia...

— Nie! — zawołał Sarkany z głęboką pewnością — nie! Jest to sprzysiężenie wielkiej doniosłości, kierowane przez ludzi wysokiego rodu i dodaję, że pan nie wątpisz o tem także!

— Ale czegoż pan chcesz odemnie? — zapytał bankier bardzo stanowczo.

Sarkany powstał z siedzenia i odpowiedział głosem nieco przytłumionym, patrząc w oczy Toronthalowi:

— Pytasz pan, czego chcę? — i zrobił nacisk na to słowo — więc powiem. Potrzebuję mieć wstęp w jak najkrótszym czasie do domu hrabiego Zathmara, a pod jakimkolwiekbądź pozorem pozyskać jego zaufanie. Natenczas postaram się o „kratki”, ażeby odczytać ten list, z którego zrobię użytek w najkorzystniejszy dla nas sposób!

— Dla nas?! — powtórzył Toronthal. — Dla czego mieszasz się pan do tej sprawy?

— Bo się to panu opłaci! A ja potrzebuję jego współudziału!

— Wytłómacz się pan jaśniej!

— Ażeby dojść do celu, potrzeba na to czasu i pieniędzy, których nie mam!

— Kredyt pana u mnie już wyczerpany!

— Należy mi przeto otworzyć nowy!

— Cóż ja na tem zyskam?

— Bardzo wiele! Hrabia Zathmar i Stefan Batory nie mają wprawdzie nic, ale hrabia Maciej Sandorf posiada w Siedmiogrodzie liczne majątki. Wiesz pan przecie, że jeżeli zostanie aresztowanym i skazanym jako naczelnik sprzysiężenia, majątki jego będą skonfiskowane na rzecz tych, co odkryli sprzysiężenie... Podzielimy się nagrodą...

Sarkany umilkł. Bankier nie mógł zdobyć się na odpowiedź, bo nie chciał osobiście brać udziału w takiej sprawie, ale czuł, że jego agent potrafi działać za siebie i za niego. Chodziło mu więc tylko o wynalezienie sposobu, za pomocą którego cała odpowiedzialność obciążyłaby wyłącznie Sarkaniego... Wahał się wprawdzie, ale widoki olbrzymich zysków na korzyść zachwianego banku nęciły go wielce.

— I cóż?... zapytał Sarkany.

— Nie chcę takiego interesu! — odparł Toronthal, przerażony samą myślą o takim wspólniku zbrodni, jak Trypolitańczyk.

— Strzeż się więc, panie Toronthal! — zawołał Sarkany groźnym głosem, nie usiłując się nawet powstrzymać tym razem.

— Doprawdy? A to dla czego?

— Wiem ja pewne sprawy...

— Proszę wyjść! — odparł stanowczo bankier i wskazał drzwi awanturnikowi.

W tej samej chwili ktoś zapukał, a gdy Sarkany cofnął się do okna, wszedł służby i rzekł donośnym głosem:

— Pan hrabia Sandorf życzy sobie widzieć się z panem Toronthalem.

To powiedziawszy, oddalił się.

— Hrabia Sandorf? — zawołał Sarkany — masz pan więc także stósunki ze sprzysiężonymi? Zmieszany bankier nie wiedział co począć; opanował go gniew i niepokój. Nie na rękę mu było, że Sarkany dowiedział się przypadkowo o stósunku jego z hrabią, podczas gdy przeczuwał, iż niespodziewane odwiedziny Sandorfa postawią go w bardzo trudnem położeniu. Po chwili namysłu jedną ręką wskazał Sarkaniemu przyległy gabinet, gdzie się Trypolitańczyk natychmiast ukrył, a drugą zadzwonił, mówiąc sam do siebie:

— Lepiej, że się przysłucha naszej rozmowie.

Natychmiast wszedł służący, a na dany znak wprowadził hrabiego Sandorfa, który usiadł na fotelu po ceremonialnem przywitaniu się z bankierem.

— Pan hrabia — rzekł Toronthal — niespodziewanie zaszczycasz mnie swoją osobą... Nie wiedziałem, że pan w Tryeście... Ale mój dom jest zawsze gotów na jego usługi...

— Dziękuję panu — odparł hrabia Sandorf — bo jak wiadomo, nie robię żadnych interesów, jestem tylko bardzo wdzięczny, że jego dom bankowy przyjął jako depozyt mój kapitał, którego wkrótce potrzebować będę.

— Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego — zagadnął Toronthal — że kapitał złożony był na rachunek bieżący i że przynosi hrabiemu procent.

— Wiem o tem, panie — mówił dalej Sandorf — ale powtarzam raz jeszcze, że nie szukałem umieszczeniu w domu jego dla sum moich, lecz je tam chwilowo deponowałem.

— Bez wątpienia, panie hrabio — zauważył Silas Toronthal — jednak obecnie pieniądz jest bardzo drogim, więc szkodaby była, gdyby kapitał hrabiego pozostał nieoprocentowany. Wszędzie interesa stały się trudne... nawet upadek niektórych domów zachwiał kredyt publiczny...

— Dom bankowy, należący do pana — ciągnął zwolna hrabia — o ile mi wiadomo od bardzo wiarogodnych osób, nie doznał żadnej klęski...

— Nigdy! — zaprzeczał Silas Toronthal z wielkim spokojem — handel morski rozwinięty potężnie na Adryatyku, ubezpiecza nas od niepowodzeń stanowczych, z czego właśnie nie mogą korzystać domy bankowe w Peszcie lub w Wiedniu.

— Tedy powinszować tylko panu wypada — rzekł na to hrabia. — Jednak, mówiąc o sprawach publicznych, spytam pana przy tej sposobności, czy nie słyszałeś o możliwości ewentualnych zaburzeń krajowych, które miewają zawsze wpływ na interesa...

Takie napozór nic nie znaczące pytanie, zwróciło uwagę Toronthala, który w niem opatrzył natychmiast związek z podejrzeniami Sarkaniego.

— Nic podobnego nie wiem — odpowiedział bankier — czy może pan hrabia przewiduje w blizkiej przyszłości ważne wypadki?

— Wcale nie — odparł Sandorf — ale niekiedy w sferach bankowych można się wiele dowiedzieć. Z tego powodu uczyniłem to zapytanie, zostawiając panu wszelką swobodę w daniu mi odpowiedzi.

— Z tak zacnym klientem — wydeklamował Toronthal — jak pan hrabia, wolno mi tylko być szczerym: nic nie wiem i nic nie słyszałem.

— Serdecznie panu dziękuje — przemówił hrabia Sandorf — ja przewiduję ogólny spokój, opuszczam też wkrótce Tryest, a powracam do Siedmiogrodu, gdzie właściwie stale zamieszkuję.

— Ach, pan hrabia wyjeżdża? — zapytał żywo Toronthal.

— Tak, najdalej za dni piętnaście.

— Ale pan powrócisz jeszcze do Tryestu?

— Bardzo wątpię — odparł zapytany — lecz przed wyjazdem chciałbym uporządkować domowe interesa. Mój pełnomocnik nadesłał mi właśnie znaczną ilość kwitów i rozmaitych rachunków, których sprawdzić nie miałem czasu. Czy nie znasz pan zdolnego rachmistrza, któryby się podjął zająć temi sprawami?

— O, nic łatwiejszego, pani hrabio! A kiedy będzie panu potrzebnym?

— Jak najprędzej.

— Gdzie się ma zgłosić?

— Do mego przyjaciela hr. Zathmara, ulica Acquadotto nr. 89.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 014

— Rzecz ułożona.

— Spodziewam się, że za dni dziesięć wszystko już będzie w porządku, a gdy się to stanie, wyjadę do zamku Artenah. Proszę zatem raz jeszcze o przygotowanie moich pieniędzy, które odebrać zamierzam.

Na to żądanie drgnął Toronthal mimowoli — hrabia tego nie spostrzegł.

— Którego dnia życzy sobie pan hrabia podnieść pieniądze? — zapytał.

— Ósmego przyszłego miesiąca.

— Będą na czas.

Po tych słowach, powstał hr. Sandorf i pożegnał bankiem, który go wyprowadził aż do drzwi przedpokoju.

Gdy Toronthal wrócił do gabinetu, spotkał się z Sarkanim.

— Potrzeba, bym jako rachmistrz został natychmiast wprowadzony do domu hr. Zathmara — rzekł Sarkany.

— W istocie potrzeba! — powtórzył Silas Toronthal.



IV.


Tajemnicze pismo.


We dwa dni później Sarkany był już przez Toronthala wprowadzonym do domu hrabiego Zathmara. Zbrodnicza spółka pomiędzy bankierem i agentem została zawiązaną. Mocą zawartej umowy, wspólnicy mieli równe prawa do wszystkich zysków, jakie im przynieść mogły nikczemne intrygi. Nadto zobowiązał się bankier dostarczyć Sarkaniemu i jego towarzyszowi tyle pieniędzy, ile okaże się potrzeba do wygodnego utrzymania w Tryeście i na pokrycie nieuniknionych wydatków przy energicznem działaniu. W zamian zaś Sarkany złożył u bankiera odpis tajemniczego pisma, stanowiący, jak twierdził, dowód sprzysiężenia.

Możnaby jednak posądzić Macieja Sandorfa o nieroztropność, że w tak ważnej chwili wprowadził do domu zupełnie nieznajomego człowieka. Ale w rzeczy samej zniewoliły hrabiego do tego osobiste interesa, które pragnął uporządkować w przededniu niebezpiecznej wyprawy. Zresztą wprowadzenie Sarkaniego do domu, w którym się natenczas nic już nadzwyczajnego nie działo, nie wydawało się żadną miarą rzeczą niebezpieczną. Od kilku dni bowiem ustały wszelkie korespondencje pomiędzy Tryestem a węgierskiemi miastami. Kompromitujące papiery były popalone i właściwie niepodobnem byłoby dopatrzeć jakiegokolwiekbądź śladu istniejącego spisku.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 015

Jak wiadomo, w Węgrzech oczekiwano jedynie na danie przez hrabiego sygnału do ogólnego powstania. W takich więc warunkach możnaby raczej przypuszczać, że owo przyjęcie rachmistrza do spełniania czynności prywatnych, mogłoby poniekąd usuwać, a nie budzić podejrzenia, gdyby władze rządowe zwróciły uwagę na ten dom, dotychczas, zamknięty pewną tajemniczością.

Zresztą Sarkany, mistrz w szalbierstwie, umiał dobrze wyzyskać zewnętrzne warunki, dane mu od natury. To też swoję sympatyczną powierzchownością, jako też sprytem i pozorną gorliwością w pracy, zjednał sobie wkrótce zaufanie hrabiego Sandorfa i jego przyjaciół. Pomimo to jednak wszyscy w obecności rachmistrza, zdawali się być wyłącznie zajęci literaturą lub sztukami, tak, że gdyby Sarkany nie wiedział z pewnością o tajemniczej działalności węgierskich panów, nie domyśliłby się jej nigdy z ich mowy i postępowania.

Sarkany, wchodząc do domu hrabiego Władysława Zathmara, miał tylko jeden cel na myśli, to jest przyjść do posiadania „kratek”, niezbędnych do rozwiązania tego steganograficznego pisma. Spostrzegłszy więc, że korespondencja nagle ustała, był w niemałej obawie, czy „kratki” z przezorności zniszczonemi nie zostały. Można więc łatwo sobie wyobrazić, z jaką przebiegłością, pod pozorem gorliwej pracy przy rachunkach hrabiego Sandorfa, podpatrywał sprzysiężonych, śledził ich, uważając na wszystko. Często też pozostawiano go samym. Natenczas przewracał papiery, roztwierał szufladki za pomocą wytrycha, który Zirone umyślnie w tym celu sporządził i szukał zapalczywie jednego przedmiotu, jego wielkiej nadziei, a zarazem trwogi. Strzegł się jednak bardzo starego Barika, którego sympatyi żadną miarą nie mógł pozyskać.

Ale wszelkie poszukiwania jego w ciągu pierwszych pięciu dni okazy się bezowocnemi. Każdego rana wychodził z nadzieją powodzenia, lecz z niczem powracał do domu; nie dziw więc, że coraz bardziej począł się trwożyć o rezultat, tak korzystnie przedstawiającej się sprawy. Wszak powstanie mogło lada chwila wybuchnąć przed dokonaniem demonstracyi...

— Lepiejby było zrobić doniesienie nawet nie mając dowodów, aniżeli wyrzec się wszelkich korzyści — doradzał Zirone.

— Naturalnie — odpowiadał Sarkany — tak uczynię, jeżeli się okaże tego potrzeba.

Silas Toronthal otrzymywał każdego dnia niepomyślne sprawozdania i tylko z niemałym trudem udawało się Sarkaniemu uspakajać niecierpliwiącego się bankiera.

Ale zawsze sprzyjające szczęście i tym razem przyszło mu w pomoc. Niedawno oddało w jego ręce tajemnicze pismo, obecnie posłużyć miało do rozwiązania upragnionej zagadki.

Działo się to ostatniego maja około czwartej godziny wieczorem. O piątej Sarkany opuszczał już zazwyczaj dom hrabiego Zathmara. Dnia tego czuł on się bardziej zaniepokojonym, gdyż rachunki Macieja Sandorfa były prawie na ukończeniu, a właściwe jego zadanie nie osiągniętem. Czuł on w tej chwili, że po spełnieniu przyjętych obowiązków zostanie wprawdzie sowicie wynagrodzonym, ale wstępu do tego domu pod żadnym pozorem, mieć już nie będzie. Gdy tak rozmyślał, spostrzegł nagle, iż hrabia Zathmar wyszedł, a z nim i jego przyjaciele. W całym domu pozostał tylko Barik, który właśnie był zajęty w sali, znajdującej się na dole. Sarkany, pragnąc skorzystać z nadarzającej się sposobności, postanowił wejść do pokoju hrabiego Zathmara czego dotąd nie mógł uczynić — zrobić ścisłą rewizyą.

Drzwi były na klucz zamknięte. — Sarkany otworzył je wytrychem.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 017

Pomiędzy dwoma oknami, wychodzącemi na ulicę, stało biurko, prawdziwe arcydzieło sztuki stolarskiej, którem byłby się zachwycił każdy amator starożytnych mebli. Spuszczone skrzydła nie dozwalały zbadać wewnętrznego rozkładu. Ażeby przeszukać wszystkie szufladki, nalegało podważyć skrzydła, co też bez wahania Sarkany uczynił za pomocą wytrycha, nie nadwerężywszy wcale zamku.

W czwartej z rzędu szufladzie, pod papierami, z któremi Sarkany nie wiedział co począć, leżał kartonowy kwadrat, nieregularnie podziurawiony.

Sandorf Grating

— Kratki! — rzekł do siebie.

I nie omylił się wcale.

Pierwszą jego myślą było zabrać je, ale po głębszej rozwadze uznał, ze zniknięcie „kratek” mogłoby wzbudzić podejrzenia, gdyby hr. Zathmar się spostrzegł.

— Jeżeli mogłem zrobić odpis listu — pomyślał — mogę przecież odrysować „kratki”, a nieco później Toronthal i ja przeczytamy wygodnie tajemnicze pismo.

Sarkany trzymał w ręku czworograniasty karton, mający sześć centymetrów długości i tyleż szerokości, podzielony na 36 kwadratów, wielkości jednego centymetra. Z tych 36 kwadratów 27 było pełnych, a dziewięć wykrojonych. Kilka minut wystarczyło Sarkaniemu, ażeby znalezione kratki odrysował z największą dokładnością, następnie złożył je w miejscu, gdzie poprzednio leżały, nakrywszy papierami, odrysowane zaś schował starannie do pugilaresu i spiesznie opuścił dom kr. Zathmara.

Niespełna w kwadrans widział go już Zirone, wchodzącego do wspólnego pokoju z miną tak tryumfująca, że nie mógł się powstrzymać, aby nie zawołać:

— Cóż ci to, mój przyjacielu? Strzeż się! Daleko zręczniej ukrywasz niepowodzenia, niż radości, można łatwo się zdradzić, dając sobie swobodę...

— Precz z uwagami, Zirone — odparł Sarkany — do dzieła nie tracąc chwili czasu...

— Przed kolacyą?

— Tak.

Mówiąc te słowa, Sarkany wziął karton średniej grubości, przymierzył go do swego rysunku, ażeby mu nadać tę samą formę i rozmiary, nie zapomniawszy dla odróżnieniu oznaczyć krzyżykiem części górnej. Następnie za pomocy linii podzielił go na trzydzieści sześć kwadratów równej wielkości, z których dziewięć wykroił scyzorykiem.

Zirone usiadłszy naprzeciw Sarkaniego, spoglądał na swego towarzysza wielkiemi, chciwością ożywionemi, oczami. Ta praca zajmowała go wielce, zrozumiał bowiem nakoniec ten system steganograficzny.

— Co za zręczny pomysł! — mówił co chwila — bardzo zręczny; może mi być użytecznymi. Gdy pomyślę, że ten każdy wykrojony kwadrat może dać milion...

— O! może i więcej! — odpowiadał Sarkany.

Ukończywszy swą pracę, Sarkany wstał i schował starannie wykrojony karton.

— Jutro rano będę u Toronthala — rzekł — a teraz chodźmy na kolacyą.

Nazajutrz o godzinie ósmej rano dnia 1 czerwca, Sarkany udał się do Toronthala, który kazał go natychmiast wpuścić do swego gabinetu.

— Oto „kratki” — rzekł Sarkany, okazując bankierowi przykrojony karton dnia wczorajszego.

Toronthal wziął go, obrócił kilka razy w ręku, wzruszając głowa z niewiarą.

— Spróbujmy — mówił Sarkany.

— Spróbujmy — powtórzył bankier.

Toronthal wyjął z szufladki biurku list tajemniczy i położył na stole.

Pismo to — jak już wiemy — składało się z 18 niezrozumiałych słów, mających po 6 liter. Przedewszystkiem widocznem było, że każda litera jednego takiego wyrazu powinna była odpowiadać jednemu z sześciu kwadratów pełnych lub wyrżniętych. Skutkiem czego można było przypuszczać, że pierwsze sześć wyrazów pisma, składające się z 36 liter, ustawione zostały za pomocą 36 kwadratów.

W rzeczy samej — a łatwem to było do stwierdzenia — układ kwadratów wyrżniętych był tak sprytnie obmyślanym w rozkładzie kratek, że używając je w poczwórnym obrocie, kwadraty wyrżnięte zajmowały już w następnym ruchu kwadraty pełne, nie powtarzające się nigdy w jednem i tem samem miejscu.

Sarkany tak tłómaczył sposób użycia „kratek”, a Toronthal słuchał go z uwagą, poczem przystąpiono do odczytania steganograficznego pisma.

Ale nie szło to tak łatwo, jak sobie Sarkany wyobrażał, a tym razem bankier dawał większe dowody cierpliwości od Trypolitańczyka. Ostatecznie, po długiej i żmudnej pracy, doszli obaj do 12 wyrazów, z których każdy liczył 9 liter, równie niezrozumiałych, jak pierwsze.

Oto rezultat dochodzeń:

hazrxudul
ogeiksrei
gęwćśołge
ldopeinaz

ćyzclawyb
einatswop
ejyżocokt
syzswutse

irtzkanzy
nadyzswre
ipaniwoto
gymśetsej

Sarkany zniecierpliwiony do ostateczności, pochwycił ćwiartkę papieru, na której spisane zostały te dziwaczne słowa, wyszłe z pod kratek i chciał je zniszczyć.

Ale Toronthal powstrzymał go.

— Tylko spokojnie — rzekł.

— Eh! — zawołał Sarkany — na cóż nam się przyda ten niezrozumiały logogryf?

— Dobrzeby było spisać wszystkie te wyrazy jedne za drugimi, w pewnym właściwym porządku! — odparł spokojnie bankier.

— A to na co?

— Aby spróbować!

Sarkany prawie machinalnie wziął pióro do ręki, a uczyniwszy zadość życzeniu Toronthala, otrzymał następujący szereg liter:

hazrxudulogeiksreigęwćśołgeldopeinazćyzclawybeinatswopejyżocoktsyzswutseirtzkanzynadyzswreipaniwotogymśetsej.

Gdy Toronthal ujrzał te spisane litery, wyrwał papier z rąk Sarkaniemu i począł je czytać, wydając dziwne okrzyki. Trypolitańczyk przypuszczał, że bankier nagle oszalał.

— Ależ czytaj! — zawołał Toronthal, pokazując papier Sarkaniemu — czytaj!

— Czytać?..

— Ah! czyż nie widzisz pan — wołał bankier — że za nim te wyrazy przeszły przez „kratki”, korespondujący z hrabią widocznie z przezorności ustawił wszystkie litery w odwrotnym porządku!

Sarkany wziął do ręki papier i o to co przeczytał, zastósowawszy się do spostrzeżenia Toronthala:

„Jesteśmy gotowi. Na pierwszy dany znak z Tryestu wszystko co żyje powstanie, by walczyć za niepodległość węgierskiego ludu. Xrzah.

— Co znaczy owych pięć liter? — zapytał.

— Umówiony podpis! — odparł bankier.

— Nakoniec mamy ich w naszych rękach!

— Ale policja nie ma ich jeszcze!...

— To już rzecz moja!

— Należy działać w największej tajemnicy!

— Bądź pan spokojnym — odparł Sarkany. — Jeden tylko gubernator miasta Tryestu znać będzie imiona dwóch zacnych patryotów, którzy w samą porę odkryli sprzysiężenie przeciw Austryi.

W każdym ruchu i głosie tego nędznika przebijała ironia i nikczemne skłonności, które widocznie kierowały zawsze jego czynami.

— Więc na mnie nie ciąży już żaden obowiązek dalszego działania? — spytał ozięble bankier.

— Żaden — odparł Sarkany — oprócz odebrania swojej połowy osiągniętego zysku!

— Kiedyż to nastąpi?

— Gdy padną trzy głowy, z których każda przedstawia przeszło milionowa wartość.

Po takiej rozmowie, Toronthal i Sarkany rozstali się. Według ich przekonania, należało energicznie działać, ażeby należycie wyzyskać odkrytą tajemnicę, oddając w ręce policji naczelników sprzysiężenia przed wybuchem powstania.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 018

Sarkany udał się, jak zawsze, do domu hrabiego Zathmara, kończąc zlecone mu rachunki. Maciej Sandorf, dziękując mu za gorliwość w pracy, równocześnie zapowiedział, że najdalej za dni ośm nie będzie już potrzebował jego usługi.

— Znaczy to — pomyślał Sarkany — że w tym czasie wysłany zostanie z Tryestu znak w Węgrzech oczekiwany.

Trypolitańczyk śledził więc ciągle z największą bacznością wszystko, co się działo w domu hrabiego Zathmara. Przy każdej sposobności wypowiadał nawet liberalne poglądy, pochodzące niby to z wrodzonej nienawiści do żywiołu niemieckiego; słowem, tak dobrze odgrywał swą rolę, że hr. Sandorf wierzył mu, a nawet zamierzał w przyszłości po oswobodzeniu kraju, zawezwać go do siebie. Jeden tylko Barik spoglądał niedowierzającem okiem na tego młodego człowieka.

Jak widzimy, Sarkany stawał u celu.

Hrabia Maciej Sandorf, za porozumieniem się z Batorym i Zathmarem, postanowił dnia ósmego czerwca dać umówiony znak do ogólnego powstania.

Ale denuncyacya została spełnioną.

Tego właśnie dnia, około ósmej godziny wieczorem, straż policyjna otoczyła dom hrabiego Władysława Zathmara i zarządziła w domu jego ścisłą rewizyą. Opór był niemożebnym, a hrabia Sandorf, hrabia Zathmar, Stefan Batory, Barik, a nawet Sarkany — który się wcale temu nie sprzeciwiał — zostali aresztowani.



V.


W więzieniu.


Dzisiejsze margrabstwo Istrya, które w toku 1814 przyłączone zostało do austryackiego państwa, jest trójgraniastym półwyspem i posiada dość znaczną ilość miejsc portowych, pomiędzy któremi na południowej stronie znajduje się Pola, z portem gorączkowo przez rząd fortyfikowanym ażeby urządzić tam wielki morski arsenał.

Górzysty ten kraj zamieszkały jest przez Słowian i Włochów, którzy więcej zwyczajami, aniżeli mową pochodzenie swe przypominają. Wpływ Niemców między tymi dwoma żywiołami niewiele co zdziałał.

W głównych portach, jak Campo d’Istrie, Quieto, Pirano, Rovigno, koncentruje się handel prowadzony przez mieszkańców, z których też większa część pracuje w olbrzymich kopalniach soli, żelaza, kwarcu itp.

Pomiędzy dość licznemi miastami, Pizino ma prawo mienić się miastem okręgowem. Leży ono prawie w samym środku trójkąta półwyspu i liczy około dwudziestu pięciu tysięcy mieszkańców. W dnie jarmarczne można tam widzieć napływ rozmaitych szczepów, jak Morlaków, Słowaków z rozmaitych okolic, a nawet Cyganów.

Stare to miasto zachowało swój feudalny charakter. Szczególniejszą zaś zwraca na siebie uwagę warowny zamek, wznoszący się po nad licznemi koszarami i wojskowemi magazynami, gdzie pomieszczono także biura austryackich władz administracyjnych.

Do tego to miasta postanowiono odesłać naszych politycznych więźniów, tak niespodzianie aresztowanych. Tylko Borik pozostał w tryesteńskiem więzieniu.

Skutkiem takiego zarządzenia, przed domem hrabiego Zathmara, w chwili aresztowania, stała kareta pocztowa. Osadzono w niej czterech więźniów, otoczono powóz silną eskortą konnych żandarmów, a pomiędzy uwięzionymi umieszczono dwóch jeszcze żandarmów, aby przeszkodzić wszelkiem porozumieniu się obwinionych, prawdopodobnie o zdradę stanu.

Tak ruszano z miejsca, a pomimo, że noc była ciemna, pocztylion wyjechawszy z Tryestu, widocznie pospieszał. Z początku zdawało się jednak jadącym, że podróż odbywa się drogą, wiodącą nad brzegiem morza, gdyż chwilami dochodził ich niby przytłumiony odgłos rozbijających się bałwanów morskich o skaliste wybrzeża Adryatyku.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 019

W dziwnie też tajemniczy sposób, odbywała się ta podróż noc całą, tak, że uwięzieni nie mógł się domyślać, dokąd jadą, a nawet w jakim kierunku od Tryestu się oddalają. Wprawdzie kilkakrotnie konie pocztowe były zmienione, ale przestanki trwały tak krótko, a straż była tak czujną, że ani się czego dowiedzieć, ani zoryentować nie było możebnem.

Około trzeciej godziny z rana poczęło świtać. Nasi podróżni mieli więc nadzieję, że wkrótce, obaczywszy wschodzące słońce, rozpoznają, w którą udają się stronę, ale w tejże samej niemal chwili, jeden z żandarmów spuścił zasłony, znajdujące się u okien karety.

Wnosząc ze wszystkich okoliczności, towarzyszących temu zdarzeniu, widocznem było, że władze postanowiły dochodzenia sądowe tej sprawy utrzymać w najściślejszej tajemnicy, a przeprowadzić je w miejscu odległem i nieznanem.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 020

Dnia dziesiątego czerwca, około dziesiątej godziny rano, a więc po piętnastu godzinach dziwnej jazdy, stanął powóz pocztowy na podwórzu zamkowym miasta Pizina. Hrabia Sandorf, dwóch jego towarzyszów i Sarkany wysiedli nakoniec z powozu, a w kilka chwil później zostali oddzielnie uwięzieni w małych sklepionych izbach, do których dostali się idąc po kilkunastu schodach.

Aczkolwiek uwięzieni nie mieli sposobności porozumieć się, to przecież wszyscy trzej jedną tylko zajęci byli myślą. Nie mogli pojąć, jakim sposobem władze odkryły sprzysiężenie wobec zerwanej korespondencyi i wszystkich innych środków ostróżności; napróżno zapytywali się w myśli, kto mógł być zdrajcą, podczas gdy wszelkie dowody poniszczone zostały. Z tego też powodu, policya zarządziwszy ścisłą rewizyą, nic w domu hrabiego Zathmara nie znalazła, prócz „kratek” będących w biurku, których hrabia rozmyślnie nie spalił, 30 mogły stać się jeszcze potrzebnemi.

Nie przeczuwali jednak wcale, że właśnie ta ostatnia okoliczność największej była doniosłości, bo nie wiedzieli, że policya miała w ręku odpis tajemniczego pisma, które tylko za pomocą znalezionych „kratek” odczytać i sprawdzić było można.

Tymczasem wszystko to wystarczyło, by zostali oddani pod sąd wojenny.

Był więc i zdrajca i to niedaleko. Nikczemnik ten dał się aresztować, stawić przed sąd wojenny, ażeby odwrócić od siebie wszelkie podejrzenia, będąc aż nadto pewnym, że mu się nic złego nie stanie.

W rzeczy samej, oprócz Macieja Sandorfa, Władysława Zathmara i Stefana Batorego, nie było więcej nikogo poszlakowanego o udział w sprzysiężeniu. Rząd nie był w możności wykryć stronników spisku, zamieszkałych w Węgrzech i Siedmiogrodzie, gdyż pomimo wszelkich poszukiwań, niepodobna było znaleźć śladu jakiego wspólnictwa. Było to nawet główną przyczyną tak skrytego działania ze strony władz, które przypuszczały, iż niespodziewane jeszcze okoliczności może wykryją osoby korespondujące tajemniczem pismem, nadsyłanem do Tryestu nie wiedzieć właśnie zkąd.

Te atoli nadzieje zawiodły. Oczekiwany znak nie został wysłanym, przez co był cały ruch wstrzymany. Rząd musiał się więc ograniczyć na postawieniu przed sądem hrabiego Sandorfa i jego towarzyszów obwinionych o zdradę stanu. Jednakże wstępne śledztwo trwało dni kilka. Tak więc dopiero 20 rozpoczęto przesłuchiwać oskarżonych z pominięciem nawet konfrontacyi.

Wspominaliśmy już, że naczelnicy sprzysiężenia mieli stanąć przed sądem wojennym, którego doraźność w przeprowadzeniu spraw i wykonaniu wyroków powszechnie jest znaną.

Tak więc, już 25 czerwca rada wojenna zwołaną została w dolnej zamkowej sali, a oskarżonych postawiono przed trybunał wojskowy. Rozprawy nie były ani długie, ani burzliwe, a rozpoczęły się o godzinie dziewiątej rano.

Hrabia Sandorf, hrabia Zathmar, Stefan Batory i Sarkany ujrzeli się po raz pierwszy od czasu przybycia do twierdzy. Uścisk ręki trzech przyjaciół był nowym dowodem, jakie uczucia te wielkie serca łączyły, a hrabia Sandorf czytał w oczach swych towarzyszów, że jemu powierzali obronę wspólnej sprawy wobec trybunału. Żaden z nich nie chciał brać na siebie roli obrońcy, zgadzali się w zupełności nietylko na to, co hrabia Sandorf uczynił do tej chwili, ale i na to co obecnie uzna za stósowne powiedzieć przed sądem.

Rozprawa odbywała się publicznie przy drzwiach otwartych, w sali jednakże niewiele znajdowało się osób, gdyż sprawa nie stała się jeszcze głośną.

Przedewszyskiem tożsamość osób została sprawdzoną, następnie hrabia Sandorf przemówił, pytając przewodniczącego, do jakiej miejscowości został wraz z swymi towarzyszami wywiezionym i dla czego tu, a nie w Tryeście staje przed sądem. Ale na zapytanie nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Tożsamość osoby Sarkaniego została również sprawdzoną, przyczem interesowany nie wyrzekł ani słowa na swoje usprawiedliwienie.

Nareszcie odpis tajemniczego pisma, zdradziecko wydany, został oskarżonym przedstawiony.

Na zapytanie sędziego, czy przyznają się, że otrzymali oryginał pisma, które im w odpisie zostało przedstawionem, odpowiedzieli, że obowiązkiem oskarżycieli mieć na to dowody.

Na te słowa okazano więźniom „kratki”, znalezione w pokoju hrabiego Zathmara.

Hrabia Sandorf i jego towarzysze nie usiłowali nawet twierdzić, że „kratki” własnością ich nie były. Wobec takiego dowodu nie należało szukać ratunku w przeczeniu. Ponieważ zastosowanie „kratek” dawało możność odczytania pisma steganograficznego, oczywistem więc było, że wysłano je do oskarżonych, posiadających klucz tajemniczy.

Naczelnicy sprzysiężenia zrozumieli dopiero obecnie, w jaki sposób spisek został odkryty i na czem polegało oskarżenie.

Od tej chwili zapytania i odpowiedzi szły już łatwo z jednej i z drugiej strony.

Hrabia Sandorf niczemu nie przeczył, mówił za siebie i za dwóch swoich przyjaciół. Przyznał, że oni to wspólną pracą przygotowali powstanie, które miało na celu oswobodzenie Węgrów; powstanie byłoby wybuchło, gdyby nie ich uwięzienie, a Węgrzy byliby niewątpliwie odzyskali niepodległość. W mowie swej obwiniał on jednak głównie siebie, przedstawiając się właściwym sprawcą sprzysiężenia, by nadać przewinieniu współoskarżonych podrzędne znaczenie. Hrabin Zathmar i Stefan Batory stanowczo się sprzeciwili twierdzeniom Sandorfa w tej mierze i oświadczyli, że wobec rządu zawinili zarówno i że pragną dzielić los swego przyjaciela. Sprawa nie mogła się przeciągać. Zresztą, gdy przewodniczący zapytał oskarżonych o ich stosunki z zagranicą, uwięzieni odmówili odpowiedzi.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 021

— Oto trzy głowy — odparł hrabia Sandorf — te odpowiadają za wszystko i za wszystkich.

Oczywiście, że trzy tylko głowy, bo Maciej Sandorf w mowie swojej nie zapomniał stanąć w obronie niewinności Sarkaniego. Wyjaśnił i udowodnił stósunek jego z oskarżonymi, jako rachmistrza w domu hrabiego Zathmara przyjętego z polecenia bankiera Salisa Toronthala.

Sarkany potwierdził słowu hrabiego Sandorfa, upewniając, że nie wiedział nic o sprzysiężeniu, o którym dowiedział się dopiero w ciągu rozpraw sądowych.

Wszystkie te naprowadzone okoliczności nie były trudnemi do udowodnienia, to też oskarżenie przeciwko Sarkaniemu zostało cofniętem.

Około drugiej godziny po południu rozprawa była ukończoną a wyrok ogłoszony.

Hrabia Maciej Sandorf, hrabia Władysław Zathmar i profesor Stefan Batory, którym udowodnioną została zdrada stanu, byli skazani na karę śmierci przez rozstrzelanie.

Równocześnie też ogłuszoną została konfiskata majątków trzech oskarżonych.

Wykonanie wyroku miało nastąpić na miejscu, w czterdzieści ośm godzin po ogłoszeniu tegoż.

Sarkany, aczkolwiek uwolniony od oskarżenia, odesłanym został do więzienia, aż do chwili wykonania wyroku.

Nakoniec wydano rozkaz odprowadzenia osądzonych do wiezienia.

Ponieważ skazanym było dozwolonem ostatnie godziny życia spędzić razem, przeto wszyscy trzej umieszczonymi zostali w jednem nieco obszerniejszem wiezieniu, znajdującem się na tem samem piętrze, co wiezienie Sarkaniego, położonem tylko na przeciwnej kończynie głównej linii, około której, w kształcie elipsy ciągnął się długi korytarz.

Było to dla nich wielką pociechą, a nawet radością, że nareszcie wolno im było podzielić się wrażeniami, tłumionemi dotąd w piersi. Jeżeli zdołali powstrzymać się w obecności swych sędziów, to musiało wreszcie nastąpić przesilenie, więc też pozostawszy bez świadków rzucili się sobie w objęcia.

— Moi przyjaciele — zawołał hrabia Sandorf — ja jestem przyczyną naszej śmierci! Ale nie powinienem żądać od was przebaczenia, bo obowiązkiem naszym było działać i walczyć o niepodległość Węgier!

— Macieju — odparł Batory — przeciwnie, dziękujemy ci z serca, żeś nas pobudził do czynu, który powinien być celem życia...

— Jakże miło nam będzie zginąć razem!... — dodał ze spokojem hrabia Zathmar.

Po chwili milczenia, pomimo woli, obejrzeli ciemną izbę, w której spędzić mieli ostatnie godziny. Przez wąskie okno, wykute w grubym murze, wciskało się nieco światła dziennego, w kątach stały trzy żelazne łóżka, a na środku stał stół i kilka krzeseł. Na przymurku leżały najniezbędniejsze przedmioty.

Podczas gdy Władysław Zathmar i Stefan Batory siedzieli pogrążeni w głębokiej zadumie, Sandorf wielkimi krokami przechadzał się po więzieniu.

Władysław Zathmar nie miał żadnych obowiązków rodzinnych, był sam na świecie, nie bardzo też żałował życia. Jeden wierny Borik opłakiwać będzie zgon jego.

Zupełnie inne położenie było Stefana Batorego. Śmierć jego była bolesnym ciosem dla dwóch nieszczęśliwych istot, bo pozostawiał żonę wdową, a cyna sierotą. Pomimowoli zapytywał, jaki los ich czeka? jaka przyszłość może być kobiety bez mienia, obarczonej trudnym obowiązkiem matki ośmioletniego chłopczyka?

W umyśle hrabiego Sandorfa w obecnej chwili odżyły wszystkie wspomnienia przeszłości. Myślał o swej umarłej żonie, którą kochał jeszcze, drżał nad losem swej jedynaczki, powierzonej opiece wiernego pełnomocnika... I zapytywał swego sumienia, czy nie zadaleko sięgnął w swoich pojęciach o obowiązkach dla kraju, gdy srogie następstwa dosięgają niewinne ofiary...

— Nie!... nie!... — powtarzał — spełniłem tylko mój obowiązek. Przedewszystkiem ojczyzna.

Około piątej godziny z wieczora dozorca wszedł do więzienia, postawił na stole obiad i wyszedł, nie rzekłszy słowa. A jednak hrabia Sandorf pragnął dowiedzieć się, gdzie się znajduje, jak się nazywa twierdza, w której jest uwięziony? Ale przypomniawszy sobie, że na to zapytanie przewodniczący rozprawą nie dał mu odpowiedzi, zwątpił, by mógł się czego dowiedzieć od dozorcy wiezienia, wypróbowanej zapewne gorliwości.

Skazani zaledwie dotknęli podanego im jedzenia, rozmawiając o różnych wypadkach, a szczególnie o nadziei odżycia sparaliżowanego dziś ruchu, poczem zastanawiali się jeszcze nad dotychczas niezrozumiałemi dla nich zdarzeniami, które odkryły sprzysiężenie.

I w rzeczy samej, wszystko to dla skazanych trudnem było do zrozumienia. Okazało się wprawdzie możebnem, że pismo, niesione przez głębia, dostało się w nieznane ręce, że mogło zostać odpisanem, a nawet dom, w którym mieszkał odbiorca depesz mógł być ostatecznie odszukanym, ale niemożebnem było absolutnie, odczytanie pisma steganograficznego — bez „kratek”.

— A jednak — mówił hrabia Sandorf — pismo zostało odczytanem, bo mamy już tego dowody i to tylko za pomocą „kratek”.

— Po tem, co się stało — odparł Batory — cóż nas to może obchodzić?...

— Przeciwnie — zawołał hrabia Sandorf. — Może byliśmy zdradzeni! A jeżeli był zdrajca... nie wiedzieć...

Po tych słowach mówiący umilkł. W duszy podejrzywał Sarkaniego, ale ze wstrętem usuwał te myśli, nie chcąc ich odkryć przed towarzyszami. W toki sposób rozmawiali do późnej nocy.

Nazajutrz rano z twardego snu obudzeni zostali przez wchodzącego dozorcę. Stefan Batory spytał wchodzącego, czy wolno będzie napisać do rodziny?

— Natychmiast przyniosę papier i atrament — była odpowiedź dozorcy — i przyrzekam panom złożyć listy w ręce komendanta.

— Dziękujemy ci szczerze, mój przyjacielu — rzekł hrabia Sandorf — robisz, co możesz, nie uchybiając obowiązkom. Aby ci dać dowód...

— Panowie, wasze podziękowanie mi wystarcza — odparł dozorca, nie kryjąc wzruszenia.

I w rzeczy samej, ten zacny człowiek po chwili, przyniósł wszystko, co było potrzebnem do pisania. Skazani spędzili więc część dnia, robiąc ostatnie rozporządzenia, oraz szukając pociechy i ulgi przez wylanie swych uczuć na papier, który miał zanieść ostatnie pożegnanie ich rodzinie.

Podczas gdy Stefan Batory i Władysław Zathmar, oddawali się smutnym rozpamiętywaniom, Maciej Sandorf opanowany był widocznie jedną tylko myślą, która go nie opuszczała ani na chwilę. Nie wątpił on, że w tem całem tajemniczem zajściu była zdrada, a dla człowieka tak prawego i z tem poczuciem sprawiedliwości umrzeć nie zemściwszy się na nikczemniku, znaczyło to umrzeć podwójnie. To też pod lakiem wrażeniem, przechadzał się gorączkowo po więzieniu, miotany najrozmaitszemi uczuciami.

Nagle dziwne zjawisko, dające się wytłómaczyć prawami akustyki odkryło mu niespodzianie tajemnicę, o której w innym wypadku byłby się nigdy nie dowiedział.

Hrabia Sandorf wstrzymywał się już kilkakrotnie w pobliżu kąta, przy złączeniu ściany cienkiej poprzecznej z grubą ścianą korytarza głównego, przy którym szły rzędem liczne więzienia, znajdujące się na temże samem piętrze wieżycy zamkowej. W tem miejscu zdawało mu się, że słyszy z dala dolatujące go głosy rozmawiających. Z początku nie zwracał na to wcale uwagi; ale nagle, usłyszawszy wymówione swe nazwisko, zaczął się przysłuchiwać dolatującej go zkądciś rozmowie.

Widocznie tu powtórzył się wypadek akustyczny, który sprawdzić można we wnętrzu galeryi kościołów albo pod sklepieniami elipsoidalnych kształtów. Głos wydobyty w pobliżu pewnej strony elipsy, obiegłszy wygięte mury, dawał się słyszeć w odległem gdzieś miejscu, nie będąc wcale pochwytnym w którymbądź innym punkcie środkowym.

Takiemu zjawisku przysłuchać się można w grobach Panteonu w Paryżu, we wnętrzu kopuły Świętego Piotra w Rzymie lub „whispering gallery” św. Pawła w Londynie. W takich warunkach najmniejsze słowo, wymówione nawet głosem cichym, w pobliżu odpowiednio wygiętej linii, jest wyraźnie słyszanem w przeciwnym jej ujściu.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że dwie osoby rozmawiały bądź to w korytarzu, bądź w więzieniu, znajdującem się na przeciwnym końcu swojej średnicy, podczas gdy linia elipsoidalna kończyła się właśnie w miejscu, w którem zatrzymał się Maciej Sandorf.

Danym znakiem przywołał swoich przyjaciół i wszyscy trzej z wytężoną uwagą przysłuchiwali się dochodzącym ich dość wyraźnie urywanym zdaniom osób rozmawiających w nieznanem miejscu:

........................

— Jutro, po wykonaniu wyroku, będziesz pan już wolnym.....

— Majątek hrabiego Sandorfa podzielimy na dwie....

— Bez mojej pomocy nie byłbyś pan odczytał tajemniczego pisma.....

— A jednak nikt się nie dowie, że policya nam zawdzięcza.....

— A gdyby nawet dziś skazani domyślili się prawdy.....

— Ani krewni, ani przyjaciele tu ich nie odwiedzą....

— Do jutra, panie Sarkany...

— Tak... panie Toronthal.

Potem głosy zwolna gasły, a za chwilę słychać tyło odgłos zamykających się drzwi.

— Sarkany! Silas Toronthal. — zawołał hrabia Sandorf. — Oni!... To oni!...

Drżący i blady patrzał na swoich przyjaciół. Serce jego przestało na chwilę uderzać pod wrażeniem spazmatycznego ciśnienia. Źrenice straszliwie rozszerzone, dziwna sztywność, głowa jakby wciśnięta w ramiona, wszystko to znamionowało w tym człowieku pełnym energii gwałtowny gniew, podniesiony do najwyższego stopnia.

— Tak, to oni!... ci nędznicy!... oni!... — powtarzał z pewnym rodzajem ryku.

Nakoniec wyprostował się, spojrzał wokoło siebie i ruszył wielkiemi krokami po więzieniu.

— Uciec! tak, uciec! — zawołał. — Musimy ucięc!



VI.


Warownia Pizino.


Forteca Pizino jest jedną z najciekawszych twierdz, sięgających jeszcze średnich wieków. Wybitne znamiona czasów feudalnych, które nosi na sobie, darzą ją niezwykłym urokiem, a patrząc na ten gmach poważny, zdaje się pomimowoli, że w tych przestronnych salach zasiadają jeszcze owi rycerze w stal zakuci, że widzi się w oknach zamkowych kasztelanki w szłykach na głowic, w strzelnicach i zewnętrznych galeryach fortyfikacyj łuczników lub halebardników. Słowem, zamek ten pozostał nieruszony zębem czasu, tylko dzisiejszy komendant w austryackim uniformie, żołnierze w mundurach nowoczesnych, którzy nie mają nic wspólnego z dwukolorowemi kostiumami dawnych czasów, stanowią dziwny kontrast z okazałemi zabytkami minionej epoki.

Z wieży takiej fortecy postanowił hrabia Sandorf uciec wraz ze swoimi towarzyszami w ciągu kilku godzin, poprzedzających wykonanie wyroku, choć przedsięwzięcie takie możnaby nazwać szalonem, zważywszy tylko to, że więźniowie nie wiedzieli nawet, gdzie się znajdują i na jakie napotkają trudności, uchodząc przez kraj zupełnie im nieznany.

Ala ta właśnie nieświadomość przeszkód była może poniekąd szczęściem dla skazanych, obeznani z niebezpieczeństwami bez końca, byliby się prawdopodobnie cofnęli przed nieprzezwyciężonemi zaporami, nastręczającemi się na każdym niemal kroku. To też ucieczka z więzień tej warowni uważaną dotychczas była za rzecz nietylko nieprawdopodobną, ale za stanowczo niemożliwą.

U stóp wysoko wznoszącej się wieży, gdzie były wiezienia, znajdowała się, głęboka i szeroka przepaść o brzegach stromych, okrytych rodzajem powoju, osłaniającego zdradliwie wystające odłamy skał ostrych. Przepaść ta gotowa była pochłonąć wszystko, ale nic już z niej powrócić nie mogło, bo padający tam przedmiot musiał się albo roztrzaskać o twarde skały, albo zostać porwany i uniesiony gwałtownym prądem bystrego strumienia, płynącego na dnie tej otchłani.

Lud miejscowy zowie tę przepaść Buko, będącą niekiedy zbiornikiem obfitych wód, przepełniających łożysko rzeki Foïby. Nikt jednak nie wie, zkąd i dotąd płynie ten chyży potok; wybiega on z pod ziemi i w tajemniczych pieczarach ginie; nikomu też nieznaną jest jego długość, szerokość lub kierunek, bo choć śmieli badacze próbowali już kilkakrotnie w czasie opadnięcia rzeki, puścić się na małych czółnach z jej falą przez ciemne przekopy, to jednak nagła pochyłość sklepień była wkrótce nieprzezwyciężoną przeszkodą do dalszych tego rodzaju dochodzeń.

O wszystkich tych szczegółach hrabia Sandorf wcale nie wiedział, a że tylko przez okno, znajdujące się właśnie nad przepaścią można było próbować ucieczki, więc śmierć nieunikniona zdawała się w każdym razie oczekiwać skazańców.

Władysław Zathmar i Stefan Batory oczekiwali tylko odpowiedniej chwili do działania, przygotowani albo ratować samego Sandorfa, albo pójść za jego przykładem.

— Uciekniemy razem — mówił Sandorf — chociaż musielibyśmy się rozłączyć, odzyskawszy swobodę.

Na wieży zamkowej biła właśnie ósma godzina wieczorem; skazanym pozostawało jeszcze dwanaście godzin tylko do życia.

Zwolna zapadała noc ciemna. Czarne chmury gromadziły się nad miastem, a powietrze parne przepełnione było elektrycznością. Wszystko zapowiadało gwałtowną burzę. Błyskawice nie oświecały jeszcze tego groźnego widoku srożącej się przyrody, ale przytłumiony głos dalekich grzmotów dochodził z gór otaczających Pizino.

Ucieczka w takich warunkach mogłaby może mieć powodzenie, gdyby przepaść nie otwierała się pod nogami uciekających. Pośród tak ciemnej nocy mogli być niespostrzeżonymi, podczas gdy ciągłe grzmoty głuszyłyby ich mozolną pracę przy wyłamywaniu krat żelaznych, w oknie wieziennem.

Ale gdyby nawet kraty wyłamać się udało, to jeszcze większe trudności były do przezwyciężenia, bowiem niezbędnem było do wykonania ucieczki spuścić się na dół z tak wielkiej wysokości, nie posiadając ani drabiny, ani powroza, ani nawet prześcieradeł, z którychby w ostateczności skorzystać mogli. Na szczęście, hrabia Sandorf dopatrzył w ciemnościach nocy, zaraz przy oknie, rodzaj liny żelaznej, która znajdowała się na zewnętrznej stronie muru i mogła ułatwić zamierzoną ucieczkę. Był to gromochron, umocowany silnie na dachu, po nad boczną częścią wieżycy, wznoszącej się prostopadle nad przepaścią Buko.

— Czy widzicie tę linę? — spytał hrabia Sandorf przyjaciół. Ażeby uciec, musimy mieć odwagę spuścić się po niej na dół.

— Odwagi nam nie braknie — odparł Władysław — byle tylko siły nas nie opuściły.

— Wszystko jedno! — zawołał Stefan Batory. — Jeżeli siły nas zawiodą, zginiemy o kilka godzin prędzej!

— Nie powinniśmy zginąć — rzekł hr. Sandorf — więc słuchajcie mnie i nie zapomnijcie ani słowa. Ta lina żelazna już dla tego samego, że jest sztywną może być użyteczniejszą od liny zwyczajnej, a ponieważ jest to gromochron, spodziewać się przeto możemy, iż będzie w pewnych odstępach przymocowaną do muru żelaznemi klamrami, które ułatwią nam przy spuszczaniu się wypoczynek. Z tego powodu nie mamy już potrzeby obawiać się bujania w powietrzu, ani też zawrotu głowy, gdy próżni pod sobą nie dopatrzymy wśród tak ciemnej nocy. Wypada nam zatem wyłamać tylko te kraty żelazne w oknie, a przy odwadze i zimnej krwi, możemy być wolnymi. Wszak nie mamy nic do stracenia, a wszystko do zyskania.

— Zapewne — potwierdził Władysław Zathmar.

— Gdzie może się kończyć ta lina? — zapytał Stefan Batory.

— Prawdopodobnie w jakiejś studni, ale z pewnością poniżej tej wieży, a tego nam właśnie potrzeba. Przedewszystkiem miejmy nadzieję, że na końcu tej liny znajdziemy wolność...

Hrabia Sandorf nie mylił się, twierdząc, iż gromochron w pewnych odstępach podtrzymywany był żelaznemi klamrami, wmurowanemi silnie do głównej ściany, co wielce ułatwić mogło ucieczkę, chroniąc od zbyt nagiego zsunięcia, ale nie wiedział i nie przewidywał, że tenże sam gromochron, zrównawszy się z płaszczyzną, na której wznosiła się wieża, puszczony był w przepaść na los szczęścia, bujając swobodnie w powietrzu, podczas gdy zakończenie zanurzało się w rwących nurtach Foïby.

— A teraz — zawołał hrabia Sandorf — zabierzmy się do wyłamania krat w oknie, później jakoś to będzie. Do dzieła!

I mówiąc te słowa, wspiął się, ujął potężnie żelazną sztabę i pod naciskiem silnej ręki, uczuł poddającą się nieco przeszkodę. Pokazało się jednak, że potrzeba było rozwalić mur w czterech miejscach, ażeby oswobodzić ramiona żelaznych sztab, poczem dopiero można je było wypchnąć im zewnątrz.

— Ależ tych kamieni nie rozerwiemy gołą ręką! — rzekł Władysław Zathmar.

— Nie — odparł Sandorf — potrzeba nam koniecznie kawałka żelaza.

Hrabia Sandorf napróżno szukał oczami jakiego narzędzia po wszystkich kątach, przy słabem oświetleniu, wciskającem się jedynie z korytarza przez mały otwór nad drzwiami.

W tej chwili przypomniał sobie jednak, że możnaby wyłamać nogę z łóżka żelaznego, przymurowanego w kącie do ściany; a nie tracąc ani chwili, zabrał się wraz z towarzyszami energicznie do dzieła, tak, że w krótkim bardzo przeciągu czasu, uzyskał w ten sposób dość silną sztabę metalową, około pięć cali długą, a jeden cal grubą.

Obwinąwszy jedwabną chustką tak zdobyte narzędzie, hrabia Sandorf zbliżył się bezzwłocznie do okna i rozpoczął wyłupywanie muru od strony wewnętrznej.

Na szczęście łoskot gromów uderzających z coraz większą gwałtownością głuszył odgłos silnych razów, zadawanych żelaznem narzędziem w mur, rozpadający się wielkiemi kawałami. Gdy srożąca się burza chwilowo słabła, Sandorf wyczekiwał, poczem znowu rozpoczynał pracę, która szybko postępowała.

Stefan Batory i Władysław Zathmar, stojąc przy drzwiach, nasłuchiwali, aby w porę dać znać Sandorfowi, gdy szyldwach chodzący po korytarzu do drzwi się zbliża.

Nagły okrzyk zdziwienia, wydany przez Zathmara, przerwał pracę przy oknie.

— Cóż to? — spytał Stefan Batory.

— Słuchajcie! — odparł Władysław Zathmar.

Stanął on w pobliżu miejsca, z którego wychodziła widocznie linia elipsoidealna i raz jeszcze dał się słyszeć pojaw akustyczny, który odkrył więźniom tajemnicę dokonanej zdrady.

Oto urywki zdań, które skazani zdołali posłyszeć:

— Jutro... puszczony... wolność...

— Tak... po... wyroku... i...

— Po spełnieniu wyroku... Potem... odszukam mego towarzysza Zirone, który oczekuje mnie w Sycylii...

— Nie byłbyś pan tak długo przebywał w warowni...

Widocznie Sarkany rozmawiał z dozorcą. Ale co więcej Sarkany wymówił imię swego towarzysza, który wchodził w skład osób, biorących udział w intrydze, imię, które Maciej Sandorf dobrze zapamiętał.

Na nieszczęście, ostatnie słowo z podsłuchanej rozmowy, które było więźniom tak potrzebnem usłyszeć, nie doszło ich. W tej samej bowiem chwili uderzył piorun, a podczas gdy struga elektryczna spłynęła po gromochronie, jaskrawe iskierki okazały się na metalowem narzędziu, które hr. Sandorf trzymał w ręku. Gdyby nie jedwabna materya, w którą sztabę obwinął, bezwątpienia byłby rażony piorunem.

Tak więc, ostatnie słowo, nazwisko twierdzy, zaginęło w potężnym łoskocie piorunu, a przecież jakżeż pożądanem było więźniom dowiedzieć się, gdzie są i przez jaki kraj będą musieli uciekać.

Hrabia Sandorf powrócił do rozpoczętej pracy przy oknie. W trzech miejscach mur był o tyle usuniętym, że kraty żelazne z osady wyciągnąć można było. W jednem tylko miejscu należało odbić jeszcze kawałek ściany, aby ostatecznie wytrącić w oknie będącą zawadę. Przy rażącym blasku nieustannych błyskawic, kończył hrabia rozpoczęte dzieło.

O wpół do jedenastej wszystko już było gotowe. Krata oswobodzona w osadach lekko się tylko trzymała, potrzeba ją tyło pchnąć, aby runęła w przepaść. Tak też uczyniono, gdy Władysław Zathmar, czuwający zawsze przy drzwiach dał znak, że szyldwach oddalił się w głąb korytarza.

Pchnięta krata znikła w ciemnościach.

Stało się to właśnie w chwili krótkotrwałej ciszy. Zaniepokojony hr. Sandorf wytężył całą uwagę i słuchał, czy dojdzie go jaki odgłos, spowodowany spadnięciem na ziemie takiego ciężaru, ale nic nie usłyszał.

— Wieża zbudowana jest prawdopodobnie na wysokiej skale... daleko do jej podnóża — zauważył Stefan Batory.

— Wysokość mało nas może obchodzić — odparł hr. Sandorf. — Nie podlega żadnej wątpliwości, że lina gromochronu sięga do ziemi, bo inaczej nie mogłaby funkcjonować. A zatem i my dostaniemy się na ziemię, bez narażenia się na upadek.

Takie rozumowanie było wogóle słuszne, w tym jednak wypadku było błędne, gdyż koniec gromochronu, jak nam wiadomo, zanurzony był w wodach Foïby.

Wreszcie, po wytrąceniu kraty, chwila ucieczki nadeszła.

— Moi przyjaciele! — rzekł Sandorf — słuchajcie jak nam postąpić wypada. Jestem najmłodszym, i zdaje się najsilniejszym. Ja więc powinienem pierwszy próbować spuszczenia się po tej żelaznej linie. Gdyby jaka nieprzewidziana przeszkoda stanęła mi w drodze, może starczy mi jeszcze sił, aby powrócić do okna. Dopiero więc dwie minuty po mnie, ty Stefanie, wysuniesz się przez okno i połączysz się ze mną, poczem Władysław uczyni to samo. Gdy staniemy razem u stóp wieży, postąpimy stosownie do okoliczności.

— Zrobimy wszystko, Macieju — odparł Stefan Batory — co tylko nam powiesz, pójdziemy dokąd każesz, ale nie dopuścimy nigdy, byś się narażał na największe niebezpieczeństwo.

— Nasze życie mniej warte od twego! — dodał Władysław Zathmar.

— Równa wartość naszego bytu wobec czynu sprawiedliwego, który mamy do spełnienia — rzekł hr. Sandorf — a jeżeli jeden z nas tylko pozostanie przy życiu, to on będzie wykonawcą naszego wyroku. A teraz, uściskajmy się!

Braterski uścisk tych trzech przyjaciół zdawał się dodawać im sił nowych.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 022

Podczas gdy Władysław Zathmar stanął przy drzwiach na straży, hrabia Sandorf przesuwał się przez ciasne okno, a po chwili zawisł już pomiędzy niebem a ziemią. Ściskając silnie kolanami żelazną linę, zsuwał się zwolna, powstrzymają rękami zbyt silny zapęd i szukając nogami klamry, aby przy niej chwilkę wypocząć.

Właśnie w tej chwili burza szalała z niezwykłą gwałtownością. Deszcz wprawdzie nie padał, ale straszliwy wiatr się zerwał. Błyskawica szła po błyskawicy, a fantastyczny i rażący ich blask krzyżował się w gwałtownie przerywanych liniach nad wieżą, która swem wyniosłem położeniem przyciągała je do siebie. Szczyt gromochronu jaśniał w kształcie kity światłem białawem od nagromadzonej w tem miejscu elektryczności, podczas gdy cała lina kołysała się pod naciskiem gwałtownego wichru, pędzącego z górzystych brzegów morza.

Łatwo pojąć, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło zawieszonemu na tym gromochronie, po którym co chwila biegł strumień elektryczny, ażeby zaginąć w wodach, znajdujących się w głębi przepaści Buko. Jeżeli przyrząd był w dobrym stanie, nie było żadnej obawy, gdyż metal, będący najlepszym przewodnikiem elektryczności, mógł ocalić śmiałka, szukającego ratunku na tej linie, ale jeżeli tylko szczyt gromochronu był stępiony, albo nastała jaka przerwa w części jego wewnętrznej, zabicie piorunem było możebnem, przez starcie się dwóch przeciwnych prądów, chociażby nawet grom nie uderzył, to jest przez samą zbytnią prężność elektryczności, nagromadzonej w wadliwym przyrządzie.

Hrabia Sandorf wiedział o tem doskonale, lecz uczucie, potężniejsze od zmysłu zachowawczego, dodawało mu odwagi. Spuszczał się więc zwolna, roztropnie, pośród mgły, przesyconej elektrycznością, zewsząd go otaczającej. Jego stopa szukała klamry, a gdy się z nią spotkała, wypoczywał chwilkę. W czasie przedłużonych błyskawic, starał się on zbadać głębokość przepaści, znajdującej się pod nim, ale nie mógł się niczego dowiedzieć.

Gdy w ten sposób spuścił się około sześćdziesięciu stóp od okna. uczuł pod nogami pewniejszy punkt oparcia. Był to rodzaj ławeczki na kilka cali szerokiej, która wysuwała się nieco z pod murowania ściany. Gromochron nie kończył się w tem miejscu, ale w rzeczy samej — o czem zbieg wiedzieć nie mógł — od tej ostatniej najszerszej klamry rzucony był w przepaść na los szczęścia, raz prawie dotykając ostrych ścian skały, to znów kołysząc się w próżni.

Sandorf postanowił w tem miejscu spocząć nieco dłużej. Domyślał się wprawdzie, że nie tu jeszcze koniec tej dziwnej podróży, ale właściwej głębokości nie mógł ocenić.

Rażącem światłem błyskawic wystraszone ptactwo uwijało się wokoło hrabiego i zamiast wzbić się do góry, zanurzało się w próżni. Było to dla Sandorfa dowodem, że pod jego stopami znajduje się przepaść.

W tej chwili dał się słyszeć pewien szmer u góry żelaznej liny. Przy świetle błyskawicy hr. Sandorf ujrzał niewyraźnie rysującą się postać przy ścianie.

Był to Stefan Batory, który właśnie opuścił okno, a ująwszy żelazną linę, zwolna spuszczał się, by podążyć za przyjacielem. Ten oczekiwał go wsparty o krawędź wystających kamieni. Tu Stefan Batory miał czekać, podczas gdy jego towarzysz rozpocznie dalszą w przepaść wędrówkę.

Po chwili obaj znaleźli się obok siebie na żelaznej ławeczce.

— A Władysław? — zapytał hrabia Sandorf, gdy grzmoty ucichły.

— Zaraz tu będzie.

— Tam na górze... nie ma obawy?...

— Najmniejszej...

— Dobrze! Zostawiam to miejsce dla Władysława a ty Stefanie oczekuj jego przybycia.

— Zgoda.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 023

Nowa, przeciągła błyskawica oblała dwóch przyjaciół i zdawało się, że elektryczność, spływająca po gromochronie, nawskroś ich przeniknęła. Przypuszczali, że są rażeni piorunem

— Macieju!... Macieju!... — zawołał Stefan Batory pod wrażeniem trwogi, której nie mógł się oprzeć.

I już ujął linę z zamiarem zsunięcia się do najbliższej klamry, gdzie postanowił znów oczekiwać przyjaciela, gdy nagle dały się słyszeć przeraźliwe krzyki, dawały się dolatywać z okna opuszczonego wiezienia.

— Uciekajcie! — rozległo się w powietrzu.

Był to głos Władysława Zathmara.

Prawie równocześnie ukazało się żywe światło, pochodzące z po za murów, po czem rozległ się huk strzału. Tym razem nie była to już błyskawica, prująca ciemności i nie był to piorun, grzmiący w przestworzu. Czy to był sygnał straży, czy też strzał za zbiegami, w każdym razie nie można było wątpić, że ucieczka była już spostrzeżoną.

I w rzeczy samej szyldwach posłyszawszy wielce podejrzany mu szmer, przywołał kilku dozorców i z nimi wszedł do więzienia. Natychmiast spostrzeżono nieobecność dwóch więźniów, a okno zdradzało, że tylko tym otworem skazani się wymknęli. Natenczas to Władysław Zathmar, korzystając jeszcze z chwili, wychylił się przez otwór i uwiadomił towarzyszów o grożącem niebezpieczeństwie.

— Nieszczęśliwy! — zawołał Stefan Batory. — Opuszczony!... Macieju!... opuszczony!...

W tej chwili rozległ się drugi strzał, tym razem przygłuszony grzmotami.

— Polećmy go Boskiej opiece — odparł Sandorf — musimy uciekać, aby się pomścić za niego! Chodź, Stefanie, spieszmy!...

Nie było tez czasu do stracenia, zaczęto bowiem otwierać okna i strzelać za uciekającemi. Ostatecznie dozorcy mogli jeszcze przeszkodzić im nawet w ucieczce, bo klamra, przy której spoczywali, była właśnie u stóp wieży, a wreszcie strzały mogły ich łatwo w tem miejscu dosięgnąć.

— Spieszmy się! — zawołał po raz ostatni hr. Sandorf.

I już spuszczał się po linie żelaznej, którą też pochwycił natychmiast i Stefan Batory.

Ale wkrótce obaj spostrzegli, że gromochron poniżej ostatniej klamry, kołysał się już swobodnie w przepaści. Nie było nigdzie punktu oparcia, niepodobna też było spocząć ani chwili. Obaj zaledwie mogli się utrzymać na linie, kołyszącej się bezustannie, która srodze kaleczyła im ręce. Spuszczali się wprawdzie, ściskając silnia kolanami gromochron, ale czuli, że z każdą chwilą siły ich opuszczały, podczas gdy kule nieustannym gradem za niemi leciały.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 024

W przeciągu dwóch może minut zsunęli się w ten sposób przeszło ośmdziesiąt stóp, pytając się w myśli, czy ta przepaść, w którą lecieli, była bezdenna, gdy nagle posłyszeli huk fali wezbranej rzeki, który zdawał się rozlegać pod niemi.

Natychmiast zrozumieli wszystko, ale co począć? O powrocie nie można było nawet pomyśleć a poniżej czekała ich śmierć niechybna.

W tej samej chwili padł straszliwy piorun z przerażającą błyskawicą.

Tym razem napływ elektryczności był tak potężnym, że w swym pochodzie rozpalił on gromochron aż do czerwoności, niby platynowy drut pod wpływem działającej bateryi lub stosu.

Stefan Batory jęknął z bólu i puścił palącą linę.

Hrabia Maciej Sandorf ujrzał go padającego z rozkrzyżowanemi rękami, gdy w tym straszliwym upadku przesunął się koło niego, prawie go dotykając.

Ale i on widział się zmuszonym puścić gromochron, który również palił mu dłonie, padł więc z wysokości dziesięcio sążniowej do rwącej rzeki Foïby, na dno nieznanej przepaści.



VII.


Rzeka Foïba.


Noc była straszna. Z czarnych gęstych chmur puścił się wreszcie deszcz gwałtowny, połączony z gradem, uderzającym z dziwnym trzaskiem o skały. Strzały z wieży ucichły. Sądzono, że Foïba pochłonęła uciekających.

Gdy hrabia Sandorf zanurzył się w wodzie, został natychmiast gwałtownym prądem porwany, a za chwil kilka nie widział już rażącego blasku błyskawic, lecz znalazł się w głębokich pogrążony ciemnościach. Dziki huk wezbranych wód, straszliwszym był od gwałtownych wichrów i bijących piorunów, a niezbadane pieczary nie wpuszczały do swego łona ani świateł, ani głosów z zewnętrznego świata.

— Na pomoc! Do mnie!... — rozległ się nagle rozpaczliwy okrzyk.

Był to Stefan Batory, który użył wszystkich sił, ażeby wydobyć z piersi tych słów kilka. Woda go wprawdzie ocuciła, ale nie mógł się utrzymać na powierzchni tych fal burzliwych i byłby utonął, gdyby nie silna dłoń, która go podtrzymała w chwili, gdy już miał zaginąć.

— Jestem tu, przy tobie, Stefanie!... Nie obawiaj się, niczego!...

Hrabia Sandorf jedną ręką podtrzymywał towarzysza, podczas gdy drugą płynął obok niego.

Położenie było nader krytyczne. Stefan Batory utracił prawie władzę w swych członkach po doznanej kontuzji, a chociaż zimna woda uśmierzyła ból w poranionych i popieczonych rękach, to jednak silne ubezwładnienie ogólne, nie dozwalało mu niemi posługiwać się. Hrabia Sandorf, choć sam potrzebował opieki, nie mógł opuścić go ani na chwilę, bo byłby zatonął.

Tymczasem wzburzone fale niosły ich z nadzwyczajną szybkością, co na szczęście ułatwiało zbiegom utrzymanie się na powierzchni wód. Stefan Batory utracił znowu przytomność, podczas gdy Sandorf walczył za dwóch z rozszalałymi żywiołami. Pośród licznych a nieprzewidzianych niebezpieczeństw, tracił i on już siły w prawdziwie nadludzkich wytężeniach.

Taki stan rzeczy nie mógł już trwać dłużej, bo nagle zabrakło Sandorfowi oddechu. Kilkakrotnie nawet zdawało mu się, że jest blizkim uduszenia, tak, że puszczał chwilowo swego towarzysza, który natychmiast zanurzał się w wodzie.

Nagle uczuł niezwykłe uderzenie. Bezwiednie wyciągnął rękę i chwycił korzeń ogromnego drzewa, niesionego spienionemi bałwanami wezbranej rzeki.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 025

Ostatkami opuszczających go już sił udało mu się wdrapać na ten jedyny przedmiot, mogący go jeszcze ocalić i usiłował pociągnąć za sobą Stefana. Po chwili strasznej walki pomiędzy życiem a śmiercią, znaleźli się, obaj — przynajmniej chwilowo — bezpieczni od grożącego im zatonięcia.

W ten sposób położenie zbiegów stało się nieco korzystniejszem. Pień drzewa, na którym siedzieli, miał co najmniej dwanaście stóp długości, podczas gdy jego korzenie, głęboko zanurzone w wodzie, ubezpieczały od niespodziewanego wywrotu. Płynął on szybko, prawie trzy mile na godzinę, to jest pędził z chyżością prądu.

Tu Maciej Sandorf odzyskał krew zimną. Starał się ocucić zemdlałego towarzysza, którego głowa spoczywała na jego kolanach. Przekonał się, że serce, jego jeszcze uderzało, ale z wielką trudnością oddychał.

Jakaż była radość Sandorfa, gdy po niejakiej chwili Stefan Batory dał pierwszy znak życia; łatwiejszy już oddech świadczył tylko o chwilowem omdleniu. Nakoniec słów kilku wymknęło się z ust jego.

— Moja żona!... syn!... Macieju!...

W tych wyrazach streściły się, wszystkie uczucia Stefana, można rzec, całe jego życie.

— Stefanie, czy słyszysz mnie?... czy słyszysz?... — pytał hrabia Sandorf, zniewolony krzyczeć pośród groźnie huczących bałwanów, napełniających wnętrze pieczar Buka.

— Taki... słyszę cię!... mów, mów jeszcze!...

— Stefanie, jesteśmy zdala od grożącego nam wczoraj niebezpieczeństwa — mówił hrabia Sandorf.

— Zbłąkany pień drzewa unosi nas w tej chwili... dokąd? — nie wiem...

— Macieju! a wieża?...

— I od niej jesteśmy daleko! Wszyscy mają nas zapewne za zginionych w tej przepaści, a tu ścigać nas nie myślą i nie mogą. Czy do morza, czy też do jakiej rzeki spływa ten rwący strumień, przybędziemy żywi. Niechaj cię tylko nie opuszcza energia, Stefanie! Ja czuwam przy tobie! Spocznij jeszcze chwilę i nabierz sił, których ci wkrótce będzie potrzeba. Za kilka godzin będziemy uratowani!... wolni!...

— A Władysław? — spytał Stefan Batory.

Sandorf milczał. Bo i cóż mógł powiedzieć? Władysław Zathmar, uwiadomiwszy przyjaciół o odkryciu ucieczki, został prawdopodobnie przytrzymanym. Obecnie cóż mogli uczynić dla niego?

W taki sposób płynęli już kilka godzin, łudząc się nadzieją, że podziemna ta podróż ukończy się wreszcie, to znów niepokojeni niespodziewanemi wstrząśnieniami, grożącemi jej nagłem zatonięciem. Kilkakrotnie spotkane nader silne obniżenia sklepień, zniewalały ich nawet do przebywania tych trudnych miejsc leżąc, w oczekiwaniu jakiejś ostatecznej katastrofy po tylu szczęśliwie uniknionych niebezpieczeństwach.

Nareszcie i hrabia Sandorf, człowiek niezwykłej energii, doznał dziwnego uczucia, które ściskało mu serce. Przeczuwał, że ostatnia zbliża się już chwila, jeżeli coś stanowczego na korzyść tonących nic zajdzie.

— Jednakże — myślał Sandorf — koniec tych podziemi niedaleko już być musi.

Ale pomimo to, stan rzeczy się nie zmieniał. Zawsze te same ciemności i głuszący łomot strasznych bałwanów otaczał płynących.

Nagle doznali gwałtownego wstrząśnienia. Pień przednią swą częścią uderzył o zbyt zwieszone sklepienie pieczary.

Przy tem starciu tak silnem, obrócił się on zupełnie, ale na szczęście Sandorf, przygotowany na wszystko, nie stracił przytomności, lecz w porę chwycił się jedną ręką korzeni kołyszącego się jeszcze pnia, podczas gdy drugą trzymał Stefana. W taki sposób ciągnieni zwolna już płynącem dalej drzewem, przebyli najniebezpieczniejsze miejsca.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 026

Wszystko, to trwało minutę która dla tonących wiekiem się być zdawała. Lecz jakaż była ich radość i zdumienie zarazem, gdy z po za tej płynnej masy, pokrywającej ich chwilami i zalewając oczy, ujrzeli nagle światło.

W tej chwili bowiem ukazała się błyskawica, po której nastąpił grzmot przeciągły.

Nakoniec, ujrzeli się znowu pod niebios sklepieniem!

W tem miejscu Foïba opuszczała podziemia i płynęła wartko pomiędzy wysokiemi skalistemi brzegami. Pień biegł znów swobodnie z falą rzeki, a Sandorf i Batory z nadzieja,, która zdawała się im nowych sił dodawać, zajęli na niem niedawno z konieczności opuszczone miejsce. Stefan Batory widocznie wielce był strudzony.

Hrabia jednakże patrzał wokoło, pragnąc odgadnąć, gdzie się znajdują.

Za płynącymi wznosiła się, olbrzymia góra, w której znajdował się otwór, przepuszczający wody rzeki Foïby. Właśnie poczynało świtać, a na zenicie ukazało się słabe światełko, niby mgła lekka, którą niekiedy widzieć można w pogodnej zimowej nocy. Od czasu do czasu dalekie blade błyskawice oświecały horyzont wśród ciągłego odgłosu bijących kędyś gromów.

Burza zwolna odsuwała się, a raczej uspakajała, zużywszy wprzód wszystkie zasoby elektryczne, nagromadzone w przestworzach.

Jeszcze zawsze rwący strumień unosił wprawdzie zbiegów, ale nad nimi były nieskończone przestworza, a choć jeszcze wielkie groziło niebezpieczeństwo, to jednak pozostawała też pewna nadzieja ratunku.

Tymczasem ostatnie zanurzenie w wodzie i pomyślniejsze nieco warunki ucieczki orzeźwiły Stefana Batorego. Jego dłoń szukała dłoni Sandorfa. Ten pochylony nad przyjacielem, wyszeptał:

— Ocaleni!

Ale czyż miał on prawo wymówić to słowo gdy, nie wiedział dokąd płynie ta rzeka, jakie okolice przebiega i czy zdoła gdzie wylądować? A przecież tak wielką była jego pewność siebie w tej chwili, że podniósł się i wyprostował na unoszącem go drzewie, by zawołać wielkim głosem po trzykroć:

— Ocaleni! ocaleni! ocaleni!

Lecz któż go mógł słyszeć? Ludzkiej istoty nie było na tych urwiskach skał, gdzie nie spotkano śladu urodzajnej ziemi; kamienie tylko rozmaitej wielkości wspinały się, lub zwieszały w przepaściach. Był to kraj pusty, martwy, niby olbrzymi kanał z granitu. Żaden strumień nie zraszał go w swym biegu, zbłąkany orzeł nie utrzymał się w tych okolicach, a nawet nie było ryb w owych burzliwych wodach płynących widocznie tylko po wielkich ulewach. Zazwyczaj w tem łożysku Foïby biegł strumień niewielki.

Nie było obawy, aby płynący pień wyrzucony został na wystające skały. Szedł on z prądem rzeki, który wszystko wymijał. Ale niepodobieństwem też było wstrzymać go w tym szalonym pędzie lub skierować do brzegu, gdyby do wylądowania okazała się sprzyjająca miejscowość.

Tak przeminął czas jakiś bez żadnych nadzwyczajnych wypadków. W przestworzu coraz bardziej poczęło się rozwidniać, a gdzieś daleko gasły już zwolna burzliwe meteory. Rozpierzchłe chmury, których ostatnie smugi pokrywały miejscami horyzont, słały jeszcze z dali niby echa swych gromów. I zawitał pogodny poranek w tem nocną burzą odświeżonem powietrzu.

Batory, na wpół leząc, spoczywał w objęciach Sandorfa, który za dwóch czuwał.

W tej chwili rozległ się huk dalekiego strzału w południowo zachodniej stronie.

— Co to jest? — pytał sam siebie Maciej Sandorf. — Ten strzał armatni miałżeby nam zapowiadać port jaki w pobliżu? W takim razie jesteśmy blisko wybrzeży. Cóżby to mógł być za port? Tryest? Nie, ponieważ z tej strony wschodzi słońce. Pole? ależ natenczas...

Wtem dał się słyszeć strzał drugi, a prawie natychmiast i trzeci.

— Trzy armatnie strzały? — ciągnął dniej. — Miałby to być dany sygnał celem zatrzymania w porcie wszystkich okrętów? Czy miałoby to mieć związek z naszą ucieczką?

A jednak miał prawo się tego obawiać? Austryackie władze nie zaniedbały pewne niczego, ażeby przeszkodzić w ucieczce zbiegom, którzy mogli z kraju odpłynąć.

— Teraz niech nas Bóg ma w swojej opiece! — szepnął hrabia Sandorf — on jeden może nas uratować.

Tymczasem wysokie brzegi Foïby stawały się coraz przystępniejsze, ale nagłe skręty zakrywały jeszcze widnokrąg. Zorientowanie się było niemożebnem.

Rozszerzone łoże rzeki, zawsze jednak puste i milczące, było powodem, że bieg wód znacznie zwolniał. Kilka pniaków, strąconych burzą do strumienia, szły z prądem, ale nie tak już gwałtownie. Poranek czerwcowy byt chłodny. Sandorf i Batory drżeli od zimna w przemokłem odzieniu. Dawała im się czuć nagląca potrzeba schronienia, w którymby słońce mogło ogrzać ich i osuszyć.

Około piątej godziny rano, krajobraz zmienił się nagle. Skały ustąpiły miejsca wybrzeżom płaskim. Tu Foïba rozlewała się, w korycie półmilowej niemal szerokości, tworząc rodzaj wielkiego jeziora. Od strony zachodniej było kilka łodzi, które zdawały się świadczyć, że właściwie była to ogromna nadbrzeżna kotlina. Niedaleko wiec znajdowało się morze. U rybaków nie należało jednak szukać schronienia, bo było to zbyt ryzykowne.

Jeżeli wieść o ucieczce z twierdzy tu się rozeszła, w takim razie, żandarmi bez wątpienia muszą po wsiach robić już poszukiwania.

Maciej Sandorf nie wiedział co począć, gdy pień, uderzając o płytkie już łożysko rzeki, wstrzymał się nagle przy lewym brzegu jeziora. Wylądował więc na płaszczyźnie pełnej żwiru, nie bez obawy. Chciał się jednak przedewszystkiem upewnić, czy ich kto nie śledzi?

Ale jak daleko wzrokiem mógł zasięgnąć na tej części wybrzeża, zdawała się, że nie było ani jednego mieszkańca lub rybaka.

A jednak, o dwieście może kroków, leżał jakiś człowiek na piasku, który z tego miejscu mógł widzieć dwóch zbiegów.

Jezioro to zwane było Léme, które łączyło się z morzem Adryatyckim niezbyt szerokim przekopem pomiędzy Orsera i Rovigno. Nikt się ani nie domyślał, że tu spływają wody Foïby.

Na wybrzeżu stał szałas. Hrabia Sandorf i Stefan Batory tam się udali. Rozebrawszy się z przemokłego odzienia, rozwiesili je na słońcu i czekali. Łodzie rybaków popłynęły na morze, a całe wybrzeże zdawało się być zupełnie bezludnem.

W tej chwili człowiek, leżący w piasku, który patrzał na wszystko, nie będąc widzianym, podniósł się i zbliżył do szałasu, jak gdyby chciał dobrze zapamiętać położenie. Potem zwrócił się w stronę południową, gdzie wkrótce znikł w zakręcie drożyny, wiodącej pomiędzy skałami.

To trzy godzinnem wyczekiwaniu, Maciej Sandorf i Stefan Batory mogli już przywdziać nieco oschłe ubranie, zniewoleni do dalszej wędrówki.

— Czy masz dość siły, aby puścić się w drogę? — spytał Sandorf.

— Głód tylko dokucza mi srodze!

— Próbujmy więc wydostać się na morskie wybrzeża. Może nadarzy się nam jaka sposobność postarania się o posiłek, a nawet odpłynąć...

I opuścili szałas, wycieńczeni więcej głodem, niżeli trudami dziwnej podróży.

Tak szli prawic dwie godziny, nie spotkawszy ani jednego człowieka, ale tez i nie zaspokoiwszy wzmagającego się głodu. Dopiero po przeciągu tego czasu dostali się w okolice nieco urodzajniejsze. Tu natrafili na drogę wiodącą od wschodu na zachód, przy której stał nawet słup milowy, ale w takim stanie, że hrabia niczego nie mógł się dowiedzieć. Jednakże morwy i gryża, znajdujące się na polach, dały im możność, jeżeli nie zaspokojenia, to przynajmniej uśmierzenia głodu.

Natomiast w tym kraju zamieszkałym należało działać z wielką przezornością. Wkrótce też poczęli spotykać mieszkańców.

Kilku wieśniaków, idących pieszo, pojawiło się na drodze. Z przezorności hr. Sandorf postanowił unikać spotkania. Na szczęście spostrzegł w porę ogrodzenie, otaczające zwaliska starego budynku. Korzystając więc ze sposobności, skrył się tam wraz z towarzyszem, zanim mógł być spostrzeżonym, a położenie było o tyle korzystnem, że w ukryciu swojem mogli się doskonale przysłuchiwać rozmawiającym w pobliżu, nie będąc wcale widziani.

Pomiędzy wieśniakami były też kobiety. Część z nich szła na jarmark do znajdującego się w pobliżu miasteczka, pędząc stada gęsi przed sobą, inni zaś widocznie byli z zawodu górnikami, pracującymi w Stagnon albo Pirano. Wszystko to szło ubrane w strojach narodowych, przyozdobionych medalikami górników, którzy odznaczali się skromniejszem odzieniem, torbą podróżną na plecach i laską w ręku.

Niektórzy z nich, przechodząc około walącego się, budynku, spoczęli na progu, tocząc pomiędzy sobą wesoły rozmowę.

Hrabia Sandorf w ukryciu przysłuchiwał się pilnie wszystkiemu, ale przekonał się, że o wypadkach tyczących go i jego towarzysza nie było najmniejszej wzmianki.

Gdy się wieśniacy po krótkim wypoczynku oddalili, Sandorf rzekł do Batorego:

— Widocznie wieść o naszej ucieczce tu jeszcze nie doszła

— To dowodziłoby tylko, że jesteśmy dość daleko od fortecy. Mając w pamięci szybkość rzeki, która nas unosiła przeszło sześć godzin, nie dziwi mnie to wcale.

Atoli pomimo tych uwag, Sandorf postanowił przeczekać w tem schronieniu aż do wieczora, bo ruch na drodze był dość znaczny. Wkrótce też dwóch idących wieśniaków, przechodząc koło ukrytych w zwaliskach zbiegów, opowiadali sobie o spotkanej patroli, składującej się z sześciu żandarmów, którą widzieli u rogatek miasta.

Cóż to za miasto?... przechodnie nie wymienili go.

Tych kilka słów wielce ich zaniepokoiło. Być bardzo łatwo może, że robią już poszukiwania za zbiegami.

Na każdy sposób wypadało zaczekać.

I w rzeczy samej około godziny piątej z wieczora, Sandorf usłyszał tętent koni.

Hrabia, który wysunął się nieco ku drzwiom budynku, zbliżył się żywo do towarzysza i wraz z nim wcisnął się w najciemniejszy zakątek zagrody.

Sześciu żandarmów pod dowództwem, wachmistrza jechało na koniach w stronę zachodnią.

— Czy się też wstrzymają przy tych zwaliskach? — zapytywał hr. sam siebie nie bez pewnej trwogi.

Gdyby im na myśl przyszło zrobić tu rewizyę, znalezionoby zbiegów bez najmniejszej wątpliwości.

Na rozkaz wachmistrza, żandarmi wstrzymali się. Dwóch z nich zsiadło z konia, a reszta otrzymała rozkaz zbadania okolic w pobliżu kanału Léme, poczem mieli wrócić w to samo miejsce, gdzie wachmistrz postanowił na nich czekać do siódmej godziny wieczorem.

Wkrótce też pozostał na miejscu komendant patroli i dwóch żandarmów, którzy uwiązawszy konie przy baryerze, będącej obok walącego się, budynku, usiedli i poczęli rozmawiać.

Hrabia Sandorf i Batory mogli ze swego ukrycia słyszeć każde słowo.

— Wieczór powrócimy do miasta — mówił wachmistrz, odpowiadając na jakieś pytanie, uczynione przez jednego z żandarmów — gdzie otrzymamy dalsze rozkazy. Zapewne nadesłano już telegrafem z Tryestu nowe zlecenia.

— My ich tu szukamy, a tymczasem zbiegli są może po tamtej stronie kanału, w okolicach Quernero — mówił żandarm.

— Być może — odparł drugi — bo też tam byłoby im bezpieczniej.

— Doprawdy? — odezwał się na to wachmistrz. — A ja wam rzeczę, że będą schwytani. Poszukują zbiegów na całem wybrzeżu.

— Jestem nawet pewnym — mówił po chwili wachmistrz — że w kopalniach w Pirano i Capo d’Istria będą też ich poszukiwać. Tam mogli się ukryć łatwiej lub odpłynąć na czółnie do Wenecyi lub Rimini.

— Jeżeli tak nie uczynili — rzekł znowu jeden z żandarmów, to lepiej im było pozostać w więzieniu.

— Zapewne — dorzucił drugi — gdy prędzej czy później schwytani zostaną. Ale może też i zatonęli w przepaści Buko?

— W to łatwo uwierzę — odezwał się znowu wachmistrz. — Foïba nie żartuje, to też skazani nie mogli obrać gorszej drogi do ucieczki z twierdzy Pizino.

W taki to sposób Sandorf i Batory dowiedzieli się o wszystkiem, co im wiedzieć było niezbędnem, z wyjątkiem nazwiska miasta, znajdującego się w pobliżu kanału Léme.

Po przytoczonej rozmowie wachmistrz powstał. Długi czas przechadzał się koło zagrody, wyglądając powrotu rozesłanych żandarmów. Kilkakrotnie wszedł do zrujnowanego domu i rozpatrywał się po pokojach, więcej przez przyzwyczajenie, niż podejrzenie. Raz zbliżył się nawet do ciemnego kąta i poruszył pałaszem kupę chrustu, za którą siedzieli poszukiwani. Postanowili oni, gdyby ich odkryto, rzucić się na wachmistrza, nieprzygotowanego na taką niespodziankę, odebrać mu broń i pozabijać żandarmów albo zostać zabitymi.

Ale w tejże samej chwili odwołano rachmistrza do koni; opuścił więc dom w którym nic podejrzanego nie dopatrzył.

Wkrótce też rozesłani na zwiady zaczęli się schodzić, którzy pomimo całej gorliwości, niczego dowiedzieć się nie mogli. Jednakże nie powracali bez pewnego rezultatu; przyprowadzono jakiegoś człowieka.

Był to Hiszpan, który pracował w sąsiednich kopalniach. Powracał do miasta, gdy spotkali go żandarmi. Ponieważ przyznał się, że przeszedł część kraju, będącą pomiędzy miastem a kopalniami, żandarmi postanowili zaprowadzić go do wachmistrza, aby go przesłuchał.

To też komendant patroli zapytał górnika natychmiast, czy w kopalniach nie zauważył pojawienia się dwóch obcych ludzi?

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 027

— Nie, panie wachmistrzu — odparł zapytany — ale dziś rano spotkałem dwóch ludzi przy ujściu rzeki do kanału Léme.

— Dwóch ludzi? — zapytał wachmistrz.

— Ale że nie wiedziałem jaszcze o ucieczce z twierdzy Pizino, więc nie zwróciłem na nich uwagi, teraz jednak nie wątpię, że byli to oni.

Z głębi swego ukrycia hrabia Sandorf i Stefan Batory przysłuchiwali się tej rozmowie, która była dla nich wielkiej doniosłości. Tak więc w chwili, w której stanęli na wybrzeżu kanału Léme, już zostali spostrzeżeni.

— Jak się nazywasz? — spytał wachmistrz.

— Karpene i pracuję w kopalniach.

— Czy poznałbyś dwóch ludzi, których zauważyłeś dziś rano przy kanale Léme?

— Tak... być może.

— Udaj się więc natychmiast do miasta, gdzie w policyi masz zrobić zeznanie i być na rozkazy władzy. Zresztą wiedz o tem, że pięć tysięcy guldenów przeznaczonych jest dla tego, co wykryje zbiegów.

— Pięć tysięcy guldenów!

— A wieczne więzienie czeka dającego im schronienie. A teraz, spiesz się!

Doniesienie Hiszpana miało przedewszystkiem ten skutek, że pomimo zbliżającej się nocy, żandarmi odjechali robić dalsze poszukiwania na wybrzeżach kanału Léme. Korpena zaś spieszył do miasta, ciesząc się nadzieją zyskania wielkiej nagrody.

Tymczasem Maciej Sandorf i Stefan Batory zastanawiali się, co im dalej uczynić wypada. Widocznie nie pozostawało im nic innego, jak tylko uciekać z kraju, w którym już dla nich bezpiecznego miejsca nie było. Należało działać energicznie, ażeby w jak najkrótszym czasie dostać się na drugą stronę Adryackiego morza.

Z tych to przyczyn hrabia Sandorf i jego towarzysz, gdy noc już zapadać poczęła, opuścili schronienie, aby się puścić najbliższą drogą do Adryatyku. Przedsięwzięcie było bardzo niebezpieczne, ale czyż mogli postąpić inaczej?

Około dziesiątej godziny wieczorem, ujrzeli w ciemnościach niewyraźnie rysujące się kształty domów jakiegoś miasta.

Było to raczej miejsce, w którym nagromadzono bezładnie domostwa ciężkie, piętrowe, zbudowane na wyniosłym, skalistym gruncie, dominującem nad morzem, u którego stóp znajdował się port nieznaczny. Wszystko to jednak w ciemnościach nocy przybierało niezwykłe rozmiary.

Maciej Sandorf postanowił nie wchodzić do miasta, gdzie obecność dwóch obcych ludzi natychmiast byłaby spostrzeżoną. Należało, okrążywszy miasto, dostać się do wybrzeży morskich.

Ale szczęście, sprzyjające Karpenie, sprowadziło Hiszpana, roznamiętnionego nadzieją nagrody, także na te drogi.

W tejże samej chwili patrol wychodził z miasta. Sandorf i Batory w porę jeszcze skryli się za mur, otaczający jakieś domostwo, poczem z największym pośpiechem puścili się ku wybrzeżom.

Tu ujrzeli skromny domek rybaka. Przez małe okna widać było światło wewnątrz, a drzwi stały nawpół otwarte.

Jeżeli zbiegli nie znaleźliby w tym domu schronienie, mogli się uważać za zgubionych. Wprawdzie szukać tu przytułku było bardzo ryzykowną rzeczą, nie pozostawało jednak chwili czasu do straceniu.

Hrabia Sandorf i jego towarzysz wstrzymali się przed progiem domu.

Wewnątrz siedział jakiś człowiek zajęty naprawą rybackiej sieci, przy słabem oświetleniu olejnej lampy.

— Mój przyjacielu — spytał hrabia — jak się nazywa to miasto?

— Rovigno.

— A ten dom do kogo należy?

— Do rybaka Andrzeja Ferrato.

— Czy Andrzej Ferrato przyjmie nas na noc do swego domu?

Andrzej Ferrato powstał; zbliżył się do drzwi i spostrzegł patrol na zakręcie ulicy. Bezwątpienia odgadł, kto byli ci, którzy o przytułek go proszą i zrozumiał, że gdy im odmówi, będą zgubieni...

— Wejdźcie... — rzekł krótko.

Jednak dwaj nieznajomi wahali się przestąpić próg domu rybaka.

— Mój przyjacielu — rzekł Sandorf — pięć tysięcy guldenów otrzyma ten, co wyda zbiegów z twierdzy Pizino...

— Wiem o tem.

— Wieczne więzienie czeka tego, co im da przytułek — dodał hrabia.

— I o tem wiem także.

— Możesz nas wydać...

— Ależ mówiłem wam, abyście weszli — wejdźcież więc! — była odpowiedź rybaka.

I Andrzej Ferrato zamknął drzwi w chwili, gdy patrol mijał dom jego.



VIII.


Dom rybaka Andrzeja Ferrata.


Andrzej Ferrato był Korsykaninem, rodem z Santa Manza, małego portu departamentu Surténe, w południowej części wyspy.

Na tym to ścieśnionem morzu, pomiędzy Korsyką a Włochami, niekiedy nawet pomiędzy skałami cieśniny Bonifacia i Sardynią, Andrzej Ferrato trudnił się rybołostwem. Przed dwudziestu latami poślubił młodą dziewczynę z Surténe, a we dwa lata później, żona powiła mu córkę, której dano imię Marya. Zapobiegliwemu i dzielnemu rybakowi dobrze się powodziło, tembardziej, iż trudnił się też wydobywaniem z morza korali. Jego żona była kobietą pracowitą, skrzętną i utrzymywała dom we wzorowym porządku. Oboje umieli czytać, pisać i rachować, co nie jest bez znaczeniu w kraju, gdzie na dwakroć sześćdziesiąt tysięcy wyspiarzy zaledwo sto pięćdziesiąt tysięcy jest czytających.

Andrzej Ferrato, aczkolwiek włoskiego pochodzenia, był przejęty duchem francuskim, co też było powodem, że w swojej ojczyźnie niewiele miał przyjaciół. W rzeczy samej ta część kraju, zdala od Bastyi i Ajaccio, jako też od główniejszych miejscowości, w których znajdują się władze administracyjne i sądowe, zamieszkałą jest przez ludność butną i nieprzychylną narodowości francuskiej.

Na Korsyce, pomiędzy nieprzychylnością a nienawiścią nie ma różnicy. Do rozlewu krwi niewiele też potrzeba.

Pewnego dnia, podrażniony Andrzej Ferrato, zabił w przystępie gniewu znanego nicponia, który ośmielił mu się grozić. Po tym czynie nie pozostawało mu nic innego, jak tylko ratować się ucieczką, nie chcąc pozostać w ciągłej walce z przyjaciółmi i krewnemi zabitego, której następstwem, byłby niewątpliwie szereg morderstw. Przeniósł się więc w porę do Sardynii wraz z żoną i córką, sprzedawszy całe swe mienie w Santa Manza.

Zabójstwo to jednak, choć dokonane w obronie życia, droczyło sumienie Andrzeja Ferrato. Zabobonny, jak każdy Włoch, postanowił je czemś odkupić. Wyobraził sobie, że pozbawienie życia bliźniego dopiero wtedy będzie mu wybaczonem, gdy uratuje życie innemu z narażeniem własnego.

Jednakże Andrzej Ferrato niedługo pozostał w Sardynii, obawiając się tu zemsty, która mogła dosięgnąć i jego rodzinę. Przeniósł się więc do Ankony, a korzystając z nadarzającej mu się sposobności, przepłynął Adryatyk i osiadł na wybrzeżach Istryi.

W taki to sposób Korsykanin dostał się do Rovigno, gdzie w małym tym porcie zamieszkał i rozpoczął znowu zawód rybaka. Zwolna też powrócił dobrobyt, a w lat dziesięć po przesiedleniu się, urodził mu się syn, nazwany Luigi któremu matka dając życie zakończyła własne.

Od chwili owdowienia, Andrzej Ferrato żył jedynie dla swych dzieci. Marya, dziś ośmnasto letnia dziewczyna, stała się drugą matką o dziesięć lat młodszego brata, odziedziczywszy po swej rodzicielce wszystkie jej przymioty.

Rybakowi powodziło się coraz lepiej i nie żałował wcale, że porzucił Santa Manza, tem bardziej, że będąc zręcznym, roztropnym i usłużnym, pozyskał przyjaciół na całem wybrzeżu.

Ale pomimo to, rybak z Santa Manza nie zapomniał o swojem postanowieniu uratowania życia za życie odebrane.

Z tego to powodu, gdy dwóch zbiegów pojawiło się u jego progu, odgadłszy kim byli i na jakie niebezpieczeństwo się naraża, przyjmując ich do swego domu, nie wahał się powiedzieć: „Wejdźcie”, dodając w myśli: „Niech nas Bóg wspiera!”

Patrol jednak minęła dom rybaka, nie zatrzymując się, a hrabia Sandorf i Batory mogli bezpiecznie przynajmniej kilka godzin spocząć.

Dom ten stał o pięćset kroków od miasta, na skalistym poziomie, z widokiem na morze. Składał się z czterech pokojów, kuchni i komórki, podczas gdy pół morgowy ogród, starannie utrzymany, zasilał wszelkie potrzeby domowe.

Andrzej Ferrato wprowadził swoich gości do głównej sali, niezbyt wykwintnie, ale praktycznie umeblowanej, gdzie widać było skrzętną rękę gospodyni.

— Przedewszystkiem musicie się posilić — rzekł rybak.

— Prawie umieramy z głodu — odparł Sandorf. — Od dwudziestu godzin nie mieliśmy nic w ustach.

— Czy słyszysz, Maryo? — spytał gospodarz.

Po krótkiej chwili, Marya postawiła na stole, nakrytym czystym obrusem, wieczerzę, składującą się z ryb, wieprzowego mięsa i chleba, nie zapomniawszy podać tez flaszki krajowego wina i nieco owoców. Hrabia Sandorf i Stefan Batory, przyciśnięci do ostateczności prześladującym ich głodem, zajadali swobodnie, jakby we własnym domu, nie mówiąc ani słowa, ale przypatrując się uważnie rybakowi, jego córce i synowi.

Andrzej Ferrato liczył natenczas około czterdziestu dwóch lat. Był to człowiek o poważnem, nieco smętnem obliczu, któremu czarne oczy, pełne wyrazu, dodawały wiele uroku. Miał na sobie ubranie, jakie noszą zazwyczaj rybacy wybrzeży morza Adryatyekiego, pod którem łatwo było dopatrzyć silnych i potężnych kształtów.

Marya była słusznego wzrostu, silnej budowy, więcej przystojna, aniżeli ładna. Ciemne jej sploty i oko czarne, pełne ognia, przy smagłem obliczu, stanowiły wdzięczną harmonię z młodością, widoczną w jej twarzy i ruchach.

Pełna energii i spokoju, budziła podziw rzadką przytomnością umysłu i statecznością, z którą w tak młodym wieku spełniała obowiązki opiekunki młodszego brata i gospodyni. Próżnemi też okazywały się wszelkie zabiegi młodych rybaków o jej rękę, bo całe jej życie należało do ojca i nieletniego brata.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 028

To też i młody Luigi był dzielnym i pracowitym chłopakiem. Towarzyszył on ojcu we wszystkich niemal wyprawach z obnażoną głową, nie obawiając się ani wiatru, ani deszczu. Kochał ojca, a ubóstwiał siostrę.

Sandorf, przypatrując się nie bez wewnętrznego zadowolenia tej rodzinie, był pewnym, że znajduje się pomiędzy zacnymi ludźmi.

Po skończonej wieczerzy Andrzej Ferrato powstał.

— Idźcie panowie wypocząć — rzekł z powagą. — Nie spostrzeżono was tu wchodzących... Jutro pomówimy...

— Nie, Andrzeju Ferrato, przenigdy! — odparł Sandorf. — Teraz możemy się oddalić. Powinniśmy opuścić ten dom, gdyż bytność nasza może stać się przyczyną wielkiego nieszczęścia...

— Tak, idźmy! dorzucił Stefan Batory — a Bóg niech wam wynagrodzi za to, coście dla nas zrobili!

— Idźcie spać, potrzeba wam wypoczynku — mówił dalej rybak. — Tego wieczora całe wybrzeże jest strzeżone. Wszystkie okręta wstrzymano, nie można nic robić tej nocy...

— Niech i tak będzie, mój przyjacielu — odparł hr. Sandorf.

— Proszę was o to.

Andrzej Ferrato zamyślił się po tych słowach.

— Jeszcze tylko zapytam — rzekł rybak. — Było was czterech w twierdzy Pizino. Jest was tylko dwóch?... trzeci ma być uwolniony...

— Sarkany! zawołał Maciej Sandorf, zapalając się strasznym gniewem na samo wspomnienie o tym nędzniku.

— A czwarty?... — spytał Stefan Batory, nie mając odwagi dokończyć zapytania.

— Czwarty żyje — odpowiedział Andrzej Ferrato. — Nastąpiła zwłoka w wykonaniu wyroku.

— Żyje?! — wyszeptał Stefan Batory.

— Tak! rzeki ironicznie hr. Sandorf. — Czekają naszego schwytania, ażeby pozwolić nam umrzeć razem.

— Maryo — odezwał się, Andrzej Ferrato — zaprowadź naszych gości do pokoju, znajdującego się po drugiej stronie domu, ale bez światła. Nie dobrzeby było, gdyby widziano tego wieczora oświecone okna. Potem możesz się położyć. Ja i Luigi będziemy czuwali.

— Chodźcie panowie! — rzekła młoda dziewczyna.

Hrabia Sandorf i Stefan Batory uścisnęli serdecznie dłoń poczciwego rybaka, poczem udali się do wskazanego im pokoju, gdzie na wygodnych posłaniach spoczęli nareszcie po tylu trudach i przeciwnościach.

Ale Andrzej Ferrato nie kładł się wcale, lecz kilkakrotnie z domu wychodził, pragnąc się upewnić, że go nikt nie podpatruje, nie śledzi. Noc przeszła spokojnie, a rybak, który pilnie czuwał nie spostrzegł nic podejrzanego.

Nazajutrz dnia 18 czerwca, Andrzej Ferrato udał się do miasta, gdy goście jego jeszcze spali, aby zbadać, co lud mówi o wypadkach, które już przez poszukiwanie żandarmeryi stały się głośnemi. Około godziny jedenastej z rana rybak powrócił do domu z dość pomyślnemi wieściami. Zastał już hrabiego Sandorfa i Batorego przy śniadaniu.

— Co słyszałeś nowego, mój przyjacielu! — zapytał hrabia Sandorf, gdy Andrzej Ferrato zamknął drzwi za sobą.

— Zdaje mi się — odparł rybak — że w tej chwili nie grozi wam żadne niebezpieczeństwo.

— Ale co też mówią w mieście? — zagadnął Stefan Batory.

— Opowiadają sobie o dwóch obcych, których spostrzeżono wczoraj rano na wybrzeżach kanału Léme... a jeżeli mowa o was, panowie...

— Tak, o nas — odparł Stefan Batory. — Jakiś człowiek pracujący w kopalniach, idąc spostrzegł nas i zadenuncyował.

Batory opowiedział też przy tej sposobności rybakowi całą podsłuchaną z ukrycia rozmowę.

— Nie wiecie też, panowie, jak się nazywa ten nędznik? — spytał rybak.

— Nie widzieliśmy go — dodał Sandorf — słyszeliśmy tylko, co mówił.

— To bardzo źle — mówił Andrzej Ferrato — najważniejszą jednak jest rzeczą, że znikliście bez śladu, zresztą, gdyby nawet ludzie miejscowi domyślili się, że jesteście w moim domu, to nikt-by nie zdradził. Uważałem, że macie sympatyą w tym kraju.

— O wiem o tem — rzekł na to Sandorf — i wcale mnie to nie dziwi, bo lud tego kraju prawym był zawsze. Ale chodzi tu o władze, które nie pominą żadnych środków, aby nas odszukać.

— Powszechnie utrzymują, że jesteście już po tamtej stronie Adryatyckiego morza, to powinnoby was nieco uspokoić — ciągnął dalej rybak.

— I daj Boże, by się to jak najprędzej stało! — dodała Marya, wznosząc oczy do nieba.

— I stanie się, moje drogie dziecko — odrzekł hrabia Sandorf głosem zupełnej wiary — stanie się za Bożą pomocą...

— I moją, panie hrabio! — dorzucił Andrzej Ferrato. — A teraz idę do moich codziennych zajęć, bo zawsze widzą mnie wszyscy wraz z moim synem przy czółnie i sieci, więc nieobecność moja nagła mogłaby wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. Chciałbym też, zanim coś postanowię, zbadać, zkąd wiatr wieje... Pozostańcie więc panowie w tym pokoju i nie wychodźcie wcale, by was nie spostrzeżono. Za godzinę powrócę.

Mówiąc te słowa Andrzej Ferrato pożegnał swoich gości i wyszedł wraz z Luigim, pozostawiając Maryą przy zwykłej pracy u progu.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 029

Tymczasem Korsykańczyk spotkał kilku rybaków, którzy przechadzali się na brzegu morza. Z przezorności rozmawiał z nimi przez chwilę o pogodzie, wczorajszej burzy, zamiarach dzisiejszego połowu. Wkrótce jednak pożegnał towarzyszów i udał się w swoje stronę.

Po chwili można go już było widzieć rozciągającego na słońcu sieci wraz z Luigim. Po upływie dwóch godzin, rybak powrócił do domu i polecił swemu synowi niektóre drobniejsze przygotowania.

W dziesięć minut później, wypaliwszy na progu swego domu fajeczkę, Andrzej Ferrato udał się do pokoju, w którym hrabia Sandorf i Stefan Batory powrotu jego oczekiwali.

— Panie hrabio — rzekł rybak — wiatr wieje od lądu, mam więc nadzieję, że morze będzie spokojne tej nocy. Najlepiej zatem zrobicie, jeżeli wsiądziecie ze mną do łodzi. Stać się to może dziś około godziny dziesiątej wieczorem... O tej porze przesunięcie się nieznacznie pomiędzy skałami do czółenka, za pomocą którego dostaniemy się do mego żaglowca... Poczem, puścimy się natychmiast na pełne morze, nie budząc podejrzeń, gdyż mówiłem, że jadę dziś w nocy na połów... Gdyby powiew wiatru od morza był zbyt silny, popłyniemy wzdłuż wybrzeży, a wylądujemy dopiero minąwszy austryacką granicę...

— A gdyby wiatr przeciwny — spytał hrabia Sandorf — nie przeszkadzał nam, co zamyślasz uczynić, przyjacielu?

— Przepłyniemy Adryatyk — odparł rybak — i wylądujemy w okolicach Rimini lub też w pobliżu ujścia rzeki Po.

— Czy żaglowiec ten zdolnym jest odbyć taką podróż? — zagadnął Stefan Batory.

— Spodziewam się — mówił dalej rybak — zresztą wypróbowałem go już nieraz, nawet w czasach burzliwych, a wreszcie należy coś i zaryzykować...

— Chętnie stawimy czoło niebezpieczeństwu — odparł Sandorf — ale nie chcielibyśmy, abyś ty, nasz dobroczyńca, narażał się dla nas...

— Zostaw pan już to mnie — rzekł Andrzej Ferrato — moim obowiązkiem uratować wam życie...

— Obowiązkiem?

— Nie inaczej.

I Korsykanin opowiedział wszystkie swe przygody, skutkiem których zmuszonym się ujrzał opuścić Santa Manza i dla czego pragnął z narażeniem własnego życia ratować zbiegów.

— Zacne serce! — zawołał Sandorf, wzruszony tem opowiadaniem.

Po chwili dodał:

— Ale czy się puścimy brzegami za austryacką granicę, czy też przez Adryatyk, pociągnie to za sobą długą twą nieobecność, poczciwy nasz przyjacielu, która może stać się podejrzaną... Nie chcielibyśmy, abyś ułatwiwszy nam ucieczkę sam został uwięzionym.

— Nie obawiajcie się tego, moi panowie — odpowiedział Andrzej Ferrato. — Często nie bywam w domu pięć lub sześć dni, gdy robię większy połów. Zresztą tak trzeba zrobić i tak zrobimy.

Rybak nie chciał zmienić swego postanowienia. Plan Andrzeja Ferrata zdawał się zresztą najlepszym już z tego powodu, że wykonanie jego nie nastręczało zbyt wielkich trudności. Niełatwą może rzeczą było dostanie się do czółna, jednakże wśród ciemnej nocy i gęstej mgły i to nie zdawało się być niemożebnem.

— Jak daleko w prostej linii do wybrzeży włoskich? — spytał Stefan Batory.

— Około pięćdziesięciu mil.

— A jak długo potrzeba płynąć?

— Przy obecnym wietrze możemy się tam dostać za dwanaście godzin. Ale brak wam, panowie, pieniędzy, bez których obejść się niepodobna... Weźcie zatem ten pas skórzany... jest w niem 300 guldenów.

— Andrzeju Ferrato... — rzekł Sandorf.

— Pieniądze te zwrócicie mi później — odparł rybak — gdy odzyskacie wolność. A teraz czekajcie cierpliwie nadejścia nocy...

Po takiem postanowieniu, Andrzej Ferrato wyszedł z pokoju i zabrał się do swoich zwykłych zajęć, pracując to na wybrzeżu to znów przy domu, podczas gdy Luigi przenosił nieznacznie żywność na pokład żaglowca. Wszystko to nie zwracało niczyjej uwagi i zdawało się, że nic nie może sparaliżować planów rybaka. Z przezorności Andrzej Ferrato nie odwiedzał nawet więcej swych gości, a Maciej Sandorf i Stefan Batory pozostawali zawsze w swem ukryciu.

Jednak w ciągu dnia kilku i sąsiadów rybaka przychodziło bądź to zasięgnąć jego rady, bądź też na zwykłą gawędę. Andrzej Ferrato przyjmował ich w jadalnej sali, częstując winem, jak zwykle.

W taki sposób przeminęła większa część dnia. Kilkakrotnie była nawet mowa o zbiegach. Chwilowo rozeszła się wieść, że zostali schwytani w pobliżu kanału, od strony Quarnero. Pogłoska ta nie została sprawdzoną.

Wszystko zdawało się, sprzyjać zamiarom rybaka. Jak wiadomo, zakaz odpłynięcia okrętów z portu odnosił się tylko do większych statków, a nie do łodzi rybackich, które były na całem wybrzeżu. Żaglowiec Andrzeja Ferrato stał zawsze zdala od portu.

Ale Andrzej Ferrato otrzymał wizytę, której się wcale nie spodziewał. Odwiedziny te zdziwiły i zaniepokoiły go zarazem.

Właśnie biła ósma godzina na zegarze, a Marya zajęta przygotowaniem wieczerzy, zamyślała nakryć stół w jadalnej sali, gdy do domu zapukano.

Andrzej Ferrato, nie wahał się zaprosić przybywającego gościa, ale jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał w progu Hiszpana Karpenę.

Przybywający był rodem z Almajaty, małej mieściny prowincyi Malaga. Ratując się ucieczką przed ścigającą go władzą za popełnioną zbrodnię, schronił się w Istryi. Tu, pracując w kopalniach, a częściej jeszcze trudniąc się przemytnictwem soli, zarabiał zaledwie tyle, że mu starczyło na życie.

Był to mężczyzna silnie zbudowany, liczący lat dwadzieścia pięć, mały, ale barczysty. Wielka jego głowa przypominała jeden z tych okazów buldoga, który najmniej budzi zaufania. Karpena niemożebny w pożyciu, złośliwy, mściwy i nikczemny, ogólnie był nienawidzony.

Tymczasem Karpena zupełnie inne miał o sobie wyobrażenie i starał się usilnie o utrzymacie przyjacielskich stosunków z Andrzejem Ferrato. Ale rybak zawsze źle go przyjmował, co zresztą było zupełnie właściwem, tembardziej, że pretensye Hiszpana sięgały zbyt daleko.

Na wstępie więc spytał już Karpenę:

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 030

— Co cię do mnie sprowadza?

— Przechodząc, ujrzałem światło w oknach, wstąpiłem więc.

— Po co?

— Odwiedzić sąsiada.

— Wiesz, że nie lubię twoich odwiedzin.

— Zazwyczaj — odparł z pewną bezczelnością Hiszpan — ale dziś... kto to wie?...

Andrzej Ferrato nierozumiał i nie mógł odgadnąć znaczenia tych słów dość zagadkowych. Jednak pomimowoli zadrżał, co nie uszło bacznej uwagi niepożądanego gościa, który jak najspokojniej zamykał drzwi za sobą.

— Pragnę z sąsiadem pomówić — rzekł zwolna Karpena.

— Nie!... nie mam wcale ochoty...

— Tak — ciągnął dalej przemytnik, jakby nie słyszał nie zachęcających słów rybaka — chcę z sąsiadem pomówić... w szczególności...

— Chodź więc! — odparł Andrzej Ferrato, który z ważnych przyczyn dnia dzisiejszego nie chciał nikomu wzbronić wstępu do swego domu.

Hiszpan przeszedł salę jadalną i udał się, idąc za rybakiem do jego pokoju.

Skromny ten gabinet przedzielony był cienką tylko ścianą od pokoju, w którym znajdował się hr. Sandorf i Batory, tak, że każde słowo z toczącej się rozmowy pomiędzy Andrzejem Ferrato i Karpeną najdokładniej ich dochodziło.

— Mów więc, czego chcesz? — spytał rybak.

— Przybywam... raz jeszcze prosić...

— O co?

— O rękę twej córki, Andrzeju Ferrato.

— Ani słowa więcej...

— Ale wysłuchaj mnie, sąsiedzie!... Wiesz, że kocham Maryę i że mojem jedynem pragnieniem jest poślubić jął...

Takie były życzenia Karpeny.

Od kilku już miesięcy prześladował on Maryę swojemi oświadczynami. Łatwo się można domyśleć, że robił to nie z miłości, ale dla korzystnych widoków. Andrzej Ferrato był zamożnym rybakiem, podczas gdy Hiszpan zgoła nic nie miał, nie dziw więc, że myśl zostaniu zięciem człowieka, posiadającego mienie, podobała się wielce przebiegłemu przemytnikowi, ale nic też naturalniejszego, że rybak wcale sobie takiego zaszczytu nie życzył.

— Karpene — odrzekł więc z godnością Andrzej Ferrato — zwracałeś się już z tą propozycyą do mojej córki i otrzymałeś odpowiedź odmowną; udałeś się z tem do mnie, spotkało cię to samo; pytasz mnie dziś jeszcze... więc mówię ci po raz ostatni, że nic z tego nie będzie...

Oblicze Hiszpana zmieniło się do niepoznania. Wargi dziwnie się wygięły, okazując dwa rzędy zębów. Oczy rzucały złowrogie spojrzenia. Andrzej Ferrato nie mógł w zmroku wieczornym dopatrzyć straszliwej złośliwości, malującej się na tej dzikiej twarzy.

— Czy to ostatnie słowo? — zapytał.

— Ostatnie! jeżeli po raz ostatni pytasz mnie o to — odrzekł rybak — ale jeżeli zapytanie ponowisz, otrzymasz zawsze tę samą odpowiedź.

— Ponowię, lak! ponowię — powtórzył Karpena — a jeżeli Marya każe mi to uczynić?

— Ona! — zawołał Andrzej Ferrato — ona!.. Wiesz przecie, że moja córka ani cię kocha, ani poważa...

— Uczucia jej mogą się zmienić, gdy z nią pomówię — odparł Hiszpan.

— Co to ma znaczyć?

— Tak, Ferrato, pragnę z nią także pomówić.

— Kiedy?

— Natychmiast!... Czy słyszysz?... Muszę rozmówić się z nią!... muszę... i to tego wieczora.

— To być nie może!

— Strzeż się! — zawołał, podnosząc głos Karpena — raz jeszcze powtarzam, strzeż się!

— Strzedz się?

— Zemszczę się!

— Eh! mścij się, jeżeli możesz i śmiesz — odrzekł Andrzej Ferrato, unosząc się, także — Twoje groźby nie przerażają mnie wcale, wiesz o tem! A teraz wynoś się, albo cię za drzwi wyrzucę!

Krew uderzyła do głowy Hiszpana. Byłby się może nawet odważył na krok gwałtowny, ale widocznie inne miał plany, więc usiłował się powściągnąć. Wybiegł do sali zatrzasnąwszy drzwi za sobą, a po chwili opuścił dom rybaka, nie rzekłszy ani słowa.

Zaledwie wyszedł z gabinetu Ferrata, drzwi wiodące do przyległego pokoju natychmiast się otworzyły. W progu stanął hr. Sandorf, który przysłuchiwał się całej rozmowie, a zbliżywszy się do Andrzeja Ferrato, rzekł cichym głosem:

— Ten człowiek zadenuncyował przed komendantem patroli, spostrzegłszy nas na wybrzeżu kanału Léme. Widział też nas w Rovigno i wie, że w tym domu dano nam przytułek. Pozwól więc ujść nam ztąd natychmiast, bo inaczej zginęlibyśmy... i ty z nami.



IX.


Ostatnie usiłowania.


Andrzej Ferrato, stał jakby oniemiały, nie wiedział co odpowiedzieć hrabiemu. W tej chwili zapomniał o zbiegach, dla których dotychczas tak się narażał — przed oczami widział ciągle Hiszpana i o nim tylko myślał.

— Nędznik! nędznik! — wyszeptał nareszcie. — On wie o wszystkiem. Jesteśmy na jego łasce! Powinienem się był tego domyśleć.

Maciej Sandorf i Stefan Batory spoglądali z pewną obawą na rybaka. Czekali co powie, co uczyni. Nalegało działać i nie było ani chwili do stracenia. Nowa denuncyacya może już była dokonaną.

— Panie hrabio — odezwał się wreszcie Andrzej Ferrato — w każdej chwili mój dom może otoczyć policya. Tak, ten łotr musi wiedzieć, a przynajmniej się domyślać, że tu jesteście! Chciał się ze mną targować... Moja córka miała być nagrodą jego milczenia. Zgubi was, pragnąc na mnie się pomścić! Jeżeli sprowadzi tu patrol, niepodobna, by was nie odkryto. Tak, trzeba uciekać natychmiast!

— Masz słuszność, Andrzeju — odparł Sandorf — ale nim się rozstaniemy, pozwól, byśmy ci podziękowali za to, coś chciał dla nas uczynić...

— Wszystko, com chciał dla was uczynić, gotów jestem zrobić i teraz — rzekł poważnie Andrzej Ferrato.

— To być nie może! — zawołał Batory.

— Tak, to być nie może! — potwierdził hrabia Sandorf. — Zanadto się już narażałeś... Nie zapomnij, że jeżeli nas tu znajdą, wieczne czeka cię więzienie! Chodź, Stefanie, opuścimy ten dom, nie chcąc się stać przyczyną jego ruiny i nieszczęścia! Uciekajmy, ale uciekajmy sami!

Andrzej Ferrato zatrzymał hrabiego Sandorfa.

— Dokąd-że się udacie? — zawołał. — Niebezpieczeństwo czeka was im każdym kroku. Policyjni agenci i żandarmi dzień i noc, szukają was po całym kraju. Nie ma nigdzie miejsca, w którym udałoby wam się wsiąść na czółno lub pokład okrętu, nie ma też wolnej ścieżki, którąbyście mogli dostać się za granicę... Uciekać bezemnie, znaczy to iść na śmierć niechybną!

— Idź więc, ojcze, z tymi panami — dodała Marya. — Cokolwiekby się stało, spełniasz tylko swój obowiązek, starając się ich uratować.

— Dobrze mówisz, moja córko — odpowiedział Andrzej Ferrato — w rzeczy samej, jest to mój obowiązek! Luigi czeka nas przy czółnie... Noc jest ciemna... Zanim nas spostrzegą, będziemy już na morzu... Uściśnij mnie, Maryo, pocałuj i uciekajmy...

Ale hrabia Sandorf i jego towarzysz wahali się jeszcze.

Nie mogli się zdecydować uciekać z tym człowiekiem, wiedząc, jaka go za to kara czeka.

— Chodź — rzekł nakoniec Sandorf do Stefana Batorego. — Opuściwszy raz ten dom, nam już tylko może grozić niebezpieczeństwo!

I mówiąc te słowu, zbliżył się do okna, wychodzącego na ogród, ale niemal w tejże samej chwili wbiegł do pokoju Luigi.

— Policya! — rzekł zcicha.

— Bywajcie zdrowi! — zawołał Sandorf i wyskoczył przez okno, a za nim jego towarzysz.

Prawie równocześnie otworzyły się drzwi i ukazali się ludzie w mundurach. Prowadził ich Karpena.

— Nędzniku! — zawołał Andrzej Ferrato.

— To odpowiedź na twoje odmowę! — rzeki Hiszpan.

Rybaka związano natychmiast, a cały dom został zrewidowany w jednej chwili. Otwarte okno zdradzało, którędy zbiegom udało się wymknąć. Puszczono się więc w pogoń za uciekającymi.

Obaj dobiegli do płotu, który był przy strumieniu, ogrodzeniem domostwa. Hrabia Sandorf przesadziwszy go jednym skokiem, dopomagał Stefanowi Batoremu przebyć napotkaną przeszkodę, gdy strzelono do nich z odległości pięćdziesięciu kroków.

Kula zraniła ramię Batorego, a choć postrzał nie był śmiertelnym, to jednak pozostała ubezwładnioną, nie mógł więc nawet z pomocą towarzysza, wydobyć się z po za ogrodzenia.

— Uciekaj! — wołał — uciekaj Macieju!

— Nie, Stefanie, to być nie może, zginiemy razem! — odparł hrabia Sandorf, usiłując po raz ostatni unieść rannego towarzysza.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 031

— Uciekaj, Macieju! — powtarzał Batory — żyj, ażeby sprawiedliwie ukarać zdrajców!

Ostatnie słowu Batorego, były jakoby rozkazem dla hrabiego Sandorfa. Jemu przekazane zostało zadanie życia trzech przyjaciół. Pan wysokiego rodu, naczelnik sprzysiężenia, wierny druh Stefana Batorego i Władysława Zathmara musiał ustąpić przed... sprawiedliwym sędzia.

W tej chwili agenci policyjni byli już tak blisko, że gdyby hrabia Sandorf zawahał się jeszcze, musiałby zostać schwytanym.

— Żegnam cię, Stefanie, zegnam! — zawołał. I jednym nadzwyczajnym skokiem dostał się na drugą stronę strumyka i znikł w ciemnościach nocy.

Kilka strzałów padło za uciekającym, ale żaden z nich nie ugodził go, bo hrabia nagle zmienił kierunek i biegł wprost ku wybrzeżom.

Jednakże straż policyjna nie przestała śledzić. Nie mogąc go w ciemnościach dopatrzyć, zaniechali wprawdzie biedz gromadnie za zbiegiem, lecz rozprószywszy się na wszystkie strony, postanowili przeciąć mu wszelki możebny odwrót. Znaczny też oddział żandarmów przyszedł im w pomoc, tak, że ucieczka stalą się niepodobną.

Hrabia Sandorf zrozumiał swe położenie wybornie a strzały i dolatujące go krzyki goniących za nim żandarmów dowodziły, że ze wszystkich stron był otoczony. Mógł tylko uciekać do morza i przez morze... Zapowiadało to śmierć nieuchronną, ale czyż nie było lepiej rzucić się w odmęt bałwanów morskich, niż dać się rozstrzelać w fortecy Pizino.

Hrabia Sandorf nie wahał się wcale; pospieszał energicznie drogą, która mu pozostała. Jednak była ona coraz uciążliwszą... ujrzał się na skałach, zewsząd oblanych wodą...

Pogoń zbliżała się coraz bardziej.

Zbieg wstrzymał się chwilę... Ostatni okrzyk wydobył się z jego piersi — pożegnanie przesłane Niebu — poczem, równocześnie z gradem kul, które się za nim posypały, rzucił się do wody.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 032

Żandarmi, zbliżywszy się, do tego pasma nadbrzeżnych skał, ujrzeli tylko głowę zbiega, niby czarny punkt, podążający na pełne morze.

Padły więc nowe strzały; kule z dzikim świstem przeleciały koło głowy Macieja Sandorfa i pruły wody spienionych bałwanów. Tym razem musiały go też ugodzić, gdyż z tą chwilą znikł z powierzchni wód i więcej go nie ujrzano.

Żandarmi i policyjni agenci zostali na wybrzeżach morza aż do rana. Wszelkie poszukiwaniu na nic się nie przydały. Napróżno rozpatrywano na piaszczystych wybrzeżach za śladami stóp hrabiego Sandorfa, począwszy od północnego przylądka zatoki aż pod same mury miasta Rovigno.

Ponieważ wiatr wiał od strony lądu, możebnem więc było, że z południowo-zachodnim prądem trup zbiega uniesiony został na pełne morze.

Tak wiec hrabia Sandorf, możny pan węgierski, znalazł grób pod falami Adryatyckiego morza.

Władze austryackie, po najściślejszem śledztwie, uznały ten wielce prawdopodobny fakt za autentyczny.

Stefan Batory, schwytany w wiadomych nam warunkach, tejże samej nocy, pod silną strażą, został odstawiony do twierdzy Pizino. Na kilka godzin przed śmiercią zobaczył się z Władysławem Zathmarem.

Wykonanie wyroku naznaczono na dzień trzydziesty czerwca.

W ostatniej godzinie życia, wolno było Stefanowi Batoremu pożegnać się z żoną i synem; Władysław Zathmar mógł też uścisnąć swego wiernego Borika, bo władza wydała odpowiednie rozporządzenie.

Ale pani Batory wraz z synem i starym Borikiem, który wypuszczony został na wolność, wyjechała z Tryestu.

Stefan Batory nie miał nawet tej pociechy, by ujrzeć po raz ostatni żonę i dziecię. Nie mógł powiedzieć im imion zdrajców, których już nie dosięgnie sprawiedliwa dłoń Macieja Sandorfa.

Tak więc Władysław Zathmar i Stefan Batory zostali rozstrzelani o piątej godzinie wieczór na zamkowym dziedzińcu. Zakończyli oni życie, jak przystało na bohaterów dobrej sprawy.

Sarkany i Silas Toronthal nie potrzebowali się tedy obawiać zemsty. O ich nikczemnem dziele nikt nie wiedział, oprócz gubernatora Tryestu. Jako nagrodę za zdradę otrzymali jedną połowę majątku hrabiego Sandorfa, podczas gdy drugą połowę, rząd w drodze łaski małoletniej córce skazanego zostawił.

Na wyrzuty sumienia nieczuli, w spokoju mogli swobodnie używać bogactw, nabytych tak nikczemnemi środkami.

Hiszpan Karpena, który za wykrycie zbiegów otrzymał pięć tysięcy guldenów, nie obawiał się również niczego.

Ale jeżeli bankier i jego wspólnik mogli z dumnie podniesioną głową pozostać w Tryeście, będąc pewni, że tajemnica ich nigdy nie zostanie zdradzony, to Karpena pod pręgierzem publicznej pogardy i potopienia, musiał na zawsze opuścić Rovigno. Mało go to jednak obchodzić mogło, gdy nie potrzebował obawiać się zemsty Andrzeja Ferrato. Rybak bowiem był uwięziony i pod sąd oddany. Prawomocnym wyrokiem skazano go na dożywotnie ciężkie roboty. Osieroconą Maryą i małego jej brata Luigi czekała nędza w tym domu, z którego porwano dzieciom ojca na zawsze.

Tak trzech tych nędzników, z pospolitej chciwości, nie cofnęło się przed najohydniejszą ze zbrodni

Czy jednak podłość taka na tym świecie, gdzie sprawiedliwość Boża nie zawsze wymierzaną bywa, ujdzie bezkarnie? Czy trzech szlachetnych patryotów i zacny wyrobnik zostaną pomszczeni?

Zobaczymy!


Koniec części pierwszej.





CZĘŚĆ DRUGA.


I.


Pescade i Matifon.


W piętnaście lat po opisanych wypadkach z niezwykłą uroczystością obchodzono w Raguzie dzień 24 maja 1882 r.

Dalmacyą, należącą dziś do krajów koronnych monarchii austro-węgierskiej z tytułem królestwa, stanowi wązka przestrzeń na brzegach morza adryatyckiego, położona pomiędzy częścią północnych Alp dynaryjskich a Hercegowiną.

Szlachetna rasa słowiańskich krajowców wyróżnia się pewną niezwykłą moralnością i prawością, którą pan Yriarte pięknie określa temi słowami: „Jest to kraj drzwi bez zamków”. Natomiast rólnictwo stoi tu jeszcze na bardzo nizkim stopniu, a oliwa i wino należą do najważniejszych płodów obok pomarańcz, cytryn, fig i t. p. Zresztą, chów owiec jest jeszcze najwięcej uprawianą gałęzią krajowego przemysłu, podczas gdy mineralne kopalnie i rybołówstwo zapewniają względny dobrobyt mieszkańcom.

Kraj ten podzielonym jest na cztery powiaty: zadarski, splicki, dubrownicki i kotorski, z miastami Zara, Spalato, Raguza i Kotar. Właściwą stolicą Dalmacyi jest Zara, rezydencya królewskiego namiestnika, gdzie też zbiera się sejm, którego kilku członków zasiada w wiedeńskiej radzie państwa.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 033

Raguza, z pewną nieznaczną częścią kraju, należącego do tego miasta, była jeszcze przed panowaniem weneckiem, rzecząpospolitą. W dziewiątem już stuleciu okręta tego miasta utrzymywały na wszystkich morzach handel ze Wschodem i posiadały monopol, nadany im przez stolicę apostolską, utrzymywania stosunków przemysłowych z niewiernymi. Z tego też powodu Raguza miała wielkie znaczenie pomiędzy małemi republikami południowej Europy, zresztą była słowiańskiemi Atenami, gdyż literatura i sztuki piękne kwitły tu jak w żadnem innem, rywalizującem z nią dalmackiem mieście.

Do takiego handlu potrzeba było odpowiedniego portu, w którymby mogły stanąć wielkie okręty. Tymczasem, właśnie na takim Raguzanom zbywało, bo miejscowy był wązki, skalisty i nieprzystępny, zaledwo wystarczający dla małych statków i rybackich łodzi.

Na szczęście, o pół mili na północnej stronie, w głębi zatoki Ombla-Fumera, kapryśna przyroda stworzyła jeden z tych wybornych, który odpowiada wszelkim potrzebom i wymaganiom wielkiej żeglugi. Jest to Gravoza, niewątpliwie najkorzystniej na dalmackich wybrzeżach położona.

Skutkiem tego, droga wiodąca z Raguzy do Gravozy, stała się wkrótce wspaniałym bulwarem, ocienionym szeregiem pięknych drzew, przy którym wznoszą się urocze wille, zamieszkałe przez najdostojniejsze osobistości miasta, liczącego około szesnastu tysięcy mieszkańców.

Tego właśnie dnia o czwartej godzinie, pięknego wieczora, można było zauważyć niezwykły ruch między Raguzą a Gravozą.

Na tem przedmieściu — godzi się bowiem tak nazwań Gravozę, która leży prawie pod murami miasta — urządzano właśnie nadzwyczajny festyn, urozmaicony licznemi zabawami, bazarami obcych handlarzy, muzyką i tańcami pod gołem niebem, sztukami akrobatycznemi, wreszcie koncertami wirtuozów, których instrumenta i pieśni dziwnie nieharmonijną wrzawą napełniały wszystkie ulice aż do samego portu.

Nadarzała się też wyborna sposobność przypatrzenia się rozmaitym typom szczepu słowiańskiego, pomiędzy którymi kręciła się znaczna ilość różnego rodzaju cyganów.

Można tam było obaczyć wielką ilość kobiet, należących do rozmaitych warstw społeczeństwa. U jednych zwracała na siebie uwagę pretensya naśladowania najnowszych mód zachodniej Europy; u innych znowu chęć pochwalenia się strojami fantastycznemi rozmaitych okolic, różniącemi się drobnemi szczegółami, białemi koszulami, haftowanemi na ramionach i piersiach, opończami w różnokolorowe desenie, paskami ozdobionemi srebrnemi blaszkami — prawdziwa mozajka, w której kolory mienią się niby w perskich dywanach — białemi czepeczkami na splecionych i czerwoną wstążeczką zawiązanych włosach, oryginalnym strojem głowy, zwanym „okronga”, którego główną ozdobą jest długa zasłona fantastycznie w tył rzucona, niby puskul oryentalnego zawoju, a nawet obuwiem, przymocowanem do nogi plecioną słomą. Przy tem wszystkiem połyskiwały rozmaite świecidełka, niby klejnoty, niekiedy pod postacią branzoletki, to znów jakiegoś naszyjnika ze srebrnych monet, uszykowanych w najrozmaitsze sposoby, by przyozdobiały szyje, ramiona, piersi lub biodra. Lud wiejski ma szczególniejsze upodobanie w tego rodzaju ubiorach.

Słowem, uroczystość była w całej swej świetności. Zresztą znalazła się tam też przynęta dodatkowa, doskonale jednak obmyślana dla znacznej bardzo liczby ciekawych. Trabakolo, odrębny rodzaj statku, używany na morzu Adryatyckiem, o dwóch masztach i dwóch żaglach, stał przy okrętowym warsztacie w pobliżu małej zatoki i miał być o szóstej godzinie wieczorem po raz pierwszy spuszczony do morza.

Ale dotychczas linoskoczkowie, wędrowni muzykanci, akrobaci, ku wielkiemu zadowoleniu publiczności, z równą współzawodniczyli zręcznością.

Pomimo to jednak, należy przyznać, że po niejakiej chwili najliczniejsze tłumy zgromadziły się około muzykantów, pomiędzy którymi guślarze mieli świetne powodzenie. Przy dźwięku dziwnych tych instrumentów śpiewali gardłowemi głosami rozmaite ludowe pieśni, których w rzeczy samej warto było posłuchać.

Jeden ze śpiewaków, dzielny chłopak o śniadem obliczu, trzymając na kolanach muzyczne narzędzie, podobne do wychudłej wiolonczeli, śpiewał z zabawną gestykulacyą:


         Gdy z echem zabrzmi dokoła
         Piosenka miłej filutki,
         Cyganki, która wesoła,
         Śle czar oczkami dokoła,
                    Twój spokój krótki.
         Strzeż się cyganki filutki!
Niewinny urok, myślałbyś, wionie
Z czarowną pieśnią, co z piersi płynie,
Gdy rzęsa kryje ów żar co płynie
W nadobnej oku, choć z zdrady słynie.
         Gdy z echem zabrzmi dokoła
         Piosenka miłej filutki,
         Cyganki, która wesoła,
         Śle czar oczkami dokoła,
                    Twój spokój krótki,
         Strzeż się cyganki filutki!


Po tych pierwszych zwrotkach, śpiewak puścił się z miseczka w ręku zbierać od słuchaczów pieniężne datki. Ale że były bardzo skromne, powrócił więc na swoje miejsce z silnem postanowieniem rozczulenia słuchaczów drugą zwrotką swej piosenki.


Bo gdy ci rzuci spojrzenie okiem,
Swym strzeli czarem, z pod tej powieki
Przeszyje serce tym swoim wzrokiem
I jej zdobyczą — tyś jest na wieki.
Gdy z echem zabrzmi dokoła,
         Piosenka miłej filutki,
         Cyganki, która wesoła
         Śle czar oczkami dokoła.
                    Twój spokój krótki.
         Strzeż się cyganki filutki!


Jeden z obecnych, mogący liczyć pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt pięć lat, przysłuchiwał się tej produkcyi z dziwną obojętnością, chociaż w rzeczy samej nie było się czem rozczulać, bo nie śpiewała to niebezpieczna cyganka, „strzelająca czarem”, ale dorodny urwisz, który chciał koniecznie unieśmiertelnić legendową czarodziejkę.

Nieznajomy właśnie chciał już opuścić miejsce, nie wynagrodziwszy śpiewaka, gdy towarzyszące mu młode dziewczę, jego córka, zatrzymała go, mówiąc:

— Mój ojcze, nie mam przy sobie pieniędzy... proszę cię, daj też co temu biedakowi.

Za takiem to wstawieniem się, guślarz otrzymał cztery czy pięć grajcarów. Ojciec młodego dziewczęcia nie przez skąpstwo odmówił jałmużny biednemu włóczędze, ale prawdopodobnie nie należał do rzędu ludzi, których wzrusza ludzka nędza.

Następnie oboje zwrócili się w inną stronę, gdzie niemniej hałaśliwe tłumy otaczały kramarskie baraki, podczas, gdy guślarze rozbiegli się po sąsiednich szynkowniach pokrzepić wódeczką swe siły. Wypróżniono też niejedną flaszkę śliwowicy, która niby boski nektar orzeźwiała gardła cyganów i pospólstwa.

Ale wszystkim tym artystom, polującym na grosz ciekawej gawiedzi, szczęście nie zarówno sprzyjało. Pomiędzy najbardziej zapomnianymi można było zauważyć dwóch akrobatów, którzy napróżno oczekiwali widzów na swej skromnej estradzie.

Nad nimi rozwieszone było malowane płótno, znajdujące się w bardzo złym stanie, a przedstawiające drapieżne zwierzęta, wykonane farbą rozrobioną klejem, jak lwy, szakale, hyeny, tygrysy o nader fantastycznych kształtach, dziko się miotające lub też wypoczywające pośród nieprawdopodobnych krajobrazów. Po bokach osłonioną była ta skromna arena starem, podziurawionym płótnem, przez które niekiedy zaglądała niedyskretna publiczność, co też niekorzystnie wpływało na dochody przedsiębiorców.

U wejścia, na źle umocowanej żerdzi zawieszono tablice oznajmiającą publiczności koszlawem pismem tych pięć wyrazów:


Pescade i Matifon,
francuscy akrobaci.


Ci dwaj ludzie stanowili dziwny kontrast pod każdym względem. Zdaje się, że tylko wspólne miejsce pochodzenia zbliżyło ich do niebie, ażeby razem przebiegali świat i szli przebojem w „walce o byt”. Obaj byli rodem z Prowancyi.

Nikt nie umiałby powiedzieć, zkąd pochodziły dziwne ich nazwiska. Przy każdej sposobności przypominały one pomimowoli dwa punkta geograficzne, pomiędzy którymi znajduje się zatoka Algieru, przylądek Matifon i cypel Pescade. I w rzeczy samej imiona te odpowiadały im zupełnie.

Przylądek Matifon odznacza się swą wyniosłością; podobny do niewzruszonego kolosa, który stanął na północno-wschodniej stronie przestronnej algierskiej przystani i ochrania zatokę od rozszalałych niekiedy żywiołów.

Takim też był atleta Matifon, pogromca wielu wsławionych herkulesów na południowych arenach. Miał on, a trzebaby obaczyć, aby uwierzyć, sześć stóp wysokości, głowę olbrzymich rozmiarów, odpowiednie barki, pierś niby miech kowalski, nogi grubości dwudziesto-letniego drzewa, ręce na kształt skrzydeł wiatraka. Była to siła ludzka w całej swej pełni, pomimo że liczył dopiero lat dwadzieścia i dwa.

O ile bardzo mierną była jego intelligencya, o tyle miał on w sobie poczciwości i łagodności. Nienawiść i gniew nieznanemi mu były uczuciami. Nieśmiało dotykał on podaną mu dłoń obawiając się zmiażdżyć ją w swej ręce. Było on posłusznym na każde słowo lub skinienie swego towarzysza, jakby igraszka losu zrobiła go potulnem dzieckiem karła.

Po drugiej stronie algierskiej zatoki wysuwa się w morze cypel skalisty, ważki i spiczasty, zwany Pescade i jest uderzającem przeciwieństwem przylądka Matifon. Z tej to przyczyny imię Pescade, dano dwudziestoletniemu akrobacie, który był mały, kościsty i wysmukły, wybornie odpowiadało jego powierzchności. Przy całej tej jednak wątłości, odznaczał się niezwykłą zręcznością, giętkością i nadzwyczajnym sprytem, którym posługiwał się w dobrej czy złej doli, nie tracąc fantazyi i wiecznej wesołości.

Filozof ten w swoim rodzaju, pełen pomysłów i praktyczności — prawdziwa małpa bez żółci — stał się nierozdzielnym towarzyszem owego poczciwego olbrzyma, którego na los szczęścia prowadził przez świat.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 034

Z powołania obaj byli akrobatami i wędrowali z jarmarku na jarmark. Matifon, czyli Przylądek Matifon — tak go bowiem powszechnie zwano — mocował się na arenach, budził swą siłą ogólny podziw, łamiąc żelazne szyny, podnosząc wyciągniętą ręką najokazalszego z widzów lub podrzucając jak piłką swym towarzyszem i kolegą.

Pescade, czyli cypel Pescade — jak go wołana — błaznował, śpiewał, bawił publiczność swoimi skokami i zadziwiał licznemi ekwilibrystycznemi popisami, w których był niezrównanym. Nadewszystko jednak podobał się jako kuglarz, wykonywając kartami rozmaite sztuczki i wchodząc w najniemożliwsze na pozór zakłady.

Rzeczywiście dziwną było rzeczą, że dnia tego w Gravozie dwaj akrobaci nie mieli powodzenia, zważywszy, iż mowa ich, wcale przyjemna dla słuchu, mięszanina narzecza prowanckiego z włoskim — zrozumiałą była dalmatyńcom. Od kilku nawet miesięcy pomiędzy tą samą prawie publicznością słowiańską powodziło im się wcale nieźle.

Opuściwszy swoję ojczyznę, dwaj przyjaciele puścili się w świat przez departament nadmorskich Alp, zwiedzili okolice Medyolanu, Lombardyą, prowincyą wenecką. Przylądek Matifon, wsławiając się swą nadludzką siłą, cypel Pescade nadzwyczajną zręcznością. Sława ich — oczywiście wraz z nimi — doszła aż do Tryestu, pełnej Illiryi. Z Tryestu podążyła przez Istryą aż na wybrzeże dalmackie, zatrzymując się w Zarze, Salone, Raguzie, widząc zawsze większą korzyść w wędrówce naprzód, aniżeli w powrocie, który przez wrodzoną publiczności niewdzięczność, stawał się dla akrobatów niepewnym. Obecnie czuli się zagrożeni, gdyż odwrót, który nigdy nie bywa dobrym, zapowiadał się niepomyślniej, a jednak jedynem ich pragnieniem było powrócić do ojczyzny, która była tak daleko, niestety!

Ale zanim spełnić się mogły projekta na przyszłość, dawała się czuć konieczna potrzeba postarania się o jaki posiłek. Tymczasem przerażające pustki były w kasie — jeżeli można tak nazwać fularową chustkę, w której róg Cypel Pescade zamykał zazwyczaj wspólne dochody. Napróżno robił ćwiczenia, chodząc na rękach przemawiając i gestykulując do publiczności. Napróżno Przylądek Matifon pokazywał swe muszkuły, których potężne żyły krwią nabiegłe, uwydatniały się, niby rozgałęziony bluszcz okuło sękatego pniaka. Nikt z publiczności nie okazał nawet chęci odwiedzenia skromnej areny.

— Trudna sprawa z tymi Dalmatyńcami! — zawołał zniecierpliwiony Cypel Pescade.

— Uparci jak głaz! — powtórzył Przylądek Matifon.

— Zdaje mi się, że dziś nic nie utargujemy! Zwińmy naszą budę!

— A gdzież pójdziemy? — spytał olbrzym.

— Jesteś zbyt ciekawym! — odparł Cypel Pescade.

— Powiedz-no tylko!

— Cóż ty myślisz o kraju, w którym każą ci jeść raz tylko na dzień?

— Gdzież to taki kraj, Cyplu Pescade?

— He! daleko, bardzo daleko, okropnie daleko... nawet jeszcze dalej niż okropnie daleko Przylądku Matifon.

— No, na końcu ziemi?

— Ziemia nie ma końca — odparł z powagą Przylądek Pescade. — Gdyby miała koniec, nie byłaby okrągłą! Gdyby nie była okrągłą, nie obracałyby się! Gdyby się nie obracała, byłaby nieruchomą, a gdyby była nieruchomą...

— To co? — zapytał Przylądek Matifon.

— Bagatela!... spadłaby na słońce i to w krótszym czasie niż potrzeba na złowienie królika!

— A potem?

— Potem stałoby się to, co się wydarza nieraz niezręcznemu kuglarzowi, gdy dwie rzucone kule najniepotrzebniej spotkają się w powietrzu. Trzask! Wszystko tłucze się, pada, a publiczność gwiżdże i domaga się zwrotu pieniędzy, tego wieczora nie jada się już kolacyi...

— A więc? — zapytał Przylądek Matifon — jeżeliby ziemia upadła na słońce, to już nie jedlibyśmy kolacyi?!

I po tem zapytaniu atleta zadumał się, zatapiając się myślą w nieskończone kombinacye. Siedząc w kącie estrady z rozpaczliwie założonemi rękami, kiwał głową niby porcelanowy chińczyk — nie mówił więcej, nie widział nic, a nawet nie słyszał. Ogromny zamęt nastąpił w wielkiej głowie. I zdawało mu się, że tam w głębi jego piersi otwiera się straszna przepaść, poczem coś nadzwyczajnego uniosło go w górę wysoko, bardzo wysoko... wyżej jeszcze niż bardzo wysoko, jak mówił Cypel Pescade, wyrażając się o odległości przedmiotów. Ale w końcu uczuł, że został nagle puszczonym, skutkiem czego leciał przez próżnię... Marzenia te jednak były następstwem próżnego żołądka...

Olbrzym zerwał się ze stołka i wyciągnął ręce jakby chciał wszystko zgruchotać.

— Hej! co ci to Przylądku Matifon? — zawołał Cypel Pescade, który pochwyciwszy towarzysza za rękę, usiłował go powstrzymać.

— Co mi jest?

— Tak... ależ mówi...

— Ja — rzekł Przylądek Matifon, zbierając rozpierzchłe myśli — ja tak... rozważałem... muszę z tobą pomówić... Cyplu Pescade...

— Chcesz mówić, mój Przylądku, więc mów! Nie obawiaj się nikt nam nie przeszkodzi.

Przylądek Matifon usiadł znowu na swoim stołeczku, a ująwszy otwarcie swą olbrzymią dłonią rękę przyjaciela, pociągnął go ku sobie.



II.


Trabakolo!


— A więc nie idą? — spytał Przylądek Matifon.

— Co nie idą? — powtórzył Cypel Pescade.

— Interesa.

— Mogłyby iść lepiej, ale mogłyby też pójść i gorzej!...

— Pescade?

— Matifon!

— Nie gniewaj się na mnie, za to co ci powiem!

— Przeciwnie, gniewać się będę, jeżeli zasłużysz!

— Więc... powinieneś mnie porzucić.

— Co przez to rozumiesz?... Rozstać się z tobą? — spytał Cypel Pescade.

— A tak!...

— Mów dalej Herkulesie mych marzeń! Zaczynasz mnie intrygować...

— Tak... Nie wątpię, że zostawszy sam, dałbyś sobie radę... Zawadzam ci... a gdyby nie ja... poszłoby ci jakoś...

— Powiedz-no mi Przylądku Matifon — odparł z wielką powagą Cypel Pescade — ty jesteś gruby, nieprawdaż?

— Zapewne...

— I wielki?

— Zdaje mi się...

— Otóż będąc tak grubym i tak wielkim, nie pojmuję jak mogłeś w sobie pomieścić takie głupstwo!

— A to dla czego? — zapytał olbrzym.

— Bo jest jeszcze większe i grubsze od ciebie Przylądku Matifon! Ja miałbym cię porzucić, głupcze mego serca! Ależ gdyby mnie nie było, powiedz mi, z czem pokazywałbyś sztuki?

— Z czem?...

— No, kogobyś użył do niebezpiecznego w tył kozła?

— Ej... ja nie mówię...

— Albo do bramy tryumfalnej z ramion?

— O do dyabła... — odparł Przylądek Matifon, naprawdę zakłopotany wobec tak ważnych zagadnień.

— Tak... wobec zachwyconej publiczności... gdyby przypadkiem była publiczność!

— Publiczność! — mruknął atleta.

— Otóż — ciągnął dalej Cypel Pescade — milcz, nie narzekaj, a chciej zarobić tyle tylko, ile na dziś potrzeba.

— Nie jestem głodnym.

— Nieprawda, Przylądku Matifon, jesteś zawsze głodnym, a więc i teraz głód ci dokucza — mówił Cypel Pescade, otworzywszy dwoma rękami olbrzymią szczękę Herkulesa, który nie potrzebował dwóch zębów mądrości, aby mieć trzydzieści dwa innych. — Poznaję to po twoich zębach bocznych, długich jak u buldoga! Powtarzam ci raz jeszcze, że jesteś głodnym, a gdybyśmy zarobili tylko pięćdziesiąt grajcarów, powinieneś przejeść czwartą część guldena!

— A ty mój mały Pescade?

— Ja?... dla mnie ziarnko prosa wystarcza! Nie potrzebuję być silnym, podczas gdy ty mój synu... Zapamiętaj sobie dobrze, co ci powiem! O ile więcej jesz, o tyle stajesz się grubszym! O ile jesteś grubszym, o tyle będziesz fenomenalniejszym!...

— Fenomenalniejszym... oczywiście!

— Ja znowu przeciwnie! O ile mniej jem, o tyle chudnę, o ile zaś chudnę, o tyle będę fenomenalniejszym! Nieprawdaż?

— Prawda — odparł Przylądek Matifon z największa naiwnością. — A więc w moim interesie Cyplu Pescade powinienem jeść!

— Naturalnie, mój wielki psie, a ja w moim interesie powinienem nie jeść!

— W taki sposób gdyby było tylko dla jednego?...

— Będzie tylko dla ciebie!

— Ale jeżeli będzie dla dwóch?...

— To będzie zawsze tylko dla ciebie! Cóż u djabła, jesteś przecie wart za dwóch ludzi!

— Za czterech... sześciu... dziesięciu! — zawołał olbrzym, który w rzeczy samej byłby niewątpliwie zwalczył dziesięciu.

Nieuwzględniając przesadnego samochwalstwa, właściwego wszystkim atletom dawniejszych i dzisiejszych czasów, prawdą było, że Przylądek Matifon zwalczał z łatwością wszystkich swoich przeciwników, a opowiadano o jego sile istne cuda.

Oprócz odwagi i nadludzkiej siły, posiadał on wielki przymiot duszy, który mu jednał sympatyę. Był on zawsze gotowy do wszelkich poświęceń, gdy chodziło o uratowanie komu życia, albo gdy należało pospieszyć z pomocą. Słowem było to stworzenie tak poczciwe jak silne.

Jednakże, ażeby nic nie utracił z sił, potrzeba było by jadł koniecznie, jak twierdził Cypel Pescade, tymczasem tego wieczora nie było nadziei zobaczenia się z kolacyą — choćby dla jednego.

— Panowie! proszę wejść, proszę! — wołał napróżno Cypel Pescade. — Płaci się wychodząc... drobnostkę... grajcar.

Ale ażeby wyjść, trzeba było wejść pierwej, podczas gdy kilka osób, które się zatrzymały u wejścia, nie mogło się zdecydować odwiedzić skromnej areny.

Nie tracąc więc fantazyi, Cypel Pescade wskazywał laseczką drapieżne zwierzęta wymalowane na płótnie i opowiadał ich życie. Nie robił to dla tego, żeby miał menażeryą do okazania, ale że dzikie te stworzenia, żyły gdzieś w zakątku Afryki lub Indyi, a gdy się kiedy z Przylądkiem Matifon spotkały, to z ręki jego padały jak muchy.

Gdy w ten sposób Cypel Pescade ze zwykłą sobie wesołością przemawiał, Herkules urozmaicał uczony wykład swego towarzysza, uderzeniami maczugi w ogromną skrzynię, wydającą odgłos niby strzały armatnie.

Wszystko to jednak pozostawało bez skutku, a Cypel Pescade zawsze napróżno wytężał swe płuca, podczas gdy Przylądek Matifon o mało nie rozbił nieszczęśliwej beczki.

Tymczasem kilku dzielnych dalmatyńców przechodząc koło areny dwóch akrobatów, zatrzymało się na widok kształtów Herkulesa. Zdawało się, iż oglądają Przylądka Matifon oczami znawców. Cypel Pescade postanowił natychmiast z nastręczającej się sposobności.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 035

— Panowie! proszę wejść, proszę! — zawołał z większą energią. Proszę na chwilę! Rozpoczną się wielkie zapasy! Zapasy płaską ręką! Ramiona powinny się stykać! Przylądek Matifon obowiązuje się powalić każdego przeciwnika trzymającego z nim zakład. Nagroda zwycięzcy: pieluchy z cudownej włóczki! Panowie, proszę do dzieła!... — dodał, zwracając się do trzech barczystych dalmatyńców, spoglądających na niego zdumionemi oczami.

Ale trzech tych chwatów nie uważało za stosowne narażać się na nieprzewidziane wypadki cyrkowych zapasów. Cypel Pescade ujrzał się wkrótce zniewolonym z powodu braku zapaśników, trzymających z Herkulesem zakład, zapowiedzieć publiczności, że odbędzie się walka pomiędzy Przylądkiem Matifon a Cyplem Pescade.

— Zręczność zmierzy się z siłą! — zawołał pompatycznie. — Panowie, proszę wejść, proszę! Ujrzycie to, czego dotychczas nie widziano nigdy! Cypel Pescade w walce z Przylądkiem Matifon! Dwóch bliźniaków z Prowancyi! Tak, dwóch bliźniaków... różnych wiekiem... synów niejednej matki!... Hej! czyż nie jesteśmy do siebie podobni a szczególnie ja!...

Jakiś młody człowiek zatrzymał się przed zapraszającym na przedstawienie akrobatą i przysłuchiwał się z powagą tym zużytym już dowcipom.

Młodzieniec ten liczył około dwudziestu dwóch lat, był słusznego wzrostu. Szlachetne rysy jego twarzy, na której widoczne było znużenie zwykłe po zbytniej pracy umysłowej, znamionowały nieodpowiednią może wiekowi powagę, nabytą już w ciężkiej szkole życia i przeciwności.

Jego wielkie czarne oczy, broda ciemna, krótko przystrzyżona, jakoteż proporcjonalne usta, które zazwyczaj okalał łagodny uśmiech, przypominały wyraźnie typ węgierski. Był skromnie, ale starannie odziany, a cała ta sympatyczna postać zdradzała w tym młodzieńcu dojrzałego już człowieka.

Słuchał on bezowocnych wywodów Cypla Pescade i spoglądał nań z pewnem współczuciem. Przecierpiawszy wiele, nie umiał być obojętnym na cierpienia drugich.

— Są to dwaj Francuzi w obcym kraju! — pomyślał. — Biedaki! nie zarobią nic dzisiaj!

I przyszła mu myśl zastąpić im publiczność — oczywiście publiczność płacącą. W ten sposób datek nie będzie jałmużną, a przynajmniej będzie jałmużną zręcznie upozorowaną, która prawdopodobnie przybędzie w samą porę.

— Panowie! proszę wejść, bardzo proszę! — wołał Cypel Pescade! — Przedstawienie natychmiast się rozpoczyna!

— Ale... ja tu będę tylko sam? — zauważył łagodnym głosem młodzieniec.

— Panie — odparł Cypel Pescade z dumą — prawdziwi artyści nie pragną licznej, ale doborowej publiczności.

— Tymczasem... pozwolę sobie...

I mówiąc te słowa, młody człowiek wydobył z kieszeni pugilares, a wyjąwszy z niego dwa guldeny, położył takowe do miseczki, stojącej w kącie estrady.

— Poczciwe serce... — pomyślał Cypel Pescade.

Potem zwróciwszy się do swego towarzysza:

— Przygotuj się, Przylądku Matifon, do dzieła — zawołał. — Niech obaczy za swoje pieniądze!

Ale właśnie w chwili rozpoczęcia przedstawienia, jedyny widz areny francuskiej, cofnął się niespodzianie. Spostrzegł on młodą dziewczynę w towarzystwie ojca, która niedawno przysłuchiwała się guślarzom. Młody człowiek i to dziewczę, powodowani jedną myślą, nie wiedząc jednak o tem, spełnili miłosierny uczynek. Ona wsparła biednego śpiewaka, on wyratował akrobatów z rozpaczliwego położenia.

Widocznie to spotkanie nie wystarczało naszemu młodzieńcowi, bo na widok tego młodego dziewczęcia zapomniał, że miał być widzem przedstawienia i o cenie drogo zapłaconego miejsca, a rzucił się w stronę, gdzie już w tłumie znikała mu z przed oczów.

— Ej! panie!... panie!... — wołał Cypel Pescade — oto pieniądze!... Nie zarobiliśmy ich, do dyabła!.. Ale gdzież on jest? Znikł... przepadł!... Ej, panie!...

Jednak napróżno szukał i rozpatrywał się za swoją „publiką”, która się gdzieś ulotniła. Przylądek Matifon, z otwartemi ze zdumienia ustami, spoglądał na zakłopotanego towarzysza.

— Znikł właśnie w chwili, w której mieliśmy już rozpocząć! — rzekł nareszcie olbrzym. — Niewątpliwie nie ma szczęścia...

— Pomimo to zaczynajmy — odparł Cypel Pescade, wchodząc z determinacyą na scenę.

W ten sposób dając przedstawienie przed próżnemi ławkami, których w rzeczy samej nie było, mieli wszelkie prawo powiedzieć, że zarobili pieniądze, znajdujące się w kasie.

Lecz w tejże samej chwili wszczęła się w porcie niesłychana wrzawa. Hałaśliwe tłumy podążały w jednym kierunku, cisnąc się do wybrzeża.

Setki głosów wołało:

— Trabakolo!... Trabakolo!...

W istocie była to godzina, w której statek spuszczony miał być do wody. Widowisko to, wiecznie dla gawiedzi nowe, budziło i tym razem ciekawość licznie zgromadzonej publiczności. To też wkrótce tłumy opuściły napełnione dotąd place i ulice, ażeby skupić się gwarnie przy warsztacie nadbrzeżnym, około intrygującego je statku.

Cypel Pescade i Przylądek Matifon zrozumieli, że szaleństwem byłoby spodziewać się teraz publiczności. Pragnąc odszukać jednego widza, znikłego w najwłaściwszej chwili, opuścili swą budę i nie zamknąwszy nawet drzwi, których nie było, podążyli za tłumami.

Warsztat okrętowy urządzony był na kończynie nieznacznego cypla, znajdującego się po za portem Gravozy, na gruncie silnie spadzistym, który uderzające bałwany morskie okrywały pianą.

Cypel Pescade i jego towarzysz, dopomagając sobie łokciami, stanęli w pierwszym rzędzie widzów. Nie mieli oni nigdy na swych przedstawieniach tak ciekawie tłoczącej się publiczności. O sztuko! jakże blizką jesteś zupełnego upadku!...

„Trabakolo” uwolniony już z więzów, oczekiwał ostatecznego zepchnięcia. Kotwica leżała w pogotowiu, tak, że można ją było użyć w każdej chwili, gdy pudło statku zanurzy się w wodzie, ażeby nie odsunęło się zbyt daleko. Aczkolwiek statek nie był wielki, to jednak waga jego była dość znaczną i należało działać przezornie. Dwóch ludzi z siekierami znajdowało się na pokładzie tylnej części okrętu, gdzie powiewała dalmatyńska bandera, a dwóch innych stało na przodzie statku, gotowych w porę zarzucić kotwicę.

Okręt ten, jak się to zresztą zawsze dzieje, miał być tylną częścią zsunięty. Grzbiet spodu okrętowego, spoczywając na mydłem natartym podkładzie, opierał się jedynie na wsparciu zwanem kluczem. Należało tylko podnieść jedną stronę klucza, ażeby nastąpiło oczekiwane zsuniecie się okrętu.

Sześciu cieśli z potężnemi dźwigniami w rękach, uderzało już w kliny, założone pod drewniany podkład, idący wzdłuż całego statku, ażeby go nieco podważyć i spowodować tem ruch, któryby własnym ciężarem okręt pchnął do morza.

Każdy z nich oddawał się pracy z żywem zajęciem, pośród ogólnego milczenia.

W tejże samej chwili, na zakręcie cypla, który od strony południowej zasłania port Gravozy, ukazał się piękny jacht spacerowy. Był to statek o dwóch masztach, około trzystu pięćdziesięciu beczek objętości. Zamierzał on widocznie, płynąc wzdłuż brzegów, ominąć cypel, na którym był warsztat, ażeby się dostać do portu.

Jednak, ażeby wpłynąć do zatoki, jacht ten musiał okrążyć warsztat okrętowy, przy którym miało się właśnie dokonać spuszczenie „Trabakola”. To też, gdy zbliżający się statek został spostrzeżony, ażeby uniknąć możliwego wypadku, przy warsztacie zaniechano dalszej pracy, która dopiero po wypłynięciu jachtu do kanału miała być znowu rozpoczętą. Starcie się tych dwóch okrętów miałoby niewątpliwie smutne następstwa, tembardziej, że jacht płynął z nadzwyczajną szybkością.

Oczy wszystkich zwróciły się na ten statek dziwnie piękny, na którego białe żagle padały z ukosa złociste promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Majtkowie w ubraniu wschodnich krajów, żywo się poruszali na pokładzie, podczas gdy kapitan, stojący przy sterniku, spokojnie wydawał rozkazy.

Wkrótce, coraz bardziej zbliżający się jacht miał właśnie ominąć warsztat okrętowy, gdy nagle dał się słyszeć ogólny okrzyk trwogi.

Niewiedzieć z jakiej przyczyny klucz puścił, a „Trabakolo” się poruszył w chwili, gdy jacht z całą szybkością zbliżył się do niego.

Starcie pomiędzy temi dwoma statkami stało się w ten sposób nieuniknione i nie było ani czasu, ani możności temu zapobiedz.

Okrzykowi publiczności odpowiedział okrzyk przerażenia załogi zagrożonego jachtu.

Kapitan, nie tracąc wcale przytomności, z całym spokojem wydawał odpowiednie rozkazy, ale niemożebnem już było, aby jego statek zdołał usunąć się w porę, bo własnym ciężarem pchnięty „Trabakolo”, tylną swą częścią zanurzył się już w wodach zatoki.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 036

Nagle jakiś człowiek wybiegł z tłumu. Ujął on potężnie linę, przymocowaną do przedniej części okrętu, ale napróżno usiłował zatrzymać go, opierając się nogami o ziemię.

Z szybkością błyskawicy obwija liną żelazny pal, będący w pobliżu, opierając się z nadludzką siłą ciężarowi statku, pociągającego śmiałka za sobą. Wszystko to trwa około dziesięciu sekund.

Nakoniec lina się urywa, ale dziesięć sekund wystarczyło, ażeby odwrócić jachtowi grożące niebezpieczeństwo.

„Trabakolo” zsunął się do wód zatoki, kołysząc się na falach i płynął kanałem, zaledwie dotknąwszy tylnej części przebywającego statku aż do chwili, w której rzucona kotwica zatrzymała go w biegu.

Jacht był uratowany.

Owym zaś dzielnym śmiałkiem, któremu nikt nawet nie miał czasu podążyć z pomocą, był Przylądek Matifon.

— Ha! doskonale!... wybornie! — zawołał Cypel Pescade, zbliżając się żywo do towarzysza, który podniósł go w rękach, chcąc z radości uścisnąć.

Zewsząd posypały się w tej chwili oklaski, a hałaśliwe tłumy otoczyły ze wszystkich stron Herkulesa.

W pięć minut później jacht zatrzymał się w samym środku portu; natychmiast spuszczono łódź o sześciu wiosłach, na której dostał się do brzegu jej właściciel.

Był to człowiek wzrostu średniego, mogący liczyć co najwięcej lat pięćdziesiąt, choć siwe włosy okrywały już głowę.

W jego czarnych oczach, pełnych życia, malowała się niezwykła roztropność; regularne i piękne oblicze było nieco ogorzałe od słońca. Na pierwszy rzut oka zwracała na siebie uwagę pewna wyższość przybywającego, którą się pomiędzy wszystkimi wyróżniał. Strój jego podróżny stanowiły ciemno-niebieskie spodnie, tegoż koloru kurtka z metalowemi guzikami, pokrywająca skórzany pas. Na głowie miał kapelusz z ciemnego płótna. Skromny ten ubiór wyglądał na nim strojnie, uwydatniając kształtną i silną budowę ciała, nienadwerężoną wiekiem.

Wysiadłszy z łodzi, człowiek ten pełen energii i siły, zbliżył się natychmiast do dwóch akrobatów, otoczonych zentuzjazmowanym tłumem.

Wszyscy usuwali się z drogi, ażeby ułatwić mu przejście.

Po chwili stanął przy olbrzymim Przylądku Matifon, nie mając zamiaru nagradzać pieniężnym datkiem szlachetnego czynu zacnego a ubogiego człowieka.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 037

Podał on olbrzymowi rękę i odezwał się do niego po włosku:

— Dziękuję ci, przyjacielu!

Przylądek Matifon był niemało zakłopotany zaszczytem, który go spotkał — jak mówił — za taką drobnostkę.

— Tak, tak!... pięknie... wybornie, Przylądku Matifon! — powtarzał Cypel Pescade prawdziwym prowanckim żargonem.

— Jedliście Francuzami? — spytał cudzoziemiec.

— Czystej krwi Francuzami! — odparł Cypel Pescade nie bez dumy. — Francuzami z południowej Francyi!

Cudzoziemiec spojrzał na akrobatów z widoczną życzliwością i pewnem wzruszeniem. Nędza tych ludzi była zbyt widoczną, by jej natychmiast nie spostrzedz. Widział on przed sobą dwóch biedaków, z których jeden z narażeniem własnego życia oddał mu wielką usługę, gdyż spotkanie „Trabakola” z jachtem byłoby pociągnęło za sobą wiele ofiar.

— Przyjdźcie do mnie na pokład — rzekł im.

— Kiedy, mój książę? — spytał Cypel Pescade, podczas gdy Przylądek Matifon milcząco potwierdzał, poruszając swą olbrzymią głową.

Tymczasem tłum nie upuszczał bohaterów tej przygody. Byłby ich nawet niósł tryumfalnie, ale olbrzymie rozmiary Przylądka Matifon zdradzały, że i waga jego nie mniejsza.

Cypel Pescade, zawsze przytomny i sprytny natychmiast uznał na stósowne spróbować, czyby się nie udało skorzystać z tego dobrego usposobienia, panującego pomiędzy publicznością. To też, podczas gdy cudzoziemiec, pożegnawszy akrobatów łaskawem skinieniem głowy, zwrócił się ku wybrzeżom, mały towarzysz olbrzyma zawołał wesołym głosem:

— Walka, wielka walka między Przylądkiem Matifon a Cyplem Pescade! Panowie i panie! proszę, bardzo proszę! Płaci się wychodząc... albo wchodząc, jak kto zechce!...

Tym razem publiczność była posłuszną i podążyła w takiej ilości za akrobatami, jakiej podobno w swej budzie nigdy nie widzieli.

Tego dnia przedstawienie miało świetne powodzenie. Oczywiście zabrakło miejsc!... Zwracano pieniądze!

Tymczasem, cudzoziemiec uszedłszy kilka kroków, spotkał młode dziewczę idące w towarzystwie swego ojca. Byli oni świadkami niedawnych wypadków.

Niedaleko za tą parą szedł też znany nam już młodzieniec, któremu ojciec młodego dziewczęcia na jego uprzejmy ukłon zaledwie raczył odpowiedzieć lekkiem skinieniem głowy, co nie uszło bacznej uwagi cudzoziemca.

Ale właściciel pięknego jachtu wstrzymał się na widok tego dumnego ojca i zdawało się, jak gdyby jakieś przykre wspomnienie zbudziło się w jego pamięci.

Jednak ojciec młodej osoby zbliżył się do cudzoziemca, a ukłoniwszy się uprzejmie, wyrzekł:

— Uniknąłeś pan wielkiego niebezpieczeństwa, dzięki odwadze akrobaty!

— W istocie — odparł krótko cudzoziemiec, którego głos pomimowoli zadrżał pod wrażeniem jakiegoś nieprzezwyciężonego uczucia.

Potem zwróciwszy się do nieznajomego, dodał:

— Czy mogę pana zapytać, z kim mam zaszczyt rozmawiać?

— Jestem Silas Toronthal z Raguzy — rzekł były bankier w Tryeście. — A czy wolno mi będzie spytać o nazwisko właściciela wspaniałego jachtu?

— Doktor Antekritt — odpowiedział cudzoziemiec.

Po tych słowach i ukłonie rozeszli się, podczas gdy w budzie akrobatów zachwycona publiczność wywoływała artystów, a oklaskom nie było końca.

Tego wieczora Przylądek Matifon zjadł swoją porcyę, to jest za czterech, bez uszczerbku dla towarzysza, Pescade, który zadowolony z wypadków dnia powtarzał:

— Koniec chwali dzieło!



III.


Doktor Antekritt.


Od kilku lat doktor Antekritt stał się na Wschodzie postacią legendową. W Azyi od Dardanelów aż do Suezu, w Afryce od Suezu aż do kończyn Tunisu, na całem wybrzeżu arabskiem wymawiano imię jego z uwielbieniem, jeżeli nie ze czcią, której przyczyną była głęboka znajomość nauk przyrodzonych, dając mu powagę gnostyka lub taleba, posiadającego tajemnicę przyrody.

Jednak doktor Antekritt był tylko człowiekiem, ale człowiekiem rozumnym, uczonym, wyższego i prawego umysłu, posiadającym sąd trafny, nadzwyczajnej przenikliwości.

W pewnej prowincyi mniejszej Azyi uchronił on ludność od straszliwej epidemii, uważaną tam do tego czasu za nieuchronną i nieuleczalną.

Niemało też przyczyniła się do jego wielkiej sławy tajemniczość, która go otaczała. Zkąd przybywał, jaka była jego przeszłość — nie było wiadomem nikomu. Wiedziano jedynie, że był powszechnie czczonym, że był najsławniejszym lekarzem, którego nazwisko znanem już było zaszczytnie i w Europie, że wszędzie i zawsze z równą gorliwością szedł z pomocą biednym i bogatym.

Pomimo, że doktor Antekritt dotychczas nie dał się jeszcze poznać Europie, to jednak sława jego i tu znaną już była. Zresztą gdyby przybył do Raguzy jak zwykły podróżny bogaty, który własnym statkiem zwiedza morza, nazwisko jego byłoby znanem w całem mieście.

Tymczasem doktór ukazał się publiczności w chwili pamiętnej i to jako właściciel eleganckiego jachtu, zwracającego na siebie ogólną uwagę, a grożący wypadek, przy sposobności którego Przylądek Matifon udowodnił swą siłę i dzielność, już wystarczał, aby powszechną obudzić ciekawość.

I w rzeczy samej ten jacht przyniósłby zaszczyt i najbogatszemu, bo był on przedmiotem podziwu najsławniejszych zwolenników sportu żeglarskiego Ameryki, Anglii i Francji. Boadice, Gaetana i Mordou, jachty Stanów Zjednoczonych nie mogły z nim współzawodniczyć w międzynarodowych zakładach, tak nadzwyczajną była jego szybkość.

Nadmienić nam tu jednak wypada, że elegancki ten jacht był oraz stałem mieszkaniem tajemniczej postaci, która jest bohaterem naszej powieści.

Ale w jakim porcie zazwyczaj przebywał ten statek? do jakiego rodzaju żeglugi był zaliczonym? przy jakich wybrzeżach Śródziemnego morza spędzał zimowe miesiące? nakoniec, jakiej był narodowości? nie można się było dowiedzieć, bo nie wiedziano nawet, jakiej narodowości był doktór.

Na środku statku, obok głównego masztu, powiewała zielona flaga z czerwonym krzyżem, takiej bandery dotychczas nie znano i nie widziano.

A przecież zanim doktór Antekritt wylądował, dokumenta jachtu zostały władzom oddane i wszystko musiało być w porządku, gdy statek pozostawiono w spokoju, a pobyt jego w porcie nie ulegał dalszej kontroli.

Na tylnej części jachtu wypisane było żółtemi literami to tylko słowo: „Savaréna”.

Takie było miano pięknego statku.

Po opowiedzianych zdarzeniach, Silas Toronthal i jego córka powrócili do Raguzy powozem, oczekującym ich na wybrzeżu, podczas gdy młodzieniec pełen marzeń szedł bulwarami do miasta, nie czekając już końca festynu. Tymczasem doktor Antekritt zwiedził czarujące brzegi zatoki Ombia Fiumera i jej okolice, a około godziny dziewiątej wieczorem powrócił już do Gravozy. Ody stanął na portowej tamie, zarzucił właśnie kotwicę wielki okręt handlowy austryackiego „Lloyda”, przybyły z Indyi. Doktor przypatrywał mu się przez chwilę, poczem wszedł na pokład jachtu i udał się, do swej sypialni, oświeconej dwoma lampami, gdzie sam pozostał do rana.

Taki był zwyczaj właściciela jachtu, a kapitan „Savarény”, czterdziesto-letni marynarz Narsos, miał rozkaz nieprzerywania doktorowi samotności.

Jak publiczności, tak też i całej załodze statku nieznaną była przeszłość doktora Antekritta, ale pomimo to była gotową dla niego do wszelkich poświęceń. Wiadomem było, że nie znosił on żadnych przekroczeń i przestrzegał karności, przytem był sprawiedliwym i dobrym, chętny zawsze iść w pomoc datkiem lub radą.

Doktor Antekritt siedział jeszcze długo na kanapie, znajdującej się w rogu pokoju. Na obok stojącym stole leżały dzienniki, które doktór przeglądał roztargnionym okiem. Po chwili ogarnęła go senność — odłożył więc na bok pisma i położył się, nie przywoławszy nawet służącego, aby go rozebrał. Długi czas nie mógł usnąć.

Jedno pytanie, prześladujące nieustannie jego umysł, nie dawało mu spocząć.

— Kto jest ten młody człowiek, który ukłonił się Toronthalowi? — myślał pomimowoli.

Nazajutrz około godziny ósmej rano, doktor Antekritt był już na pokładzie jachtu. Pogodny poranek zapowiadał dzień piękny. Słońce złociło szczyty gór, otaczających zatokę. Cienie usuwały się coraz więcej z powierzchni wód i wkrótce „Savaréna” kołysała się lekko w pełnem świetle.

Kapitan Narsos zbliżył się do doktora Antekritta po rozkazy, które w kilku słowach zostały mu udzielone.

Po chwili wysłane zostało czółno ze sternikiem i czterema wioślarzami po akrobatów, oczekujących przewiezienia w porcie.

Był to dzień pamiętny w koczującem życiu tych dwóch w gruncie poczciwych chłopców, oddalonych o paręset mil od ojczyzny, za którą dziś wielce tęsknili.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 038

Obaj byli już na wybrzeżu. Zrzuciwszy strój, należący do ich zawodu, przywdziali ubiór skromny, lecz schludny. Dnia tego spoglądali w świat ten weselej, a statek uprzejmego cudzoziemca wprowadzał ich w zachwyt. Urodzeni nad morzem przypatrywali się jachtowi oczami znawców.

Na dobre ich usposobienie wpływało głównie wczorajsze przedstawienie, które przyniosło im czterdzieści dwa guldeny. Nie należy sobie jednak wyobrażać, że strwonili swe kapitały. O nie, przeciwnie, Cypel Pescade zawsze bardzo przezorny i zapobiegliwy, schował pieniądze do płóciennej kasy, obliczywszy, że zarobiona suma, co najmniej na dni dziesięć wystarczyć im powinna.

— Jednak tobie to tylko zawdzięczyć należy, Przylądku Matifon — mówił do towarzysza.

— O, Cyplu Pescade!

— Tak, tobie, mój olbrzymie.

— Kiedy tak chcesz... niech będzie — odparł Przylądek Matifon.

W tej chwili łódź „Savarény” przybiła do brzegu. Sternik zbliżył się do oczekujących z oznakami uszanowania i oświadczył swą gotowość na rozkazy „panów”.

— Panów! — zawołał z dumą, lecz też i z niemałem zdziwieniem Cypel Pescade.

Przylądek Matifon otworzył do niezwykłych rozmiarów olbrzymie swe oczy, mnąc niemiłosiernie w ręku kapelusz z miną wielce zakłopotaną.

— Kiedy panowie zechcą się udać na pokład, Savarény? — spytał sternik.

— Zaraz... natychmiast! — była odpowiedź Cypla Pescade z uprzejmym ukłonem.

Wkrótce obaj siedzieli już w eleganckiej łodzi, na wygodnem siedzeniu, okrytem ciemnym dywanem z czerwoną obwódką, podczas gdy sternik stał za nimi z tyłu.

Na dany znak cztery wiosła zanurzyły się w wodzie równocześnie, a łódź zbliżała się szybko do „Savarény”.

Należy wyznać, ze ci dwaj biedacy czuli się wzruszonymi, a raczej zawstydzonymi. Tyle zaszczytów dla linoskoków. Przylądek Matifon nie śmiał się poruszyć. Cypel Pescade, nawet on, nie mógł pokryć zmieszania uśmiechem, który ożywiał jego sprytne i roztropne oblicze.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 039

Łódź zbliżyła się do jachtu i zatrzymała się na prawej stronie tylnej części statku — na stronie honorowej...

Po spuszczonej drabinie, której szczeble uginały się i trzeszczały pod stopami Przylądka Matifon, dwaj przyjaciele dostali się na pokład i zostali natychmiast zaprowadzeni do oczekującego ich doktora Antekritta.

Po przyjacielskiem przywitaniu, niemało było kłopotów, zanim Przylądek Matifon i Cypel Pescade dali się namówić do zajęcia wskazanych im miejsc. Nakoniec zdecydowali się usiąść.

Przez chwilę spoglądał ca nich doktor, nie mówiąc ani słowa. To poważne i piękne oblicze cudzoziemca nakazywało poszanowanie. Jednak nie można się było omylić; jeżeli uśmiech nie był na ustach, to był w sercu jego.

— Moi przyjaciele — rzekł nakoniec — uratowaliście wczoraj mnie i moją załogę od wielkiego niebezpieczeństwa. Chciałem podziękować wam raz jeszcze i w tym celu zaprosiłem was tu na pokład.

— Panie doktorze — odparł Cypel Pescade, który zwolna odzyskiwał zwykłą sobie przytomność umysłu — jesteś pan zbyt łaskawym. Mój towarzysz uczynił to, coby każdy inny na jego miejscu był zrobił... gdyby miał jego siłę... Nieprawdaż, Przylądku Matifon?

Herkules potwierdził skinieniem olbrzymiej głowy.

— Niech i tak będzie — odezwał się znowu doktor — ale ja pomimo to uważam się waszym dłużnikiem.

— Oh, panie! — zawołał Cypel Pescade — zawstydzasz pan mego starego Przylądka, a że jest krwistym, może mu to zaszkodzić...

— Dobrze, moi kochani — ciągnął dalej doktor — widzę, że nie lubicie komplementów, ale że każda przysługa powinna...

— Panie doktorze — odparł Cypel Pescade — przepraszam, że panu przerywam, wiem, że każdy prawy czyn jest już nagrodą... Jesteśmy więc wynagrodzeni...

— A to jakim sposobem? — spytał doktor.

— Bezwątpienia — mówił Cypel Pescade. — Po tym dowodzie nadzwyczajnej siły naszego Herkulesa, publiczność zapragnęła podziwiać go w warunkach artystycznych... Podążyła więc za nami do naszej prowanckiej areny. Przylądek Matifon powalił sześciu górali rosłych jak dęby; mieliśmy dochód ogromny...

— Ogromny?

— Zapewne... Nie licząc z poprzedniego gimnastycznego przedstawienia...

— Zarobiliście...

— Czterdzieści dwa guldeny!

— Ach! Doprawdy! Nie wiedziałem! — odparł doktor Antekritt z pewną wesołością. — Gdybym był wiedział o waszem przedstawieniu, byłbym miał prawdziwą przyjemność być także... Pozwólcie mi więc, że zapłacę wstęp...

— Dziś wieczór, panie doktorze, dziś wieczór — przerwał Cypel Pescade — jeżeli raczysz pan zaszczycić nas swoją obecnością!

Przylądek Matifon pochylił uprzejmie głowę aż się poruszyły jego olbrzymie ramiona.

Doktor Antekritt zrozumiał, ze akrobaci nie przyjmą nagrody pieniężnej. Postanowił więc postąpić inaczej. Dowiedział się już przy sposobności, że ci dwaj poczciwi chłopcy byli godni zaufania.

— Jakże się nazywacie? — zapytał.

— Jedyna nazwa jaką mam, jest Cypel Pescade.

— A twój towarzysz?

— Matifon! — odparł Herkules.

— To jest Przylądek Matifon — poprawił Cypel Pescade, wymawiając nie bez pewnej dumy nazwisko niezwalczonego zwycięzcy wszystkich aren południowej Francyi.

— Ależ to są tylko przezwiska..! — zauważył doktor Antekritt.

— Innych nie mamy — odpowiedział Cypel Pescade.

— A rodzice... krewni?...

— Nie mamy ani rodziców, ani krewnych, panie doktorze, zresztą, byłby to zbytek, na który nie pozwalają nam nasze fundusze... Wiadomo nam tylko, że jesteśmy Francuzami, a że pochodzimy z Prowancyi, czujemy się być Francuzami podwójnie — dodał z dumą Cypel Pescade.

— Ale zdaje mi się, że za to Cypel Pescade nie ma prawa uskarżać się na brak dobrego humoru.

— Zawód mój wymaga, bym się, śmiał i rozśmieszał innych. Cóżby to był za błazen, coby się łzami zalewał!... O tak, jestem wesoły, nadzwyczaj wesoły...

— A Przylądek Matifon?

— Ba! Przylądek Matifon musi być poważny, to także należy do jego zawodu. Ten co ma centnarami podrzucać jak piłką, musi myśleć, rozważać. Każda wnika wymaga nietylko ramion, ale i głowy! Przylądek Matifon staczał walki... nawet i z nędzą!... Ale i ona go nie pokonała!

Doktor Antekritt przysłuchiwał się z zajęciem opowiadaniom małego akrobaty, którego życie nie szło widocznie po kwiatach. Odkrywał w nim wiele uczucia i sprytu, które to przymioty w innych warunkach byłyby go zrobiły dla społeczeństwa pożytecznym człowiekiem.

— Dokądże teraz idziecie? — spytał po chwili.

— Tylko naprzód, na los szczęścia — odparł Cypel Pescade. — A jednak los nie zawsze jest złym przewodnikiem; wogóle, zna on dobrze drogi. Obawiam się tylko, że tym razem zbyt daleko nas zawiódł... W każdym razie nasza to wina, ze nie spytaliśmy się w porę, dokąd idzie?

Doktor Antekritt przypatrywał się tym dwom ludziom przez chwilę, jak gdyby chciał ich nawskroś przeniknąć.

— Czy nie chcielibyście powrócić do Prowancyi... waszej ojczyzny? — zapytał.

Na te słowa zaiskrzyły się oczy akrobatów.

— Mógłbym was zawieść... — ciągnął dalej doktor.

— Ach! toby było wybornie! — zawołał Cypel Pescade.

A potem, zwróciwszy się, do Przylądka Matifon, dodał:

— A ty, Przylądku Matifon, czy chcesz powrócić do kraju?

— Tak... jeżeli ty chcesz, Cyplu Pescade!

— A cóż tam poczniemy?... Z czego żyć będziemy?

Przylądek Matifon potarł ręką czoło, co zwykł robić w trudnych chwilach.

— No, spróbujemy... będziemy... — mruczał.

— Nie wiesz... i ja także! Ale bądź co bądź, będziemy przynajmniej we własnym kraju...

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 040

— Jeżeli chcecie, zostańcie ze mną — rzekł doktor Antekritt.

Na tak niespodziewany projekt, Cypel Pescade zerwał się z miejsca, podczas gdy Herkules spoglądał na niego, nie wiedząc co począć.

— Pozostać z panem? — zawołał nakoniec Cypel Pescade. — Ale na cóżbyśmy się, przydali? Do ćwiczeń siły, zręczności?... Wszak nie robiliśmy nigdy nic innego... Chyba dla rozrywki mógłbyś nas trzymać, panie doktorze...

— Posłuchajcie mnie — odparł właściciel jachtu — potrzebuję ludzi odważnych, gotowych do poświęceń, zręcznych i roztropnych... Nic was tu nie wiąże, tam — nic was nie wzywa. Przystańcie więc do mojej załogi...

— Szczyt marzeń! — wyszepnął Cypel Pescade.

— Nie opuścicie mnie więcej, jeżeli się to wam podoba — ciągnął dalej z uśmiechem doktor Antekritt — ostaniecie na pokładzie! Będziecie uczyli moich ludzi gimnastyki... Jeżeli zaś wolicie powrócić do ojczyzny, gdzie zapewnię, wam utrzymanie do śmierci...

— Oh! — panie doktorze! — zawołał Cypel Pescade. — Nie pozwoliłbyś nam przecie wieść życia w próżniactwie. Nie znieślibyśmy bezczynności...

— Przyrzekam wam zajęcie, jakie obierzecie...

— Zapewne — odparł Cypel Pescade — jest to bardzo ponętne...

— Czy stoi wam co na przeszkodzie?

— Być może. Jest nas dwóch, pochodzimy z jednego kraju i z pewnością należelibyśmy do jednej rodziny, gdybyśmy ją mieli. Jesteśmy braćmi. Przylądek Matifon nie mógłby istnieć bez Cypla Pescade, ani też Cypel Pescade bez Przylądka Matifon...

Olbrzym ujął rękę przyjaciela, pociągnął go ku sobie i przycisnął do piersi, jakby małe dziecko.

— Ależ, moi przyjaciele — rzekł doktor Antekritt — nie chcę was rozdzielić, przeciwnie, pragnę, byście się nie rozstali nigdy!

— Ależ w takim razie mogłoby to być, ale...

— Ale?...

— Jeżeli Przylądek Matifon da swe zezwolenie.

— Powiedz „tak”, Cyplu Pescade — odparł olbrzym — a powiesz „tak” za dwóch!

— Dobrze więc — rzeki doktor — rzecz ułożona i nie będziecie sobie robić wyrzutów. Od tej chwili nie myślcie już o swej przeszłości...

— Oh, panie doktorze, strzeż się! — zawołał Cypel Pescade. — Przyjmujesz pan może zbyt trudny obowiązek.

— A to dla czego?

— Będziemy cię panie, drogo kosztować... szczególniej Przylądek Matifon! Mój Przylądek potrzebuje jeść bardzo wiele, a przecie nie chciał-byś pan, by utracił siły w twej służbie!

— Ale przeciwnie, chcę, aby je zdwoił.

— A więc zrujnuje pana!

— Niepodobna mnie zrujnować, Cyplu Pescade.

— Ależ on jada dwa obiady na raz... nawet trzy...

— Może jeść pięć, sześć, dziesięć i więcej, jeżeli zapragnie — odparł, śmiejąc się doktor Antekritt.

— Czy słyszysz, mój Przylądku — zawołał uradowany Cypel Pescade. — Będziesz mógł jeść swoją porcyą...

— I ty także Cyplu Pescade.

— Oh! ja... szczygieł! Ale czy wolno mi spytać: będziemy też podróżować po morzu?

— Bardzo często, mój przyjacielu. Mam interesa na czterech krańcach Śródziemnego morza, będę też zmuszonym zatrzymać się nie n jednem wybrzeżu. Zamierzam oddać się praktyce lekarskiej w sposób międzynarodowy. Gdy jaki chory w Tangerze lub na Balearskich wyspach zawezwie mnie podczas gdy będę w Suesie, pospieszę do niego. Do czego lekarz zniewolonym jest w wielkim mieście, ja robię między Gibraltarem a Archipelagiem, pomiędzy Adryatykiem a zatoką Lyońską... W tym celu posiadam statki dziesięć razy szybsze, niż ten jacht, najczęściej będziecie mi towarzyszyć w moich wycieczkach.

— Oh! to będzie wybornie! — zawołał Cypel Pescade, z radości zacierając ręce.

— Nie obawiacie się morza? — zawołał doktor Antekritt.

— My! — odparł Cypel Pescade — my dzieci Prowancyi! Wychowaliśmy się na czółnach naszych wybrzeży... O nie, my nie boimy się morza, ani urojonych jego niebezpieczeństw...

— A więc zgoda! — mówił dalej doktor. — Możecie mi się stać wielce przydatnymi, a tymczasem zalecam wam nie tracić dobremu humoru. Śmiej się, mój chłopcze, śmiej się i śpiewaj, ile ci się podoba. Kto wie, jaka przyszłość nas czeka i czy niejedna smutna chwila nie zatruje nam życia.

Mówiąc te słowa, doktór Antekritt spoważniał. Spoglądający na niego Cypel Pescade, zrozumiał, że w przeszłości tego człowieka były ciężkie dnie smutków i boleści, które może jemu kiedyś wiadome się staną.

— Panie doktorze — rzekł po chwili — od dnia dzisiejszego należymy do pana duszą i ciałem.

— Dziś też — odparł doktór — wprowadźcie się do mnie. Prawdopodobnie zabawię jeszcze dni kilka w Gravozie, ale dobrzeby było, abyście zaraz rozpoczęli nowe życie na pokładzie „Savarény”.

— Aż do chwili, w której zawieziesz nas pan do swego rodzinnego kraju...

— Nie mam rodzinnego kraju — mówił doktor — a raczej mam kraj, który sam sobie stworzyłem, a który, jeżeli zechcecie, może być i waszym.

— Wybornie! — zawołał Cypel Pescade. — A teraz chodź, Przylądku Matifon, pójdziemy sprzedać nasz kram! Nie obawiaj się, nie mamy długów, nie ogłosimy więc bankructwa!

Poczem pożegnawszy doktora Antekritta dwaj przyjaciele usiedli do łodzi, którą popłynęli szybko ku wybrzeżom Gravozy.

W dwie godziny później sporządzili już inwentarz swoich ruchomości, składujących się z kilku desek pomalowanego płótna i wielkiej skrzyni, zastępującej często miejsce bębna. Wszystko to sprzedali jednemu ze swoich kolegów za gotówkę, która z pewnością zbytnio nie obciążyła ich kieszeni.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 041

Jednak Cypel Pescade się chciał się rozstać z kostyumem akrobaty i ze swoją trąbką, a Przylądek Matifon z ubraniem Herkulesa i trombonem. Nie mogliby rozstać się bez żalu z temi instrumentami i rupieciami, przypominającemu im chwile tryumfu. Ukryli je więc starannie na spodzie tłumoczka, w którym mieli swą garderobę, słowem, całe swe mienie.

Około godziny pierwszej popołudniu, Cypel Pescade i Przylądek Matifon, powrócili już na pokład „Savarény.” Oddano im do dyspozycji obszerny i wygodnie urządzony gabinet.

Załoga przyjęła serdecznie nowych towarzyszów, którzy uchronili statek od strasznej katastrofy.

Dwaj akrobaci mieli sposobność przekonania się od pierwszej chwili, że kuchnia na pokładzie była wyborną.

— A widzisz, Przylądku Matifon — powtarzał Cypel Pescade, wychylając szklannicę wybornego wina z Asti, że przy dobrem prowadzeniu się można dojść do wszystkiego.

Przylądek Matifon tylko ruchem głowy potwierdził zdanie przyjaciela, nie mogąc wymówić słowa, połykał bowiem właśnie olbrzymi kęs pieczonej szynki, która w cudowny sposób znikała z przed niego.

— Ach! co za świetny możnaby mieć dochód, zawołał Cypel Pescade — gdyby za pieniądze pokazywać cię, jak zajadasz...



VI.


Wdowa po Stefanie Batorym.


Przybycie doktora Antekritta stało się wkrótce głośnem nietylko w Raguzie, ale także w całej prowincyi. Dzienniki, ogłosiwszy pojawienie się jachtu w porcie Gravozy, korzystały z tego faktu, puszczając w obieg najfantastyczniejsze wieści. Właściciel Savarény nie mógł tedy uniknąć ani zaszczytów, ani nieprzyjemności, idących zawsze w ślad za sławą. Od chwili jego przybycia o nim tylko mówiono i podawano sobie istne legendy o człowieku i dokąd się udaje. Oczywiście wszystko to zaostrzało tylko ogólną ciekawość.

Dziennikarscy reporterzy, pragnąc zadowolnić swoich czytelników, spieszyli do Gravozy, aby się udać na pokład spacerowego jachtu, chcąc się czegoś dowiedzieć. Ale napróżno, skutkiem zakazu doktora Antekritta, który nieprzyjmował nikogo, nie wolno było zwiedzać tajemniczego statku.

To też niepodobna sobie wyobrazić, jakie o doktorze Antekricie dziwne, a nawet nieprawdopodobne krążyły wieści.

W plotkach tych było jednak wszystko, na co się tylko ludzka fantazya zdobyć może; widziano w nim naczelnika rozbójników morskich, to znów politycznego wygnańca, inni króla afrykańskiego nieznanych krajów, sławnego lekarza, filozofa, a nawet czarnoksiężnika.

Niemało też wszystkich zastanawiało, że doktor Antekritt nie zamieszkał w mieście, w jakim hotelu. Dziwniejszem jeszcze wydawało się to, że doktor prawie na ląd nie wychodził, a nawet nie był dotychczas w Raguzie.

Ale za to Cypel Pescade, z polecenia swego nowego pana, właśnie powracał z miasta, a na zapytania, następujące dawał odpowiedzi.

— Mieszka wiec rzeczywiście przy ulicy Stradone?

— Tak, panie doktorze, mieszka we własnym hotelu, położonym przy najpiękniejszej ulicy miasta, w pobliżu placu, na którym wznoszą się wspaniałe pałace dawnych dożów. Jest to widocznie dom milionera!

— A drugi?

— Drugi, a raczej drudzy — odparł Cypel Pescade — mieszkają wprawdzie w tej samej dzielnicy, ale w domu ubogim, ukrytym gdzieś w głębi owych ulic stromych, wązkich i krętych, które raczej możnaby nazwać schodami, wiodącemi do pomieszkań więcej niż skromnych. Pomimo to jednak wyobrażam sobie, że u tych ludzi musi panować ład i porządek, gdyż na pierwszy rzut oka daje się, tam spostrzedz ubóstwo, obok prawości i dumy.

— A pani?

— Nie widziałem jej, powiedziano mi, że nie wychodzi nigdy z ulicy Marinella.

— A jej syn?

— Jego widziałem z daleka w chwili, gdy powracał do matki. Możnaby powiedzieć, patrząc na niego, że przeszedł przez wielkie cierpienia... Znać to po nim...

— Ależ mój Cyplu Pescade, ty cierpiałeś także, a jednak nie znać tego po tobie!

— Wielka to różnica pomiędzy cierpieniami fizycznymi a cierpieniami moralnemi, panie doktorze!... I oto dla tego zdołałem nawet ukryć moje troski... pod maską wesołości.

Po tej rozmowie, doktor Antekritt nie opuszczał wcale pokładu swego jachtu. Zdawał się oczekiwać wypadków, których nie chciał wywołać swoją obecnością w Raguzie, gdzie wszyscy już wiedzieli o przybyciu „Savarény”. To, czego oczekiwał, stało się.

Dnia 29 maja, około godziny jedenastej rano, doktor Antekritt, rozpatrujący się za pomocą lunety po wybrzeżach Gravozy, kazał spuścić czółno, a zająwszy w niem miejsce, polecił wioślarzom zatrzymać się przy tamie, gdzie stał jakiś człowiek, który zdawał się czegoś oczekiwać.

— To on! — mówił sam do siebie doktór — poznaję go, pomimo że się tak zmienił!

Był to starzec złamany wiekiem, liczący około siedemdziesięciu lat. Białe jak śnieg włosy pokrywały głowę, pochyloną ku ziemi. Oblicze jego były smutne, poważne. Stal nieruchomy na wybrzeżu, śledząc starannie czółno tajemniczego jachtu.

Doktór udał, że nie widzi wyczekującego starca. Ale zaledwie postąpił kilka kroków, gdy ten zbliżył się już do niego, trzymając pokornie kapelusz w ręku.

— Doktor Antekritt? — zapytał.

— Tak — odparł doktor, spoglądając na biednego starca.

Po chwili dodał:

— Czego sobie życzysz, mój przyjacielu?

— Nazywam się Borik — rzekł nieznajomy — jestem służącym pani Batory, która pragnie widzieć się z panem...

— Pani Batory? — powtórzył doktor. — Wdowa zacnego Węgra, który przypłacił życiem miłość swej ojczyzny?

— Tak panie — odparł starzec. — Niepodobieństwo, byś jej pan nie znał... będąc doktorem Antekrittem!

Doktor słuchał z uwagą starego sługi, który przemawiał do niego ze spuszczonemi oczami. Zdawał się on badać go wzrokiem, czy w tych słowach nie kryje się jaka myśl inna.

— Czego sobie życzy pani Batory? — zapytał po chwili milczenia.

— Pan doktor domyśla się zapewne, z jakiego powodu pragnie z nim pomówić.

— Odwiedzę ją.

— Batory wolałaby przyjść na pokład...

— Dla czego?

— Pragnie by spotkanie jej z panem pozostało tajemnicą...

— Tajemnicą?... Przed kim?

— Przed jej synem.

Ta odpowiedź zadziwiła doktora, choć Borikowi tego nie okazał,

— Wolałbym udać się do pomieszkania pani Batory — odparł po namyśle. — Może mógłbym uczynić to w czasie nieobecności jej syna?

— Stać się to może, jeżeli raczysz przyjść, panie doktorze, jutro rano. Piotr Batory wyjeżdża dziś wieczorem do Zary, a powróci dopiero za dwadzieścia cztery godziny.

— Czem się zajmuje Piotr Batory?

— Jest inżynierem, ale dotychczas nie ma jeszcze stałej posady. Oh! matka jego i on... ciężką przechodzili dolę...

— Ciężką... — powtórzył doktor Antekritt. — Czy pani Batory nie posiada żadnych funduszów?...

Starzec bardziej jeszcze pochylił głowę, a łzy zabłysły w jego oczach; przytłumione łkanie wyrwało się z jego piersi.

— Panie doktorze — rzekł nareszcie — nie mogę mówić więcej. Pani Batory powie sama o wszystkiem, bo masz pan prawo do tego.

Tajemne wzruszenie ściskało pierś doktora Antekritta.

— Gdzie mieszka pani Batory? — zapytał.

— W Raguzie, przy ulicy Marinella nr. 17.

— A więc proszę oświadczyć pani Batory, że będę jej służyć jutro o pierwszej po południu.

— Dziękuję panu w jej imieniu — odparł starzec z ukłonem pełnym uszanowania, poczem oddalił się powolnym krokiem, drogą wiodącą do Raguzy.

Rozmowa ta widocznie wzruszyła doktora Antekritta, bo po odejściu wiernego sługi stał jeszcze długo w miejscu nieruchomy, patrząc za oddalającym się Borikiem. Powróciwszy na pokład jachtu, doktor zamknął się w swoim gabinecie i dnia tego nie wychodził już wcale.

Nazajutrz doktór udał się na ląd, a odesławszy czółno, puścił się piękną aleją do Raguzy, oddalonej o dwa kilometry od portu. Była godzina dwunasta w południe.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 043

Szedł on zamyślony jedną z bocznych alei i wkrótce zbliżył się do Borgo-Pille, które jest pewnym rodzajem kamiennego wąwozu, znajdującego się przed potrójną fortyfikacyą. Wejście było otwarte, a po za tym potrójnym murem ukazało się miasto.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 042

Raguza leży u stóp, a po części i na skalistych stokach góry świętego Sergiusza, tak, że górne ulice z dolnemi połączone są za pomocą schodów. Z porodu licznych wież i wysokich murów przypomina średniowieczną fortecę, mimo, że jest dobrze zabudowaną, a ulice, jakkolwiek wązkie i nierówne, odznaczają się wielką czystością. Najwspanialszą jednak drogą jest szeroka ulica Stradone, która idzie wzdłuż całego miasta od Borgo-Pille aż do przedmieścia Plocce. Na drugim jej końcu wznosi się wspaniały gmach w ozdobnym stylu staro-florenckim, pałac rezydencyonalny rektorów rzeczypospolitej, niedaleko od klasztoru Franciszkanów, zbudowanego w czystym stylu romańskim.

Lecz doktór Antekritt nie miał potrzeby iść tak daleko. Ulica Marinella, którą miał się udać, schodzi się z ulicą Stradone w samym jej środku. Zwolnił on jednak kroku spostrzegłszy elegancki hotel, zbudowany z granitu, którego bogata fasada wznosiła się dumnie po prawej stronie alei. Otwarty w tej chwili główny wjazd dozwalał widzieć w dziedzińcu oczekujący swego pana ekwipaż. Woźnica siedział spokojnie na koźle, podczas gdy lokaj stał przed głównemi schodami.

Prawie w tej chwili jakiś człowiek wsiadł do powozu; konie raźnie ruszyły z miejsca, a gdy powóz wybiegł na ulicę, brama została zamkniętą.

Doktór poznał mężczyznę siedzącego w powozie, był to Silas Toronthal, były bankier z Tryestu, Nie życząc sobie ponownego spotkania, cofnął się w porę i dopiero po chwili puścił się w dalszą drogę, gdy ekwipaż znikł na ulicy.

— Obaj w tem mieście — rzekł sam do siebie. — Zrządził tak zbieg okoliczności...

Ulice, stykające się z lewą stroną alei Stradone, są bardzo strome, źle brukowane i wązkie. Windą one aż do samego szczytu dwóch wzgórz, na których znajdują się forty zwane Mineetto i San-Loronzo. Powozem jechać niemi nie można. Gdy deszcze spadną, uliczki te zamieniają się w strumienie, a pragnąc odwiedzić jakiego mieszkańca, tej zresztą znacznie zabudowanej dzielnicy, należało się przygotować na uciążliwą wędrówkę, po nierównych kamieniach, uchodzących za schody. Znajdujące się tu stare i skromne domostwa stanowiły uderzający kontrast ze wspaniałymi hotelami i pałacami pięknej ulicy Stradone.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 044

Doktór odszukał nareszcie uliczką zwaną Marinella i rozpoczął uciążliwy pochód po kamiennych stopniach nierównych i niewygodnych. Idąc w ten sposób, minął już pewnie sześćdziesiąty schód, gdy zatrzymał się przed domem pod siedemnastym numerem.

Drzwi domu otworzyły się, natychmiast. Stary Borik oczekiwał już doktora. Nic mówiąc ani słowa, wprowadził przybyłego do sali skromnie, ale praktycznie umeblowanej.

Doktor usiadł. Najmniejszy ruch w twarzy nie zdradzał wrażeń, jakich doznawał, wszedłszy do tego domu. Po krótkiem oczekiwaniu, pani Batory okazała się w progu.

— Pan doktór Antekritt? — rzekła.

— Tak pani — odparł doktór powstając.

— Chciałam oszczędzić panu trudów, na które musiałeś się narazić, idąc do tego domu...

— Proszę mi wierzyć, że uważam sobie za zaszczyt złożyć moje uszanowanie w jej domu...

— Wczoraj dopiero dowiedziałam się o przybyciu pana do Gravozy, posłałam więc Borika, ażeby prosił o chwilę rozmowy...

— Jestem na pani rozkazy...

Na te słowa wierny Borik, który wszedł z panią Batory, cofnął się, chcąc odejść.

— Zostań z nami — rzekła wdowa — będąc jedynym przyjacielem naszej rodziny, wiesz wszystko, co zamierzam powiedzieć doktorowi Antekritt.

Tak mówiąc, pani Batory i doktór usiedli, podczas gdy stary Borik stanął zadumany przy oknie.

Wdowa po profesorze Stefanie Batorym liczyła lat sześćdziesiąt, a chociaż trzymała się dość prosto pomimo wieku, to jednak posiwiała zupełnie. Liczne zmarszczki na twarzy świadczyły dostatecznie o nieustannych zmartwieniach i niedostatku, z któremi walczyć musiała. Jednak widocznem było że dawna energia nie opuszczała jej dotychczas. Zacny maż, gotów do największych poświęceń dla ojczystej sprawy, znalazł też w niej godną siebie towarzyszkę i sprzymierzeńca, gdy przystąpił z hrabią Władysławem Zathmarem do spisku, na którego czele stał hrabia Maciej Sandorf.

— Panie — odezwała się po chwili milczenia, głosem zdradzającym wzruszenie — ponieważ jesteś doktorem Antekrittem, powinnam mu opowiedzieć o wypadkach zaszłych w Tryeście przed piętnastu laty...

— Przeciwnie, ponieważ jestem doktorem Antekrittem, możesz pani pominąć opowiadanie zbyt bolesne dla niej... Wiem najdokładniej o wszystkim i dodaję: ponieważ jestem doktorem Antekrittem, wiem też o wszystkich szczegółach, odnoszących się do smutnych dziejów jej życia, poczynających się od pamiętnego dnia 30 czerwca 1867 r.

— Powiedz mi pan zatem — spytała pani Batory — z jakiej przyczyny obchodzą cię moje sprawy?...

— Powinny bowiem obchodzić każdego prawego człowieka, którego obowiązkiem jest pomyśleć o losie wdowy po zacnym Węgrze, poświęcającym się bez wahania dla osiągnięcia niepodległości swej ojczyzny!

— Czy znałeś pan profesora Stefana Batorego? — spytała wdowa drżącym głosem.

— Znałem i kochałem go, pani, wysoko zaś ceniłem tych, co noszą jego nazwisko.

— Czy jesteś pan może jego rodakiem?

— Ja nie mam ojczyzny.

— Kimże więc pan jesteś?

— Umarłym, który nie spoczywa jeszcze w grobie! — odparł obojętnie doktor Antekritt.

Na tak niespodziewaną odpowiedź pani Batory zadrżała, ale doktór pospieszył dodać:

— Jednakże obowiązkiem moim jest opowiedzieć pani o wypadkach, o których zamierzałaś mówić, bo wiele szczegółów, odnoszących się do tych zdarzeń, są jej nieznanemi, podczas gdy niezbędną jest rzeczą, byś się pani o nich dowiedziała.

— Słucham pana z uwagą — odpowiedziała pani Batory.

— Przed piętnastu laty — mówił doktór Antekritt — trzech Węgrów stanęło na czele sprzysiężenia, które miało na celu oswobodzenie ich ojczyzny. Hrabia Maciej Sandorf, hrabia Władysław Zathmar i Stefan Batory — oto nazwiska tych trzech przyjaciół i obywateli, żywiących w sercu jedne nadzieje. Ósmego czerwca r. 1867, w przeddzień dania sygnału do ogólnego powstania, które miało równocześnie wybuchnąć w całym kraju, policya otoczyła dom hrabiego Zathmara w Tryeście i uwięziła naczelników spisku, po dokonanej rewizyi. Hrabia Sandorf i jego dwaj towarzysze zostali tejże samej nocy wysłani do twierdzy Pizino, gdzie w kilka tygodni na śmierć sąd wojenny ich skazał. Równocześnie uwięziony młody rachmistrz, Sarkany, nie należący do spisku, został po sądowem załatwieniu tej sprawy od oskarżenia uwolniony. Ostatniego wieczora przed wykonaniem wyroku, skazani postanowili uciec z więzienia, w którym razem pozostawali. Za pomocą żelaznej liny gromochronu, udało się Sandorfowi i Stefanowi Batoremu wymknąć z wieży Pizino, podczas gdy Władysław Zathmar, schwytany przez dozorców, pozostał w więzieniu. Tymczasem zbiegli wpadli do strumienia Foïby i pomimo licznych niebezpieczeństw — gdyż rwąca rzeka podziemna uniosła ich przez kraj zupełnie im nieznany — dostali się na wybrzeża kanału Léme, później do miasta Rovigno, gdzie w domu rybaka Andrzeja Ferrata, znaleźli chwilowo przytułek. Rybak ten — człowiek wielkiej prawości — przygotował wszystko do przewiezienia zbiegów na dnigą stronę Adryatyku, lecz Hiszpan Karpene, powodowany osobisty zemstą, zadenuncyował go, skutkiem czego policya w Rovigno otoczyła dom Andrzeja Ferrato przed wykonaniem planu. Maciej Sandorf i Stefan Batory próbowali raz jeszcze umknąć, ale strzałem raniony profesor dostał się w ręce agentów, podczas gdy hrabia, rzuciwszy się do morza, padł pod gradem kul, a Adryatyk nie wydał nawet jego trupa. Stefan Batory i hr. Władysław Zathmar zostali na drugi dzień rozstrzelani w fortecy Pizino. Rybak zaś, Andrzej Ferrato, skazany został na dożywotnie więzienie za danie przytułku zbrodniarzom stanu i wysłany do Steinu.

Pani Batory pochyliła głowę. Ze zbolałem sercem słuchała opowiadania doktora Antekritta, nie śmiąc mu przerywać.

— Czy te szczegóły są pani znane? — zapytał.

— Tak dobrze jak panu, który wiesz o nich zapewne z dzienników?

— Tak pani, z dzienników — odparł doktór. — Jednak wiadomo mi także i to, o czem dzienniki nie mogły donosić... dowiedziałem się od dozorcy więzienia...

— Chciej pan powiedzieć!...

Skutkiem zdrady Hiszpana Karpeny, Maciej Sandorf i Stefan Batory zostali odkryci w domu Andrzeja Ferrato. Ale że kilka tygodni przedtem byli aresztowani w Tryeście, stało się to przez zdrajców, którzy dokonali formalnej denuncyacyi.

— Przez zdrajców? — spytała pani Batory.

— Tak jest, pani, a dowód tej zdrady rozstrzygnął o sprawie. Zdrajcy złapali gołębia, który niósł tajemnicze pismo, wysłane do hrabiego Sandorfa; później z domu hrabiego Zathmara wykradziono „kratki”, za pomocą których można było jedynie odczytać wysłaną depeszę. Odczytawszy pismo, zdrajcy oddali je gubernatorowi Tryestu, za co dostała im się zapewne część skonfiskowanego majątku hrabiego Sandorfa.

— Czy wiadome są nazwiska tych nędzników? — spytała pani Batory, a głos jej drżał ze wzruszenia.

— Nie, pani — odparł doktór. — Być jednak może, iż skazanym były one znane... W ostatniej chwili przed śmiercią mogli powiedzieć krewnym, przyjaciołom...

W rzeczy samej, ani pani Batory — naówczas nieobecna wraz z synem — ani Borik, uwięziony w Tryeście, nie mogli ostatnich chwil spędzić ze skazanymi.

— Więc nie dowiemy się nigdy nazwisk tych nędzników? — zawołała pani Batory.

— Zdrajcy — mówił doktor Antekritt zwolna — zwykle sami się w końcu zdradzą. A teraz, na zakończenie, powiem to tylko jeszcze, czego nie powinienem milczeniem pominąć. Zostałaś pani wdową z ośmioletnim chłopcem, bez sposobu do życia. Borik, wierny sługa hrabiego Zathmara, po śmierci swego pana, nie chciał was opuścić. Ale i on był ubogim... Prócz poczciwego serca nie mógł wam ofiarować nic więcej. Natenczas opuściłaś pani Tryest, aby zająć to skromne pomieszkanie w Raguzie. Pracowałaś pani ciężko, nietylko ażeby zaspokoić najniezbędniejsze potrzeby życia, ale postanowiłaś wykształcić syna... Ileż trosk, ile przeciwności zwalczyłaś pani w tych ciężkich czasach i dla tego z największem poszanowaniem uchylam głowę przed niewiastą i matką z tak żelazną wolą i energią, pod której opieką dziecię stało się mężem.

Mówiąc te słowa, doktór powstał, a w jego oczach i twarzy zawsze obojętniej, zdradzało się wzruszenie.

Pani Batory milczała, nie wiedząc, czy doktór skończył już opowiadanie, czy też zamyśla mówić dalej o wypadkach osobistych, które były właściwie przyczyną całej tej rozmowy.

— Jednakże — ciągnął dalej doktór, siadając — wszystko ma swoje granice... Będąc schorzałą, złamaną tyloma wysiłkami, byłabyś pani może nie podołała swoim wielkim postanowieniom, ale przypadkiem spotkałaś nieznajomego, nie!... właściwie przyjaciela rodziny, który przyszedł ci w pomoc... O tem, nie byłbym nigdy wspominał, gdyby nie stary Borik, który mówił mi, że pani życzysz sobie widzieć się ze mną...

— W istocie, panie — odparła wdowa. — Czy nie powinnam była podziękować doktorowi Antekritt?...

— Za co? pytam cię, pani. Jeżeli przed pięciu czy sześciu laty pozwoliłem sobie, jako przyjaciel Sandorfa i jego dwóch towarzyszów, ofiarować sto tysięcy guldenów, to czyż nie miałem prawa nazwać się szczęśliwym, że mogę rozporządzać tą sumą na cel taki?... O nie, pani, przeciwnie... ja powinienem ci podziękować, że raczyłaś przyjąć ten dar, który może zdołał wesprzeć wdowę po Stefanie Batorym i jego syna...

Pani Batory pochyliwszy głowę, odparła:

— Cokolwiek się, stało, panie, czułam się w obowiązku raz jeszcze wyrazić ci moje wdzięczność. Oto był pierwszy powód, dla którego chciałam koniecznie widzieć się z panem. Ale jest jeszcze drugi...

— Jaki? Powiedz mi pani.

— Tak... Chciałam oddać panu tę sumę...

— Jakto pani? — zapytał z zadziwieniem doktór — nie chciałaś pani przyjąć jej?...

— Zdawało mi się, że nie mam prawa rozporządzać temi pieniądzmi. Nie znałam doktora Antekritta, a nawet nie słyszałam nigdy tego nazwiska. Suma ta mogła być jałmużną, daną ręką tych, przeciwko którym maż mój walczył, co byłoby upakarzającem... Nie chciałam jej zatem użyć... nawet na ceł przeznaczony przez doktora Antekritta.

— A więc... te pieniądze...

— Są nietknięte.

— A pani syn?

— Wszystko sobie zawdzięcza...

— I matce! — dodał doktór pełen uwielbienia i szacunku dla tak wzniosłej istoty o niezłomnym charakterze, jaką była matka Piotra Batorego.

Tymczasem pani Batory powstała i wyjęła z komody, od której klucz nosiła zawsze przy sobie, sporą ilość banknotów i podała je doktorowi.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 045

— Weź pan te pieniądze — rzekła — jako swą własność; przyjmij jednak najgorętsze podziękowanie od matki, jak gdyby wspaniałomyślnie ofiarowana suma przyjętą została na cele edukacyjne mego syna.

— Ależ pieniądze te nie należą już do mnie... — odparł doktór.

— Mówiłam, że przyjąć nie mogę!...

— Jeżeliby Piotr Batory zrobił z nich użytek...

— Mój syn znajdzie posadę odpowiednią wykształceniu, a ja mogę tak liczyć na niego, jak on liczył na mnie.

— Nie odmówi przyjacielowi ojca...

— Odmówi!

— Pozwól pani przynajmniej, bym spróbował...

— Przeciwnie — odparła pani Batory. — Proszę pana bardzo, byś tego nie czynił. Mój syn nie wie nawet, że otrzymałam te pieniądze i życzę sobie, by nigdy o tem nie wiedział.

— Stanie się zadość pani życzeniu!... Pojmuję dobrze uczucia, które panią powodują... Jestem dla niej człowiekiem nieznanym!... Tak, rozumiem i podziwiam. Pomimo to jednak, powtarzam, że jeżeli pieniądze te nie należą do pani, to nie są też mojemi!

Po tych wyrazach, doktór gotował się do odejścia. Odmowa pani Batory nie mogła go obrazić osobiście, a szlachetność jej uczuć godną tylko była uznania. Pożegnawszy wdowę z oznakami wysokiego szacunku, zbliżał się do drzwi, gdy jedno jeszcze uczynione mu pytanie wstrzymało go na chwilę.

— Panie — rzekła wdowa po Stefanie Batorym — mówiłeś mi o nikczemnych intrygach, które stały się przyczyną śmierci Władysława Zathmara, Stefana Batorego i hr. Sandorfa.

— Mówiłem, jak się rzecz w istocie miała.

— Czy nikomu nie są znane nazwiska zdrajców?

— I owszem pani!

— Komuż więc?

— Sprawiedliwemu Bogu!

Mówiąc te słowa, doktór Antekritt raz jeszcze się ukłonił i wyszedł.

Po tej wizycie, pani Batory pomimowoli zamyśliła się. Uczuła dziwną jakąś sympatyą dla tego zagadkowego człowieka, który wtajemniczonym był w najdrobniejsze szczegóły jej życia. Zapytywała sama siebie, czy też go jeszcze kiedy obaczy i czy „Savaréna” nie dla tego zawinęła do portu Gravozy, ażeby jej właściciel odwiedził skromny dom przy ulicy Marinella... Myślała też, czy piękny jacht, wypłynąwszy na pełne morze, powróci tu kiedy?

Nazajutrz dzienniki ogłosiły fakt, który nie prędko przebrzmiał... Nieznana osoba ofiarowała sto tysięcy guldenów na dom ubogich.

Jałmużna była dana ręką doktora Antekritta, ale czyż jałmużna ta nie pochodziła właściwie od wdowy, która nie chciała przyjąć tego datku dla siebie, ani dla swego syna.



V.


Rozmaite wypadki.


Tymczasem doktór nie spieszył się opuścić Gravozy. Nic mogąc wesprzeć wdowy, postanowił przyjść z pomocą jej synowi. Spodziewał się, że Piotr Batory, który dotychczas nie miał odpowiedniej swemu wykształceniu posady, zgodzi się na jego propozycyą. Chciał mu dać zajęcie, godne jego zdolności i imienia, które nosił, a co żadną, miarą nie miało pozoru jałmużny.

Ale Piotr Batory odjechał właśnie do Zary.

Doktór Antekritt napisał tedy list do młodego człowieka, że pragnie się z nim widzieć i w tym celu zaprasza go do siebie na pokład „Savarény”, mając ważny do niego interes.

List taki został natychmiast oddany na pocztę w Gravozie.

W oczekiwaniu rezultatu tego pisma, doktor Antekritt nie opuszczał znowu swego jachtu, którego załoga nigdy na lądzie nie była widzianą. Cypel Pescade i Przylądek Matifon tylko mieli prawo odwiedzać niekiedy wybrzeża, a że ciekawość publiczności, przyglądającej się jachtowi, z dniem każdym wzrastała, zwracano się przeto do akrobatów z licznemi zapytaniami o tajemnice nieprzystępnego statku. Wszelkie atoli zabiegi okazały się daremnemi, bo ani Cypel Pescade, ani Przylądek Matifon nie dawali zadawalniającej odpowiedzi.

Pomimo to jednak, będąc sami, rozmawiali często o swoim panu, którego polubili bardzo, będąc gotowymi dla niego do największych poświęceń. Każdego poranku spodziewali się, że zostaną wezwani do jego pokoju, aby usłyszeć te słowa:

„Potrzebuję was, moi przyjaciele!”

Ale ku wielkiemu ich zmartwieniu, niczego podobnego doczekać się nie mogli.

— Czy to tak wiecznie będzie? — zawołał pewnego razu Cypel Pescade. — Ta bezczynność nudzi mnie mój Przylądku.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 046

— Zapewne, siły marnieją — odparł Herkules spoglądając na swoje muszkuły.

— Powiedz-no, Przylądku Matifon...

— Cóż chcesz, abym ci powiedział, Cyplu Pescade?

— Powiedz mi, czy wiesz co, ja myślę o doktorze?

— Nie... Ale powiedz mi, co ty o nim myślisz, Cyplu Pescade... To mi dopomoże dać ci odpowiedź...

— Otóż widzisz, ja myślę, że w przeszłości doktora działy się rzeczy dziwne... bardzo dziwne... Poznać to można po jego oczach, które rzucają niekiedy błyskawicami... A jak pewnego dnia strzeli piorun...

— To narobi łoskotu!

— Tak, Przylądku Matifon, narobi łoskotu... i będzie robota... Wyobrażam sobie, że mu się wtedy przydamy!

Cypel Pescade mówił tak nie bez przyczyny. Aczkolwiek najzupełniejszy spokój panował na pokładzie jachtu, to jednak sprytny ten chłopak widział rzeczy, które dawały wiele do myślenia. Ze wszystkiego widoczne było, że doktor Antekritt nie należał do rzędu zwykłych turystów, odbywających podróże na spacerowym statku. „Savarena” musiała być punktem centralnym dziwnych stosunków, nawiązanych ręką tajemniczego jej właściciela.

Liczne listy i telegramy przybywały tu z rozmaitych miejsc morza Śródziemnego. Były one wysyłane z Francyi, Hiszpanii, Marokko, Algeru i Tripolis. Wszędzie utrzymywani korespondenci, zapewne do spraw ważnych, nie tracili daremnie czasu.

Trudno też było zrozumieć wszystkie te korespondencye i telegramy, gdyż były po większej części pisane językiem nieznanym, który był zrozumiały tylko doktorowi. Z tych zaś, co zwykłem pismem zostały zredagowane, niewiele więcej można się było dowiedzieć.

Naprzykład:

„Almeira: natrafiono na ślad R. Z. Okazał się mylnym. Dalszych kroków zaniechano”.

„Rozpoznać korespondenta z H. V. 5. — W szeregach K. 3, pomiędzy Katanią a Syrakuzą. Dalszy ciąg nastąpi”.

„W Maderaggio, w la Valette, w Malcie, sprawdzono bytność T. K. 7”.

„Cyrene... Oczekujemy nowych rozkazów... Flotylla Antek... w pogotowiu. Elektryk 3. dzień i noc pod ciśnieniem”.

„R. O. 3. Umarł w więzienia. Obaj znikli...”

Albo depesze, udzielające wiadomości pod u-mówioną liczbą:

„2117. Sarh. Były agent... Przysługa Toronthal. Nie ma stósunków z Trypolis”.

Prawie zawsze na takie telegramy szły z „Savareny” następujące odpowiedzi:

„Dalszych poszukiwań nie zaniedbywać... Nie oszczędzać ani pieniędzy, ani trudów... Oczekuję nowych wiadomości”.

Z takich korepondencyj możnaby wnosić, że ludność wszystkich tych wybrzeży pozostawała ustawicznie pod pewnym nadzorem. Doktór więc nie był tak bezczynnym, jak się napozór zdawało. Ale telegramy tego rodzaju, jakoby naprzekór tajemniczym sprawom, nie mogły ujść ogólnej ciekawości, która z tego powodu wzrosła do niepospolitych rozmiarów.

Najbardziej jednak zaintrygowanym był Silas Toronthal, który, jak wiemy, spotkał doktora Antekritta w Gravozie w dniu jego przybycia. Od tej też chwili byłego bankiera z Tryestu prześladowała ciekawość nie do zaspokojenia.

Pojawienie się doktora wzbudziło w Silasie Toronthalu uczucia, z których nie umiał zdać sobie sprawy. Przysłuchując się wieściom, krążącym o doktorce, pragnął koniecznie z nim spotkania. W tym celu udawał się nawet kilkakrotnie do Gravozy, a pod wpływem dziwnych wrażeń, dnia pewnego popłynął najętem czółnem do tajemniczego jachtu, gdzie jednak spotkała go zwykła dla natrętnych odpowiedź:

„Doktór Antekritt nie przyjmuje nikogo”.

Były bankier, podraźniony do najwyższego stopnia takiemi niespodziewanemi trudnościami, postanowił jakimkolwiekbądź sposobem dowiedzieć się coś pewnego o doktorze Antekricie.

Z tego powodu wysłany został z polecenia Toronthala agent do Gravozy, którego było obowiązkiem śledzić każdy krok i czyn tajemniczego właściciela „Savareny”.

Można sobie łatwo wyobrazić wewnętrzny niepokój i zdumienie Silasa Toronthala, gdy mu doniesiono o spotkaniu starego Borika z doktorem i o bytności Antekritta dnia następnego u pani Batory w Raguzie.

Pomimo, że już piętnaście lat upłynęło od czasu, jak zbrodnia popełnioną została i zdawało się, że sprawcy nikczemnego czynu mogą być zupełnie spokojni, to przecież każda drobnostka, która miała jaki związek z rodziną haniebnie zdradzoną, napełniała Silasa Toronthala nieprzezwyciężoną trwogą.

Co to za człowiek? — myślał bezustannie. — W jakim celu odwiedzał wdowę po profesorze?... Może był wzywany jako lekarz?... Zresztą, jaki związek mógł istnieć między nim a tą kobietą?...

Na te pytania nie umiał znaleźć odpowiedzi. Zdawało mu się jednak zawsze, że dręczące go uczucia, pod których wpływem ciągle pozostawał, ukoiłby zbliżeniem się do zagadkowego człowieka. Postanowił raz jeszcze pod jakimkolwiekbądź pozorem szukać spotkania, przy którego sposobności mógłby z doktorem pomówić, a nawet zapytać, w jakim celu przybył do Gravozy? Po głębszym namyśle miał nadzieję, że tym razem zamiary jego nie spełzną na niczem.

Ponieważ pani Toronthal od lat kilku z niewiadomych przyczyn cierpiała na pewien rodzaj melancholii, którą najsławniejsi lekarze za nieuleczalną uznali, były bankier z Tryestu napisał list do doktora Antekritta, prosząc go o odwiedzenie cierpiącej, nie zaniedbawszy uczynić tej propozycyi w wyrazach zobowiązujących i pełnych uszanowania. Nie zapomniał nawet dodać, że spodziewa się, iż w całym świecie wsławiony doktór przez samą ludzkość nie odmówi mu swej światłej rady.

Służący Toronthala udał się z tym listem na pokład „Sarareny”.

Tymczasem doktór Antekritt, przeczytawszy takie zaproszenie, nie wahał się wcale. Usiadł przy swojem biurku, a za chwil kilka podał służącemu bilet, zawierający następującą odpowiedź:

„Doktór Antekritt ubolewa, że nie może służyć pani Toronthal — nie jest bowiem doktorem w Europie”.

Otrzymawszy tę lakoniczną odpowiedź, Silas Toronthal zrozumiał, że doktór nie chciał mieć z nim żadnych stósunków. To też uniesiony zapamiętałym gniewem, podarł bilet w kawałki.

— Jeżeli nie jest doktorem w Europie — zawołał — po cóż chodził do pani Batory?... Inna więc była tej wizyty przyczyna?..... Co on tam robił?..... Jaki stósunek ich łączy?...

Sroga niepewność trawiła Silasa Toronthala, zdawało się, że pobyt doktora Antekritta w Gravozie złamał całe jego życie. Nie wspomniał on ani przed córką, ani żoną o zaszłym wypadku, bo zresztą nie chciał zdradzić swej niespokojności. Natomiast kazał szpiegować doktora w taki sposób, że o każdej jego czynności był natychmiast uwiadomiony.

Ale nazajutrz nowe zdarzenie zaniepokoiło byłego bankiera więcej, niż kiedykolwiek.

Piotr Batory powrócił niezadowolony z podróży. Nie mógł przyjąć proponowanej mu posady jako kierownik fabryki metalurgicznej, znajdującej się w Hercegowinie. Pani Batory, dowiedziawszy się o rezultacie podróży, nie dopytywała się przyczyn, ale doręczyła synowi list, nadeszły w czasie jego nieobecności. Jaki, nam już wiadomo, był to list od doktora Antekritta.

Przeczytawszy to pismo. Piotr Batory podał je matce, która treścią nic była wcale zadziwioną.

— Spodziewałam się tego — rzekła.

— Spodziewałaś się, matko? — zapytał młody człowiek, wielce zdziwiony temi słowami.

— Tak, Piotrze!... Doktór Antekritt był u mnie w czasie twej nieobecności.

— Znasz więc, matko, tego człowieka, o którym mówią tak wiele od niejakiego czasu w Raguzie?

— Nie, ale doktór Antekritt był przyjacielem twego ojca, hrabiego Sandorfa i hrabiego Zathmara... Z tej przyczyny był u mnie z wizytą...

— Czy doktor dał dowody, że był przyjacielem mego ojca?

— Żadnych! — odparła pani Batory, nie chcąc wspominać o pieniężnym datku, ofiarowanym jej wspaniałomyślnie przez doktora.

— Nie podejrzywasz, matko, tego człowieka o jaką nikczemną intrygę?

— Sam go osądź.

— Radzisz mi zatem udać się, do niego?

— Tak, radzę ci... Nic należy bowiem unikać człowieka, który pragnie przelać na syna swą przyjaźń dla ojca...

— Czy ma jakie interesa w tym kraju? — zapytał jeszcze młodzieniec.

— Nie wiem, być jednak może — odparła wdowa. — Uchodzi on za bardzo bogatego człowieka, może zaproponować ci zechce posadę godną twych zdolności.

— Pójdę więc do niego, moja droga matko, skoro to jest twojem życzeniem.

— Idź, a nawet dziś jeszcze, mój synu i oddaj mu w mojem imieniu wizytę, której osobiście złożyć nie mogę.

Piotr Batory uścisnął swą matkę, długo trzymał ją w swoich objęciach. Patrząc na niego możnaby przypuszczać, że jakaś tajemnica, której nie śmiał wyznać, ciężyła mu na sercu.

— Moje biedne dziecię! — szepnęła pani Batory.

Biła właśnie pierwsza godzina po południu, gdy Piotr Batory wyszedł z domu, ażeby się udać do portu w Gravozie.

Przechodząc koło domu Toronthala, zatrzymał się chwilę. Wzrok jego zwrócił się na pewną część gmachu, którego okna wychodziły na ulicę. Zaluzye były spuszczone. Dom ten zewsząd zamknięty, zdawał się być niezamieszkałym.

Młody człowiek po chwili szedł już dalej, ale każdy ruch jego, a nawet rzucone w okna spojrzenia, nie uszły bacznej uwagi kobiety, przechodzącej się po drugiej stronie ulicy. Była słusznego wzrostu, liczyła około pięćdziesięciu lat, a chód jej był uderzająco dziwnym, możnaby rzec: automatycznym. Patrząc na nią, widoczne było jej pochodzenie, bo ciemna cera i włosy czarne kędzierzawe, zdradzały w niej marokankę. Odzienie jej kryło się pod długim płaszczem ciemnego koloru, którego kaptur nie zupełnie osłaniał głowę i włosy strojne w cekiny. Ta kobieta przechadzała się w tem miejscu nie bez celu, szpiegując zarówno wspaniały hotel Toronthala, jak skromny dom przy ulicy Marinella.

Tymczasem Piotr Batory szedł już wspaniałym bulwarem, wiodącym do Gravozy, a będąc zamyślonym, ani przypuszczał, że Marokanka podążała za nim, nie spuszczając go z oczów. Ale w tej chwili na drodze ukazał się elegancki ekwipaż Silasa Toronthala, w którym młodzieniec spostrzegł już zdaleka byłego bankiera, wracającego właśnie z Gravozy.

Silas Toronthal, ujrzawszy młodego inżyniera, odwrócił się, gdy ten podniósł rękę, aby go powitać uprzejmym ukłonem. Widocznie tym razem były bankier nie chciał, choćby dumnem skinieniem głowy zaszczycać młodzieńca. W ten sposób Silas Toronthal minął Piotra Batorego, udając, że go nie widzi, a żwawo biegnące konie uniosły go ku Raguzie.

Marokanka była świadkiem tego spotkania, które widocznie wielce ją obchodziło, gdyż na widok zbliżającego się powozu Toronthala, skryła się za stojące przy drodze drzewo, przypuszczając prawdopodobnie, że pomiędzy spotykającymi się lepsze są stósunki.

Piotr Batory, więcej zasmucony, niż podraźniony zachowaniem się byłego bankiera, zwolnił kroku, nie oglądając się nawet.

Ale Marokanka szła już znów za młodzieńcem i można było usłyszeć jak rzekła ze złowrogim uśmiechem:

— Czas, by tu przybył!

W kwadrans Piotr stał już na portowej tamie i z żywem zajęciem przyglądał się pięknemu jachtowi, którego bandera powiewała przy głównym maszcie, poruszana lekkiem powiewem wiatru.

— Rzecz dziwna — pomyślał — nie widziałem nigdy takiej flagi...

A zwróciwszy się do jednego z majtków, który przechadzał się na wybrzeżu, zapytał:

— Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, mój przyjacielu, co to za bandera?

Zagadnięty nie umiał dać żadnej odpowiedzi, tyle tylko wiadomem mu było, że dokumenta okrętowe świadczyły, iż statek przybywał z Brindisi, co stwierdzały władze portowe, które uznały, że właściciel jachtu dopełnił wszelkich formalności. Ponieważ był to jacht spacerowy, uszanowano jego incognito.

Nie tracąc czasu, Piotr Batory wsiadł do łodzi i kazał płynąć do „Savareny”, podczas gdy Marokanka spoglądała za oddalającym się, zdziwiona tera do najwyższego stopnia.

Po chwili młodzieniec był już na pokładzie statku, pytając o doktora Antekritta. Rozkaz nie przyjmowania nikogo nie odnosił się bez wątpienia do niego, gdyż kapitan odpowiedział, że doktor znajduje się w swoim pokoju.

Sternik, który udał się z kartą Piotra Batorego do właściciela „Savareny”, powrócił natychmiast, oświadczając, że doktór Antekritt oczekuje gościa w salonie.

Batory wprowadzony został do pokoju dość ciemnego, gdzie światło nie mogło się wcisnąć przez małe okienka, osłonione przezroczystemi firankami, ale gdy zbliżył się do przeciwległych drzwi, które się przed nim roztworzyły, został olśniony rażącym blaskiem, pochodzącym z łamania się żywego światła w zwierciadlanych ścianach salonu.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 047

W sztucznym półcieniu, na wytwornej otomanie siedział doktór Antekritt. Na widok syna Stefana Batorego doznał on dziwnych wrażeń, których jednak Piotr nie mógł spostrzedz, a te słowa pomimowoli wyrwały się z jego piersi:

— To on!... tak, to on!...

— Bardzo rad jestem — rzekł doktór, powstając — że przybyłeś pan na moje listowne zaproszenie.

Mówiąc te słowa, wskazał ręką fotel, prosząc gościa, by usiadł, przyczem nadmienić nam wypada, że przemawiając, użył języka węgierskiego.

— Bez zaproszenia nawet — odpowiedział Piotr Batory — byłbym przyszedł oddać w imieniu mej matki wizytę. Wiadomo mi, że jesteś pan przyjacielem mego ojca i dwóch prawych obywateli kraju, którzy wraz z nim zginęli... Dziękuję panu, żeś raczył zachować ich w swej pamięci...

Te wspomnienia z odległej przeszłości tak go jednak wzruszyły, że wrażeń swoich nie mógł ukryć.

— Wybacz mi pan — rzekł z cicha — ale...

Wezbrane uczucia, ściskające jego serce, nie dały mu skończyć tego tłómaczenia, ale nie wiedział on, że doktor Antekritt bardziej jeszcze był wzruszonym i że milczał dla tego tylko, bo nie chciał zdradzić, co się w jego duszy działo.

— Panie Batory — rzekł wreszcie — nie dziwi mnie tak naturalna boleść. Zresztą jesteś pan Węgrem, miłującym nadewszystko swą ojczyznę, więc wspomnienia takie działać muszą na umysł i serce... Natenczas — lat temu piętnaście — byłeś pan jednak dzieckiem... Nie wiem nawet, czy możesz pamiętać dobrze ojca i zajścia, w których brał udział...

— Matka moja, panie — odparł młodzieniec — nauczyła mnie czcić i szanować pamięć ojca, którego zgonu nie przestała nigdy opłakiwać...

— Uważam, że uwielbiasz pan matkę, jak na to zasługuje — przerwał doktor Antekritt — i ja poważam ją, jako wdowę po męczenniku...

Młodzieńcowi brakło słów, aby wyrazić swą wdzięczność. Czuł gwałtowne bicie serca i nie uważał nawet, że doktór wyrażał się zawsze z pewnym chłodem udanym, czy też prawdziwym, który jednak zdawał się leżeć w jego charakterze.

— Mogę spytać — rzekł po chwili — czy znałeś pan osobiście mego ojca?

— Znałem go, panie Batory — odparł doktór nie bez wahania. — Znałem go będąc uczniem tego nieocenionego profesora, który należał do rzędu najznakomitszych uczonych na uniwersytetach węgierskich. Uprawiałem bowiem studya medyczne i fizyczne w ojczyźnie pana. Profesor był starszym odemnie tylko o lat dwanaście, kochałem go i szanowałem, bo w każdym jego słowie czuć było prawość, prócz wyższych zdolności. Rozstałem się, z nim, gdy musiałem wyjechać za granicę, w celu ukończenia moich studyów. Wkrótce Stefan Batory utracił posadę, idąc za głosem swego szlachetnego serca, które pałało gorącą miłością dla kraju i prawdziwie obywatelskich obowiązków. W tym to czasie wyprowadził się z Preszburga, aby zamieszkać w Tryeście... Tam przebył chwile bardzo trudne, w których matka pana swą nadludzką energią, troskliwością i zapobiegliwością dzielne go wspierała. Ta święta kobieta posiadała wszystkie zalety prawej żony, tak jak profesor łączył w sobie wszystkie cnoty zacnego obywatela i uczonego. Przepraszam pana, że przypominam mu bolesne wspomnienia, ale jeżeli to czynię, to dla tego tylko, że wiem, iż nie należysz do rzędu tych, co o takich rzeczach zapominają.

— Oh nie, panie — zawołał młodzieniec z zapałem — nie zapomniałem tak dobrze, jak cały naród węgierski nie zapomni nigdy nazwisk trzech patryotów, którzy dla sprawy publicznej się poświęcili, jak hrabia Władysław Zathmar, Stefan Batory i najodważniejszy z nich może hrabia Sandorf!

— Jeżeli był najodważniejszym — odparł doktór — to jednak nie myśl pan, iżby jego dwaj przyjaciele nie byli ludźmi równych przymiotów duszy. Wszyscy trzej mają równe prawa do szacunku! Wszyscy trzej powinni być pomszczeni...

Po tych słowach doktór umilkł. Rozważał, czy pani Batory opowiedziała synowi wszystkie szczegóły i okoliczności, w których naczelnicy sprzysiężenia zdradzeni zostali. Ale że Piotr nic też nie mówił, nie mógł się wiec domyślić niczego.

W rzeczy samej pani Batory nie wspominała synowi o niczem, nie chcąc zapewne w młodem serca wzbudzać nienawiści i naprowadzać może na fałszywe domysły, gdyż nazwiska zdrajców nie były znane.

Doktór nie wahał się to tylko powiedzieć, że gdyby nie zdrada Hiszpana, który wydał zbiegów, bodących w domu Andrzeja Ferrato, to hrabia Maciej Sandorf i Stefan Batory, byliby prawdopodobnie uciekli przed poszukiwaniami agentów z Rovigno. Uszedłszy raz za granice, Austryi, w którymkolwiek kraju drzwi najpierwszych domów stałyby przed nimi otworem.

— U mnie — dodał — znaleźliby schronienie, któreby pewnie ich nie zawiodło!...

— W jakim kraju? — zapytał Piotr.

— W Cefalonii, gdzie mieszkałem natenczas.

— O tak, na tych wyspach Jońskich, pod opieką greckiej bandery byliby bezpieczni, a mój ojciec żyłby dotychczas!

Temi wspomnieniami z przeszłości, rozmowa właściwa została na chwilę przerwaną. Ale doktór powrócił do niej, mówiąc:

— Odbiegliśmy zbyt daleko od teraźniejszości. Czy pozwolisz pan, byśmy teraz o niej pomówili, a szczególnie o jego przyszłości?...

— Słucham pana — odparł Piotr. — W liście pisanym do mnie, dałeś mi pan do zrozumienia, że w moim interesie może...

— W istocie, panie Batory, a że jest mi wiadomem, jak heroicznem było poświęcenie się pana matki za lat jego dziecinnych, to wiadomem mi także, iż syn stał się jej godnym i że po ciężkich przejściach stał się mężem...

— Mężem! — powtórzył z goryczą Piotr Batory. Mężem, który nie może zapracować na siebie, ani odwdzięczyć się matce za to wszystko, co dla niego zrobiła!

— Bez wątpienia — odparł doktór — ale to nie z pana winy. Wiem ja dobrze, jak trudno jest dostać posadę, przy tak wielkiem współzawodnictwie. Jesteś pan inżynierem?

— Tak, panie. Opuściłem szkoły z tym tytułem, który w rzeczy samej nie ma żadnego związku ze stanem. Starałem się już o posadę w różnych przemysłowych towarzystwach, ale dotychczas napróżno... a przynajmniej w Raguzie.

— A gdzieindziej?

— Gdzieindziej... — powtórzył Piotr Batory, zawahawszy się nieco na to zapytanie.

— Tak!... Mówiono mi, że w tym celu jeździłeś pan do Zary.

— W istocie, pewne towarzystwo metalurgiczne proponowało mi posadę, której przyjąć nie mogłem.

— Z jakiego powodu?

— Ponieważ musiałbym przenieść się zupełnie do Hercegowiny...

— Do Hercegowiny? Gdzie pani Batory nie mogłaby zapewne panu towarzyszyć?...

— Moja matka, panie, udałaby się ze mną, gdziekolwiek okazałaby się tego potrzeba.

— A więc dla czego nie chciałeś pan przyjąć tej posady?

— Panie — odparł Piotr Batory — mam ważne przyczyny, dla których nie mogę wyjechać z Raguzy.

Doktór zauważył w młodzieńca pewne zakłopotanie, gdy mówił te słowa. Głos jego drżał i łatwo było zresztą poznać, że nie chciał opuścić Raguzy.

— Z tego zapewne samego powodu — odezwał się, doktór Antekritt — nie zechcesz się pan zgodzić na projekta, które zamierzałem panu uczynić.

— Potrzeba wiec, bym wyjechał?

— Nie inaczej... do kraju, w którym rozpocząłem ważne roboty. Chciałem, aby prowadzono je dalej pod pana kierownictwem...

— Bardzo żałuje, ale wierzaj mi pan, że zanim powziąłem takie postanowienie...

— Wierzę panu i więcej może żałuję, niż pan. Byłbym bardzo rad, gdybym mógł moją przyjaźń panu okazać.

Piotr Batory milczał. Widocznem było, iż cierpiał skutkiem jakiejś wewnętrznej walki. Doktór odgadł, że pragnął coś powiedzieć, lecz nie śmiał. Ale nareszcie przemógł w Batorym szacunek i miłość dla nieznajomego, który okazał już tyle przyjaźni i jemu i jego matce.

— Panie... panie!... — rzekł z głębokiem wzruszeniem, którego nie starał się utaić. — Nie!... nie myśl, że może drobnostka, albo upór staje się przyczyną mego postępowania!... Przemawiałeś pan do mnie, jak przyjaciel Stefana Batorego!... Na mnie chciałeś pan przelać tę przyjaźń!... O ja to czuję, rozumię, aczkolwiek znam pana dopiero od chwili... A jednak, czuję już w mem sercu to święte uczucie dla pana, jakiebym miał dla mego ojca!...

— Piotrze!... dziecię moje! — zawołał doktór, ująwszy dłoń młodzieńca.

— Tak, panie! — mówił dalej Piotr Batory — wyznam więc wszystko!... Pokochałem młode dziewczę w tem mieście!... Pomiędzy nami jest przepaść, która nas dzieli... Ona jest bogata, ja biedny... Zrazu nie mogłem tego pojąć tak jak i ona... Dziś jednak niestety nauczono nas to rozumieć! Największem jest dla mnie szczęściem, jeżeli mogę ją ujrzeć na ulicy lub w oknie... Na samą myśl więc, że odjadę na długo, umieram... Ach! panie... zechciej mnie rozumieć i wybaczyć, że odmawiam...

— Uspokój się, Piotrze — odparł doktór Antekritt — pojmuję twoje położenie! Dobrze jednak zrobiłeś, że wyznałeś mi wszystko otwarcie, jest to bowiem okoliczność, która zmienia wiele rzeczy!.. Czy pani Batory wie o tem?

— Nie, panie. W naszem położeniu nie śmiałem jej o tem mówić... Może jednak odgadła i zrozumiała, ile cierpiałem i cierpię!

— Czy ta dziewczyna jest bogatą? — spytał doktor Antekritt.

— Bardzo!... zanadto bogatą! — odparł młody człowiek.

— Jest też godną ciebie?

— Ach! panie, czyż mógłbym dać mej matce synową, któraby jej nie była godną?

— W takim więc razie — rzekł doktór — nie ma może tak wielkich trudności...

— Panie! — zawołał młodzieniec — nie darz mnie nadzieją niemożebną!

— Niemożebną?

W głosie doktora była taka pewność siebie, że po tych słowach Batory czuł się przeistoczonym; zdawało mu się nawet, że jest panem swej przyszłości.

— Tak jest Piotrze — ciągnął dalej doktór — ufaj mi tylko! Powiedz też, ażebym mógł działać, nazwisko tej, którą tak kochasz.

— Nie chce go ukrywać przed tobą, panie doktorze... Panna Toronthal...

Na to wyznanie doktór oniemiał. Stał podobny do człowieka, który postanowił sobie nie zadrżeć, chociażby piorun padł u stóp jego. Przez chwilę zachował tylko milczenie; poczem rzekł głosem nie zdradzającym wzruszenia:

— Dobrze, Piotrze, pozwól mi nad tem pomyśleć.

— Żegnam więc pana. — odparł młodzieniec z serdecznem uściśnieniem ręki, którą doktor mu podał — i pozwól, bym ci podziękował tak, jakbym podziękował memu ojcu.

Piotr Batory opuścił salon, w którym pozostał zamyślony doktor, wybiegł na pokład, a ujrzawszy oczekującego powrotu jego przewoźnika z łodzią, wsiadł do niej i kazał wylądować przy portowej tamie. Po chwili powracał już bulwarami do Raguzy.

Marokanka, która dotychczas nie opuściła wybrzeży, spostrzegłszy go, podążyła za nim.

Młodzieniec czuł się dnia tego szczęśliwym. Po tem wyznaniu lżej mu było na sercu, tem bardziej, że wyznanie to nastąpiło przed przyjacielem... może więcej nawet, niż przyjacielem. Szczęśliwa przyszłość zdawała się do niego uśmiechać.

Zresztą, czyż mógł wątpić? Przechodząc koło pięknego hotelu w alei Stradone, widział, jak jeden róg spuszczonej firanki uchylił się na chwilę, gdy spojrzał w to okno. Ale Marokanka zauważała to także i zatrzymała się przed hotelem, gdzie pozostała aż do chwili, w której Piotr Batory znikł na zakręcie ulicy Marinelli. Następnie udała się do telegraficznego biura, ażeby wysłać depeszę, składającą się z jednego tylko słowa:

„Przybądź”.

Telegram wysłany został pod następującym adresem:

„Sarkany, poste-restante, Syrakuza. Sycylia”.



VI.


Bocca di Cattaro.


Tak więc niezwykły zbieg okoliczności, który odgrywa zawsze wielką rolę we wszystkich wypadkach na tym świecie, sprawił, że dwie rodziny, jak Batorych i Toronthalów, pozostające do siebie w tak dziwnym stósunku, znalazły się obie w Raguzie. Ale nie dość na tem, zamieszkały one w tejże samej dzielnicy miasta, a Piotr Batory — syn człowieka, który zginął przez zdradę — spotkawszy się z Sawą Toronthal, córką zdrajcy, zakochał się w tej dziewczynie i od pierwszej chwili pozyskał jej wzajemność.

Nad tem właśnie rozmyślał doktor Antekritt po odejściu młodzieńca.

— Nie! — zawołał po długiej chwili milczenia — nie, to być nie może. Taka miłość jest wstrętną, a nawet, zbrodniczą. Gdyby Piotr Batory, poślubiwszy córkę Silasa Toronthala, dowiedział się prawdy, czyż mógłby pomścić się za ojca? Z rozpaczy chyba życieby sobie odebrał... Powiem mu o wszystkiem, gdyby się okazała tego potrzeba!... W każdym jednak razie muszę wytępić w jego sercu tę miłość.

W rzeczy samej takie małżeństwo byłoby potwornem...

Rozważywszy dokładnie położenie rzeczy, doktór Antekritt postanowił działać szybko i energicznie. Przedewszystkiem należało jakimkolwiek sposobem doprowadzić do tego, by Piotr Batory opuścił miasto, w którem należna jego nazwisku cześć była zagrożoną. Tak, trzeba było uprowadzić go z tego miejsca jak najdalej, a po pewnym przeciągu czasu powiedzieć ma wszystko o Toronthalu i Sarkanym. Ale nie było ani jednego dnia do stracenia.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 048
'Mathias Sandorf' by Léon Benett 049

W tym celu doktór zawezwał telegraficznie do Cattaro jeden z najszybszych swoich statków. Pancernik ten podobny zupełnie do stalowego wrzeciona, miał czterdzieści jeden metrów długości a siedemdziesiąt beczek objętości, bez mostów i kominów, ograniczał się na zwykłym pomoście i metalowej komorze, z soczewkowatymi otworami w bocznych ścianach, dającymi się hermetycznie zamknąć, gdy tego stan wody wymagał. Statek ten mógł płynąć w każdych warunkach, nie tracąc czasu skutkiem kołysania się bałwanów morskich po burzy. Ten najlepszy pancernik, jaki dotychczas widziano, płynął z szybkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Dzięki też tej nadzwyczajnej chyżości, doktór odbywał niekiedy napozór nieprawdopodobne podróże.

Jednakże wielka była różnica w przyrządzie statku doktora Antekritta a przyrządami zwanemi Thornycroft, które poruszały się za pomocą pary, podczas gdy doktor posługiwał się elektrycznością. Nowy ten sposób był jego wynalazkiem, a odznaczał się tem, że doktór mógł rozwinąć siły poruszające do nadzwyczajnej wysokości. Wezwany ten pancernik nabrał się „Elektryk 2”.

Doktór oczekiwał tylko chwili, w którejby mógł rozpocząć działanie. Równocześnie uprzedził Cypla Pescade i Przylądka Matifon, że potrzebni mu będą.

Na tę wiadomość dwaj przyjaciele byli w uniesieniu. Oddawna pragnęli sposobności, przy której mogliby doktorowi udowodnić swą gotowość do wszelkich poświęceń.

Drobnostka jednak rzucała cień na ich radość, z którą przyjęli tak długo oczekiwaną wiadomość. Z rozkazu bowiem doktora, Cypel Pescade miał pozostać w Raguzie, by czuwać nad wypadkami mogącemi zajść w pięknym pałacu i skromnym domu w dzielnicy Stradone, podczas gdy Przylądek Matifon przygotowywał się do podróży z doktorem, który wybierał się do Cattaro. Dwaj przyjaciele musieli się zatem rozłączyć po tylu latach wspólnego pożycia. Z tego powodu Przylądek Matifon doznawał wielkiego niepokoju na samą myśl, że przy nim nie będzie małego Pescade.

— Cierpliwości, mój Przylądku, trochę cierpliwości — powtarzał Cypel. — Wiesz, że długo tak nie będzie. Odegramy komedyą i wszystko się skończy, bo jeżeli się nie mylę, piękna sztuka będzie przedstawioną, a ręczę ci, że mamy wybornego dyrektora, który nam wdzięczne przygotuje role! Tak, tak!... Nie będziesz się uskarżał na twoję.

— Czy tak sądzisz?

— Jestem tego pewny! No roli, kochanka ci nie da; ta nie odpowiada twemu talentowi, choć prawdę mówiąc, jesteś djabelnie sentymentalny! Zdrajców także nie... Jesteś na to zbyt tłustym!... O nie!... ty będziesz aniołem opiekuńczym, który się wreszcie pojawia, ażeby ukarać zbrodnię, a nagrodzić cnotę!...

— To coś jak w teatrze?... — odparł Przylądek Matifon.

— Oczywiście... Widzę cię, mój Przylądku, w tej roli! W chwili, w której zdrajca najmniej się tego spodziewa, ty się pojawisz z twojemi długiemi, otwartemi rękami i potrzebujesz je tylko zamknąć, ażeby doprowadzić wszystko do ostatecznego rozwiązania... Jeżeli twoja rola nie jest długą, to jest sympatyczną... A jakie czekają cię oklaski!...

— Prawda — odparł Herkules — ale tymczasem trzeba się nam rozstać!

— Ej! na dni kilka! — Tylko przyrzeknij mi, że będziesz uważał na siebie, pamiętaj, byś nie schudł... Jadaj regularnie twoich sześć obiadów i utyj jeszcze, mój Przylądku!... A teraz uściśnij umie, a raczej udaj, że to uczynisz — jak w teatrze — bo mnie udusisz. Trzeba się nauczyć grać komedye na tym świecie... No, uściśnij mnie raz jeszcze i nie zapomnij o twoim małym Cyplu Pescade, tak jak on nie zapomni nigdy o wielkim Przylądku Matifon.

Tego samego dnia, wesoły ten chłopak z rozkazu doktora zamieszkał w Raguzie.

Cypel Pescade, przechadzając się całemi dniami po dzielnicy Stradone, nie spotkał nigdzie Marokanki, która wysławszy znany nam telegram, udała się w umówione miejsce, gdzie oczekiwała przybycia Sarkaniego. Nikt więc małemu akrobacie w robieniu spostrzeżeń nie przeszkadzał.

Pewną jednak było rzeczą, że Batory ani przypuszczał, że długi czas śledziła go kobieta, którą bezwiednie zastąpił wierny sługa doktora.

Po wizycie u Antekritta młodzieniec czuł się tak szczęśliwym, że nie chcąc nadal ukrywać swej miłości przed matką, powtórzył całą z nim rozmowę. Zresztą, czyż serce matki nie byłoby prawdy odgadło?

Pani Batory nie bywała nigdzie, oddana domowi i tym, których serce jej szlachetne ukochało. Wychodziła jedynie każdej niedzieli w towarzystwie wiernego sługi, aby wysłuchać mszy świętej, bo była to niewiasta rzadkiej bogobojności. Dotychczas nie słyszała nawet nazwiska rodziny Toronthalów, a na wspaniały pałac, koło którego przechodziła, udając się do kościoła Zbawiciela, należącego do Franciszkanów, nie zwróciła nawet uwagi. Gdy się ta zacna staruszka dowiedziała, że młoda dziewczyna należy do najbogatszych panien w Raguzie, wielce się tem zaniepokoiła. Obawiała się, że bogaty bankier nie zezwoli, aby jego córka została żoną człowieka bez mienia, a może nawet bez przyszłości.

Jednakże Piotr Batory nie wspominał przed matką o dotychczas okazywanej mu przez Silasa Toronthala niechęci, wierzył bowiem, że powinien mieć zaufanie do doktora Antekritta, który mu okazał tyle przyjaźni, a nawet dodał otuchy. W skromnym więc domu przy ulicy Marinella było nieco weselej.

Najbliższej niedzieli, Piotr Batory spotkał pannę Sawę Toronthal w kościele Franciszkanów. Zawsze nieco smutne oblicze młodego dziewczęcia rozpromieniło się, gdy dopatrzyła, a może przeczuła zmianę w usposobieniu Piotra. Mówili do siebie tylko oczami i rozumieli się. A gdy Sawa powróciła do domu i ją ożywiła nadzieja szczęścia, którą wyczytała na twarzy zakochanego młodzieńca.

Ale Piotr Batory nie widział się więcej z doktorem. Oczekiwał zaproszenia na pokład jachtu. Kilka dni minęło, a listu nie było. Młodzieniec począł się niepokoić coraz bardziej, aż nareszcie doprowadzony do ostateczności, w przystępie prawie gorączkowego niepokoju, postanowił udać się do Gravozy. Pragnął przedewszystkiem zobaczyć się z doktorem Antekritt, do którego parła go jakaś nieprzezwyciężona siła.

Siódmego czerwca, o ósmej godzinie rano, Piotr Batory pożegnał matkę, nie mówiąc jej nic o swoich zamiarach, a chwil kilka szedł drogą wiodącą z Raguzy do Gravozy, tak szybko, że Cypel Pescade zaledwie za nim mógł zdążyć.

Przybywszy do portowych wybrzeży, nagle się zatrzymał w miejscu, naprzeciw którego „Savarena” niedawno lekko się kołysała. Pięknego jachtu w porcie nie było.

Piotr szukał go napróżno oczami, myśląc, że zmienił miejsce, ale nic nie znalazł.

Zaniepokojony tem do najwyższego stopnia, zapytał jednego z majtków przechadzających się po wybrzeżu, co się stało z jachtem doktora Antekritta.

Jucht odpłynął, a doktór Antekritt znikł tak tajemniczo, jak się pojawił.

Piotr Batory powracał do Raguzy, ale tym razem zrozpaczony. Gdyby mu kto był powiedział, że jacht popłynął do Cattaro — nie byłby się wahał tam udać. Ale w rzeczy samej, na nic by się to nie przydało, Sawarena bowiem, nie wpłynęła do portu, a doktór w towarzystwie Przylądku Matifon dostał się do miasta za pomocy łodzi, podczas gdy jacht puścił się natychmiast na pełne morze, ażeby spełnić jakieś tajne posłannictwo.

Na całym tak zwanym Starym Kontynencie, pod względem orograficznym i hydroficznym, najciekawszą miejscowością jest może część Dalmacyi, leżąca na brzegu zatoki morza Adryatyckiego, zwana Bocca di Cattaro.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 051

Wnosząc z nazwy możnaby myślić, że Cattaro jest rzeką, tymczasem jest to port wojenny i warowne obwodowe miasto z rezydencyą biskupa. Spotyka się tam sześć zatok połączonych wązkimi kanałami — potrzeba też sześć godzin czasu, ażeby je wszystkie przebyć. Z tego różańca małych jezior, ciągnących się wzdłuż gór wybrzeży, ostatnie ziarno rzucone u stóp góry Nori, stanowi granicę państwa austryackiego z państwem tureckim.

U wejścia do tych jezior oczekiwała już doktora łódź z elektrycznym przyrządem, na której dostał się do ostatniej zatoki. Opłynąwszy przylądek Ostro, przesunął się koło Castel-Nouvo pomiędzy dwoma wspaniałemi krajobrazami uroczych will i kapliczek, minął Stolivo, potem Perasto słynne miejsce odpustów, a nakoniec Risino, gdzie stroje Dalmatyńców, rywalizują z fantastycznemi ubiorami Turków i Albańczyków.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 050

„Elektryk 2” stał na kotwicy w pobliżu miasta na tych posępnych uśpionych wodach, które i tego wieczora spoczywały w niezamąconym spokoju.

Tym razem doktor nie zamyślał mieszkać na pokładzie swego okrętu. Z ważnych przyczyn nie życzył sobie by wiedziano, że ten szybki pancernik do niego należy. Wylądował więc w Cattaro, gdzie postanowił wraz z Przylądkiem Matifon zamieszkać w hotelu.

Patrząc z zatoki, możnaby sądzić, że miasto zbudowane jest w ciemnej pieczarze, znajdującej się w głębi góry Nori. Dość liczne domostwa rzucone są aż ku samym wybrzeżom, leżącej głębi jednej części jezioru, tworzącego ostre wcięcie pod spiczastym kątem, które zagłębia się w skalistych masach gór. W tem miejscu wspaniały roztacza się widok, ożywiony wdzięcznie odwiecznemi drzewami i zielenią. Tu też stają zazwyczaj wielkie okręta austriackiego Lloyda.

Tego samego wieczora doktor zajął się wyszukaniem mieszkania. Przylądek Matifon szedł za nim, nie spytawszy nawet po co, lub dokąd idą. Było mu zupełnie obojętnem, czy znajdował się w Dalmacji, czy też w Chinach, a szedł za swym panem jak wierny pies. Był on maszyną posłuszną, którą można zawsze użyć w nadzwyczajnych wypadkach, wymagających nadludzkiej siły. Doktór Antekritt wiedział o tem bardzo dobrze.

Przeszedłszy rozmaite ulice wysadzone drzewami, dostali się do środka ufortyfikowanego miasta Cattaro, puczem długo jeszcze chodzili po wązkich i stromych uliczkach, zamieszkałych przez ludność, którą obliczają na sześć tysięcy dusz. W tej chwili zamykano właśnie Morską Bramę, otwartą zazwyczaj do ósmej godziny wieczorem, z wyjątkiem dni, w których przybywały handlowe okręty.

Doktór Antekritt, przekonawszy się wkrótce, że w całem mieście nie ma ani jednego hotelu, wynajął pomieszkanie prywatne, co w tem mieście nie jest rzeczą zbyt trudną. Umówionem też było, ze Przylądek Matifon miał jadać swoje obiady u gospodarza, podczas gdy pan jego pod tym samym względem zastrzegł sobie wszelką swobodę.

Nazajutrz, pozostawiwszy Przylądka Matifon w mieszkaniu, doktór udał się na pocztę, gdyż oczekiwał listów i telegramów pod umówionemi znakami i liczbami, ale dotychczas nic jeszcze dla niego nie nadeszło. Wyszedł tedy za miasto, aby przypatrzeć się jego okolicom.

Juk nam już wiadomo, doktór Antekritt postanowił działać bardzo energicznie w sprawach sercowych Piotra Batorego, a plan jego był następujący.

Przedewszystkiem chciał, chociażby gwałtem, zabrać z sobą młodzieńca. Takiego formalnego porwania niepodobna było uskutecznić w Raguzie, gdzie młody inżynier zanadto był znanym. Zresztą „Savarena” i jej właściciele tak powszechną na siebie zwracali uwagę, że podobne usiłowanie, gdyby się nawet udało, musiałoby się stać głośnem. Nareszcie spacerowy jacht był żaglowcem, więc którybądź z parowców, będących w porcie, mógł go dopędzić.

Rzecz miała się zupełnie inaczej w Cattaro, gdzie wypadkami można było pokierować daleko korzystniej. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że na list doktora Piotr Batory byłby przybył bezzwłocznie. Młodzieniec w Cattaro był tak dobrze nieznanym, jak i doktór, a mając raz Piotra na swoim pokładzie, Antekritt potrzebował tylko dać znak, a „Elektryk” w jednej chwili byłby ich uniósł na pełne morze. Natenczas Piotr Batory miał się dowiedzieć o przeszłości Silasa Toronthala, ojca Sawy.

Za dwa albo trzy dni najdalej wszystko to miało się spełnić, Piotr Batory powinien się był wyrzec takiej miłości.

Nazajutrz, dnia dziewiątego czerwca, doktór otrzymał list od Cypla Pescade. Donosił, że w pałacu Toronthala nic nowego nie zaszło, ale Piotra Batorego nie spotkał już wcale od owego dnia, w którym tak gorączkowo biegł do Gravozy po odpłynięciu „Savareny”. Jednakże — donosił mały akrobata — Piotr nie opuścił Raguzy i prawdopodobnie z niewiadomych przyczyn zamknął się w domu. Cypel Pescade przypuszczał — i nie mylił się wcale — że zniknięcie jachtu stało się przyczyną tej zmiany w zwykłym trybie życia młodego inżyniera, opierał zaś tu przypuszczenie na tem, że zrozpaczony powrócił do Raguzy.

Doktor postanowił napisać natychmiast do Piotra Batorego list, prosząc go, by zaraz przybył do Cattaro.

Niespodziewany jednak wypadek zmienił wszystkie jego plany. Zbieg okoliczności przyszedł doktorowi w pomoc, a doprowadził wszystko do pożądanego celu.

Około ósmej godziny wieczorem doktór Antekritt znajdował się w porcie, gdy zapowiedziano przybycie pakiebotu „Saksonia”.

Okręt ten zwracał z Brindisi, gdzie zarzuciwszy kotwicę w porcie, zabrał podróżnych. Ztamtąd płynął do Tryestu, zatrzymując się w Cattaro, w Raguzie i w innych jeszcze austryackich portach, znajdujących się na wybrzeżach Adryatyckiego morza.

Doktór stał w pobliżu pomostu, po którym wychodzili podróżni, gdy w zmroku wieczornym spostrzegł mężczyznę, który na wybrzeżu oczekiwał przyniesienia rzeczy.

Przybyły liczył lat czterdzieści i wyróżniał się postawą imponującą, niemal bezczelną; wydawał rozkazy podniesionym głosem. Łatwo można było w nim poznać człowieka źle wychowanego wtedy nawet, gdy chciał być uprzejmym.

— On!... tu... w Cattaro!

Te słowa o mało że nie wymknęły się z ust doktora, lecz w porę się powstrzymał z wyrazem gniewu, który zapłonął w jego oczach.

W podróżnym poznał doktór Sarkaniego. Nie był to już ten sam awanturnik, który przed piętnastu laty włóczył się po ulicach Tryestu. Miał na sobie wykwintny strój podróżny, a jego liczne pakunki świadczyły, że były agent z Tripolis przywykł do wygodnego i wytwornego życia, dzięki zagarniętemu mieniu hrabiego Sandorfa.

— Ciekawa też rzecz, zkąd przybywa i dokąd jedzie? — myślał doktór, nie tracąc go z oczów.

W rzeczy samej Sarkany przybywał z Syrakuzy na telegraficzne wezwanie Marokanki, z którą miał się spotkać w Cattaro.

Doktór Antekritt o tem nie wiedział, ale spostrzegł na wybrzeżu nieznaną kobietę, oczekującą przybycia pakiebotu w chwili, gdy Sarkany do niej się zbliżył; usłyszał nawet tych kilka słów, rzuconych w języku arabskim, który rozumiał:

„Był już czas...”

Sarkany odpowiedział tylko skinieniem głowy. Potem dopilnowawszy, by przylepiono na jego pakunkach znak rewizyjny władz cłowych, zwrócił się wraz z Marokanką w prawo, ażeby ominąć mury miasta, nie wchodząc Morską Bramą.

Doktór przez chwilę się wahał. Nie wiedział, co począć, pragnąc nie stracić Sarkaniego z oczów.

Ale gdy się obrócił, ujrzał Przylądka Matifon, który stał zagapiony na wybrzeżu, przyglądając się ożywionemu ruchowi, panującemu w tej chwili w porcie.

Herkules, obaczywszy doktora, na dany znak zbliżył się do niego.

— Przylądku Matifon — rzekł Antekritt, wskazując olbrzymowi oddalającego się Sarkaniego — czy widzisz tego człowieka?

— Tak.

— Jeżeliby się okazała potrzeba zabrania go z sobą, czy potrafiłbyś to zrobić?

— Tak.

— Powstrzymałbyś go, gdyby się opierał?

— Tak.

— Ale nie zapomnij, że chcę go mieć żywego!

— Tak.

Przylądek Matifon nie wdawał się w rozumowania, ale miał ten przymiot, że odpowiedzi jego nie były dwuznacznemi, a dane mu rozkazy spełniał z nadzwyczajną ścisłością.

Doktór mógł liczyć na niego zupełnie.

Marokankę wystarczało związać, zakneblować usta i rzucić ją gdzie w jaki kąt ciemny, zanim zdołałaby wezwać pomocy. Sarkaniego można było łatwo przewieść na pokład „Elektryka”, gdyż łódź doktora Antekritta była zawsze w pogotowiu, stojąc na uboczu w małej przystani po prawej stronie portu. Wieczorny zmrok ułatwiał wykonanie tego zamiaru.

Tymczasem Sarkany i jego towarzyszka szli dalej, okrążając mury miasta, nie domyślając się, że ich kto śledzi. Dotychczas nie namawiali z sobą wcale. Prawdopodobnie czekali odpowiedniej do tego chwili, w którejby mogli swobodnie wszystko sobie wzajemnie wypowiedzieć. Idąc w taki sposób, zbliżyli się do Południowej Bramy, która znajduje się na głównym gościńcu, wiodącym w góry, stanowiące granice państwa austryackiego.

W tem miejscu znajduje się znany, wielki bazar, utrzymywany przez Czarnogórców, którzy zniewoleni są prowadzić tu swój handel, gdyż nie wolno im wchodzić w znaczniejszej liczbie do miasta, a mężczyźni muszą składać broń u bramy.

Trzy razy w tygodniu, a mianowicie we wtorek, we czwartek i w piątek, górski ten lud przybywa tu z okolic Niegusza i Cetynii — dwóch miast księstwa — idąc pięć lub sześć godzin na targ z jajami, kartoflami, drobiem, a nawet z wiązkami drzewa, które zbyć tu łatwo.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 052

Był to właśnie wtorek.

Dość znaczna ilość przekupniów, którzy interesa swoje pokończyli późno, nie chcąc w nocy powracać do domu, pozostała w bazarze. Kręciło się w nim zatem około trzydziestu górali, jedni przechadzali się, tocząc pomiędzy sobą spory, podczas gdy inni rozprawiali i gestykulowali, paląc tytoń z krótkich fajeczek. Niektórzy siedzieli przy gasnących ogniskach, przygotowując sobie posiłek; byli też i tacy, co spali, leząc na gołej ziemi.

Do tego to miejsca — widocznie dobrze znanego — udał się Sarkany wraz ze swoją towarzyszką.

Zdawało im się, że tu mogą rozmawiać swobodnie i spędzić noc całą, nie potrzebując szukać po mieście chwilowego przytułku. Zresztą Marokanka od czasu przybycia do Cattaro, nie pomyślała nawet o innem mieszkaniu.

Doktór Antekritt i Przylądek Matifon weszli także do tego ciemnego bazaru. W głębi żarzyły się tu i ówdzie węgle w wygasłych ogniskach, które nie oświecały dostatecznie wnętrza tego budynku. Jednakże, w takich warunkach porwanie Sarkaniego było niemożebnem, a doktór żałował tylko, że nie wykonał planu swego na drodze pomiędzy Bramą Morską a Bramą Południową. Ale było już zapóźno. Należało cierpliwie czekać stosownej chwili, z którejby można skorzystać.

Na każdy wypadek łódź była niedaleko, bo może o dwieście kroków od bazaru.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 053

Marokanka i Sarkany usiedli w najciemniejszym kącie, w którym leżało kilku górali śpiących snem twardym. Mogli więc bez obawy pomówić o swoich sprawach, nie będąc podsłuchanymi, gdyby nie doktór, który osłoniony starannie swoim płaszczem, przysunął się tak blizko, że mógł słyszeć każde słowo rozmawiającej pary. Przylądek Matifon szedł za doktorem gotów do wszystkiego na pierwszy znak dany.

Intryganci rozmawiali po arabsku, będąc pewni, że nikt ich nie zrozumie, gdyby nawet słyszał wyrazy. Omylili się jednak bardzo, gdyż doktór, o którym na szczęście nic nie wiedzieli, znał wybornie wszystkie wschodnie narzecza i nie stracił ani słowa z podsłuchanej rozmowy.

— Otrzymałeś więc mój telegram w Syrakuzie? — zapytała Marokanka.

— Tak, Namiro — odparł Sarkany — i skutkiem tego zaraz na drugi dzień wyjechałem z Zironem.

— A gdzie Zirone?

— Pozostał w okolicach Cetynii, gdzie organizuje nową bandę...

— Jutro musisz być koniecznie w Raguzie, aby się zobaczyć z Silasem Toronthalem.

— Pojadę i rozmówię się z nim!... Ale czy się tylko nie mylisz, Namiro? Potrzeba było mego przybycia?...

— Z pewnością. Córka bankiera...

— Córka bankiera! — powtórzył Sarkany z tak szczególnym naciskiem, że doktór pomimowoli zadrżał.

— Tak!... jego córka! — odparła Namira.

— Co to ma znaczyć? Budzi się w niej serce — mówił ironicznie Trypolitańczyk — i to nawet bez mego zezwolenia!

— Dziwi cię to, Sarkany? A przecież nie ma nic naturalniejszego? Zdumienie jednak twoje będzie jeszcze większe, gdy się dowiesz, kto stara się o względy panny Sawy Toronthal.

— Zapewne jakiś zrujnowany szlachcic, który pragnie się wzbogacić milionami ojca!

— W istocie — odparła Namira — młody człowiek arystokratycznego pochodzenia, ale bez majątku...

— Jakże się nazywa ten zuchwalec?

— Piotr Batory.

— Piotr Batory! — zawołał Trypolitańczyk — Piotr Batory miałby poślubić córkę Toronthala!

— Uspokój się, Sarkany! — mówiła Namira, łagodząc gniew swego towarzysza. — Wiem z pewnością, że córka Silasa Toronthala i syn Stefana Batorego kochają się... Ale być może, że Silos Toronthal nic o tem nie wie...

— On!... Onby nie wiedział! mruknął ze złością Sarkany.

— Zresztą, nigdyby na to nie zezwolił...

— Nie wiem tego! — odparł. — Silas Toronthal jest zdolnym do wszystkiego... Przypuszczam nawet, że gotów będzie zezwolić na to małżeństwo, ażeby uspokoić swoje sumienie, jeżeli się w niem jakie po tylu latach zbudziło... Na szczęście jestem tu, ażeby mu popsuć wszystkie szyki, a jutro będę w Raguzie...

— Tak, to dobrze — szepnęła Namira, która widocznie miała pewien wpływ na Sarkaniego.

— Córka Silasa Toronthala musi być moją żoną. Bo w ten sposób przyjdę znowu do majątku.

Doktór dowiedział się o wszystkiem, co mu było potrzebnem. Dalszy ciąg rozmowy Sarkaniego z Marokanka, nie obchodził go już wcale.

Widocznie sprawiedliwa dłoń Najwyższego kierowała wypadkami, gdy ten nikczemnik postanowił ożenić się z córką swego wspólnika dokonanej zbrodni. Od tej chwili nie było obawy o Piotra Batorego, skoro taki rywal stanie pomiędzy młodzieńcem a córką bankiera.

Doktór Antekritt uznał więc za zbyteczne w takim składzie rzeczy wzywać młodego inżyniera do Cattaro i nie myślał wcale porwaniem przeszkodzić w podróży człowiekowi, który miał zamiar zostać zięciem Silasa Toronthala.

— Niech się łotry łączą, nie chcę im psuć planów — pomyślał doktór. — A później, zobaczymy!

Potem wyszedł, skinąwszy na Przylądka Matifon, aby się za nim udał.

Olbrzym, który ani zapytał, dla czego doktór Antekritt zamierzał porwać nieznajomego podróżnego, nie zdziwił się również i nie starał się zbadać z jakiej przyczyny naraz wyrzekł się swego postanowienia.

Nazajutrz, dnia dziesiątego czerwca, w Raguzie drzwi wspaniałego salonu w pałacu przy ulicy Stradone, otworzyły się około wpół do dziewiątej wieczorem, a służący oznajmił donośnym głosem:

— Pan Sarkany!



VII.


Powikłania.


Przed czternastu laty Silas Toronthal opuścił Tryest, ażeby stale zamieszkać w Raguzie. Nie było nic naturalniejszego napozór jak to, że bankier, czując się Dalmatyńcem z urodzenia, postanowił powrócić do ojczyzny, zaniechawszy dalszych spekulacyj giełdowych.

Po wykonaniu wyroku na dwóch skazanych w twierdzy Pizino i po ucieczce hrabiego Sandorfa, który zginął w morzu Adryatyckiem, sadowe orzeczenie zostało uzupełnione konfiskatą majątków. Z więcej niż skromnego mieszkania hrabiego Zathmara, prawie nic nie pozostało, ale zamek Artenak, ze wszystkiemi przyległościami, kopalniami i lasami stanowił ogromną fortunę, należącą do hrabiego Macieja Sandorfa, która uległa konfiskacie. Rząd podzielił majątek ten na dwie części, z których jeden oddał denuncyantom, drugą zaś przeinaczył dla małoletniej córki hrabiego, wprowadzając czasowy sekwestr aż do ośmnastego roku prawej dziedziczki z zastrzeżeniem, że gdyby dziecko przed osiągnięciom pełnoletności umarło, majątek stałby się własnością państwa.

Słowem denuncyanci otrzymali nagrody w sumie wynoszącej półtora miliona guldenów.

Przedewszystkiem spólnicy podzielili się otrzymanemi pieniędzmi. Sarkany, posiadając tak znaczną fortunę, nie dbał już o bankiera, który ze swej strony pragnął jak najgoręcej pozbyć się swego byłego agenta. Sarkany opuścił więc Tryest w towarzystwie Zirone i nikt nie wiedział, co się stało z dwoma awanturnikami, przebywającymi czasowo w Tryeście, gdzie nie byli tak znanymi, jak Silas Toronthal.

Po ich odjeździe, bankier swobodniej odetchnął. Zdawało mu się, że nareszcie uwolnił się od tego niebezpiecznego człowieka, który umiał wyzyskać swoje z nim stósunki. Jednakże, cóż znaczyły te bogactwa dla człowieka tak lekkomyślnego, jakim był Sarkany? Można się było spodziewać, że strwoniwszy w nikczemny sposób nabyty majątek, powróci do dawnego spólnika zbrodni.

W sześć miesięcy później, Silas Toronthal uregulował swoje, bardzo zachwiane interesa, zaniechał spekulacyj giełdowych i opuścił Tryest, ażeby zamieszkać w Raguzie.

Prawdopodobnie, owo postanowienie opuszczenia Tryestu spowodowane było szczególniejszego rodzaju okolicznością — o której później mówić będziemy — znaną jedynie byłemu bankierowi i jego żonie. Okoliczność ta zniewoliła ich nawet do chwilowego stósunku z Namirą, spólniczką Sarkanego.

Silas Toronthal, aczkolwiek rodem z Raguzy, opuściwszy to miasto w bardzo młodym wieku, był w niem dziś człowiekiem zupełnie obcym. Jego rodzice nie żyli już od lat wielu, krewnych nie miał żadnych.

W towarzystwie raguskiem przyjęto bardzo dobrze bogatego człowieka, o którym tyle tylko wiedziano, że w Tryeście był jednym z najpierwszych bankierów. Silas Toronthal, mając zamiar osiedlić się stale w Ruguzie, nabył pałac w najarystokratyczniejszej dzielnicy miasta. Zaczął prowadzić dom na wielką skalę, a w jego salonach można było spotkać najdostojniejsze rodziny. Słowem przyjmował w swym domu i był przyjmowany u przyjaciół nawzajem.

Zdawało się, że bankier z Tryestu nie czuł wyrzutów sumienia. Obawiał się jedynie, aby czasem nie mógłby go skompromitować w chwili tryumfu.

Ale przy jego boku istniał wyrzut niemy, chociaż żyjący — była nim pani Toronthal.

Nieszczęśliwa ta kobieta, zacna i uczciwa, wiedziała o wszystkiem. Jedno słowo niebaczne, wypowiedziane przez męża w chwili finansowego niepowodzenia, które miał nadzieję poprawić częścią majątku hrabiego Sandorfa, jak też podpisy, jakie bankier od żony swej wymógł, zniewoliły go ostatecznie do szczerego przed nią wyznania okropnej prawdy.

Pani Toronthal uczuła nieprzezwyciężony wstręt do człowieka, którego była żoną. Do jakiego stopnia mogło być spotęgowane to uczucie, łatwo pojąć, gdy dodamy, iż żona bankiera pochodziła i Węgier. Wspominaliśmy jednak, że pomimo niezaprzeczonej prawości, była to kobieta bez energii, zupełnie uległa swemu mężowi. Przygnębiona obecnie tak strasznym ciosem, czuła się bardziej jeszcze bezsilną, nieszczęśliwą.

Od tego też czasu, żyła samotnie i rzadko wychodziła z domu, udzielając się tylko, ile stawało się to niezbędnem w jej położeniu. Widywano ją wprawdzie na świetnych zebraniach w pałacu przy ulicy Stradone, ale po dopełnieniu obowiązków damy wielkiego świata, kryła się najchętniej w swoich apartamentach. Natomiast zajmowała się z całym zapałem wychowaniem swej córki, na którą przelała wszystkie swe uczucia.

W dwa lata jednak, po osiedleniu się Toronthalów w Raguzie, ten stan rzeczy znacznie się pogorszył. Niespodziewany wypadek zrodził obawy w zakamieniałem sercu byłego bankiera, a wzmógł ciężkie strapienia jego żony.

Pani Batory, wraz z synem i starym Borikiem opuściła także Tryest, a mający krewnych w Raguzie, sprowadziła się do tego miasta. Wdowa po Stefanie Batorym nie znała Silasa Toronthala, nie wiedziała nawet, że hrabia Sandorf miał jakie interesa z bankierem. Nie domyślała się też wcale, że człowiek ten brał udział w zbrodniczych intrygach, przez które trzej szlachetni mężowie zostali straceni.

Ale pomimo, że pani Batory nie znała byłego bankiera z Tryestu, to on znał ją wybornie. Było mu też bardzo nieprzyjemnem, że rodzina ta zamieszkała w tem samem co i on mieście i było mu niemiło spotykać w ulicy nieszczęśliwą wdowę, ciężko pracującą, ażeby się utrzymać i wychować jedynaka.

Gdy pani Batory do Raguzy przybyła, Silas Toronthal mieszkał już we własnym pałacu, w którym się wytwornie i kosztownie urządził, zawiązawszy już nowe znajomości i stosunki. Były bankier z Tryestu nie mógł zatem po raz trzeci zmienić miejsca pobytu.

— Można przywyknąć do wszystkiego! — pomyślał.

I postanowił nie patrzyć na oczywiste i nieustanne dowody swej haniebnej zdrady i zdawało mu się, że to wystarczy.

To jednak, co było dla bankiera zwykłą nieprzyjemnością, stało się dla jego żony przyczyną ciągłych zmartwień i wyrzutów sumienia. Pani Toronthal próbowała nawet kilkakrotnie — w sekrecie przed mężem, a zachowując ścisłe incognito przed wdową — dopomódz pani Batory, której jedynym środkiem do utrzymania była nieustanna praca. Wdowa po Stefanie Batorym nie przyjęła żadnej pomocy.

Inny jeszcze nieprzewidziany, a nawet napozór nieprawdopodobny zbieg okoliczności, przyczynił się do pogorszenia tych draźliwych stósunków, które w dalszym ciągu miały straszne następstwa.

Córka pani Toronthal miała dwa lata i sześć miesięcy, gdy jej rodzice pod koniec roku 1867 osiedlili się stale w Raguzie.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 054

Sawa liczyła obecnie lat siedemnaście. Urocze to dziewczę, przypominające więcej typ madziarski, niż dalmatyński, odznaczało się bujnemi, lśniąco-czarnemi splotatami. Niezwykły blask rzucały jej wielkie, pełne wyrazu oczy, po nad któremi rysowała się ciemna brew na szlachetnem czole. Koralowe usta pełne wdzięku, płeć nieco śniada, kształtna kibić i wzrost więcej niż średni, łączyły się harmonijnie w jedną całość, którą pięknością nazwać było można.

Zawsze jednak poważny i smutny wyraz twarzy tego młodego dziewczęcia zadziwiał wszystkich i czarował zarazem.

W tej smętnej zadumie, znamionującej wraźliwe i uczuciowe temperamenta, było coś potężniejszego, bo pomimo woli czuło się niem owładniętym, chociaż i zasmuconym także. Ten niepospolity, stały nastrój duszy panny Toronthal był przyczyną, że znajomi i przyjaciele jej ojca, którzy bywali w salonach wspaniałego pałacu przy alei Stracone, okazywali młodemu dziewczęciu wiele względów, nie śmiąc się jednak zbliżyć.

Śmiało można było twierdzić, że dziedziczka wielkiej fortuny, która kiedyś w całości jej przypadnie, powinna była być szczęśliwa. W takich warunkach Sawa mogła łatwo i świetnie wyjść za mąż. Zdarzyło się nawet, że młodzi ludzie, odpowiedni jej pod każdym względem, oświadczali się o rękę bogatej i pięknej panny, ale dziewczyna zapytywana w tej mierze przez matkę, dawała bez wahania odmowne odpowiedzi.

Silas Toronthal w podobnych wypadkach nie wypowiadał swego zdania i możnaby wnosić z jego postępowania, że dotychczas nie spotkał człowieka, któryby odpowiadał jego życzeniom.

Ażeby uzupełnić charakterystykę Sawy Toronthal, należy wspomnieć o jej uwielbieniu dla wszystkiego, co piękne i szlachetne, a w szczególności dla uczuć patryotycznych. Nietylko, że zajmowała ją polityka, ale żądna wiadomości, odnoszących się do dziejów ojczystych, entuzyazmowała się dla heroicznych czynów, któremi rodzinny jej kraj może się poszczycić. Uczucia te wzniosłe i szlachetne, których z pewnością nie zawdzięczała Silasowi Toronthalowi, wzbudziły się w jej sercu, zaszczepiane niewidzialną ręką opiekuńczego anioła.

Czyż to nie tłómaczy dostatecznie owego jakiegoś tajemniczego, możnaby rzec, duchowego zbliżenia się, które spostrzegliśmy już pomiędzy Piotrem Batorym a Sawą Toronthal?

Tak, niewątpliwie. Widocznie w tym wypadku, szczęście nie sprzyjało bankierowi i psuło mu wszystkie plany, sprowadzając razem tych dwójo młodych ludzi. Sawa miała lat dwanaście, gdy pewnego dnia wskazano jej Piotra, mówiąc te słowa:

— Jest to syn męczennika, który zginął dla sprawy węgierskiego narodu.

Tych kilka wyrazów zostało na zawsze w pamięci tego szlachetnego umysłu małej dziewczynki.

Tymczasem oboje wyrośli, dojrzeli. Sawa myślała już o Piotrze, nim ten ją zauważył. Ona widziała go tak poważnym, tak zamyślonym! Był biednym, ale pracował, aby się stać godnym swego imienia... Znane jej były dzieje jego rodziny.

Wiadomo nam, jak Piotr Batory zachwycony był Sawą, której usposobienie odpowiadało temperamentowi młodzieńca i jak pokochał ją całą siłą młodzieńczego zapału, gdy młode dziewczę nie rozumiało jeszcze, jakiego rodzaju budzi się. w niej uczucie.

Wypada jeszcze określić stosunek Sawy do jej rodziców.

W obecności ojca panna Toronthal nie była nigdy skorą do wywnętrzeń. Chłodne obejście byłego bankiera nie zachęcało do sercowych uniesień córki, która zdawała się, pomimo młodego wieku, pojmować ową różnicę pojęć, dzielącą ich od siebie. Sawa szanowała ojca, a prócz tego uczucia, nie było nic więcej w jej sercu, aczkolwiek wyznać należy, że bankier nie silił się ścieśniać szlachetnych popędów córki, objawiających się przy każdej sposobności. Jednakże pochodziło to także z pewnego wyrachowania.

Inne zupełnie uczucie żywiła w swem sercu Sawa dla pani Toronthal. Jeżeli żona bankiera ulegała swemu mężowi, który niewiele miał dla niej względów, to jednak była to w całem tego słowa znaczeniu zacna niewiasta. Pani Toronthal kochała Sawę szczerze, bo odczuła i zrozumiała wielkie zalety tego szlachetnego serca. Ale te uczucia były wyegzaltowane pewnym rodzajem podziwu, uwielbienia, a nawet nieco obawy wobec szlachetności i stałości charakteru Sawy, co dałoby się wytłómaczyć przesadną miłością macierzyńską, która na niewdzięczność lub niewzajemność uskarżać się nie miała prawa.

Dziwnem się zapewne nie wyda, że pani Toronthal pierwsza spostrzegła budzącą się miłość w umyśle i sercu młodego dziewczęcia.

Sawa rozmawiała często z matką o biednej wdowie po Stefanie Batorym i o jej synie Piotrze, nie spostrzegłszy bolesnego wrażenia, jakie wywierało na jej matce nazwisko tej nieszczęśliwej rodziny. Gdy pani Toronthal przekonała się, że Sawa kocha młodzieńca, mimowoli pomyślała:

— Bógby to dał!

Łatwo się domyśleć, jakie znaczenie miały te słowa w ustach pani Toronthal, ale niepodobieństwem było orzec, do jakiego stopnia miłość Sawy mogła być słusznem zadośćuczynieniem krzywd, wyrządzonych rodzinie Batorych.

Pomimo to jednak, pani Toronthal, kobieta nadzwyczaj pobożna, wierzyła, że wszystko to stało się zrządzeniem Opatrzności i że maż powinien zezwolić na zbliżenie się tych dwóch rodzin. Nie wspominając nic przed Sawą, postanowiła rozmówić się z byłym bankierem.

Ale Silas Toronthal, po pierwszych słowach uniósł się straszliwym gniewem, którego nie starał się nawet powściągnąć.

Nieszczęśliwa kobieta zalana łzami, powróciła do swoich apartamentów, a szorstka odpowiedź męża brzmiała jej ciągle w uszach:

— Strzeż się, pani!... Pożałujesz tego, jeżeli się kiedykolwiek odważysz wspomnieć o czemś podobnem!

W taki sposób Toronthal przyjął tę wiadomość, która prawdopodobnie nie była mu nieznaną. Ale uniesienie bankiera świadczyło jednak, że nosił się z jakiemiś innemi skrytemi planami, których niepodobieństwem było dociec.

Od lat piętnastu Silas Toronthal nie miał żadnej wiadomości o Sarkanym, a przecież należało się spodziewać, że awanturnik ten w każdym razie powróci, mając dobrze w pamięci zobowiązanie i pewną od niego zawisłość byłego bankiera z Tryestu. To też myśl taka prześladowała ciągle Toronthala, który przeczuwając z tego powodu wielkie jeszcze nieprzyjemności, starał się dowiedzieć rozmaitemi sposobami, co się z jego byłym agentem stało. Ale wszelkie poszukiwania okazały się bezowocnemi, a niespodziewane pojawienie się Trypolitańczyka, należało uważać za niewątpliwe.

Nie były więc bezpodstawnemi obawy Silasa Toronthala, który wiedział, że jedynie śmierć Sarkaniego mogła go uwolnić na zawsze od tego niebezpiecznego człowieka. Z tego też powodu niewątpliwą było rzeczą, że były bankier z Tryestu z uniesieniem przyjąłby wiadomość o zgonie swego wspólnika zbrodni, a być nawet może, iż natenczas zapatrywałby się zupełnie inaczej na projekta żony, które obecnie tak go gniewały.

Ale podobnej wiadomości nie można się było doczekać.

Takie były stosunki, gdy wieczorem dnia 10 czerwca w salonach Toronthala zapowiedziano wizytę Sarkaniego. Tego samego dnia rano Sarkany w towarzystwie Namiry wsiadł do wagonu w Cattaro, ażeby koleją żelazną udać się do Raguzy. Wieczorem był już na miejscu i stanął w najpiękniejszym hotelu, gdzie przebrawszy się, pospieszył do byłego bankiera, nie tracąc ani chwili czasu.

Silas Toronthal przyjął Trypolitańczyka i wydał rozkaz, aby im w rozmowie nie przeszkadzano. Wizyta Sarkaniego trwała długo, nikt jednak nie byłby w możności powiedzieć, nad czem się naradzali, o czem mówili, co wreszcie postanowili. Ale w dwadzieścia cztery godziny rozeszła się wiadomość po mieście, która niejednego wprawiła w zdumienie. Mówiono bowiem powszechnie o wkrótce się mającym odbyć ślubie Sarkaniego, milionera z Tripolis, z panną Sawą Toronthal.

Na nic się nie zdały ani prośby matki, ani okazany wstręt córki, której ojciec miał prawo — jak się wyrażał — rozporządzić jej losem i ręką.

Powiemy jeszcze w krótkości, jakie powody zniewalały Sarkaniego do tego ożenienia.

Trypolitańczyk był zrujnowany. Część majątku, którą otrzymał za dokonaną denuncyacyą, nie wystarczyła awanturnikowi nawet na lat piętnaście. Od czasu jak opuścił Tryest, Sarkany podróżował po całej Europie, sypiąc garściami złoto i dogadzając wybrykom swej fantazyi w Paryżu, w Londynie, w Berlinie, w Wiedniu i w innych miastach rozmaitych krajów. Po użyciu wszelkich przyjemności, straciwszy wiele, próbował szczęścia w grze w ruletę. W tym celu zwiedzał kolejno wszystkie domy gry, istniejące jeszcze natenczas w Hiszpanii, Szwajcaryi i Saksonii. W taki sposób stracił ostatki nikczemnie nabytego mienia.

Nie potrzebujemy dodawać, że Zirone towarzyszył Trypolitańczykowi wszędzie. Strwoniwszy prawie wszystko, powrócili do Sycylii, gdzie nie tracili daremnie czasu, aż do chwili, w której Sarkany uznał za stósowne zgłosić się do byłego bankiera z Tryestu. I w rzeczy samej, czyż mogło być co naturalniejszego od szlachetnego projektu ożenienia się z Sawą, jedyną dziedziczką bogatego Silasa Toronthala, który Sarkaniemu nie mógł odmówić niczego. Trypolitańczyk nie ukrywał przed bankierem wcale swego krytycznego finansowego położenia. Spólnicy z lat dawnych porozumieli się.

Ślub miał się odbyć dnia 6-go lipca.

Można sobie łatwo wyobrazić, przez jakie katusze przechodził Piotr Batory w ciągu tych trzech tygodni. Jego rozpacz była nie do opisania. W przystępach bezsilnego gniewu zamykał się w domu albo uciekał z mieszkania i biegł za miasto bezwiednie.

Słów pociechy nie słuchał wcale. Dopóki nie było mowy o wyjściu za mąż Sawy Toronthal, Piotr Batory łudził się jeszcze nadzieją szczęśliwszego rozwiązania tego stósunku. Dziś, gdy Sawa miała stanąć z innym przed ołtarzem, ujrzał nową przepaść nie do przebycia, która na zawsze miała go przedzielić od ukochanej istoty. Pomimo przyrzeczeń, doktór Antekritt opuścił go. Ona, przy całej swej energii i wzajemności, którą mu okazywała, widocznie zezwoliła na związek małżeński z nieznanym człowiekiem. Dziwne jakieś rzeczy działy się w pałacu przy alei Stradone, których nikt dociec, ani zrozumieć nie zdołał. Napróżno więc nieszczęśliwy młodzieniec gubił się w domysłach, ale ostatecznym rezultatem była zawsze tylko rozpacz.

Cypel Pescade, baczny na wszystko, co się działo i co mówiono w mieście, prawie pierwszy dowiedział się o zaszłych wypadkach. Doniósł zatem natychmiast doktorowi nietylko o mającym się odbyć ślubie Sarkaniego z Sawą Toronthal, ale także i o wrażeniu, jakie wieść ta wywarła na Piotrze Batorym.

W odpowiedzi na to doniesienie otrzymał list z Cattaro, w którym doktór polecił mu tylko pilniej śledzić wszystko, co się dalej dziać będzie.

Tymczasem smutny stan nerwowego rozdrażnienia Piotra pogarszał się, w miarę jak zbliżał się ów fatalny dzień 6-go lipca. Nieszczęśliwa matka nie mogła już uspokoić syna ani na chwilę, bo czyż możebnem dla niej było zmienić projekta Silasa Toronthala? Zresztą już z samego pośpiechu, z którym naznaczono dzień ślubu, wnosić było można, iż małżeństwo to ułożone oddawna, że Sarkany i bankier znali się od lat wielu i że „trypolitański milioner” miał na ojca Sawy wpływ szczególniejszego rodzaju.

Piotr Batory, dręczony rozmaitemi uczuciami, napisał list do Silasa Toronthala na tydzień przed mającym się odbyć ślubem.

Ale na list nie otrzymał odpowiedzi.

Młodzieniec starał się spotkać z bankierem na ulicy, lecz i to mu się nie udało.

Zakochany, przyprowadzony tem do ostateczności, postanowił być u Toronthala w pałacu... Zastał drzwi zamknięte...

Sawa Toronthal i jej matka stały się od dni kilku niewidzialne. Nie było możności zobaczeniu się z niemi!

Młody inżynier, który nie mógł widzieć się ani z Sawą, ani z jej ojcem, spotkał kilkakrotnie Sarkaniego. Trypolitańczyk wyczytał w oczach młodzieńca nienawiść, na którą odpowiedział pogardliwem spojrzeniem. Piotr Batory chciał go znieważyć, wyzwać, zmusić do pojedynku... Ale czyż Sarkany byłby stanął i przyjął wyzwanie, gdy za dni kilka miał zostać mężem Sawy Toronthal.

W ten sposób upłynęło sześć dni. Piotr, nie zważając na błagania matki, ani na prośby Borika, wyszedł z domu wieczorem dnia 4 lipca. Stary sługa postanowił udać się za nieszczęśliwym, ale ten wybiegłszy na ulicę, znikł mu wkrótce z przed oczu.

Młodzieniec, jakby oszalały, szedł bez celu przez odludne i wązkie uliczki, aż wreszcie puścił się wzdłuż murów miasta.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 055

W godzinę później przyniesiono go konającego do domu matki. Pchnięcie sztyletu zraniło śmiertelnie górną część płuc w piersi młodego inżyniera.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Piotr Batory w przystępie strasznej rozpaczy usiłował odebrać sobie życie.

Cypel Pescade, dowiedziawszy się o nieszczęśliwem zdarzeniu, pospieszył do telegraficznego biura.

Doktór Antekritt w godzinę po wypadku otrzymał w Cattaro wiadomość o samobójstwie młodzieńca.

Niepodobnaby opisać boleści pani Batory na widok syna, któremu kilka godzin pozostawało do życia. Ale wrodzona jej energia rozumnej matki i tym jeszcze razem niewieścią zwalczyła niemoc. Przedewszystkiem ratunek, łzy później.

Sprowadzono natychmiast lekarza, który obejrzał konającego, zbadał słaby i uciążliwy oddech, przekonał się za pomocą sondy o głębokości rany, wreszcie przyłożył odpowiednie bandaże. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, ale nie miał żadnej nadziei uratowania życia.

W piętnaście godzin później nastąpił krwiotok, który opłakany stan młodzieńca znacznie pogorszył. Oddech stawał się coraz krótszy i zdawało się, że lada chwila zgaśnie z ostatniem westchnieniem.

Pani Batory padła na kolana i zaczęła modlić się gorąco, prosząc Boga, by jej zachował syna.

W tej chwili drzwi się otworzyły... Doktór Antekritt zbliżał się zwolna do łoża konającego.

Pani Batory chciała się rzucić ku niemu... On wstrzymał ją jednym ruchem ręki.

Doktór pochylił się nad Piotrem i zdawał się badać go, nie mówiąc ani słowa. Potem patrzał na niego z jakąś nieprzezwyciężoną wytrwałością. Zdawało się, że z oczów jego tryska siła magnetyczna i że swoim wzrokiem wprowadza własne życie i własną wolę w tego, który za chwilę miał przestać samodzielnie myśleć.

Nagle Piotr pod wpływem nadludzkiej siły podniósł się nieco, otworzył oczy i spojrzał na doktora... poczem padł bez życia.

Z piersi nieszczęśliwej matki wyrwał się rozdzierający okrzyk rozpaczy i zemdlała w rękach starego Borika.

Równocześnie doktór Antekritt zamknął oczy zmarłego; następnie podniósł się i wyszedł z pokoju mówiąc zaledwie dosłyszalnym głosem zapożyczoną sentencyą z indyjskiej legendy:

„Śmierć nie niszczy — ale czyni niewidzialnym”.



VIII.


Spotkanie w alei Stradone.


Wieść o śmierci młodego inżyniera wywarła wielkie wrażenie w całem mieście, ale nikt nie domyślał się właściwej przyczyny samobójstwa Piotra Batorego, a szczególnie, że Sarkany i Silas Toronthal mieli w tem jaki udział.

Nazajutrz, to jest dnia 6 lipca miał się odbyć ślub Sarkanego z Sawą.

Były bankier w porozumienia z Trypolitańczykiem tak pokierowali sprawami, że pani Toronthal i jej córka nie dowiedziały się o samobójstwie dokonanem ze wzruszającemi szczegółami.

Wiadomem też było powszechnie, że ślub ma się odbyć w cichości, niby to z przyczyny żałoby po zmarłym krewnym „trypolitańskiego milionera”. Nowożeńcy mieli tylko kilka dni pozostać w Raguzie, poczem czekała ich podróż do Tripolis, gdzie — jak mówiono Sarkany stale mieszkał. Nie było więc w weselnym programie większego zebrania, ani po ślubie — mającym się odbyć w kościele Franciszkanów — ani po odczytaniu ślubnej intercyzy.

W tym dniu, podczas gdy w pałacu Toronthala czyniono ostatnie przygotowania do odbyć się mającego ślubu, Cypel Pescade i Przylądek Matifon przechadzali się rozmawiając po drugiej stronie alei Stradone.

Doktór Antekritt, powracając z Cattaro wziął ze sobą Przylądka Matifon. Jego obecność me była już potrzebną w Cattaro, a jeżeli dwaj przyjaciele, „bliźnięta”, jak mówił Cypel Pescade, nie mogli żyć bez siebie, dla czego doktór nie miał uczynić zadość ich uczuciom?

Przybywszy do Raguzy, doktór Antekritt udał się natychmiast do domu przy ulicy Marinella, poczem najął skromne mieszkanie w małym hotelu na przedmieściu Plocce, w którem oczekiwał ślubu Sarkaniego z panną Sawą Toronthal, ażeby następnie wykonać swoje dalsze zamiary.

Nazajutrz, w ciągu drugiej wizyty u pani Batory, pomagał ułożyć zwłoki Piotra do trumny, a powróciwszy do hotelu oczekiwał sprawozdań Cypla Pescade i Przylądka Matifon, śledzących wypadki w pałacu przy ulicy Stradone.

Tymczasem Cyplowi Pescade, który wszystko widział i słyszał, nic nie przeszkadzało rozmawiać.

— Uważam, że utyłeś, mój Przylądku! — mówił, stając na palcach, aby się dotknąć piersi Herkulesa.

— Tak... I zawsze mocny!...

— Poznałem to zaraz po twojem uściśnieniu.

— Ale ta komedya, o której mi mówił?... — zapytał Przylądek Matifon, któremu chodziło o przyobiecaną rolę.

— Składa się, składa!... Ale widzisz, tam akcya będzie bardzo powikłana!

— Powikłana?

— Oczywiście!... Ale to nie komedya, to będzie dramat. Początek jest już ciekawy!

Cypel Pescade umilkł. W tej chwili przed pałacem zatrzymała się kareta, z której wysiadł Sarkany.

— Tak, tak... bardzo ciekawy — ciągnął dalej Pescade — i zapowiada dobry koniec!

— A zdrajca? — zapytał Przylądek Matifon, którego właśnie ta postać zdawała się najwięcej interesować.

— No, widzisz... W tej chwili zdrajcy tryumfują, jak to zwykle bywa w sztuce starannego układu!... Ale cierpliwości!... Koniec pokaże!...

— W Cattaro — rzekł Przylądek Matifon — myślałem, że...

— Każą ci wyjść na scenę?

— Tak, Cyplu Pescade, tak!

I Przylądek Matifon opowiadał, jak w Cattaro był z doktorem w bazarze a właściwie jak przygotowanym był do porwania podróżnego z pokładu „Saksonii”, ale porwanie nie nastąpiło.

— Ba!... Toby było zawcześnie! — tłómaczył Cypel Pescade, który rozmawiając, spoglądał na wszystkie strony. — Ty, mój Przylądku, wystąpisz w czwartym i piątym akcie. Być nawet może, iż pokażesz się dopiero w ostatniej scenie!... Ale bądź spokojnym!... Zrobisz wielkie wrażenie!... Możesz tego być pewnym!

W tej chwili doszedł mówiącego jakiś daleki gwar, który zdawał się pochodzić z ulicy Marinella.

Cypel Pescade, przerwawszy rozmowę, zwrócił się w tę stronę.

Pogrzebowy orszak, który wyszedł z ulicy Marinelli, zwrócił się w aleję Stradone i zwolna podążał do kościoła Franciszkanów.

Niewiele było osób na tym pogrzebie widocznie ubogiego człowieka. Skromna trumna przykryta czarnem suknem, nie zwracała uwagi publiczności.

Ten pogrzebowy orszak posuwał się poważnie, gdy nagle ciekawie przypatrujący się Cypel Pescade, ujął rękę Przylądka Matifon.

— Co ci to? — spytał Herkules.

— Nic, nic!... Trzebaby wiele ci opowiadać!

Poznał panią Batory, która szła za trumną.

Kościół nie odmówił swoich modłów za duszę nieszczęśliwego młodzieńca, który powodowany rozpaczą, życie sobie odebrał. W kaplicy Franciszkanów, ksiądz oczekiwał na orszak, ażeby odprowadzić zwłoki na cmentarz.

Mówiliśmy już, że pani Batory szła za trumną syna, a łez nie było w jej oczach. Po tak strasznym ciosie już brakło ich w źrenicach. Błędnym wzrokiem spoglądała bezwiednie przed siebie, a niekiedy zdawało się, że przenika żałobne sukno i trumnę, w której spoczywały zwłoki jej syna.

Obok pani Batory wlókł się stary Borik, tak skołatany, że litość brała patrzeć na tego człowieka.

Cypel Pescade uczuł dziwne ściśnienie w sercu. Gdyby nie musiał pozostać w tem miejscu, poczciwy chłopak byłby się przyłączył do nielicznego grona przyjaciół i sąsiadów, którzy szli z nieszczęśliwą wdową.

W chwili gdy orszak pogrzebowy zbliżał się do pałacu Toronthala, otworzono nagle główną bramę. W dziedzińcu przed schodami stały dwa powozy, które miały właśnie wyjechać.

Pierwszy ruszył z miejsca natychmiast i skręcił w aleję.

W tym powozie Cypel Pescade poznał Silasa Toronthala, jego żonę i córkę.

Pani Toronthal, złamana ostatniemi wypadkami, siedziała jakby skamieniała przy córce bledszej od ślubnego welonu.

Sarkany, w towarzystwie kilku przyjaciół czy krewnych, znajdował się w drugim powozie.

Ten ślubny orszak nie był świetniejszym od pogrzebowego orszaku, z którym w dziwny sposób się spotkał. Z jednej i z drugiej strony przerażający panował smutek.

Nagle dał się słyszeć przeraźliwy okrzyk w chwili, gdy powóz zawrócił w aleję.

Pani Batory, spostrzegłszy córkę bankiera, wstrzymała się i z ręką wyciągniętą ku niej przeklinała sprawczynię nieszczęścia.

Na ten widok Sawa wydała okrzyk, jęk raczej. Ujrzała matkę w żałobie i zrozumiała, co do tej chwili ukrywano przed nią!... Piotr umarł... umarł z miłości dla niej, a ona spotyka jego pogrzeb, jadąc do ślubu...

Sawa zemdlała.

Przerażona matka chciała ją ocucić... napróżno!... Zdawało się, że jest bez życia...

Silas Toronthal uniósł się strasznym gniewem. Ale Sarkany, który w tej chwili wysiadł z powozu i zbliżył się do narzeczonej, nie okazał najmniejszego uniesienia.

W takich warunkach niepodobna było cokolwiekbądź dalej począć. Musiano powrócić do pałacu.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 056

Sawę zaniesiono do jej pokoju i położono do łóżka, ale na jej twarzy nie było ani śladu życia. Pani Toronthal klęczała przy łóżku biednego dziewczęcia, zalewając się łzami i wyczekując z niecierpliwością przybycia lekarza, po którego natychmiast posłano.

Tymczasem orszak pogrzebowy zbliżał się zwolna do kościoła Franciszkanów, zkąd po mszy żałobnej ruszono ku cmentarzowi.

Cypel Pescade, którego uwagi nie uszedł najdrobniejszy szczegół tego spotkania w alei Stradone, zrozumiał, że należy uwiadomić natychmiast doktora Antekritta o wszystkiem.

Nie mogąc przewidzieć, co dalej jeszcze nastąpi, zawołał do Przylądka Matifon:

— Czekaj tu, a uważaj pilnie!

Poczem, prawie biegnąc, zwrócił się ku przedmieściu Plocce.

Po skończonem opowiadaniu Cypla Pescade, doktor Antekritt zamyślił się głęboko.

— Czy może zadaleko sięgnąłem w mej zapamiętałości. Nie!... czy może zraniłem serce niewinnej istoty?... Tak, bezwątpienia! Ale ta niewinna jest córką Silasa Toronthala!

Potem, zwracając się do Cypla Pescade, zapytał:

— Gdzie jest Przylądek Matifon?

— W alei Stradone.

— Potrzebuję was tego wieczora.

— O której godzinie?

— O dziewiątej.

— W którem miejscu mamy czekać?

— Przy bramie cmentarza!

Cypel Pescade oddalił się natychmiast, ażeby odszukać Przylądka Matifon, który nie ruszył się z miejsca.

Około ósmej godziny wieczorem, doktór zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, wyszedł z hotelu i zwrócił się ku portowi. Na zakrycie fortyfikacyjnego muru, po lewej stronie miasta, znajdowała się mała zatoka, ukryta pomiędzy skałami.

Miejscowość ta była bezludną. Nie widać tu było ani śladu żyjącej istoty. Nawet łodzie rybackie nie zatrzymywały się w tem miejscu z obawy przed licznemi rafami, które otaczały tę małą zatokę. W tem dopiero ustroniu zatrzymał się doktór, a upewniwszy się, że nie jest śledzonym, gwizdnął, co było zapewne umówionym znakiem, gdyż prawie natychmiast, jakby z pod ziemi, pojawił się marynarz, który zbliżył się do doktora.

— Jestem, panie — rzekł nieznajomy.

— A czółno Pazzer?

— Tu, za tą skałą.

— Ze wszystkiemi ludźmi?

— Tak.

— A „Elektryk?”

— Nieco dalej na północ, o 360 sążni od małej przystani.

Marynarz wskazał na morzu będący przedmiot nakształt długiego wrzeciona, którego obecności najmniejsze nie zdradzało światełko.

— Kiedy przybył z Cattaro? — zapytał doktor.

— Przed godziną.

— Czy go nie spostrzeżono?

— Nie... Przesunął się między rafami.

— Niech każdy zajmie swoje stanowisko i będzie w pogotowiu. Czekajcie tu na mnie, choćby noc całą, jeżeli się okaże potrzeba.

— Dobrze, panie!

Marynarz powrócił do czółna, którego najwprawniejsze oko nie byłoby rozpoznało pomiędzy rozrzuconemi skałami wybrzeży.

Doktór Antekritt pozostał jeszcze chwilę, oczekując prawdopodobnie zapadnięcia nocy. Przechadzał się po wybrzeżu wielkiemi krokami, to znów nagle się zatrzymywał. Wtedy ze skrzyżowanemi rękami na piersiach stał zapatrzony w to morze, roztaczające się u stóp jego, jak gdyby mu zwierzał swe tajemnice.

Noc była ciemna. Ponury spokój mącił chwilowo jedynie lekki powiew wiatru, który zwykle budzi się wieczorem i trwa przez kilka godzin. Górą przeciągały dość gęste chmury, osłaniające cały widnokrąg aż po ostatnie prawie krańce zachodniej strony, kędy jaśniejsze smugi rysowały się na ciemnem tle nocnego już zmroku.

— Czas już iść! — rzekł doktór.

I zwróciwszy się ku miastu, szedł drogą wiodącą na cmentarz.

Cypel Pescade i Przylądek Matifon, ukryci za drzewami, oczekiwali w miejscu umówionem przybycia doktora.

O tej godzinie brama cmentarza była już zamkniętą. W domu odźwiernego dawno pogaszono światła i wszyscy już spali snem twardym.

Zapewne doktór musiał znać dobrze położenie cmentarza i niewątpliwie zamierzał wejść skrytym jakimś otworem, omijając główną bramę, bo to, co przychodził tu uczynić, musiało pozostać tajemnicą.

— Chodźcie za mną — rzekł do Cypla Pescade i jego towarzysza, którzy spostrzegłszy doktora, zbliżył się do niego.

I razem poczęli okrążać mur otaczający cmentarz i spadziste wzgórze, piętrzące się w tem miejscu.

Po dziesięciu minutach chodzenia, doktór się zatrzymał, poczem wskazawszy swoim towarzyszom znaczny wyłom w murze, widocznie niedawno zrobiony:

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 057

— Przejdźmy — rzekł do nich.

Mówiąc to, przesunął się przez wyłom, a Cypel Pescade i Przylądek Matifon poszli za jego przykładem.

Pod cienistemi drzewami cmentarza jeszcze większe panowały ciemności. Pomimo to jednak, doktór bez wahania udał się najprzód główną, później boczną aleją, która wiodła do wzgórz cmentarnych. Niekiedy puszczyk zrywał się tylko, spłoszony tym nocnym pochodem, ale prócz rozmaitego rodzaju sów i puchaczów, nie można było spotkać żyjącej istoty pomiędzy temi licznemi pomnikami.

Wkrótce wszyscy trzej zatrzymali się przed skromnym grobowcem, w kształcie małej kapliczki; żelazna furtka nie była na klucz zamknięta.

Doktór potrącił drzwi, poczem nacisnął sprężynę małej elektrycznej latarki i natychmiast trysło olśniewające światło, ale w taki sposób, że z cmentarza widzieć się nie dawało.

— Zbliż się — rzekł do Przylądka Matifon.

Olbrzym wszedł do małej kapliczki i stanął przed ścianą, na której można było widzieć trzy murowane płyty.

Na środkowej znajdowały się te tylko słowa:


STEFAN BATORY.
1867.


Płyta na lewo nie miała żadnego napisu; płyta z prawej strony wkrótce go otrzymała...

— Wyjmij tę płytę — rzekł doktór do Przylądka Matifon, wskazując na grób środkowy.

Ponieważ płyta nie była jeszcze wmurowaną, Przylądek Matifon przy swej olbrzymiej sile odstawił ją z największą łatwością, poczem okazała się trumna wsunięta w zagłębienie ściany.

W tej trumnie spoczywało ciało Piotra Batorego.

— A teraz wydobądź trumnę — mówił dalej doktor.

Przylądek Matifon wysunął trumnę bez pomocy nawet Cypla Pescade, a pomimo całej jej ciężkości, wyniósł ją z kaplicy i położył na murawie.

— Masz to narzędzie — rzekł doktór podając Cyplowi Pescade dłuto — i otwórz niem wieko trumny.

Rozkaz doktora został natychmiast spełniony.

Doktór Antekritt usunął ręką białe prześcieradło, w którem owinięte było ciało i przyłożył głowę do piersi zmarłego, jak gdyby się chciał przekonać, czy serce w nim jeszcze bije.

— Wyjmij to ciało — odezwał się do Przylądka.

Herkules usłuchał; ani on, ani Cypel Pescade nie przypominali doktorowi, ze wydobycie nieboszczyka z grobu jest ustawą wzbronione, pomimo, że o tem doskonale wiedzieli.

Gdy zwłoki Piotra Batorego leżały już na trawie, Przylądek Matifon zdjął prześcieradło, podczas gdy doktór okrył ciało swym płaszczem, poczem zamknięto napowrót trumnę i wsunięto w zagłębienie w tym celu zrobione w ścianie. Oczywiście i płyta marmurowa stanęła na swojem miejscu.

Po uskutecznieniu tych czynności, doktór wstrzymał prąd swej elektrycznej latarki — w tej chwili znaleźli się pogrążeni w ciemnościach.

— Zabierz to ciało — rzekł nakoniec do Przylądka Matifon.

Herkules podniósł swemi muskularnemi rękami zwłoki młodzieńca, jakby mało dziecię, poczem idąc za doktorem i Cyplem Pescade, zwrócił się w aleję wiodącą wprost do wyłomu zrobionego w murze.

W pięć minut później wszyscy trzej zdążali już ku wybrzeżom. Żaden z nich nie mówił ani słowa, ale jeżeli zawsze posłuszny Przylądek Matifon nie więcej myślał od marynarzy, za to jakże rozmaite domysły i przypuszczenia roiły się w głowie Cypla Pescade!

Na drodze wiodącej z cmentarza do wybrzeży, doktór Antekritt i jego dwaj towarzysze nie spotkali nikogo. Ale zbliżając się już do małej przystani, w której oczekiwał doktora Pazzer z czółnem, należącym do „Elektryka”, spotkali pogranicznego strażnika przechodzącego się po skalistem wybrzeżu.

Nie zwracając wcale na spotkanego uwagi, szli dalej swoją drogą. Umówione gwizdnięcie doktora przywołało skrytego pomiędzy skałami Pazzera.

Na dany znak Przylądek Matifon zstępował ze swoim ciężarem po skałach i już jedną nogą miał stanąć w czółnie, gdy strażnik zbliżył się do niego.

— Kto tu? — zapytał.

— Ludzie, którzy dają panu dwadzieścia guldenów gotówką, albo zręcznego boksa pod ziobro od tego pana... także gotówką... — odparł Cypel Pescade, wskazując Przylądka Matifon.

Strażnik nie wahał się — wziął dwadzieścia guldenów.

— W drogę! — zawołał doktór.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 058

Po chwili czółno znikło w ciemnościach, a w pięć minut później zbliżało się do spoczywającego swobodnie na morzu długiego wrzeciona, którego z brzegu dostrzedz nie było można.

W taki sposób szczęśliwie dostano się na pokład pancernika, a dzięki zawsze milczącej maszynie, „Elektryk” wypłynął wkrótce na pełne morze.

Przylądek Matifon złożył ciało Piotra Batorego na otomanie, znajdującej się w małym pokoiku, do którego żadnem oknem nie wściskało się światło z zewnątrz.

Doktór pozostawszy sam przy zwłokach, pochylił się nad niemi i dotknął ustami bladego czoła zmarłego.

— A teraz zbudź się, Piotrze! — rzekł. — Ja chcę tego!...

Po tych słowach, Piotr otworzył natychmiast oczy, jak gdyby spał snem magnetycznym, podobnym do śmierci.

Gdy poznał doktora Antekritta, zdawało się za doznał niemiłego wrażenia.

— Pan!... — zcicha wyszepnął — pan... opuściłeś mnie...

— Ja, Piotrze?

— Ależ kto pan jesteś?

— Umarły... Tak jak i ty!

— Umarły?...

— Jestem hrabia Maciej Sandorf!


Koniec części drugiej.





CZĘŚĆ TRZECIA.


I.


Morze Śródziemne.


„Morze Śródziemne jest pięknem, szczególniej dzięki dwom właściwościom: harmonijnym ramom i żywości oraz przeźroczystości światła i powietrza. Takiem jakiem jest, hartuje ono przedziwnie człowieka, rozwija żywotne w nim siły, nadaje mu odpowiednią moc, skutkiem czego wytwarza najdzielniejsze rasy”.

Michelet powiedział te arcytrafne słowa. Wszelako szczęściem jest to dla ludzkości, iż natura w zastępstwie Herkulesa, rozdzieliwszy skałę Calpé od skały Abyla, otworzyła cieśninę Gibraltar i należy, wbrew twierdzeniom niektórych geologów, przypuścić, iż cieśnina ta trwała od wieków. Inaczej nie byłoby morza Śródziemnego. W istocie, wyparowuje ono trzy razy więcej wody, aniżeli mu jej dostarczają rzeki, które w nie wpadają, ale dopływ z Atlantyku zasila je i odradza nieustannie. Inaczej morze Śródziemne, będące w tak wysokim stopniu żyjącem, byłoby martwem.

Owóż w jednym z największych zakątków tego miedzylądowego jeziora schronił się hrabia Maciej Sandorf, ażeby módz zebrać owoc owych korzyści, jakie ma nastręczała rzekoma śmierć jego. Aż do ukończenia swojego dzieła, miał hrabia pozostać dla świata doktorem Antekrittem.

Dwa sił Śródziemne morza na kuli ziemskiej: jedno w starym, drugie w nowym świecie. Międzylądowe morze amerykańskie, to amerykańska zatoka, pokrywająca półpięta milionów kilometrów przestrzeni. Śródziemne morze łacińskie ma tylko 2, 885, 522 kilometrów kwadratowych powierzchni; jest ono więc o połowę mniejsze, ale za to daleko rozmaitsze w swym rysunku, daleko bogatsze w wyraźne zatoki i w obszerne hydrograficzne załamy, które sobie na nazwę mórz zasłużyły. Takiemi są: Archipelag grecki, morze Kreteństie powyżej wyspy tegoż nazwiska, morze Libijskie poniżej, Adryatyk pomiędzy Włochami, Austryą, Turcyą i Grecyą, morze Jońskie, w którem się kąpią Korfu, Zante, Cefalonia i inne wyspy, morze Tyrrheńskie na zachód Włoch, morze Eolskie naokoło wysp Liparyjkich, wreszcie zatoka Lugduńska zagłębiająca się w Prowancyę, zatoka Genueńska, zagłębiająca się pomiędzy obie Ligurye, zatoka Gabes, wdrążona w tunetańskie wybrzeża i nakoniec obiedwie Syrty, tak głęboko sięgające w ląd afrykański, pomiędzy Cerenajką i Trypolisem.

Jakoż tajemne miejsce na wybrzeżach tego morza, którego nie wszystkie przystanie znanemi są dokładnie światu, wybrał doktór Antekritt, ażeby się w niem osiedlić. Są tam setki wysp, tysiące wysepek i napróżnoby usiłowano wyliczyć wszystkie jego przystanie.

Ileż to ludów, różniących się rasą, obyczajem, formą rządu, gnieździ się na tem wybrzeżu, na którem dzieje ludzkości wycisnęły swe piętno. Mieszkają tam Francuzi, Włosi, Hiszpanie, Austryacy, Turcy, Grecy, Arabowie, Algierczycy, Marokanie, ba, nawet Anglicy w Gibraltarze, Malcie i Cyprze. Trzy wielkie lądy obejmują je swojemi brzegami: Europa, Azja, Afryka. Gdzież więc hrabia Maciej Sandorf, zostawszy doktorem Antekrittem, które to nazwisko tak drogiem było wschodnim krajom, gdzież się schronił doktór Antekritt, aby w tajemnicy wypracować program swojego nowego życia? Oto jest tajemnica, o której się niebawem miał dowiedzieć Piotr Batory.

Młodzieniec, otworzywszy na chwilę oczy, popadł na nowo w zupełną prostracyę, również nieczuły i bezwładny, jak w chwili, gdy go doktór pozornie umarłym zostawił w wiadomym domu w Raguzie.

W tej chwili wywołał doktór jeden z tych fizyologicznych objawów, w których wola tak silną odgrywa rolę, a o których istotnie nikt też dziś nie wątpi. Wyposażony szczególniejszą władzą, zdołał bez pomocy światła magnezyum, a nawet bez pomocy jakiegokolwiek kawałka błyszczącego kruszcu, jedynie tylko potęgą swojego przenikliwego spojrzenia, wywołać w konającym stan hypnotyczny i opanować jego wolę własną wolą.

Piotr wielce ubytkiem krwi osłabiony, nie mający obecnie jak tylko pozór życia, był jednak uśpionym jeno i zbudził się pod naciskiem woli doktora. Wszelakoż to uciekające życie należało koniecznie zatrzymać. Zadanie trudne, bo wymagające drobiazgowej pieczołowitości i wielkiego lekarskiego starania. Doktór ślubował sobie, iż umierającego ocali.

— Będzie żył!... Chcę, aby żył! — powtarzał co chwila. — Ach! czemuż w Cattaro nie wykonałem mego pierwotnego zamysłu!... Czemuż zajęty przyjazdem Sarkaniego do Raguzy, zaniedbałem wydrzeć go z tego przeklętego miasta!... Ale ja go ocalę!... W przyszłości będzie Piotr Batory prawą ręką Macieja Sandorfa!

W istocie nagradzać i karać — taką była stała myśl, którą od lat piętnastu w głowie swej pielęgnował doktór Antekritt. Nie zapomniał on tego, co winien był sobie, a jeszcze bardziej Stefanowi Batoremu i Władysławowi Zathmarowi, swym towarzyszom.

Teraz nadszedł, czas do działania i dla tego przybył „Savareną” do Raguzy.

Doktór po tylu latach zmienił się fizycznie, poznać go nie byłoby sposobu. Włosy jego przy samej głowie strzyżone, pobielały zupełnie, a cera nabrała też matowej bladości. Był to jeden z tych ludzi, którzy pomimo pięćdziesiątki, umieją zachować siłę młodości, zyskując równocześnie chłód i spokój dojrzałego wieku. Nie sposób było, aby na myśl patrzącemu przyszły: bujny włos, barwna cera i ryża wenecka broda hrabiego Sandorfa. Bardziej niż kiedy zahartowany, pozostał on jedną z tych żelaznych natur, o których możnaby powiedzieć, że zbliżywszy się do kompasu, wprawiłyby igłę magnesową w niepokój. Owoż z syna Stefana Batorego zamierzał zrobić to samo.

Zresztą już od dawna doktór Antekritt był jedynym członkiem wielkiej Sandorfów rodziny. Czytelnik nie zapomniał o tem, że hrabia miał małą córeczką, która po jego uwięzieniu, powierzoną została żonie Landecka, burgrabiego zamku w Artenak. Ta mała dziewczynka, mająca wtedy lat dwa, była jedyną spadkobierczynią hrabiego. Do niej, gdy dojdzie do lat ośmnastu, miała powrócić połowa dóbr jej ojca, na mocy wyroku, który właściciela skazał na śmierć i konfiskatę majątku. Burgrabia Landeck, któremu powierzono zarząd tej połowy siedmiogrodzkich dóbr, zostających pod sekwestrem, zamieszkał wraz ze swą żoną w zamku. Im też oddano młodą hrabiankę, której wierni ci słudzy pragnęli poświecić swe życie. Ale zdawałoby się, że fatalność jakaś cięży nad rodziną Sandorfów, żyjących tylko dziś w tej jednej drobnej istocie. W kilka miesięcy po skazaniu spiskowców i po wypadkach, które były ich dalszem następstwem to dziecko znikło bez śladu. Znaleziono tylko jego kapelusz nad brzegiem jednego z tych licznych strumieni, które po stokach okolicznych wór spływały do parku. Niestety, aż nadto pewnem było, że małe dziewczątko porwanem zostało na dno jednych z tych przepaści, w które wpadają karpackie potoki. Rozena Landeck, żona burgrabiego, śmiertelnie tem nieszczęściem dotknięta, z żalu umarła w kilka tygodni po tym wypadku. Jednakże rząd nie chciał mimo to zmienić postanowień, powziętych w czasie sądu. Sekwestracya na połowie dóbr przeznaczonych dla hrabianki, pozostała nadal utrzymaną. Majątek ten miał się stać własnością państwa dopiero wtedy, jeżeli spadkobierczyni, której śmierć legalnie nie była stwierdzoną, nie zgłosi się do spadku w czasie zastrzeżonym z góry.

Takim był ostatni cios, który dotknął potężny i szlachetny ród Sandorfów, gasnący obecnie skutkiem zniknięcia ostatniego swego potomka. Następnie dokonał czas swego dzieła i wypadek ten tak, jak wszystkie inne, wiążące się, z dziejami spisku w Tryeście, w zapomnieniu utonął...

Hrabia dowiedział się o śmierci swojego dziecka w Otranto, gdzie bawił chwilowo, zachowując najściślejsze incognito. W tem dziecku tracił on wszystko, co mu pozostało po hrabinie Renie, którą tak kochał serdecznie i która tak krótki czas była jego żoną. Rozżalony opuścił Otranto i niktby nie umiał powiedzieć, kędy się udał, aby dalej pędzić swe życie.

W piętnaście lat później, w chwili gdy Maciej Sandorf znów się zjawił w Europie, niktby nie mógł przypuścić, że kryje się pod nazwiskiem doktora Antekritta i że to on odgrywa jego rolę.

Hrabia oddał się całą duszą swojemu dziełu. Teraz był on sam na świecie, powołany do spełnienia posłannictwa, które uważał za swój najświętszy obowiązek. W kilki, lat po wyjeździe z Otranto — potężny i możny przez wpływy, jakie mu ułatwił olbrzymi majątek, nabyty wśród okoliczności, o których się niebawem dowiemy — zapomniany, okryty tarczą swojego incognito, puścił się on za śladem ludzi wmieszanych w sprawę jego spisku i uwięzienia, poprzysięgając sobie, iż winnych ukarze, a wiernych nagrodzi.

Piotr Batory miał wedle jego zamiaru wziąść udział w tem sprawiedliwym dziele. Staraniem hrabiego ustanowieni zostali liczni agenci we wszystkich miastach wybrzeży Śródziemnego morza. Hojnie wynagradzani, obowiązani do najściślejszej tajemnicy, korespondowali oni wyłącznie z doktorem za pomocą podmorskiego drutu, który łączy Antekritta z Maltą, a przez Maltę z Europą.

Sprawdziwszy doniesienia swych agentów, zdołał doktór istotnie odnaleźć ślad wszystkich tych, którzy bezpośrednio lub pośrednio wmieszani byli w spisek hrabiego Sandorfa. Mógł czuwać nad nimi, nadzorować wszystkie ich czynności i że tak powiemy, szczególniej od czterech czy pięciu lat, śledzić krok w krok każdą z tych osób. Dowiedział się o Silasie Toronthalu, iż tenże opuściwszy Tryest osiedlił się wraz z żoną i córką w Raguzie, w znanym nam już pałacu Stradone.

Goniąc za śladem Sarkaniego po wszystkich znaczniejszych miastach Europy, gdy tenże trwonił resztki swojego majątku, wytropił go wreszcie w wschodniej czyści Sycylii, gdzie wraz z Zironem przygotowywali prawdopodobne nową jakąś sztuczkę, aby się znowu wydobyć z nędzy. Karpena porzucił był Rovigno i Istryę, wałęsając się i hulając po Austryi i Włoszech, jak długo mu na takie życie starczyły judaszowe srebrniki otrzymane w nagrodę dokonanej zdrady.

Hrabia odszukał wreszcie Andrzeja Ferrato, odsiadującego w Stein karę za swe szlachetne postępowanie wobec zbiegów z Pizino i byłby niezawodnie ułatwił ucieczkę uczciwemu rybakowi, ale śmierć Ferrato udaremniła te zamiary. Co się tyczy dzieci Korsykanina, te opuściwszy Rovigno, przepadły bez wieści i napróżno silił się doktór odszukać nieszczęśliwych. Marya i Luigi skryli się tak tajemnie, iż nie można było odnaleźć ich śladu.

Co się tyczy pani Batory, mieszkającej wraz z synem Piotrem i starym sługą Borikiem w Raguzie, tych nic stracił doktór nigdy z oka. Wiadomo nam, że posłał nieszczęśliwej wdowie znaczną sumę i że odważna i szlachetna matka odmówiła tego wsparcia.

Wreszcie nadszedł czas, w którym doktór Antekritt mógł przystąpić do wykonania swego dzieła. Wtedy to, przekonany, iż nigdy poznanym nie będzie, gdyż sądzono, iż już dawno nie żyje, po piętnastoletniej niebytności, przybył do Raguzy. Ze zgrozą dowiedział się o miłości Piotra Batorego dla córki Silasa Toronthala. Miłość tę postanowił koniecznie rozerwać.

Czytelnicy nie zapomnieli wypadków, jakie się wtedy zdarzyły, jak się Sarkany wmięszał w tę sprawę, jakie były jej następstwa z jednej i z drugiej strony, jak odniesiono Piotra Batorego do domu jego matki, co uczynił doktór Antekritt w chwili, gdy konał młodzieniec, w jakich warunkach hrabia powrócił umarłemu życie, nakoniec jak mu się przedstawił pod właściwem swojem nazwiskiem Macieja Sandorfa.

Teraz należało uzdrowić chorego, trzeba było powiedzieć mu wszystko to, czego nie wiedział to jest wyjawić mu tajemnicę ohydnej zdrady, której ofiarą padli Stefan Batory i jego towarzysze; należało mu wymienić nazwiska zdrajców, wreszcie przypuścić go do udziału w onem sprawiedliwem dziele, które doktór zamierzał wykonać.

W ciągu pierwszych ośmiu dni, po przybyciu swem na wyspę, znajdował się Piotr rzeczywiście między życiem a śmiercią. Nietylko niebezpiecznym był stan jego fizyczny skutkiem ciężkiej rany; stan jego moralny był bardziej chorym jeszcze.

Wspomnienie Sawy, o której sadził, iż teraz jest już żoną Sarkaniego, myśl o matce, która go opłakuje, potem to zmartwychwstanie hrabiego Macieja Sandorfa, najwierniejszego przyjacielu jego ojca, wszystko to było zdolne pogrążyć w niepokoju umysł już i tak ciężko skołatany. Doktór nie opuszczał Piotra ani na chwilę. Słyszał jak chory w malignie bezustannie powtarzał imię Sawy Toronthal i zrozumiał, jak głęboką jest jego miłość, jak srogą kaźnią dla Piotra, musi być myśl, iż ta, którą tak ubóstwia, jest dziś żoną innego.

Doktór zapytywał sam siebie, czy owa miłość nie oprze się wszystkiemu, nawet wtedy, gdy się Piotr dowie, że Sawa była córką człowieka, który wydał, sprzedał i zabił jego ojca. Jednak doktór mu to wyjawi. Tak postanowił, bo było to jego powinnością.

Kilkanaście razy zdawało się, że Piotr Batory skończy. Moralnie i fizycznie dotknięty, był tak bliskim śmierci, iż nie poznawał nawet hrabiego, czuwającego przy jego łożu. Chory nie miał tyle sił, aby wyjawić imię Sawy.

Mimo to, pieczołowitość pokonała chorobę i nastąpiła reakcya, w której młodość odniosła zwycięztwo. Chory przychodził fizycznie do zdrowia, ale trudniej szło z uleczeniem duszy. Rana w piersiach zaczęła się zabliźniać, płuca oddychać prawidłowo, a około 17-go lipca nabył hrabia pewności, że Piotr zostanie ocalony.

Dniu tego poznał młodzieniec hrabiego i głosem słabym nazwał go właściwem jego nazwiskiem,

— Dla ciebie, mój synu, jestem Maciejem Sandorfem, ale dla ciebie tylko jednego!

A widząc, że Piotr patrzy na niego, jakby się domagał bliższych wyjaśnień, dodał:

— Później, później!

Piotr mieszkał w pięknym pokoju, wystawionym na zdrowe tchnienie morza. Okna jego, ocienione wiecznie zielonemi drzewami, wychodziły na wschód i na północ. W pokoju tym powinien był Piotr szybko i pewnie powracać do zdrowia.

Doktór nie przestawał go otaczać swą pieczołowitością; przybiegał do niego co chwila, jednak nic dziwnego, że widząc pacyenta, przychodzącego do zdrowia, wyręczał się już pomocnikiem, w którego roztropności i dobroci mógł pokładać najzupełniejsze zaufanie.

Był to Cypel Pescade, również oddany Piotrowi Batoremu, jak i doktorowi. Rozumie się samo przez się, że tak on, jak i Przylądek Matifon, zachowywali najgłębszą tajemnicę o wszystkiem co się działo na cmentarzu w Raguzie i że nie mieli nigdy wyjawić nikomu, że młodzieniec został żywym z grobu dobyty.

Cypel Pescade brał dość żywy udział w wypadkach ostatnich kilku miesięcy i czuł skutkiem tego wielką sympatyą dla chorego.

Miłość Piotra Batorego, której wdanie się Sarkaniego stanęło na przeszkodzie, spotkanie się pogrzebu Piotra i weselnych powozów przed pałacem na Stradone, wydobycie zwłok na cmentarzu w Raguzie, wszystko to głęboko wzruszyło poczciwego chłopca, tembardziej, że z bezwzględnem zaufaniem przystąpił do udziału w sprawie doktora Antekritta, jakkolwiek natenczas nie znał jeszcze właściwych zamiarów działającego.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 059

Czytelnicy domyślają się więc, z jaką skwapliwością podjął się Cypel Pescade starań około chorego. Polecono mu bawić pacjenta, o ile to było możebnem. Cypel starał się wywiązać z tego zadania, tembardziej, że od czasu festynu w Gravozie uważał Piotra Batorego za swego wierzyciela i poprzysiągł sobie w ten, czy ów sposób uiścić się ze swego długu. Z tego powodu Cypel Pescade, siedząc przy łożu chorego, starał się rozerwać jego myśli, mówiąc bez przerwy i nie dozwalając mu zatapiać się w zadumie.

Pewnego dnia zapytał Piotr swego pieczołowitego dozorcę:

— W jaki sposób poznałeś się pan z doktorem Antekrittem.

— Stało się to z przyczyny „Trabacola”, panie Piotrze!... Przypominasz sobie pan z pewnością!... Sprawa, w której Przylądek Matifon złożył dowód takiego bohaterstwa!

Piotr nie zapomniał tego ważnego wypadku, lecz nie wiedział o tem, że na żądanie doktora obaj akrobaci porzucili swoje rzemiosło i wstąpili do jego służby.

— Tak, panie Batory — ciągnął dalej Cypel Pescade — tak jest! Poświecenie się Przylądka Matifon było dla nas wygraną! Ale to, co zawdzięczamy doktorowi, nie powinno nas skłaniać do zapomnienia tego, cośmy winni panu...

— Mnie?

— Tak jest, panu, panie Piotrze. Panu, który tego dnia miałeś być naszą publicznością. Mianowicie winniśmy panu dwa guldeny, których nie zarobiliśmy, ponieważ publiczność nasza uciekła przed samem przedstawieniem, jakkolwiek zapłaciła nam za swoje miejsce!

I Cypel Pescade przypomniał Piotrowi Batoremu, jak tenże wszedłszy do prowansalskiej areny i zapłaciwszy dwa guldeny, znikł nagle ku zdziwieniu akrobatów.

Młodzieniec zapomniał o tem zdarzeniu. Opowiadana więc Cypla Pescade wywołało uśmiech na jego twarzy. Smutny to jednakże był uśmiech, gdyż równocześnie przypomniał sobie Piotr Batory, iż opuścił francuską arenę, aby spotkać Sawę Toronthal.

Oczy jego zamknęły się wtedy. Rozmyślał o wszystkiem, co się stało dnia tego. Wspomniał Sawę, o której sądził, iż już za mąż wyszła i sroga boleść ścisnęła mu serce. Omal, że nie przeklął w tej chwili tych, którzy go śmierci wydarli.

Cypel Pescade zrozumiał, że ta uroczystość w Gravozie budziła w umyśle Piotra niemiłe wspomnienia. Zamilkł więc, szepcząc do siebie:

— Pół łyżki dobrego humoru co pięć minut mam zadawać mojemu choremu. Tak, to mu zapisał doktór! Przyznać jednak trzeba, że to rzecz nie tak łatwa!

Po chwili otworzył Piotr oczy i sam rozpoczął rozmowę:

— Tak tedy, Cyplu Pescade — zapytał — nie znaliście doktora Antekritta przed owym wypadkiem z „Trabacolo”?

— Nigdy przedtem nie widzieliśmy go, panie Piotrze i nawet nie znaliśmy jego nazwiska.

— A od tego dnia nie opuściliście go nigdy?

— Nigdy, wyjąwszy, gdy nas gdzie posłał po służbie...

— W jakimże kraju jesteśmy? Czy nie mógłbyś mi tego powiedzieć, Cyplu Pescade?

— Mam wszelką racyą przypuszczać, iż znajdujemy się na wyspie, woda nas bowiem ze wszystkich stron otacza.

— Niezawodna rzecz, ale w jakiej-że części Śródziemnego morza znajduje się ta wyspa?

— A ba! czy to na wschód, czy na zachód, na północ, czy też na południe, otóż właśnie to, czego nie wiem! Zresztą mało mi na tem zależy! To jest jednak niezawodnem, iż jesteśmy u doktora Antekritta, gdzie się dobrze je, dobrze mieszka, dobrze jest ubranym, nie licząc już innych względów.

— Ale przynajmniej wiesz, jak się nazywa ta wyspa, której nieznasz położenia? — zapytał Piotr.

— Jak się ona nazywa?... O, to wiem doskonale — odpowiedział Cypel Pescade — wyspa ta nazywa się Antekritta!

Piotr Batory usiłował sobie przypomnieć to nazwisko, ale daremnie. Patrzał więc zamyślony w twarz Cypla Pescade.

— Tak panie Piotrze, tak — jął prawić tenże dalej — Antekritta nie leży pod żadnym stopniem długości i jeszcze żadniejszym szerokości na Śródziemnem morzu. Jest to właśnie adres, pod którymby mi pisać musiał mój wuj, gdybym miał wuja, ale dotychczas odmówiło mi niebo tej pociechy! Zresztą nic w tem dziwnego, że wyspa ta nazywa się Antekritta, skoro doktór Antekritt jest jej właścicielem. Co się zaś tyczy tego, czy doktór od niej wziął nazwisko, czy ona od doktora, tego panu powiedzieć nie mógłbym nawet wtedy, gdybym był sekretarzem geograficznego towarzystwa!

Jednakie rekonwalescencja Piotra odbywała się prawidłowo i żadną z komplikacyi, których się obawiano, nie nastąpiła.

Przy nieco pożywniejszej dyecie, wracał chory do sił coraz bardziej. Doktór odwiedzał go często i rozmawiał z nim o wszystkiem, wyjąwszy o tych rzeczach, któreby go najbardziej zajmowały.

Piotr nie chcąc wywierać nacisku na doktora, czekał i nie pytał o nic.

Cypel Pescade donosił zawsze doktorowi najsumienniej treść swej rozmowy z chorym. Widocznie intrygowało Piotra Batorego owe incognito, które nietylko osłaniało hrabiego, ale i wyspę, na której zamieszkał. Niemniej oczywistem było, że myśl młodzieńca ciągle jest zajęta Sawą Toronthal.

Ale nadchodziła chwila, w której dość silnym będzie, aby wszystko usłyszeć. Tak jest, usłyszeć wszystko, a w dniu tym, tak jak chirurg, opatrujący chorego, będzie doktór nieczuły na krzyk pacyenta.

Upłynęło dni kilka.

Rana młodzieńca była zabliźnioną; mógł już nawet wstawać i siadać na krzesełku przy oknie. Poczciwe słońce południowe zaglądało do pokoiku i niosło ulgę choremu. Ożywiające tchnienie morskiej atmosfery napełniało jego płuca i dodawało mu zdrowia i siły. Czuł, iż mu życie powraca.

Wtedy spoglądał oczyma w bezbrzeżny widnokrąg, po za którego krańce byłby się chciał przedrzeć spojrzeniem. Jego dusza chorą była jeszcze. Niezmierzona płaszczyzna wodna, okalająca nieznaną wyspę, była prawie zawsze pustą. Niekiedy tylko daleko pojawiła się łódź jakaś rybacka o trójgraniastym łacińskim żaglu, ale łodzie te omijały wyspę; żadna nie przybijała do brzegu. Nigdy w te strony nie zagościł wielki okręt handlowy, ani też żaden z tych parowców, które we wszystkich kierunkach szybują po wielkiem Sródziemnem jeziorze.

Dnia 14-go lipca oświadczył doktór Piotrowi Batoremu, iż może już nazajutrz po południu wyjść na przechadzkę i że mu w tej pierwszej wycieczce będzie towarzyszyć

— Doktorze — odpowiedział Piotr — jeśli mam dosyć sił, aby chodzić, to muszę mieć także dosyć sił, aby cię słyszeć.

— Słyszeć mnie, Piotrze!... Jakto rozumiesz?...

— Chcę ci powiedzieć, doktorze, że znasz całą moje historyą, podczas gdy ja nie znam twojej.

Doktor przypatrzył mu się uważnie, nie okiem przyjaciela, ale okiem lekarza, który się namyśla, czy może przyłożyć rozpalone żelazo do rany pacjenta. Pniem usiadłszy koło niego, rzekł:

— Chcesz znać moje historyą, Piotrze, a więc słuchaj.



II.


Przeszłość i teraźniejszość.


„Przedewszystkiem opowiem dzieje doktora Antekritta, rozpoczynające się z chwilą, w której hrabia Sandorf znikł pod falami Adriatyckiego morza.

„Grad kul, przesłany mi jakby na pożegnanie przez policyjnych agentów, nie uszkodził mnie wcale. Noc była bardzo ciemna, nie mogli mnie dojrzeć... Potężny prąd unosił mnie na pełne morze, gdybym więc chciał nawet, nie mogłem już na ląd powrócić... Zresztą, nie życzyłem sobie wracać. Wolałem umrzeć, aniżeli dać się schwytać, ażeby zostać do twierdzy Pizino odprowadzonym i rozstrzelanym. Jeżelibym się poddał, należało wszystko uważać za stracone. Jeżeli zaś zdołam się uratować, przynajmniej mogłem uchodzić za umarłego. Natenczas nie stałoby mi nic na przeszkodzie w wykonaniu sprawiedliwego czynu, do którego zobowiązałem się słowem, danem hr. Zathmarowi i twemu ojcu...

— W wykonaniu sprawiedliwego czynu? — spytał Piotr z dziwnym zapałem w oczach, słysząc te niespodziewane słowa.

— Tak, Piotrze, w wykonaniu sprawiedliwego czynu... a ty mi dopomożesz, bo w tym celu zabrałem cię z cmentarna umarłego jak ja, lecz też ja i ja żyjącego.

Te słowa uniosły Piotra Batorego piętnaście lat wstecz, w tej chwili zdawało mu się, że widzi ojca uwięzionego i rozstrzelanego w twierdzy Pizino.

„Przed sobą miałem morze, — ciągnął dalej doktór — które sięgało aż do włoskich wybrzeży. Aczkolwiek sławnie pływałem, to jednak nie mogłem łudzić się nadzieją, że bez jakiejś niespodziewanej pomocy zdołam przepłynąć na drugą stronę tego ogromnego jeziora. Zadanie było trudne, ale chcąc ratować życie, należało próbować wszystkiego.

„Początkowo zanurzyłem się kilkakrotnie, ażeby uniknąć strzałów. Później, gdy byłem już pewnym, że widzianym być nie mogę, starałem się utrzymać na powierzchni wód. Odzież nie zawadzała mi, gdyż miałem na sobie ubranie lekkie i opięte.

„Musiało być natenczas około pół do dziesiątej wieczorem. Zdawało mi się, że płynę tak przeszło godzinę w kierunku przeciwległych wybrzeży, oddalając się od portu w Rivigno, bo światełka wskazujące miejsce, w którem się znajdował, nikły zwolna z przed moich oczów.

„Dokąd w ten sposób płynąłem i jaka pozostawała mi nadzieja, nie wiedziałem, ale czułem w sobie jakąś nadludzką siłę i nieprzezwyciężoną wolę, która mnie podtrzymała. Nie chodziło mi wcale o życie, ale pragnąłem spełnić w przyszłości mój obowiązek!... Jednak, gdy spostrzegłem jaką łódź na morzu, zanurzałem się natychmiast ażeby mnie nie spostrzeżono, bo w pobliżu austryackich wybrzeży iluż to jeszcze mogłem napotkać zdrajców, którzy podobni Karpenie, gotowi byli mnie wydać, ażeby otrzymać nagrodę. Nie spodziewałem się znaleźć drugiego Andrzeja Ferrato...

„W taki sposób uniknąłem kilkakrotnie wielce niebezpiecznego dla mnie spotkania, ale każde takie zanurzenie wyczerpało moje siły i tamowało oddech, który odzyskiwałem dopiero na powierzchni fali, unoszącej mnie w kierunku zachodnim.

„Z nocą słabł powiew wiatru od lądu. Prąd unosił mnie wtedy łagodniej i nie byłem już tak gwałtownie jak początkowo rzucany piętrzącemi się bałwanami, zdążającemi na pełne morze.

„W taki to sposób, raz płynąc, to znów leżąc na krzyżach, ażeby spocząć, oddalałem się od wybrzeży jeszcze jedną godziny. Jedynie cel mój miałem na myśli, nie zastanawiając się nad chwilowem położeniem. Pięćdziesiąt mil pozostawało do przebycia Adryatykiem, nie inaczej; chciałem je przebyć i powiedziałem sobie, że przepłynę. Tak, Piotrze, trzeba przejść pierwej przez takie jak ja próby, ażeby się przekonać, do czego zdolny jest człowiek i co może zdziałać połączeniem sił moralnych z fizycznemi.

„W ciągu drugiej godziny byłem przynajmniej nieco spokojniejszy — o ile to być mogło w mojem położeniu — gdyż w tej czyści Adryatyku nie spotkałem więcej rybackich łodzi, niepokojących mnie zrazu w sposób bardzo niemiły. Ptactwo nawet nie dolatywało już w te okolice, woląc pozostać w pobliżu swoich gniazd, porozwieszanych lub skrytych w załomach skał wybrzeży. Niekiedy tylko mewa, wydając krzyk przeraźliwy, przesunęła się po nad moją głową.

„Aczkolwiek postanowiłem sobie nie czuć i nie zważać na znużenie fizyczne, przekonałem się wkrótce, że ręce stały się ociężałe, a nogi wypowiadały posłuszeństwo. Pakę pomimowoli otwierały się i tylko z wielkiem wytężeniem zdołałem władać rękami. Głowa ciężyła mi okropnie, niby ołowiana kula uwiązana do ramion, skutkiem czego nie mogłem jej prawie utrzymać nad wodą.

„Natenczas opanował mnie pewien rodzaj obłędu. Nie wiedziałem nawet, w którą stronę płynę. Dziwny zamęt powstał w moim umyśle, czułem to tylko, że wzrok i słuch mnie zawodzi.

„Prawdopodobnie było już około północy, gdy nagle zdawało mi się, że słyszę przeciągły łoskot, którego przyczyny nie mogłem się domyśleć. Jakieś światło błysło przed mojemi zamykającemi się oczami. Ostatkiem sił starałem się podnieść głowę; udało mi się to uczynić, ale zanurzywszy się prawie cały w wodzie.

„Wszystkie te szczegóły opowiadam ci, Piotrze, dlatego byś przez nie właśnie lepiej mnie poznał...

— O znam pana dobrze — odparł młodzieniec. — Czy sądzisz, doktorze, że matka moja nie mówiła mi o hrabie Sandorfie!...

— Być może, iż matka twoja znała Macieja Sandorfa, ale nie znała doktora Antekritta. Ty powinieneś go poznać... Posłuchaj mnie zatem...

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 060

„Słyszany łoskot sprawiał okręt, płynący ku włoskim wybrzeżom, a ujrzane światło pochodziło z białej latarki, zawieszonej na linie przedniego masztu, co oznaczało, że był to steamer. Wkrótce też spostrzegłem czerwone i zielone światło lewej i prawej strony okrętu. Ponieważ oba te światła widziałem równocześnie, nie było zatem wątpliwości, że statek ten płynął wprost na mnie.

„Nastała chwila rozstrzygająca. Nie ulegało wątpliwości, że był te okręt austryacki, gdyż przybywał od strony Tryestu. Nie wypadało więc szukać ratunku na pokładzie tego statku, bo spotkałby mnie ten sam los co w Rovigno, gdybym się był oddał w ręce żandarmów. Postanowiłem zatem nie dać się spostrzedz, ale skorzystać, jeżeli będzie można, z nadarzającej się sposobności.

„Parowiec ten płynął z ogromną szybkością. Rósł w moich oczach, zbliżając się do mnie. Za dwie minuty, musiał przeciąć miejsce, w którem się znajdowałem.

„Celem podróży tego parowca mógł być port w Brindisi albo Otranto; przynajmniej prawdopodobnem się zdawało, że w jednym z tych miejsc zarzuci kotwicę, choćby chwilowo. W takim razie statek powinien był w dwudziestu czterech godzinach zbliżyć się do lądu.

„Oprzytomiony silnem wrażeniem, wywołanem tem spotkaniem, postanowiłem oczekiwać zbliżenia się okrętu. Będąc pewnym, że w ciemnościach nocy dostrzeżonym być nie mogę, leżałem spokojnie na wodzie, podczas gdy statek do mnie się zbliżał.

„Steamer wznosił nie już nademną. Przednia część jego kadłuba wystawała co najmniej dwadzieścia stóp po nad wodą. W jednej chwili zostałem obrzucony pianą prutej fali, na moje szczęście nie będąc jednak potrącony. Pudło statku dotknęło mnie tylko lekko, a ja, korzystając z chwili, odbiłem się potężnie ręką od niego. Wszystko to trwało może jedną sekundę, poczem spostrzegłszy już przed sobą wyniosłe kształty statku, z narażeniem na zdruzgotanie przez śrubowy przyrząd parowca, uchwyciłem się steru.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 061

„Na szczęście w tej chwili przyrząd śrubowy, głęboko zanurzony w wodzie nie był w ruchu. W przeciwnym wypadku nie zdołałbym się gwałtownie rzuconym bałwanom oprzeć, ani też pochwycić steru, który ostatkami sił trzymałem.

„Każdy parowiec posiada dwa żelazne łańcuchy, które wiszą z pokładu, a są przymocowane do steru. Jeden z takich łańcuchów udało mi się pochwycić, a podniósłszy się w górę, dostałem drugą ręką do klamry, będącej nad wodą, gdzie usiadłem niezbyt wygodnie na wystającej belce. Względnie byłem ubezpieczony.

„Po trzech godzinach poczęło świtać. Obliczyłem, że w tej pozycji będę musiał pozostać przez dwadzieścia cztery godziny, jeżeli parowiec zarzuci kotwicę w Brindisi lub Otranto. Ale teraz mógł mi tylko dokuczyć głód i pragnienie. Najważniejszy było rzeczą, że z pokładu niepodobna mnie było zobaczyć, wprawdzie byłbym spostrzeżony przez podróżnych, którzy płynąc na spotkanych okrętach, moją obecność zdradzić mogli, ale na szczęście dnia tego niewiele widzieliśmy statków, a te, któreśmy minęli, szły w takiej odległości, że nie zdołano dopatrzyć człowieka, zawieszonego pomiędzy dwoma łańcuchami steru.

„Wkrótce gorące słońce osuszyło moje odzienie, z którego się rozebrałem. W skórzanym pasie miałem trzysta guldenów, danych mi zacną dłonią Andrzeja Ferrato, które zabezpieczały mi egzystencyą na czas dłuższy, gdy znajdę się raz na jakiem wybrzeżu. W obcym kraju byłem już zupełnie bezpieczny, bo tam hrabia Maciej Sandorf nie mógł być ścigany przez austryackich agentów, za granicą nie ma bowiem zwyczaju wydawania politycznych więźniów. Ale ja nie zadawalniałem się uratowaniem życia, lecz zależało mi bardzo na tem, aby uwierzono w śmierć moją. Pragnąłem nadewszystko, aby nikt nie wiedział, że zbieg z twierdzy Pizino stanął na włoskiej ziemi.

„Życzenia moje spełniły się. Dzień przeminął bez wypadków. Noc się zbliżała. Około godziny dziesiątej wieczorem okazało się światełko chwilowo, gasnące w południowo-zachodniej stronie. Było to światło, pochodzące z latarni morskiej w Brindisi. W dwie godziny później można było już widzieć w tem miejscu znajdujące się przesmyki między rafami, zapowiadającymi ląd stały.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 062

„Natenczas, zanim sternik rozpoczął swą czynność na pokładzie, zwinąwszy moją odzież w małe zawiniątko, które przywiązałem do szyi zsunąłem się do morza, aby o własnej sile wylądować w miejscu odludnem.

„Chwilę później straciłem już z oczów parowiec, który przeraźliwym świstem napełniał powietrze.

„W niespełna pół godziny stałem już i ja na wybrzeżu w miejscu, gdzie nie było nikogo, a ubrawszy się, usnąłem w załamach skał, bo znużenie moje było silniejsze od głodu.

„O wschodzie słońca wszedłem do Brindisi i zamieszkałem w jednym z najskromniejszych hotelów. W tem mieście oczekiwałem dalszych wypadków, zanim ułożyłem sobie projekt nowego życia.

„W dwa dni po opowiedzianych zdarzeniach przeczytałem w dziennikach wiadomość o smutnem rozwiązaniu sprzysiężenia w Tryeście. Wspominano także o udaremnionych poszukiwaniach zwłok hrabiego Macieja Sandorfa. Uważano mnie więc za zmarłego, za nieistniejącego, tak dobrze, jak moi dwaj towarzysze Władysław Zathmar i twój ojciec, Stefan Batory, którzy w dziedzińcu zamkowym zostali rozstrzelani.

„Tymczasem ja nie zginąłem!... O nie, Piotrze, a zdrajcy przekonają się jeszcze, że żyję!”

Piotr Batory przysłuchiwał się z zapałem opowiadaniu, które robiło na nim zupełnie takie wrażenie, jakby do niego umarły z grobu przemawiał. Tak, to hrabia Maciej Sandorf przemawiał do niego! Przed sobą miał żywy portret swego ojca...

W ciągu tego opowiadania, zwykła obojętność, malująca się na obliczu doktora, znikła gdzieś bez śladu... Dziś wyjawiał najskrytsze swoje myśli, chciał się okazać takim, jakim był, choć na lat wiele przywdział wobec świata maskę, pod którą kryło się wiele niezbadanych rzeczy.

Opowiadanie doktora Antekritta było prawdziwem aż do najdrobniejszych szczegółów. W taki sposób przybył on szczęśliwie do Brindisi, podczas gdy Maciej Sandorf zginął pod falami Adryatyckiego morza.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 063

Ale ostatecznie trzeba było opuścić Brindisi, które jest tylko miastem portowem i to niewielkiego znaczenia, do tego miejsca udają się turyści, chcąc odbyć podróż do Indyj, lub ztamtąd przybywając do Europy.


∗             ∗

Nad tem też zastanawiał się doktór już drugiego dnia po przybyciu do Brindisi, przechadzając się po tarasie, na którym wznosi się kolumna Kleopatry, gdzie poczyna się właśnie najstarożytniejszy trakt dawnych Rzymian, zwany drogą Apiusa; tu stworzył doktór program nowo rozpoczętego żywota. Przedewszystkiem postanowił udać się na Wschód, aby zdobyć bogactwa, a z niemi znaczenie i potężną władzę.

Ale wszedłszy tu na pokład jednego z tych wielkich statków, które odpływają do Małej Azyi, mógł być poznanym, podczas gdy doktór chciał uchodzić za nieistniejącego już na tym świecie, z tego powodu zamyślał postąpić inaczej, a jeszcze tego samego wieczora odjechał koleją żelazną do Otranto, ażeby działać jaknajoględniej.

W półtorej godziny pociąg zatrzymał się w tem mieście, położonem prawie w końcu obcasa włoskiego buta, nad owym kanałem, który stanowi wąskie przejście do Adryatyku.

W tym to prawie zapomnianym porcie doktór zrobił układ z kapitanem skromnego statku, mającego odpływać do Smyrny, dokąd właściciel okrętu udawał się z małemi albańskiemi konikami, których nie mógł sprzedać w Otranto.

Nazajutrz statek puścił się na morze, a doktór widział za sobą z każdą chwilą zmniejszającą się w oddali latarnię morską, zwaną Punta di Luca, podczas gdy góry Akrocorauńskie przeciwległych wybrzeży zwolna w mgle nikły.

W kilka dni później, po szczęśliwie odbytej podróży, statek opłynął przylądek Mataplan na przeciwnej stronie południowej Grecyi i zawinął do portu w Smyrnie.

Doktór opowiedział Piotrowi w krótkości o tej podróży, przyczem nadmienił też, jak przez dzienniki dowiedział się o nagłej śmierci swej jedynaczki. Ostatni ten cios, w całem tego słowa znaczeniu, osamotnił go na tym świecie.

„Nakoniec — ciągnął dalej doktór swe opowiadanie — znalazłem się w Małej Azyi, gdzie przez lat tyle miałem żyć nieznany. Będąc w szkołach i na uniwersytetach, oddawałem się głównie medycynie, chemii, jakoteż naukom przyrodniczym. Nabytemi wiadomościami na polu wiedzy chciałem w mojem nowem położeniu zdobyć sobie świetną przyszłość.

„Miałem dość szczęścia i powiodło mi się dobrze. Daleko prędzej, niż się mogłem tego spodziewać, zjednałem sobie sławę najlepszego lekarza najprzód w Smyrnie, gdzie bawiłem przez lat siedem czy ośm. Kilka pomyślnie przeprowadzonych kuracyj wyrobiło mi stósunki z najzamożniejszemi rodzinami tego kraju, w którym sztuka lekarska stoi jeszcze na bardzo nizkim stopniu. Mając już znaczne fundusze i wielką wziętość, postanowiłem opuścić to miasto.

„Jak niegdyś profesorowie, równocześnie lecząc i ucząc sztuki leczenia, wtajemniczyłem się w nieznaną terapeutykę talebów Małej Azyi i panditów Indyi, zwiedzając te kraje, w pewnem miejscu zatrzymując się dni kilka, w innem znów kilka miesięcy, wzywany do Karahissar, do Bindraban, do Adana, do Alepu, do Tripolis, do Damaszku, gdzie uprzedzała mnie już moja sława, która wzrastała bezustannie. W taki sposób przyszedłem wkrótce do ogromnej fortuny, zwiększającej się wraz z moją popularnością i wielkim rozgłosem.

„Nagromadzone dotychczas skarby nie wystarczały mi jeszcze do spełnienia moich zamiarów. Potrzebowałem nieograniczonego mienia i potęgi, na jaką zdobyć się może wszechwładny Krezus wschodnich krajów.

„Wkrótce i to się stać miało.

„Żył natenczas w Homs, w północnej Syryi, człowiek konający w powolnych cierpieniach. Lekarze nie mogli zbadać przyczyny tej choroby. Z tego też powodu nie wiedzieli, jakich środków należało w tym wypadku użyć. Faz-Rhat — tak się nazywał pacyent — zajmował pierwszorzędne stanowiska w Wysokiej Porcie. Nie liczył więcej, jak lat czterdzieści i cztery i żyć pragnął, posiadając niewyczerpane bogactwa, które dawały mu możność użycia wszystkich przyjemności tego świata.

„Moja wielka sława doszła Faz-Rhata, zaprosił mnie więc do Homs, gdzie się też udałem.

„— Doktorze — rzekł do mnie — dam ci połowę mego majątku, jeżeli uratujesz mi życie!

„— Majątek zachowaj dla siebie — odpowiedziałem mu. — Zajmę się tobą, a jeżeli Bóg mi dopomoże, uzdrowię cię wkrótce.

„Badałem pilnie cały przebieg choroby tego człowieka, którego opuścili wszyscy lekarze, nie obiecując mu życia, nad kilka miesięcy. W moich spostrzeżeniach sprzyjało mi szczęście. Przez trzy tygodnie nie odstępowałem Faz-Rhata, ażeby przekonać się o skutkach moich leków, które choremu zadawałem. Pacyent wkrótce odzyskał zdrowie zupełnie, a gdy uszczęśliwiony takim rezultatem mojej kuracyi, chciał się wywiązać ze swego przyrzeczenia, nie przyjąłem olbrzymich sum, które mi ofiarował, zadawalniając się pewną tylko ich częścią. Poczem opuściłem Homs.

„Ale w trzy lata później, skutkiem nieszczęśliwego wypadku na polowaniu, Faz-Rhat utracił życie. Bogacz ten, nie mający rodziny, pozostawionym testamentem zrobił mnie swoim prawnym spadkobiercą bajecznego majątku, którego wartość w przybliżeniu możnaby ocenić na pięćdziesiąt milionów guldenów.

„Trzynaście lat kończyło się natenczas, jak zbieg z twierdzy Pizino przybył szukać przygód w Małej Azyi. Nazwisko doktora Antekritta stało się już nieco legendowem, a nawet w Europie poczęło być znanem. Osiągnąwszy tedy skarby, jakie do moich celów były mi potrzebne, chodziło teraz jedynie o to, aby spełnić zadanie mego życia...

„W takim składzie rzeczy zdecydowałem się powrócić do Europy, a przynajmniej osiedlić się gdzieś na krańcu Śródziemnego morza. W tym celu zwiedziłem afrykańskie wybrzeża, a zapłaciwszy bardzo drogo, kupiłem znaczny wyspę, bogatą, urodzajną, mogącą wyżywić znaczną kolonię. Wyspa ta nazywa się Antekritta. Tu, Piotrze, jestem wszechwładnym panem życia i śmierci, królem bez poddanych, ale z garstką ludzi, którzy mi są oddani duszą i ciałem, ze środkami obrony, które staną się straszliwemi, gdy je wykończę, z przyrządami komunikacyjnemu które mnie połączą z kilkoma ważnemi punktami morza Śródziemnego, z flotyllą takiej szybkości, że całe to morze mogę uważać za moję własność.”

— Gdzie leży wyspa Antekritta? — zapytał Piotr Batory.

— W okolicach Wielkiej Syrty, która od najdawniejszych czasów nie budziła zaufania w sercach najdzielniejszych marynarzy. Jest ona na końcu tego morza, wystawionego na wiatry północne, wielce niebezpieczne nawet dla okrętów najnowszych systemów, w głębi zatoki Sidry, pomiędzy regencyą trypolitańską a Cyrenajką.

W rzeczy samej Antekritta znajduje się nieco na północ od grupy wysp syrtyjskich. Wiele lat przedtem doktór zwiedzał wybrzeża Cyrenajki, Suzę, kraje Barki, wszystkie te miasta, które zastąpiły starożytną Ptolemaidę, Borenicę, Adryanopol, słowem, owe Pentapolis, należące do Grecyi, Macedonii, Rzymu, Persyi, Saracenów, nakoniec do Arabii, z tytułem trypolitańskiego paszałyku. Przygody podróży — gdyż udawał się wszędzie, gdzie go wezwano — zawiodły doktora pomiędzy setki wysp i wysepek, rozsianych w pobliżu wybrzeży libijskich.

Wyspa Antekritta położona tylko o trzydzieści mil w południowo-zachodniej stronie od wilajetu Ben-Ghazi, zwraca na siebie szczególniejszą uwagę niebezpiecznych sąsiadów.

Nazwisko tej wyspy ztąd pochodzi, ze poprzedza ona grupę innych wysp Syrty, a raczej Kirty. Doktór od pierwszej chwili powziął myśl nabycia wyspy w przeszłości i przezwał się już wtedy Antekrittem, pod którem to nazwiskiem zasłynął wkrótce w Starym Świecie.

Dwa ważne powody zniewoliły go do tego wyboru. Przedewszystkiem Antekritta była dość rozległą wyspą — liczyła 18 mil obwodu — tak, że można było założyć znaczną osadę; wyniosłością swą odróżniała się od wysp sąsiednich, a z najwyższego jej punktu dozwalała strzedz całą zatokę aż do wybrzeży Cyrenajki; celowała urodzajnością ziemi zraszanej obfitymi strumieniami, a rozmaitość jej produktów wystarczała na wyżywienie kilku tysięcy mieszkańców. Powtóre, położoną była w głębi tego morza, słynnego ze straszliwych burz, które w czasach przedhistorycznych stały się tak niefortunnemi dla Argenautów.

Taka właśnie posiadłość odpowiadała doktorowi Antekrittowi. Za bajeczną sumy nabył więc tę wyspę na własność niczem nieograniczoną, bez żadnych lennych lub tym podobnych zobowiązań — aktem ustępstwa, legalnie zatwierdzonym przez sułtana, który uznał nabywcę Antekritty wszechwładnym jej panem.

Od trzech lat mieszkał już doktór na swej wyspie. Około trzystu rodzin z Europy i z Azyi, chcących korzystać z dogodnych warunków, proponowanych im przez doktora, tworzyło osadę, liczącą około trzech tysięcy dusz. Mieszkańcy ci nie byli ani niewolnikami, ani nawet poddanymi właściciela wyspy, lecz przywiązanymi towarzyszami swego dobroczyńcy, aczkolwiek od bardzo niedawnego czasu ten zakątek ziemskiego globu stał się ich nową ojczyzną.

Pomału zaprowadzony został zarząd administracyjny z milicją, przeznaczoną do obrony wyspy. Z pomiędzy zamożniejszych i dobrej sławy używających obywateli wybrano urzędników. Później, stosownie do planów pomysłu doktora, w najpierwszych fabrykach okrętowych znajdujących się w Anglii, we Francji i w Ameryce wystawiono ową cudowną flotyllę składającą się z parowców, jachtów, goëlett i elektryków, przeznaczonych do szybkich wycieczek po morzu Śródziemnem. Równocześnie zaczęto fortyfikować wyspę Antekrittę; roboty te jednak nie były jeszcze wykończone, choć doktór wszystkiemi sposobami zachęcał do pośpiechu, a to nie bez ważnych przyczyn.

I w rzeczy samej Antekritta była przedmiotem zazdrości bliskiego wroga, który spoglądał zawistnem okiem na cudzoziemca, zakładającego kolonię w pobliżu lybijskich wybrzeży.

Tym wrogiem był Sidi-Mohamed-Ben-All-Es-Senust, naczelnik muzułmańskiego związku. Stowarzyszenie to w tym roku (1300 hegiry) stało się groźniejszem, niż kiedykolwiek, a dotychczas zawojowane prawnie obszary były olbrzymie, podczas gdy trzy miliony liczono stronników. Zanikasy i wilajety stowarzyszenia — miejsca centralne akcyi rozpostartej w Egipcie, w Turcyi europejskiej i azjatyckiej, a krajach Baety i Tubu w Nigrycyi wschodniej, w Tunezyi, w Algerze, w Marokko, w niezawisłej Saharze, aż po kończyny zachodniej Nigrycyi — były w największej liczbie w okolicach Trypolis i Cyrenajki. Z tego to powodu wielkie groziło niebezpieczeństwo nietylko zakładom europejskim, będącym w północnej Afryce, ale też przepysznej Algeryi, a w szczególności wyspie Antekricie. Przezorność tedy nakazywała doktorowi zaopatrzyć się we wszystkie najnowsze środki obrony i połączyć się z cywilizowanym światem.

O tem wszystkiem dowiedział się Piotr Batory w ciągu rozmowy, która wkrótce wiele innych jeszcze rzeczy odkryć mu miała.

Następnie doktór uzupełnił swoje opowiadanie ciekawymi szczegółami, które odnosiły się do drugiej części jego żywota. Mówił o zabezpieczeniu wyspy, postarał się umieścić swe bogactwa w sposób pewny i dający dochody, by takowe obrócić na potrzeby materyalne i moralne swojej kolonii.

Równocześnie jednak nie zapomniał o dawnych stósunkach, miał bowiem ciągle na oku panią Batory, jej syna i starego Borika, którzy opuścili Tryest i przenieśli się do Raguzy. O innych pamiętał on także.

W taki sposób dowiedział się Piotr, dlaczego Savarena zawinęła do portu w Gravozie, w jakim celu odwiedził doktór jego matkę, jak ofiarowane jej pieniądze zostały zwrócone, a w końcu jak w porę przybył wieczorem na cmentarz, aby zabrać go z grobu uśpionego snem magnetycznym.

— Mój synu — dodał wreszcie doktór — jak mogłeś do tego stopniu się zapomnieć, by pomyśleć o samobójstwie!...

Na te słowa, w przystępie oburzenia, ostatkami sił podniósł się Piotr z miejsca.

— O samobójstwie!... — zawołał. — Czy sądzisz pan, że ja sam zadałem sobie to pchnięcie?

— Piotrze... w chwili rozpaczy!...

— Rozpaczy, tak, zapewne!... Myślałem, że opuści mnie nawet przyjaciel mego ojca, pomimo danych mi przyrzeczeń, o które go nie prosiłem!... Byłem zrozpaczony, to prawda! I dziś nim jestem!... Ale zrozpaczonemu Bóg nie każe umierać!... On każe żyć... ażeby się zemścić!...

— Nie... aby ukarać! — odparł doktór. — Ale Piotrze, któż ci zadał to pchnięcie?

— Człowiek, którego nienawidzę — rzekł młodzieniec — człowiek, z którym spotkałem się przypadkiem tego wieczora w odludnej ulicy pod murami miasta Raguzy! Być może, iż myślał, że rzucę się na niego i wyzwę!... Uprzedził mnie... zadając pchnięcie!... Tym człowiekiem jest Sarkany!... On...

Piotr nie mógł dokończyć. Na samą myśl o tym nędzniku, w którym widział dziś męża Sawy, tracił zmysły. Zamknął oczy i zdawało się, że życie uleci z tej piersi, jeżeli otworzy się rana.

Doktór ocucił go w jednej chwili, a patrząc na oprzytomniałego młodzieńca, rzekł zcicha:

— Sarkany! Sarkany!...

Po takiem wzruszeniu Piotr potrzebował spoczynku, do którego jednak nie można go było skłonić.

— Nie! — zawołał. — Rozpoczynając naszą rozmowę, powiedziałeś mi pan: przedewszystkiem dzieje doktora Antekritta, od chwili, w której hrabia Sandorf znikł pod falami Adryatyckiego morza...

— Tak, Piotrze!...

— Powinienem się jeszcze dowiedzieć nieznanych mi szczegółów o hrabi Macieju Sandorfie!

— Czy nie braknie ci sił, ażeby wszystkiego wysłuchać?

— Mów pan tylko!

— Dobrze więc! — odparł doktór. — Trzeba i tak raz skończyć z temi tajemnicami... Powinieneś też wiedzieć o wszystkich szczegółach, jakie ta straszna przeszłość w sobie kryje. Mogłeś pomyśleć, Piotrze, że cię opuściłem, gdy znikłem z Gravozy... Ale posłuchaj mnie tylko, a potem sądź...

„Wiesz już, Piotrze, że w przeddzień wykonania wyroku śmierci, ja i moi dwaj towarzysze próbowaliśmy uciec z twierdzy Pizino. Ale Władysław Zathmar został zatrzymany w chwili, w której miał się z nami u stóp wieży połączyć. Ja i twój ojciec, uniesieni rwącym prądem strumienia, uszliśmy szczęśliwie.

„Po tej prawdziwie cudownej ucieczce za pomocą rzeki Foïby, gdy znaleźliśmy się na wybrzeżu kanału Léme, zostaliśmy spostrzeżeni przez pewnego nędznika, który nie zawahał się wydać nas, ażeby pozyskać naznaczoną przez rząd pieniężną nagrodę. Odkryci w domu rybaka Andrzeja Ferrato w Rovigno w chwili, gdy tenże miał nas przewieźć na drugą stronę Adryatyku, byliśmy ścigani, przyczem ojciec twój został raniony i schwytany, poczem odstawiono go do twierdzy Pizino... Mnie szczęście sprzyjało i zdołałem uciec! O tem wiesz, Piotrze, lecz teraz dowiesz się szczegółów zupełnie ci nieznanych.

„Przed dokonaną zdradą przez Hiszpana nazwiskiem Karpena, zdradą, którą rybak Andrzej Ferrato przypłacił utratą wolności i życia — dwóch ludzi wykryło za pieniądze tajemnicę sprzysiężenia w Tryeście!”

— Nazwiska tych ludzi?... — zawołał Piotr Batory.

— Zapytaj mnie pierwej, w jaki sposób odkrytą została ich zdrada — odparł doktór.

I kilkoma słowami opowiedział o akustycznem zjawisku, które miało miejsce w wiezieniu i wydało imiona zdrajców.

— Doktorze, nazwiska tych nikczemników? — zapytał raz jeszcze Piotr Batory. — Przecież mi je wy mienisz!

— Tak, wymienię!

— A więc powiedz pan...

— Jeden z nich był niegdyś rachmistrzem, a właściwie szpiegiem w domu hrabiego Zathmara!... Ten człowiek chciał cię zamordować!... Sarkany!...

— Sarkany! — zawołał Piotr, któremu oburzenie tyle sił dodało, że powstał i zbliżył się do doktora. — Sarkany! Ten nędznik... I pan wiedziałeś o tem?... Pan, towarzysz Stefana Batorego, pan, co syna jego zapewniłeś o swojej przyjaźni, pan, któremu ja powierzyłem tajemnicę mego serca, otrzymawszy nawzajem nadzieję... Pan mogłeś dopuścić, ażeby taki nikczemnik wszedł do domu Silasa Toronthala, gdy jednem słowem mogłeś go zniweczyć!... Tymczasem... milczeniem pokryłeś zbrodnię... Tak... zbrodnię, która oddała tę nieszczęśliwą dziewczynę... Sarkaniemu!...

— Tak, Piotrze, uczyniłem to!

— I dla czego?...

— Ponieważ Sawa Toronthal nie mogła zostać twoją żoną!

— Ona! ona?...

— Bo gdyby Piotr Batory poślubił pannę Toronthal, byłoby to jeszcze ohydniejszą zbrodnią!

— Ależ z jakiego powodu? z jakiego powodu? — powtarzał Piotr dręczony rozmaitemi uczuciami.

— Ponieważ Sarkany miał spólnika!... Tak, spólnika w tej ohydnej intrydze, która ojca twego wydała na śmierć! A tym spólnikiem... — potrzeba, abyś się w końcu dowiedział! Tym spólnikiem zbrodni, był bankier z Tryestu, Silas Toronthal!

Piotr słuchał i zrozumiał wszystko!... ale nie mógł odpowiedzieć ani słowa. Konwulsyjny ruch ust zdradzał wielkie cierpienie. Był przejęty zgrozą i oburzeniem, które ścisnęło krew w jego żyłach i zrobiło go sztywnym. Rozszerzoną źrenicą zdawał się wpatrywać w niezbadane ciemności...

Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, w ciągu których doktór zapytywał sam siebie z przerażeniem, czy rekonwalescent nie ulegnie pod nawałem cierpień po dokonanej strasznej operacyi.

Ale energiczny temperament Piotra Batorego zwyciężył. Pokonał on wszystkie gwałtowne wzburzenia zaszłe w sercu i umyśle. Kilka łez tylko stoczyło się po jego bladem obliczu!... Poczem, złamany straszną wewnętrzną walką, upadł na fotel, ale złożył swe ręce w dłonie doktora.

— Piotrze — rzekł Antekritt głosem poważnym, ale zarazem pełnym uczucia — dla całego świata, obaj nie żyjemy więcej! Obecnie jestem sam jeden na ziemi, nie mam przyjaciół... nie mam dzieci!... Czy chcesz być moim synem?

— O tak!... mój ojcze!... — odparł Piotr Batory.

I wtedy, w serdecznym uścisku tych dwóch ludzi, spotkało się święte uczucie miłości ojcowskiej z miłością synowską.



III.


Dalszy ciąg wypadków w Raguzie.


Gdy się to działo na wyspie Antekricie, Raguza była teatrem tragicznych wypadków.

Pani Batory wyjechała z miasta. Po śmierci syna udało się Borikowi z pomocą przyjaciół namówić nieszczęśliwą matkę, aby opuściła dom przy ulicy Marinella. W pierwszych dniach obawiano się, że strapiona staruszka nie przeżyje tego strasznego ciosu. I w rzeczy samej, ta niewiasta zawsze pełna energii, zdradzała pewien umysłowy obłęd, który zaniepokoił lekarzy. W takich warunkach wyjechała pani Batory do małej wioski, zwanej Vinticello, gdzie mieszkali przyjaciele rodziny, troskliwi o jej zdrowie.

Stary sługa i tu nie opuścił swej pani; zamknąwszy więc mieszkanie przy ulicy Marinella, za nią podążył pełen czci godny powiernik tylu boleści. W domu pani Batory nie wspominano nigdy o Sawie Toronthal, matka Piotra ją przeklęła i nie wiedziano nawet do jakiego czasu ślub odłożony został.

Tymczasem stan zdrowia młodego dziewczęcia nie dozwalał opuszczać łoża. I ona doznała straszliwego ciosu... Ten, którego kochała, umarł... niewątpliwie z rozpaczy!... Zwłoki jego niesiono na cmentarz w chwili, gdy opuszczała pałac, aby przy ołtarzu uświęcić wstrętny dla niej związek.

Przez dni dziesięć, to jest aż do dnia 16-go lipca, Sawa była pomiędzy życiem a śmiercią. Matka nie opuszczała jej ani na chwilę, aczkolwiek sama była złamana i chora.

W ciągu tych długich godzin ileż to myśli nie wymieniły te dwie cierpiące istoty. Nazwiska dwóch ludzi były wymawiane co chwila pośród łkań i łez gorzkich. Sarkany budził wstręt i rozpacz — Piotr Batory żal nieutulony.

Te rozmowy, w których nie brał udziału Silas Toronthal, unikający widoku córki, stały się przyczyną, że pani Toronthal raz jeszcze usiłowała uprosić męża, by odstąpił od swoich projektów wstrętnych, zabójczych dla Sawy. Było to bez skutku.

Nic nie zdołało zmienić postanowień Toronthala, gdy owładnięty przez swego spólnika — więcej nawet niżby to można przypuścić — nie chciał ani słuchać przedstawień i próśb swej nieszczęśliwej żony. Małżeństwo to, zdaniem bankiera, było rzeczą nieodwołalną i miało nastąpić jak tylko stan zdrowia Sawy na to pozwoli.

Łatwo wyobrazić sobie można niezadowolenie Sarkaniego, gdy owe nieprzewidziane wypadki sparaliżowały wszystkie jego zamiary i plany. Rozmaitymi sposobami nacierał on na Silasa Toronthala. Wprawdzie nastąpiła tu chwilowa tylko zwłoka, ale przedłużenie zbyteczne takiego stanu rzeczy groziło Sarkaniemu rozchwianiem się wszystkich zamiarów, na których budował całą swą przyszłość. Trypolitańczyk czuł bowiem dobrze, że Sawa miała do niego wstręt nieprzezwyciężony.

A jednak córka bankiera nie wiedziała jeszcze i nie przypuszczała nawet, że Piotr Batory padł pod sztyletem człowieka, którego kazano jej zaślubić.

Tymczasem Sarkany cieszył się w duszy, że tak zręcznym sposobem usunął niebezpiecznego rywala, a wyrzut sumienia nie budził się wcale w tej zakamieniałej piersi.

— Co za szczęście — mówił dnia pewnego z ironicznym uśmiechem do byłego bankiera — że temu młokosowi przyszła myśl samobójstwa! Wygodniej dla nas, gdy rodzina Batorych wygasa. Zaiste, widocznie Opatrzność nas wspiera!...

I w rzeczy samej, cóż pozostało z trzech rodzin Sandorfa, Zathmara i Batorego? Złamana nieszczęściami staruszka, której dnie były policzone. Tak, zdawało się, że Bóg wspiera tych nikczemników, a szczyt swej opieki okaże w dniu, w którym Sarkany zostanie mężem Sawy Toronthal i panem jej ogromnego majątku!

Jednak możnaby też powiedzieć, że Bóg wystawiał na próbę cierpliwość Sarkaniego, gdyż opóźnienie tego małżeństwa miało się znowu przeciągnąć.

Gdy córka bankiera zdawała się nieco przychodzić do sił — przynajmniej fizycznie i gdy Sarkany miał nadzieję, że będzie już można doprowadzić swoje zamiary do skutku, pani Toronthal nagle zachorowała ciężko. W tej, całe życie nieszczęśliwej kobiecie, siły żywotne były już dawno wyczerpane. Zbyt wiele przeszła w swojem życiu, by się dziwić temu można.

W pierwszych dniach przekonano się, że chorej nie pozostawało najmniejszej nadziei życia. Lekarze przepowiadali za kilka dni smutną katastrofę. Pani Toronthal umierała z wycieńczenia sił, a ratować jej nie było możności. Żyć nie mogła, gdyby nawet Piotr Batory powstał z grobu, aby poślubić córkę bankiera.

Teraz zmieniły się role. Sawa w dzień i w nocy nie opuszczała miejsca przy łożu konającej matki.

Tym razem trudno już nawet wyobrazić sobie, co się działo w przewrotnym umyśle Sarkaniego, gdy nowa ta przeszkoda stanęła mu znowu w drodze do osiągnięcia fortuny.

Nie mógł się doczekać końca tych nieustannych przeciwności.

Około 29 lipcu pani Toronthal zdawała się nieco odzyskiwać utracone siły.

Było to w rzeczy samej następstwo silnej gorączki, której gwałtowność miała się objawić w czterdzieści ośm godzin później.

W takim pozostając stanie, pani Toronthal utraciła przytomność, ale poczęła mówić, jakby przez sen, niezrozumiałe jakieś wyrazy.

Jedno słowo, a raczej nazwisko, które chora w malignie bezustanie prawie powtarzała, zastanawiało wielce córkę bankiera. Pani Toronthal wspominała ciągle nazwisko matki Piotra, którą chora zdawała się przywoływać zaklinać, błagać, jak gdyby w przystępie wyrzutów sumienia:

— Wybacz!... pani!... wybacz!...

A gdy żona bankiera w chwilach wolnych od gorączki zapytaną była przez córkę o znaczenie tych wyrazów, odpowiadała:

— Nie pytaj mnie, Sawo! nie pytaj!... Ja nic nie mówiłam!

Tymczasem przerażenie malowało się na twarzy cierpiącej.

Wreszcie nadeszła noc z dnia 30 na 31 lipca. Lekarze chwilowo utrzymywali, że w chorobie nastąpiło przesilenie, po którem należało się spodziewać pewnego polepszenia, i w rzeczy samej cały dzień chora była spokojniejszą, a gorączka nie powracała. Tak niespodziewana korzystna zmiana w przebiegu śmiertelnej choroby zadziwiła wszystkich niemało. Prawdopodobnem było, że i noc bez wypadków przeminie.

Ale był to spokój zapowiadający burzę. Pani Toronthal w ostatnich chwilach swego życia uczuła odradzającą się w niej siłę i niebywałą dotychczas energią. Pojednawszy się z bogiem, powzięła widocznie jakieś silne postanowienie, wyczekując tylko chwili, w którejby mogła wykonać swe przedsięwzięcie.

Wieczorem chora prosiła Sawę, by tej nocy udała się na spoczynek choć na parę godzin. Sawa pomimowoli, musiała usłuchać matki, widząc jej niezwykły stanowczość.

Tak więc około godziny jedenastej wieczorem panna Toronthal odeszła do swego pokoju, podczas gdy żona byłego bankiera pozostała u siebie w łóżku. Wszyscy już spali w pałacu, gdzie panował spokój, któryby raczej nazwać można grobową ciszą.

W takiej to chwili pani Toronthal nagle wstała z łóżka i ta cierpiąca osoba, o której myślano, że nie zdolną jest do najmniejszego ruchu, znalazła dość siły, ażeby się ubrać i usiąść przy małem biurku.

Następnie wzięła ćwiartkę listowego papieru i drżącą ręką napisała gorączkowo kilka wierszy, umieściwszy poniżej swój podpis; poczem włożyła list do koperty, na której położyła następujący adres:

„Pani Batory, ulica Marinella, Stradone w Raguzie”.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 064

Żona bankiera, walcząc z znużeniem, które nastąpiło po takiem wysileniu, popchnęła drzwi swego pokoju, zeszła po schodach i przez dziedziniec pałacowy dostała się do furtki, otworzyła ją nie bez wysilenia, aby wyjść mi ulicę.

W alei Stradone było ciemno i bezludno — północ wybiła już dawno.

Żona bankiera, idąc chwiejnym krokiem, trzymała się lewej strony ulicy i stanęła dopiero w miejscu, gdzie była pocztowa skrzynka. Tam rzuciła list i zwróciła się ku domowi.

Ale wkrótce brakło pani Toronthal sił, które w tej ostatniej chwili życia tylko całą potęgą swej woli podtrzymywała, ażeby spełnić czyn ostatni. Na progu pałacu padła, nie dając znaku życia.

W tem miejscu służba pałacowa znalazła wkrótce nieszczęśliwą tę niewiastę. Omdlałą i nieprzytomną zaniesiono do sypialni. Silas Toronthal i Sawa nie mogli zrozumieć tego wypadku.

Nazajutrz były bankier uwiadomił Sarkaniego o całem zajściu. Nie podejrzywali oni zrazu, że pani Toronthal wyszła w nocy, aby wrzucić list do pocztowej skrzynki, jednakże nie umiejąc sobie wytłómaczyć tego zdarzenia, byli niem wielce zaniepokojeni.

Przez dwadzieścia cztery godziny chora leżała bez przytomności. Niekiedy tylko dawała znaki życia przez konwulsyjne drgania, ostatnie wysiłki konających. Sawa ujęła rękę matki, jak gdyby w ten sposób chciała ją zatrzymać na tym świecie, na którym czuła się tak opuszczoną!

Ale usta pani Toronthal oniemiały, nie wymawiały nazwiska matki Piotra. Niewątpliwie sumienie konającej było już spokojne, spełniła bowiem swą ostatnią wolę i nie potrzebowała już prosić... błagać o przebaczenie.

Następnej nocy, około godziny trzeciej zrana, gdy tylko Sawa czuwała przy konającej matce, pani Toronthal poruszyła się i niespodzianie drżącą swą dłonią dotknęła ręki córki.

Po krótkiej chwili oczy umierającej otworzyły się do połowy, poczem wzrok jej zwrócił się na Sawę. Spojrzenie to było tak pełne wyrazu, że Sawa nie mogła wątpić, iż chora pragnie przemówić.

— Matko, matko! — zawołała — co tobie?...

Pani Toronthal poruszyła się nieco.

— Czy chcesz mi co powiedzieć?

— Tak! — rzekła wyraźnie konająca.

Sawa pochyliła się nad wezgłowiem śmiertelnego łoża, a nowe poruszenie matki dawało jej do zrozumienia, by się przybliżyła jeszcze więcej.

Zrozpaczone dziewczę położyło swą głowę, przy ustach umierającej, która znowu się odezwała:

— Moje dziecię... śmierć...

— Matko!...

— Ciszej! — szepnęła pani Toronthal — tylko ciszej... Nikt nie powinien nas słyszeć!...

Po chwili ciągnęła dalej z widocznem wysileniem:

— Dziecię... ja... chciałam cię prosić... o przebaczenie... za wyrządzoną ci krzywdę... której zapobiedz nie... miałam odwagi...

— Ty, matko!... Ty wyrządziłaś mi krzywdę?... Ty prosisz mnie o przebaczenie!...

— Pocałuj mnie, Sawo!... Tak!... po raz ostatni!... Na znak, że mi wybaczasz!

Biedne dziewczę złożyło pocałunek na bladem czole umierającej.

Pani Toronthal ostatniem wysileniem ręką objęła szyję młodego dziewczęcia, poczem podniosłszy się nieco i patrząc strasznemi, niby szklannemi oczami

— Sawo!... — rzekła — Sawo!... Ty nie jesteś córką Silasa Toronthala!... nie jesteś moją córką!... Twój ojciec...

Nie mogła dokończyć. Konwulsyjny ruch wyrwał ją z objęć Sawy, a dusza uleciała z ostatniemi słowami.

Sawa stała pochylona nad umarłą. Pragnęła ją ocucić... Napróżno!

Natenczas zaczęła wołać o pomoc. Wszyscy się zbiegli. Silas Toronthal przybył pierwszy do pokoju swej żony.

Na widok tego człowieka Sawę zdjął jakiś nieprzezwyciężony wstręt. Cofnęła się przed bankierem, bo teraz miała prawo pogardzać nim, nienawidzieć go nawet, gdy się dowiedziała, że nie był jej ojcem. Umierająca wyznała to, a nie kona się z kłamstwem na ustach!

Pod takiem wrażeniem Sawa uciekała z tego pokoju, przerażona wyznaniem nieszczęśliwej niewiasty, która jednak kochała ją, jak własną córkę; niemniej gubiła się w domysłach nad tem, czego zmarła nie miała czasu już dopowiedzieć?

Trzeciego dnia odbył się pogrzeb pani Toronthal z wielką okazałością. Tłumy przyjaciół — jakich ma każdy bogaty człowiek — otaczały bankiera. Przy jego boku szedł Sarkany, dowodzący swoją obecnością, że żadne zmiany nie zaszły w projektach, które miary go połączyć z rodziną Toronthalów. Przynajmniej takie były jego nadzieje. Sarkany wyobrażał sobie nawet, że stósunki korzystniejszy dla niego obrót wzięły.

Jednakże zwłoka, spowodowana chorobą pani Toronthal, przez śmierć jej musiała się jeszcze przeciągnąć. W czasie familijnej żałoby nie mogło być nawet mowy o ślubie. Formy światowe wymagały, aby przynajmniej kilka miesięcy upłynęło od dnia wypadku śmierci.

Okoliczność ta bezwątpienia do najwyższego stopnia draźniła Sarkaniego, któremu było pilno dojść raz do pożądanego celu. Aczkolwiek widział się zmuszony uszanować zwyczaje, to jednak zawsze miał jakieś do bankiera pretensye, które były powodem do licznych i gwałtownych z nim sporów. Nieporozumienia takie kończyły się zawsze tem, że bankier uspokajał Trypolitańczyka następującemi słowami:

— Zrobić więcej nie mogę, zresztą chodzi tylko o to, ażeby ślub odbył się przed upływem pięciu miesięcy!

Widocznie ci dwaj ludzie zrozumieli się dobrze. Pomimo to jednak Sarkany nie przestawał się niepokoić, czego najbliższem następstwem były nowe awantury z przyszłym teściem.

W rzeczy samej obaj byli zaniepokojeni. Wycieczka nocna pani Toronthal w przeddzień śmierci dawała spólnikom zbrodni wiele do myślenia. Sarkany miał nawet pewne podejrzenie, że umierająca rzuciła do skrzynki pocztowej list, który pragnęła wysłać w sekrecie.

— Jeżeli tak jest — mówił Sarkany — to list ten może być dla nas zgubnym. Pańska żona zawsze usposabiała Sawę na moję niekorzyść do tego stopnia, że ośmieliła się popierać stronę mego rywala i kto wie, czy w ostatniej chwili życia nie zdobyła się na energią, o którą jej nie posądzano, ażeby zdradzić naszę tajemnicę! W takim razie czyż nie powinnyśmy wypadków uprzedzić i... opuścić Raguzę, gdzie więcej możemy stracić, niż zyskać?

— Gdyby taki list nam zagrażał — zauważył Silas Toronthal — to w kilka dni byłyby się okazały już skutki... a przecież dotychczas nic nie zmieniło naszego położenia...

Na takie dowodzenie Sarkany nie wiedział, co odpowiedzieć; zdawało się ono być słusznem. Wszak będzie czas pomyśleć o obronie, gdy niebezpieczeństwo się okaże.

Tak się też stało. W piętnaście dni po śmierci pani Toronthal, niebezpieczeństwo się okazało, ale zupełnie z innej strony, niż się go spodziewano.

Od czasu śmierci żony bankiera, Sawa trzymała się zdała od ojca, nie opuszczając swego pokoju; nie pokazywała się nawet przy stole. Bankier, będący zawsze w jej obecności nieco skrępowanym, nie szukał z nią spotkania, które nie robiło mu wcale przyjemności. Nic sprzeciwiał się zatem jej woli, a sam zamieszkał apartament, będący w przeciwległym pawilonie pałacu.

Nieraz Sarkany spierał się o to z bankierem, że zezwolił na taki stósunek, który uniemożliwił Trypolitańczykowi spotkanie się z panną Toronthal. Wszystko to bowiem nie odpowiadało jego dalszym zamiarom. Z tego też powodu okazywał swoje niezadowolenie bankierowi. Aczkolwiek skutkiem żałoby nie mogło być mowy o zamierzonem małżeństwie, to jednak Trypolitańczyk nie chciał, by Sawa oswoiła się z myślą, że ojciec i on zrzekli się tego związku.

Nakoniec Sarkany począł z taką gwałtownością na Toronthala nalegać, że tenże dnia 16 sierpnia kazał uwiadomić Sawę o swem życzeniu rozmówienia się z nią tego samego wieczora.

Ponieważ bankier uprzedził córkę równocześnie, że Sarkany pragnie być obecny przy tem spotkaniu, spodziewał się odpowiedzi odmownej. Ku jego wielkiemu zdziwieniu stało się inaczej. Sawa odpowiedziała, że zastósuje się do zakomunikowanego jej życzenia.

Skutkiem tego Sarkany i Silas Toronthal w wielkim salonie wieczorem oczekiwali pojawienia się Sawy. Pierwszy z nich postanowił słuchać raczej niż mówić, chcąc zbadać skryte myśli dziewczęcia, podczas gdy drugi ułożył sobie przemawiać stanowczo, mając po swojej stronie prawo przewagi ojcowskiej.

O naznaczonej godzinie Sawa weszła do salonu. Sarkany powstał na jej widok, ale to dziewczę nie odpowiedziało na jego ukłon choćby lekkiem skinieniem głowy. Udała, że go nie widzi.

Na dany znak Silasa Toronthala, Sawa usiadła. Następnie czekała obojętnie z bladem obliczem, które przy żałobnym stroju jeszcze bledszem, niż zwykle się wydawało.

— Sawo — odezwał się bankier — dotychczas nie przerywałem twej samotności, chcąc uszanować boleść po stracie nieocenionej matki, ale w dalszem następstwie tych smutnych wypadków jest się zawsze w konieczności pomówienia o pewnych interesach!... Chociaż nie jesteś jeszcze pełnoletnią, to przecież wolałbym, żebyś wiedziała, jaki majątek odziedziczysz po...

— Jeżeli chodzi tu tylko o sprawy majątkowe — przerwała Sawa — szkoda czasu długo się nad tem zastanawiać. Nie roszczę sobie żadnych praw do spadku, o którym mowa.

Na te słowa Sarkany zrobił ruch, w którym malowało się niezadowolenie i zdziwienie, pochodzące z utajonego niepokoju.

— Przypuszczam, Sawo — mówił dalej Silas Toronthal — że nie zrozumiałaś dobrze doniosłości twego wyrażenia się... Pomimowoli jesteś dziedziczką pani Toronthal, twej matki, a prawo wkłada na mnie obowiązek zdawania rachunków aż tło pełnoletności...

— Jeżeli nie zrzeknę się tego spadku — odparła obojętnie młoda dziewczyna.

— A to z jakiej przyczyny?...

— Ponieważ bezwątpienia nie mam do niego żadnego prawa!

Bankier wyprostował się w fotelu. Takiej odpowiedzi nigdy się nie spodziewał, Sarkany milczał, w jego wyobraźni Sawa grała komedyą.

— Nie rozumiem, Sawo — ciągnął dalej bankier, zniecierpliwiony obojętnemi odpowiedziami młodego dziewczęcia — nie rozumiem, co znaczą twe słowa, ani też jakie uczucia mogą ci je dyktować. Zresztą nie mam zamiaru wykładać tu praw... Jesteś pod moją opieką i nie możesz samowolnie działać... A więc spodziewam się, że będziesz posłuszną władzy ojcowskiej, której mi przecie nie zaprzeczysz?

— Być może! — odparła Sawa.

— Doprawdy? — zawołał Silas Toronthal, który począł już tracić krew zimną — doprawdy! Ale muszę ci, Sawo, przypomnieć, że o trzy lata mówisz za wcześnie! Gdy osiągniesz pełnoletność, zrobisz z twoim majątkiem, co zechcesz, ale tymczasem twoje interesa są mnie powierzone i bronić ich będę, jak należy!

— Niech i tak będzie — odpowiedziała Sawa — poczekam...

— I na co poczekasz? — mówił dalej bankier. — Zapewne zapominasz, że twoje położenie się zmieni, jak tylko żałoba się skończy! Masz więc o tyle mniej prawa lekkomyślnie rozporządzać swoim spadkiem, że nie sama interesowana jesteś w majątkowych sprawach...

— Tak!... w majątkowych sprawach! — odparła Sawa pogardliwym tonem.

— Chciej mi pani wierzyć — odezwał się na to Sarkany — że słowa te wymówione w sposób ubliżający, muszą mi sprawiać boleść, gdyż zupełnie inne uczucie...

Sawa nie słuchała nawet Trypolitańczyka, lecz nie przestawała patrzeć na bankiera, który mówił do niej w rozdrażnieniu te słowa:

— Powtarzam, że jesteś nie sama interesowaną... ponieważ śmierć twojej matki nie zmieniła naszych zamiarów!

— Jakich zamiarów? — spytała dziewczyna.

— Wydania cię za mąż, o czem zapominasz. Pan Sarkany zostanie moim zięciem!...

— Czy jesteś pan tego pewny, że skutkiem takiego małżeństwa pan Sarkany zostanie jego zięciem?

Tym razem przymówka była tak wyraźną, że Silas Toronthal wstał już, ażeby wyjść, nie mógł bowiem ukryć swego pomieszania. Ale Sarkany wstrzymał go jednym ruchem. Ten człowiek chciał wszystkiego wysłuchać... dowiedzieć się o grożącem mu niebezpieczeństwie, aby wyrozumieć, co dalej począć.

— Posłuchaj mnie, ojcze i wiedz o tem, że po raz ostatni tak cię nazywam — rzekła natenczas Sawa. — Ale panu Sarkaniemu nie chodzi wcale o moją osobę, on stara się o ten majątek, którego ja dziś nie chcę. Bez względu do jakichkolwiek granic może dojść jego bezczelność, nie ośmieli się tego zaprzeczyć! Jednakże, ponieważ mi przypomina, że zezwoliłam na to małżeństwo, moja odpowiedź będzie łatwa? Tak! ja byłam zmuszoną się poświecić, gdy mogłam uwierzyć, że honor mego ojcu zagrożony był w tej sprawie. Dziś wszelako wiem, że mój prawdziwy ojciec nie może brać udziału w tych haniebnych interesach!... Jeżeli więc pan Sarkany chce się wzbogacić, proszę mu oddać mój majątek!... Wszak tego tylko żąda!

Po tych słowach młoda dziewczyna powstała i zwróciła się ku drzwiom.

— Sawo! — zawołał Silas Toronthal, zastępując jej drogę — cóż to za szaleństwo?... Ja cię nie rozumiem... Bez wątpienia... ty nie wiesz... co mówisz... Przypuszczam, że śmierć twojej matki...

— Mojej matki... tak! mojej matki... matki sercem! — odparła dziewczyna.

— Strapienie zamąciło twój umysł — ciągnął dalej Silas Toronthal — Tak! Jesteś szaloną i...

— Szaloną?!

— Ale to co postanowiłem, stanie się; po upływie sześciu miesięcy musisz być żoną Sarkaniego.

— Nigdy!

— Potrafię cię zmusić!

— Jakiem prawem — spytała młoda dziewczyna z pogardą, której ukryć nie mogła.

— Z tytułu władzy ojcowskiej!...

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 065

— Pan?... Wszak pan nie jesteś moim ojcem, nie nazywam się Sawą Toronthal.

Na te ostatnie słowa, bankier nie mogąc znaleźć odpowiedzi, cofnął się przerażony. Młoda dziewczyna wyszła dumnym krokiem z salonu i powróciła do swego pokoju.

Sarkany, który śledził każdy ruch Sawy w ciągu toczącej się rozmowy, zakończeniem tejże nie był wcale zdziwiony. Odgadł on wszystko. Stało się, czego się obawiał. Suwa wiedziała, że żadne związki krwi nie łączą ją z Toronthalem.

Bankier czuł się wielce pognębiony tym niespodziewanym wypadkiem, gdyż nie spodziewał się czegoś podobnego.

Trypolitańczyk przemówił pierwszy, przedstawiając rzecz ze zwykłą sobie zręcznością. Silas Toronthal słuchał go z zajęciem, zresztą nie mógł zaprzeczyć, że poglądy spólnika były bardzo trafne.

— Nie można się łudzić, że Sawa dobrowolnie zgodzi się na to małżeństwo — mówił Sarkany. — Ale właśnie z wiadomych nam dziś powodów ożenić się z nią muszę. Alboż ona wie co z naszej przeszłości? Zgoła nic, bo w przeciwnym razie byłaby nam więcej powiedziała! Wie tylko, że nie jest pana córką i oto wszystko, ale nie domyśla się swego pochodzenia. Wydaje mi się nawet prawdopodobnem, że pani Toronthal umierając musiała jej coś wyznać. Stanowczo jednak twierdzę, że nie powiedziała Sawie więcej, jak to tylko, co było potrzebnem, ażeby odmówiła posłuszeństwa człowiekowi, który nie jest jej ojcem!

Silas Toronthal ruchem głowy potwierdził zapatrywania Sarkaniego. Jak nam wiadomo, przebiegły Trypolitańczyk nie mylił się wcale.

— Rezultat tego następujący — ciągnął dalej Sarkany. — To co Sawa dziś wie, choćby nie znała naszej przeszłości, może się stać groźnem dla nas obydwóch. Panu może zaszkodzić w stósunkach, jakie sobie wyrobiłeś w Raguzie, mnie zaś w ogromnych interesach, które małżeństwo z Sawą powinno mi ułatwić. Otóż wypada nam przedewszystkiem jak najspieszniej Raguzę opuścić, zabrawszy z sobą Sawę, zanim zdoła się z kimkolwiek zobaczyć lub rozmówić. Należy działać tak szybko, że lepiejby było wykonać ten plan dziś jeszcze, niż jutro. Po ślubie nawet nie można wracać więcej do tego miasta, choć Sawa zostawszy moją żoną, do milczenia będzie zmuszoną. Za granicą znajdzie się tak daleko od wszystkich wpływów, że w przyszłości nic nam grozić nie będzie. Ażeby zaś dobrowolnie zezwoliła na to małżeństwo w określonym czasie, który może mi zapewnić zyski, ja się już o to postaram i niech mnie djabli porwą, jeżeli mi się nie uda.

Były bankier zgodził się na wszystko, nie próbując zmienić przekonań spólnika; opanowany zupełnie przez Trypolitańczyka, nie mógłby nawet tego uczynić. Zresztą na cóżby to się przydało?

Spólnicy powiedzieli sobie tedy, że plany tego samego wieczora zostaną wykonane, poczem się rozeszli. Przekonamy się też wkrótce, iż nie mylili się ci nikczemnicy, uważając, że należy działać jaknajśpieszniej.

Nazajutrz pani Batory, w towarzystwie Borika, opuściwszy wioskę Vinticello, powróciła do domu, w którym syn jej umarł. Przybyła do Raguzy z postanowieniem opuszczenia na zawsze tego miasta, w którem zbyt bolesne wspomnienia zatruwały jej ostatnie chwile życia.

Gdy Borik drzwi otworzył znalazł list, który znajdował się w skrzynce, będącej u drzwi pomieszkania.

Był to list, który pani Toronthal napisała przed śmiercią pod wpływem jakiejś nadludzkiej siły.

Pani Batory wzięła list do ręki, otworzyła go , spojrzała przedewszystkiem na podpis, poczem jednym rzutem oka przeczytała kilka wierszy, skreślonych ręką umierającej. Pismo to wyjaśniło tajemnicze pochodzenie Sawy.

Owo dziwne skojarzenie tych dwóch imion: Sawy i Piotra wywarło bolesne wrażenie na nieszczęśliwej staruszce.

— Ona!... i on!... — zawołała.

I nie dodawszy ani słowa, czego zresztą nie byłaby w stanie uczynić, nie dawszy odpowiedzi wiernemu Borikowi, którego odepchnęła w chwili, gdy ją chciał zatrzymać, wybiegła z mieszkania. Z zadziwiającą szybkością przeszła uliczkę zwaną Marinella i aleję Stradone, zatrzymawszy się dopiero przed bramą pałacu Toronthala.

Czy pojmowała teraz doniosłość tego kroku, który zamierzała uczynić? Czy mogła się zastanowić, iż lepiej było działać mniej gwałtownie, lecz roztropniej, nawet w interesie Sawy? Nie! Tajemna jakaś siła parła ją do tego dziewczęcia, jak gdyby mąż Stefan i syn Piotr powstali z grobu i wołali na nią:

— Ratuj ją!... ratuj!...

Pani Batory zapukała do drzwi, które się niebawem otworzyły. Służący stał przed nią i pytał co sobie życzy?

Pani Batory chciała się widzieć z Sawą.

Panny Toronthal nie było już w pałacu.

Pani Batory zapytała więc o pana Toronthal.

Bankier wyjechał wczoraj, nie mówiąc dokąd wyjeżdża — córka pojechała z ojcem.

Pani Batory złamana tym ostatnim ciosem, upadła na ręce Borika, który za nią podążył.

Gdy wierny sługa odprowadził nieszczęśliwą wdowę do domu:

— Jutro — rzekła — jutro mój przyjacielu odbędzie się wesele Piotra i Sawy!

Pani Batory straciła zmysły.



IV.


W okolicach Malty.


Tymczasem stan zdrowia Piotra Batorego polepszał się z dniem każdym, a wkrótce rana zagoiła się tak szczęśliwie, że wyzdrowienie można było nazwać zupełnem.

Ale cierpienia moralne nie ustawały i nie kończyły się z cierpieniami fizycznem... Młodzieniec myślał zawsze o nieszczęśliwej matce i Sawie, uważając ją za straconą dla siebie.

Niepodobieństwem było pozostawić staruszkę pod strasznym ciosem pozornej śmierci syna. Doktor Antekritt postanowił panią Batory uwiadomić ostróżnie o wszystkiem i przewieźć ją także na wyspę Antekrittę. W tym celu agent doktora, zostawiony w Raguzie, miał rozkaz czuwania nad wypadkami w domu przy ulicy Marinella aż do czasu zupełnego wyleczenia Piotra, które niebawem nastąpić musiało.

Piotr nie mówił nigdy z doktorem o Sawie. Jednak, czyż mógł o niej zapomnieć, choć myślał, że jest już żoną Sarkaniego? Czyż zdołałby przestać ją kochać, pomimo że była córką Silasa Toronthala. Nigdy! Bo zresztą Sawa nie mogła być odpowiedzialną za zdrowie ojca.. A przecież ta zbrodnia stała się przyczyną śmierci Stefana Batorego! Wszystko to razem spowodowało w zranionem sercu młodzieńca straszną wewnętrzną walkę, a szczegółowe jej odcienie Piotr sam nie byłby w możności określić.

Doktór rozumiał i odczuwał to wszystko. To też, ażeby odwrócić umysł cierpiącego od tych bolesnych rozpamiętywań, przypominał mu zawsze obowiązek spełnienia sprawiedliwego czynu, w którym powinien był wziąść udział. Należało przecież zdrajców ukarać. Wprawdzie dotychczas doktór sam nie umiałby powiedzieć, w jaki stanie się to sposób, ale był pewny, że przy środkach, któremi dziś rozporządzał, osiągnie to, co zamierzał.

— Tysiąc dróg, a jeden cel — powtarzał doktór, gdy mówił o swoich projektach.

W ciągu ostatnich dni rekonwalescencyi, Piotr zwiedzał wyspę, częścią pieszo, a częścią w powozie. I w rzeczy samej, któżby nie został oczarowany obecnem urządzeniem tej małej kolonii, pozostającej pod kierownictwem doktora Antekritta.

Przedewszystkiem z nadzwyczajną gorliwością wykończano fortyfikacye, mające zabezpieczyć od wielkich napadów małe, u stóp wzgórza zabudowane miasteczko z portem, jakoteż całą wyspę. Gdy roboty te zostaną uskutecznione, będą mogły baterye zaopatrzone bronią wielkiego kalibru uniemożliwić krzyżowym ogniem zbliżenia się nieprzyjacielskich okrętów.

W tym systemie obrony najważniejszym czynnikiem była elektryczność, za pomocą której mogły być zapalone torpedy, broniące przystępu do kanału, jakoteż rozmaite bronie palne, stósownie do tego nowego sposobu wynalezione.

Doktór umiał wyzyskać owe prawdziwie cudowne pomysły i wynalazki, do których przyszłość należy. W jednem miejscu znajdował się punkt centralny, przeznaczony wyłącznie dla motorów, działających za pomocą pary i odpowiednich kotłów; tam można było zobaczyć dwadzieścia maszyn dynamometrycznych najnowszego, udoskonalonego systemu.

Tu w specyalnych zbiornikach wytwarzały się prądy elektryczne, które zasilały wszystkie narzędzia i maszyny użyte do oświetlania miasta, przyrządów telegraficznych i telefonowych, do wodociągów, jakoteż do celów komunikacyjnych za pomocą kolei żelaznej, przecinającej w rozmaitych kierunkach całą wyspę. Słowem, doktór przejęty poważnemi studyami całego życia urzeczywistnił u siebie dążności nowożytnej wiedzy, umiejętnem zastosówaniem coraz ważniejszych wynalazków. Jak nam wiadomo, użył nawet sił elektrycznych jako motorów do poruszania swoich niektórych okrętów.

Ponieważ do wytworzenia elektryczności węgiel ziemny był ciągle potrzebnym, przeto utrzymywano ogromny z węglem magazyn, który nieustannie zasilał jeden wielki okręt, dostarczający potrzebny materyał z Anglii.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 066

Port, w którego głębi wznosiło się miasteczko amfiteatralnie, był już z natury użytecznym, ale ulepszyły go olbrzymie roboty; dwie długie groble, portowa tama, ochronny przekop, zupełnie go ubezpieczały. Z tego powodu żadne burze nie mogły być groźne dla flotylli, która składała się z „Savareny”, z parowca zwanego „Ferrato” i trzech „Elektryków” w rodzaju pancerników, mogących się wielce przyczynić do obrony wyspy.

W ten sposób, przez rozumne zarządzenie doktora, posiadłość jego z dniem każdym stawała się nieprzystępniejszą. Afrykańscy korsarze wiedzieli o tem dobrze, lecz jedynym ich pragnieniem było posiąść wyspę, gdyż opanowanie tego środkowego punktu korzystnem się przedstawiało naczelnikowi sekty Semsima, Sidi-Machomet El-Mahedi. Jednak znając trudności podobnego przedsięwzięcia, niebezpieczny wróg wyczekiwał odpowiedniej chwili do działania z ową cierpliwością, właściwą tylko szczepom arabskim.

Doktór domyślił się wszystkiego i spieszył z wykończeniem robót fortyfikacyjnych. Ażeby złamać potęgę nieprzyjaciela, należało użyć niszczących i morderczych narzędzi, których jeszcze Senusici nie znali. Zresztą od lat osiemnastu wyspiarze postarali się o milicyą, uzbrojoną w broń najnowszych systemów, a nawet o dzielną artyleryą. Ta siła zbrojna składała się z sześciuset ludzi.

Większa część osadników zamieszkiwała małą mieścinę, której dano siedmiogrodzką nazwę Artenah. Miejscowość ta przedstawiała się nader uroczo, chociaż nie liczyła więcej jak kilkaset domów rozmaitych stylów, fantastycznie rozrzuconych wśród bujnej zieloni. Pomiędzy kolonistami panowała niezamącona zgoda, jaką tylko dać może wolność i niezawisłość.

Doktór Antekritt mieszkał w domu, który zwano pałacem, bo w nim rezydował, nie naczelnik wprawdzie, ale pierwszy z kolonistów. Wspaniały ten gmach należał niewątpliwie do rzędu najpiękniejszych budynków maurytańskich; pełen najwybredniejszych ozdób, tworzących razem jedną, prawdziwie artystyczną całość, zręcznie ułożoną przez sławnych mistrzów arabskich prowincyj. Zewnętrzne i wewnętrzne urządzenie pałacu, jak zresztą wszystko na tej prawdziwie cudownej wyspie mogło tylko zachwycać, czarować i budzić podziwienie.

Po nad miasteczkiem Artenah leżącem nieco w głębi wybrzeży, wznosiła się wspaniała dzwonnica małego kościółka z białego i czarnego marmuru, który nadaje się tak dobrze do rzeźby i architektury.

Na sąsiednich wzgórzach, za miastem, widać było inne jeszcze mieszkania, pałacyki i wille. Nieco na ustroniu wznosił się w najkorzystniejszem miejscu mały szpital, w którym doktór, jedyny medyk w kolonii, udzielał rad swoim chorym.

Dalej, wzdłuż ciągnących się do morza wzgórz, bieliły się jeszcze piękne kąpielowe domki, pomiędzy któremi wyróżniało się jedno zabudowanie w kształcie baszty. Dom ten zwano willą Pescade i Matifon. Tu mieszkali dwaj nierozdzielni przyjaciele, używając wszelkich przyjemności, jakie dać może dobrobyt. Nigdy nie marzyli nawet o szczęściu, które dla nich zabłysło.

— Jak nam tu dobrze! — mawiał Przylądek Matifon.

— Aż nadto dobrze — odpowiedział Cypel Pescade — bo nieodpowiednio naszemu wychowaniu. Widzisz, Przylądku Matifon, ażeby tak żyć, jak my żyjemy, trzeba nam się było kształcić, chodzić do szkoły, złożyć dowody wiedzy!...

— Przecie ty jesteś mądry, Cypla Pescade! — twierdził Przylądek Matifon.

I w rzeczy samej w porównaniu z Herkulesem, mały Pescade był uczony. Ale poczciwy ten chłopak czuł dobrze, że wiele brakowało mu wiadomości, choć stósunkowo nie był wcale ograniczonym przy wrodzonej ciekawości i przebiegłości. To też Cypel Pescade całe dnie spędzał w bibliotece miasta Artenah, starając się zapoznać z dziełami wyborowemi, podczas gdy Przylądek Matifon, z upoważnienia doktora, gromadził piasek i burzył skały nad brzegiem morza, aby stworzyć odpowiednią do rybołóstwa zatokę.

Zresztą Piotr Batory zachęcał Cypla Pescade do umysłowej pracy, widząc w nim niepospolite zdolności, był nawet nauczycielem małego akrobaty, który robił wielkie postępy. Inny też powód niemało się przyczynił, że Piotr przywiązał się do Cypla Pescade; nikt lepiej od niego nie znał przeszłości młodzieńca. On to bowiem czuwał nad wypadkami, dotyczącemi rodziny młodego inżyniera, przy której to sposobności widział mdlejącą Sawę... Piotr tylko z poczciwym akrobatą mógł rozmawiać o niej, gdy serce przepełniały wzburzone uczucia.

Tymczasem zbliżała się chwila, w której doktór miał spełnić czyn sprawiedliwy, to jest nagrodzić uczciwych, a ukarać zdrajców.

Czego Antekritt nie mógł uczynić dla Andrzeja Ferrato, zmarłego w wiezieniu w kilka miesięcy po ogłoszeniu wyroku, to pragnął zrobić dla jego dzieci. Na nieszczęście, pomimo wszelkich zabiegów i starań agentów doktora, nie można się było dowiedzieć, co się stało z Luigim i jego siostrą.

Po śmierci ojca sieroty opuściły Rovigno, a nawet Istryę, skazując się dobrowolnie na powtórne wygnanie, nikt nie wiedział, dokąd się udały. Doktorowi sprawiało to wielką przykrość, nie tracił jednak nadziei odnalezienia dzieci człowieka, który poświecił się dla niego, ale polecił gorliwiej zająć się poszukiwaniem.

Piotr pragnął jak najgoręcej przybycia pani Batory na wyspę Antekrittę, lecz doktór chcąc wyzyskać należycie mniemaną śmierć młodego inżyniera, zalecał mu cierpliwość w działaniu. Zresztą przedewszystkiem czekał zupełnego wyzdrowieniu Piotra, ażeby mógł z nim odbyć podróż większą, a powtóre, wiedząc, że ślub Sarkaniego z Sawą był odłożony skutkiem śmierci pani Toronthal, postanowił wstrzymać się z dalszem działaniem aż do chwili, w której zamierzone małżeństwo stanie się faktem dokonanym.

Doktór nie wiedział też nic o Karpenie, który opuściwszy Rovigno, znikł również bez śladu.

Można sobie łatwo wyobrazić, jakiego wrażenia doznał doktór Antekritt, gdy dnia 20 sierpnia otrzymał od swego agenta z Raguzy depeszę, donoszącą mu o nagłem zniknięciu nietylko Toronthala, Sawy i Sarkaniego, ale też pani Batory i Borika.

Nie było czasu do stracenia. Zawezwał natychmiast do siebie Piotra i opowiedział mu wszystko, co zaszło. Dla młodzieńca był to cios nader bolesny. Stracił nadzieje ujrzeniu matki, podczas gdy widział Sawę w rękach Sarkaniego...

— Jedziemy jutro — rzekł wreszcie doktór.

— Dla czego nie dziś? — zawołał Piotr. — Ale gdzie szukać matki?... gdzie?...

I nie skończył, gdyż doktor Antekritt przerwał mu temi słowami:

— Zdaje mi się, że jest pewien związek pomiędzy temi dwoma faktami! Silas Toronthal i Sarkany są przyczyną zniknięcia pani Batory... Zresztą dowiemy się!... Ale przedewszystkiem trzeba odszukać tych dwóch nędzników!...

— Czy ich tylko znajdziemy?...

— Może... w Sycylii!

Doktór przypomniał sobie rozmowę Sarkaniego z Namirą, podsłuchaną w bazarze Czarnogórców. Tam dowiedział się, że Zirone (dobrze zapamiętał to nazwisko, pierwszy raz usłyszane w więzieniu) organizował bandę rozbójników w okolicach Catanii. Była to wprawdzie niepewna wskazówka, ale w braku lepszej i ta mogła posłużyć do odszukania Sarkaniego i Toronthala.

Wyprawa została natychmiast postanowioną. Cypel Pescade i Przylądek Matifon zostali uwiadomieni, że mają towarzyszyć doktorowi. Pierwszemu z nich powiedziano przy tej sposobności, kim byli Silas Toronthal, Sarkany i Karpena.

— Trzech rzezimieszków! — rzekł. — Domyślałem się tego!...

A potem zwróciwszy się do Przylądka Matifon, dodał:

— Wkrótce wystąpisz na scenę!

— Doprawdy?...

— Tak, tak, tylko trochę poczekaj!

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 067

Tego samego wieczora wybierano się w podróż. „Ferrato” stał zawsze gotowy puścić się na pełne morze; zapasów żywności i amunicyi nie brakowało, kompasy były wyregulowane, o godzinie ósmej wieczorem miano wypłynąć z portu.

Z głębi wielkiej Syrty do przylądka Portio di Palo południowej Sycylii, liczą dziewięćset pięćdziesiąt mil. Szybki parowiec, który z łatwością robił osiemnaście mil na godzinę, mógł w jednym dniu przebyć tę przestrzeń. Był to statek o sile 1500 koni zbudowany we Francyi w warsztatach nad Loarą. Kotły, sporządzone podług systemu Bellevill’a, systemu, w którym rury napełnione są wodą nie płomieniem, posiadały tę własność, że zużywając stosunkowo bardzo mało węgla, rozwijały z łatwością siłę pary do czternastu, a nawet do piętnastu kilogramów bez najmniejszego niebezpieczeństwa pęknięcia rezerwoaru.

„Ferrato” był zaopatrzony z wielką starannością we wszystkie sprzęty, zapewniające wygodę podróżnym. Miał na swoim pokładzie cztery odtylcowe działa, dwie rewolwerowe armatki systemu Hotchkissa, dwie mitralezy Gatlings’a i długie działo, które niosło celnie na odległość sześciu kilometrów szpiczastą kulę o trzynasto-centymetrowej średnicy.

Załoga parowcowa składała się z trzydziestu marynarzy, dwóch kucharzy i trzech pachołków, pełniących służbę w kuchni i pokojach, z jednego maszynisty, dwóch mechaników, czterech palaczy i dwóch magazynierów, słowem, z czterech oficerów i 44-ech ludzi. Kapitanem okrętu był stary marynarz, nazwiskiem Koestrik, rodem z Dallmacyi.

W ciągu pierwszych godzin wypłynięcia z zatoki Sidry odbywało się w dość dobrych warunkach. Aczkolwiek chłodny północno-zachodni wiatr, tył przeciwny żegludze, kapitan kazał rozwinąć dość znaczną szybkość, ale nie mógł zużytkować żagli.

Noc przeszła bez wypadków. Piotr i doktór, którzy zajmowali dwie kajuty przyległe, jakoteż Cypel Pescade i Przylądek Matifon w swej izdebce mogli spać spokojni, ale w rzeczy samej, o ile dwaj nierozdzielni przyjaciele na brak snu uskarżać się nie mieli prawa, o tyle Antekritt i Batory pod wrażeniem niepokoju bezsennością byli dręczeni.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 068

Nazajutrz, gdy podróżni wyszli na pokład, zrobiono już więcej jak sto dwadzieścia mil w przeciągu dwunastu godzin. Do tego wiatr się nie zmienił. Słońce wschodziło na widnokręgu, zapowiadającym burzę, a w ciężkiej i parnej atmosferze czuć się dawała walka żywiołów niebawem rozpocząć się mająca.

Tymczasem „Ferrato”, na rozkaz doktora płynął z największą szybkością, prując i rozsuwając spienione bałwany. Przezorność sama nakazywała pospieszać. Nawet kapitan Koestrik, po rozmowie z doktorem, zapytywał sam siebie, czy nie lepiejby było zbliżyć się, do Malty, którą spostrzeżono około ósmej godziny wieczorem.

I w rzeczy samej stan atmosferyczny stawał się coraz groźniejszy. Pomimo jednostajnego wiatru, który z zachodem słońca ochładzał powietrze, czarne chmury gromadziły się na północnej nieba stronie, zasuwając zwolna cały horyzont. Powierzchnia warstwa wód, napozór spokojnego morza stała się ciemną, bez żadnego połysku. Długie zagony z pienistemi, grzbietami, czarne u spodu jak atrament, poczęły się podnosić coraz wyżej. Już nawet kilka niemych błyskawic ukazało się pośrut elektrycznych chmur, których górne brzegi zaokrąglały się w kształcie muszli o ciężkich zarysach. Równocześnie fala zaczęła wzdymać się i rosnąć, parta gwałtownym prądem wewnętrznym, jak gdyby stało się to skutkiem walki nagle powstałej pomiędzy wiatrem zachodnim a wiatrem wschodnim, który poruszywszy wszystkiemi żywiołami targał i wykręcał rozwinięte żagle.

Około szóstej godziny wieczorem straszliwe ciemności zapanowały pod tem sklepieniem gęstych chmur, zapełniających całe przestworze. Posępny zmrok rozdzierały tylko coraz częstsze i gwałtowniejsze błyskawice, po których szły grzmoty i pioruny.

— Zwinąć żagle! — rzekł doktór do kapitana.

— Zapewne, panie doktorze — odparł kapitan Koestrik. — Na morzu Śródziemnem często są takie chwile!... Wiatr zachodni walczy do upadłego z wiatrem wschodnim... Obawiam się, że z burzą ostatni zostanie zwyciężonym... Po tamtej Gozzo albo Malty, spotkamy bardzo niebezpieczne morze... Nie radziłbym więc zbliżać się do Lavalety, lecz szukać schronienia pod wschodniemi wybrzeżami jednej lub drugiej wyspy.

— Zrobić co trzeba — odparł doktór.

Okręt znajdował się właśnie w zachodniej stronie Malty, odległej o mil trzydzieści. Na wyspie Gozzo, położonej nieco w kierunku północno-wschodnim od Malty, od której oddzieloną jest tylko dwoma wązkiemi kanałami stworzonemi przez małą, prawie w środku leżącą wysepką, znajduje się jedna z najsłynniejszych latarni morskich, ze światłem dającem się widzieć z dwudziestosiedmiomilowej odległości.

Pomimo przeszkód, jakie nastręczała burza, „Ferrto” powinien był przed godziną zbliżyć się już o tyle do wyspy, iżby światło latarni morskiej z pokładu okrętu pod innemi warunkami spostrzeżone być mogło. Kapitan Koestrik kazał płynąć wolniej, ażeby uniknąć wypadku skutkiem nagłe go zbliżenia się do wyspy, w pobliżu której chciał szukać na kilka godzin schronienia przed gwałtowną burzą, hulającą z całą zapamiętałością na pełnem morza.

Jednakże po upłynionej godzinie nie spostrzeżono jeszcze świata latarni. Pomimo wielkiej wysokości nadbrzeżnych skał wyspy, nie można też było dojrzeć ani śladu ziemi.

Burza stawała się natenczas jeszcze groźniejszą. Wielkimi kroplami padał deszcz ciepły. Kłęby zgęszczonej pary zakrywające horyzont, porozrywane rozszalałym wichrem, gnały w przestworzu z niesłychaną szybkością. Pomiędzy przerwanemi chmurami na chwilę zabłysła niekiedy gwiazdka, ale znikła natychmiast, jakby wystraszona widokiem pełnym grozy. Potrójne błyskawice, oświecające z trzech stron piętrzące się bałwany morskie, oblewały niekiedy cały parowiec, podczas gdy grzmoty nie ustawały uzupełniać tego strasznego widoku srożącej się burzy.

Dotychczas położenie było niemiłe, obecnie poczynało być nader krytyczne.

Kapitan Koestrik, wiedząc, że nie może być dalej jak dwadzieścia mil od wybrzeży, nie chciał zbyt szybko zbliżać się do wyspy. Mógł nawet obawiać się, że wyniosłości gór nie dozwalały spostrzedz światła latarni morskiej. W podobnym wypadku byłby już i tak niedaleko ziemi, a zbliżenie się do sterczących skał, które znajdują się w pobliżu tych wybrzeży, mogło być zgubnem.

Około wpół do dziesiątej godziny wieczorem kapitan postanowił z największą oględnością posuwać się naprzód. Nie mogąc zatrzymać się w miejscu, zwolnił obrót koła maszyny do jak najumiarkowańszego ruchu, który był niezbędny, ażeby statek mógł ulegać wpływom steru, a opierał się prądowi fali. W takich warunkach, gdyby nawet potrącił o skały, statek uległby wprawdzie wstrząśnieniu, ale nie rozbiciu.

Tak minęły trzy godziny. Było już około północy. Stan rzeczy pogorszył się jeszcze.

Nagle, jak się to często zdarza, walka przeciwnych wiatrów ustała. Natomiast powiew wiatru od lądu, który trwał dzień cały, zamienił się w straszliwy huragan. Jego gwałtowność krępowana przez kilka godzin przeciwnymi wiatami wybuchała obecnie pośród błyskawic i gromów.

— Światło! na prawo! — zawołał jeden z majtków — baczność na przedzie statku!

— Zwrot na lewo! — rozległ się donośny głos kapitana, który chciał oddalić się od niebezpiecznych wybrzeży.

Koestrik spostrzegł także migocące światło latarni morskiej, bodącej na wyspie Gozzo. Trzeba było się cofnąć nie tracąc ani chwili czasu, gdyż przeciwne wichry zerwały się znowu z nieporównaną zapamiętałością. „Ferrato” nie dalej był jak dwie mile od cypla, na którym ukazała się morska latarnia.

Kapitan dał rozkaz maszyniście spotęgowania; ale nagle ruch koła ustał, poczem maszyna przestała funkcjonować.

Doktór, Piotr i cała załoga, zbiegła się na pokładzie okrętu, przeczuwając jakiś ważny wypadek.

I w rzeczy samej zaszła niespodziewana przygoda. Klapa głównej pompy, służącej do sprowadzania powietrza, nie poruszała się wcale, zgęszczacz nie działał, a po kilku uciążliwych obrotach głównego koła dał się słyszeć dziwny huk w kotłach, podczas gdy spodnia maszyna wiosłująca nagle się wstrzymała.

Uszkodzonych części niepodobna było natychmiast naprawić. Należało bowiem odszrubować pompę, do czego potrzebaby kilka godzin czasu. Tymczasem za dwadzieścia minut, okręt miotany wiatrem od lądu, mógł być rzucony na skały.

— Rozwinąć wszystkie żagle! — zawołał kapitan.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 069

W obecnej chwili Koestrik widział jedyny ratunek w płótnach swego okrętu. Załoga zrozumiała go; to też rozkaz wykonano w jednej chwili. Cypel Pescade swoją zręcznością, a Przylądek Matifon olbrzymią siłą, przyczynili się niemało do natychmiastowego spełnienia woli komendanta.

Ale pomimo to położenie „Ferrato” stało się, bardzo niebezpiecznem. Parowiec podłużnych kształtów, nie posiadający odpowiedniej szerokości, na wodzie płytkiej, pozbawiony najważniejszego motoru, nie jest zdolnym płynąć przeciw wiatrom albo przynajmniej ukośniej takowe przecinać. W jakich warunkach zniewolony do walki z rozhukanem morzem, musi wkrótce uledz i zostać przewrócony wiatrami.

Taki też koniec czekał „Ferrata”.

Z wielkiemi trudnościami rozwinięte żagle nie na wiele się przydały, bo statek nie mógł się cofnąć na zachód. Zwolna posuwany burzą ku ukazującym się skałom, zdawał się szukać miejsca, w którem miał zakończyć podróż... Na nieszczęście kapitan Koestrik nie mógł w ciemnościach nocy rozpoznać miejscowości wybrzeży, wiedział on wprawdzie, że kanały North Comino i South Comino, będące z dwóch stron znajdującej się wysepki oddzielają wyspę Gozzo od Malty, ale trzy świetle błyskawic niepodobna było odszukać wejścia, do którego z tych dwóch kanałów, by w niem znaleść schronienie przed tyciącznemi niebezpieczeństwami rozkiełznanych na morzu żywiołów. Jedynie dobrze obeznany z miejscowością marynarz mógł spróbować niebezpieczny manewr. Nie należało się jednak spodziewać, by w tej strasznej atmosferze, wśród mglistej i dżdżystej nocy, odważył się jaki rybak z narażeniem własnego życia, zbliżyć się do statku, skazanego na rozbicie...

Nie zważając na nieprawdopodobieństwo ratunku, parowiec wydał alarmujący świst, który jęczące wichry, podczas gdy trzy armatnie strzały zagrzmiały na los szczęścia, wzywając pomocy.

Nagle od strony lądu pojawił się w mgle jakiś punkt czarny. Łódź ze spuszczonym żaglem zbliżała się do okrętu. Był to zapewne rybak, który zniewolony burzą, szukał schronienia w malej zatoce Melleah. Tam wraz ze swojem czółnem ukryty w zaciszu skał wspaniałej groty Kalipso; która może współzawodniczyć ze słynną grotą Fingala Hybrydów, usłyszał zapewne rozpaczliwe sygnały.

Człowiek ten, z narażeniem życia, nie wahał się iść w pomoc parowcowi o połamanych masztach. On jeden mógł tylko uratować ten statek.

Łódź zbliżała się zwolna. Na pokładzie okrętu przygotowano grubą linę, aby ją rzucić rybakowi w odpowiedniej chwili. Tych kilka chwil wyczekiwania zdawały się przedłużać w nieskończoność. Okręt nie był dalej jak sześćdziesiąt sążni od najniebezpieczniejszych raf.

Wreszcie lina została rzuconą, ale w tejże samej chwili olbrzymia, piętrząca się fala podniosła w górę i rzuciła ją na boczną ścianę parowca, skutkiem czego rozbiła się w drobne kawałki.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 070

Rybak byłby z pewnością utonął, gdyby nie Przylądek Matifon, który lecącego w powietrzu w samą porę uchwycił, a zatrzymawszy go swemi potężnemi rękami, jakby małe dziecko, postawił na pokładzie „Ferrata”.

Rybak, nie mówiąc ani słowa, bo czyż był czas po temu? wyskoczył lekko na pomost, ujął ręką koło steru, a w chwili, w której przednia część statku miała się już rozbić o złowrogie skały, zręcznie skręcił i puścił okręt w kanał North Comino, gdzie prądem porwany statek popłynął szczęśliwie dalej.

W dwadzieścia minut później „Ferrato” był już przy wschodnich wybrzeżach Malty, gdzie zastano o wiele spokojniejsze morze.

Około czwartej godziny rano, gdy pierwszy brzask wschodniej jutrzenki pojawił się na widnokręgu, „Ferrato” płynął kanałem Lavaletty, a wkrótce zarzucił kotwicę w pobliżu nadbrzeża Senglei, gdzie wejście do wojskowego portu.

Natenczas doktor Antekritt wszedł na pomost i rzekł, zwróciwszy się do dzielnego chłopca:

— Uratowałeś nas, mój przyjacielu!...

— Spełniłem tylko mój obowiązek.

— Czy jesteś sternikiem?

— Nie, jestem rybakiem.

— Nazwiskiem?

— Luigi Ferrato!



V.


Malta.


Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że doktór Antekritt ujrzał przed sobą syna rybaka z Rovigno. Luigi Ferrato zręcznością swą i odwagą uratował statek z całą załogą od nieuniknionego zatonięcia!

W pierwszej chwili doktor gotów był rzucić się w objęcia młodego rybaka... wstrzymał się jednak. Hrabia Sandorf mógł to uczynić uniesiony wdzięcznością... Ale ten nie istniał na tym świecie dla nikogo, nawet dla syna Andrzeja Ferrata.

Do podobnej roli zniewolony był też Piotr Batory, który byłby się z pewnością zapomniał, gdyby nie spojrzenia doktora rzucone mu w porę. Obaj udali się w milczeniu do salonu, gdzie zawezwano swego zbawcę.

— Czy jesteś mój przyjacielu — spytał doktór Antekritt — synem pewnego rybaka żyjącego niegdyś w Istryi nazwiskiem Andrzej Ferrato?

— Tak, panie! — odparł Luigi.

— Czy nie miałeś siostry?

— I owszem... mieszkamy razem w Lavalecie. — Ale — dodał rybak z pewnem wahaniem — czy znałeś pan mego ojca?...

— Twój ojciec, mój przyjacielu — rzekł poważnie doktór — twój ojciec przed laty piętnastu dał przytułek dwom zbiegom w swoim domu w Rovigno! Byli to moi przyjaciele, których poświęcenie się rybaka nie zdołało niestety uratować!... Ale dobre swe chęci Andrzej Ferrato przypłacił utratą wolności i życia, albowiem skazany został na dożywotnie więzienie, gdzie umarł!...

— Umarł, nie żałując tego co chciał uczynić — dodał ze łzą w oku syn prawego człowieka.

Doktór ujął ręką młodego rybaka.

— Moi przyjaciele — ciągnął dalej Antekritt — zobowiązali mnie do spełnienia długu wdzięczności jaki zaciągnęli wobec twego ojca mój drogi. Od lat wielu szukam was, pragnąc się dowiedzieć co się stało z tobą i twoją siostrą, ale ślad zaginął za wami od czasu jak opuściliście Rovigno... Sprawiedliwemu Bogu zawdzięczam, że cię zesłał na moją pomoc! Okręt, który uratowałeś, nazwałem „Ferrato”, mając w pamięci Andrzeja... Pozwól niech cię uściskam, moje dziecię!...

Gdy doktór tulił do piersi młodego rybaka, ten był tak wzruszony, że wielkie krople łez spływały po jego twarzy.

Wobec tej rozczulającej sceny, Piotr nie mógł się powstrzymać... Jakieś nieprzezwyciężone uczucie odezwało się w sercu Batorego dla tego młodzieńca, bodącego jego rówieśnikiem.

— I ja!... i ja! — zawołał, wyciągając ręce.

— Pan?...

— Ja!... Syn Stefana Batorego!

Doktór nie mógł tym razem przeszkodzić wyznaniu, ale był pewnym, że Luigi Ferrato potrafi dotrzymać tajemnicy tak dobrze jak Cypel Pescade i Przylądek Matifon.

Młody rybak dowiedział się o wszystkiem. Jedna rzecz tylko pozostała dla niego tajemnicą. Nie powiedziano mu, że hrabia Sandorf żyje.

Doktór żądał, by go Luigi natychmiast zaprowadził do swej siostry, pragnął ją zobaczyć, a szczególnie przypatrzyć się jej pracowitemu życiu, a może i nędzy, gdyż po śmierci Andrzeja Ferrato pozostała sama z małym jeszcze bratem.

— Popłyniemy w tej chwili panie doktorze — rzekł Luigi. — Maria musi być bardzo niespokojną! Wkrótce będzie czterdzieści osiem godzin jak udałem się na połów ryb do zatoki Melleach... Pewno się obawia, że w czasie burzy tej nocy spotkało mnie jakie nieszczęście.

— Kochasz twą siostrę? — spytał doktór Antekritt.

— Jak siostrę i matkę! — odparł Luigi.

Wyspa Malta, położona w pobliżu Sycylii, należy raczej do Afryki, aniżeli do Europy, od której oddaloną jest tylko o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. To też geografowie toczyli w tej mierze spór zapamiętały.

Bez względu jednak na to, Karol V-ty oddał wyspę w lenność zakonowi świętemu Jana Jerozolimskiego, który od tego czasu zaczął się nazywać stowarzyszeniem kawalerów Maltańskich. Dopiero od roku 1800 stała się posiadłością angielską.

Malta jest wyspą, mającą długości do dwudziestu ośmiu, a szerokości szesnastu kilometrów. Głównem miastem wyspy jest Lavalette z przyległościami: oprócz tego znajduje się tam wiele jeszcze miasteczek i miast juk naprzykład: Citta albo Civitta Vecchia, gdzie w skale, na której miasto się wznosi, istnieją słynne katakumby i grota, kędy apostoł Paweł po rozbiciu okrętu miał się ukrywać, Bosquet, Dinghi, Zebug, Hard, Berkerkare, Luca, Farrugi. Nader żyzna w części wschodniej, bardzo nieurodzajna w części zachodniej przedstawia uderzający kontrast, który tłómaczy skupienie się ludności w okolicach korzystnych. Liczą tam około sto tysięcy mieszkańców.

Niepodobna sobie wyobrazić, jak malowniczemi widokami wyposażyła natura tę wyspę. Wszędzie można spotkać wodę, fantastyczne wklęsłości, przylądki cyple i wzgórza, nadające się wybornie do fortyfikacyi.To też zakon Kawalerów nie zapoznając wielkiej doniosłości, tak pod każdym względem ważnego punktu na morzu Śródziemnem jakim była i jest Malta, starał się ją zrobić trudną do zdobycia, ale w rzeczy samej dopiero Anglicy uczynili ją niezdobytą twierdzą, skutkiem czego stała się obecnie jedną z głównych podstaw angielskiej potęgi na tamtych wodach.

Znaczna też ilość angielskich rodzin przebywa w Lawalecie, która jest rezydencyą gubernatora, zamieszkującego starożytny pałac wielkiego mistrza zakonu, admirała angielskiej marynarki i miejscem pobytu garnizonu, składającego się z czterech, lub pięciu tysięcy ludzi. W Malcie spotyka się także Włochów, którym się zdaje, że są u siebie; potem, oprócz ludu miejscowego, można widzieć rozmaite żywioły napływowe, kosmopolityczne, jak naprzykład w Gibraltarze.

Właściwi maltańczycy są pochodzenia afrykańskiego. W portach różnobarwne stroje wyróżniają się rzadką zręcznością w kierowaniu swemi łodziami, na lądzie puszczają się wózkami po stromych wzgórzach, z których patrząc, doznaje się zawrotu głowy. Trudnią się sprzedażą wybornych południowych owoców, jarzyn, mięsa, ryb, siedząc pod płonącą lampką przed obrazkiem jakiegoś świętego, pośród ogłuszającej wrzawy. Możnaby powiedzieć, że wszyscy mężczyźni są do siebie podobni; oblicza ich smagłe, włosy czarne, nieco kędzierzawe, ogniste spojrzenia, silnie zbudowane ciała, ale wzrost średni.

Wydaje się też, że wszystkie kobiety należą do jednej rodziny; odznaczają się one czarnemi oczami o długich rzęsach, ciemnemi włosami, kształtnemi rękami i nogami, zgrabna kibicią, pewną pulchnością, a nadewszystko dziwną białością ciała, które starannie chronią od skwaru słońca, okrywając się „falzettą”, w rodzaju obszernego płaszcza z czarnej jedwabnej materyi — na sposób tunetański — używany zarówno przez zamożnych jak biednych. Falzetta jest zarazem okryciem głowy, płaszczem i wachlarzem.

Maltańczycy posiadają wrodzony spryt do handlu. Można ich też spotkać wszędzie, gdzie się tylko nadarzy jaka sposobność kupczenia. Pracowici, oszczędni, rzutni, wstrzemięźliwi, są zarazem gwałtowni, mściwi, zazdrośni. Do specyalnych studyów nadaje się szczególnie niższa warstwa społeczeństwa.

Maltańczycy używają żargonu, którego pierwiastkiem był język arabski, zabytek zwycięstw po których nastąpił upadek Ottomańskiego państwa, mowa ta jednak jest pełna życia, siły i malowniczości, nadaje się do przenośni, obrazowania i poezyi. Utrzymani w karności, są dzielnymi marynarzami i śmiałymi rybakami, gdyż częste i gwałtowne burze tych mórz, oswoiły ich z niebezpieczeństwem.

Na tej to wyspie Luigi trudnił się obecnie rybołóstwem, jak gdyby był rodowitym Maltańczykiem, mieszkając tu prawie od lat piętnastu ze swą siostrą Maryą Ferrato.

Lavaletta z przyległościami jest to silnie obwarowane stołeczne miasto z dwoma portami, a nazwę swą otrzymało od wielkiego mistrza Jana de Lavalette, który wystawił na wschodnim brzegu twierdzę, czyniącą dziś wyspę niezdobytą.

Po za portami Wielkiego Marsa i Kwarantanny rozciąga się właściwie sześć miast, gdyż Floriana, La Senglea, La Cospiqua, La Vittoriosa, La Slema, La Misida nie są wcale przedmieściami, ale rzeczywistymi grodami ze wspaniałemi gmachami, hotelami, kościołami i uniwersytetem, godnym stolicy liczącej przeszło sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, trudniących się żeglugą i handlem.

Luigi i Marya Ferrato żyli w Lavalecie, a właściwie tuż pod tem miastem, gdyż mieszkali w dzielnicy podziemnej, zwanej Maderaggio, do której wejście znajduje się na Strada San Marco. W tem to miejscu najmowali skromne pomieszkania, odpowiadające ich szczupłym dochodom, to też do tej poziemnej pieczary Luigi wiódł doktora i Piotra, gdy parowiec po dopełnieniu wszelkich formalności stał spokojnie w porcie.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 071

Wszyscy trzej, opędziwszy się z niemałą trudnością setkom narzucających się przewoźników, stanęli na wybrzeżu portowem. Minąwszy bramę Marynarki, zostali na wstępie zagłuszeni ciągłem biciem dzwonów, które niby dźwięczną atmosferą napełniają ulice stolicy Malty. Wkrótce ujrzeli się po za fortyfikacyami o podwójnych kazamatach, gdzie wypadło idącym wspinać się po wzgórzach, poczem zwrócili się w wązką uliczkę, w której trzeba było iść po schodach.

Tak posuwając się naprzód pomiędzy olbrzymiemi domami o ścianach latami pożółkłych i pomiędzy małemi kapliczkami, w których płonęły lampki przed obrazkami świętych, zatrzymali się przed katedrą św. Jana, pośród najhałaśliwszych tłumów, jakie spotkać można w świecie.

Gdy nakoniec stanęli na szczycie wzgórza, prawie tej wysokości co katedra, puścili się ścieżkami na dół zwróciwszy się ku portowi Kwarantanny, poczem ujrzawszy ulicę Strada San Marco, udali się w prawo kamienneni schodkami, wiodącemi w głębię podziemnego miasta.

Maderaggio jest dzielnicą, która się ciągnie aż pod wały fortyfikacyjne miasta. Uliczki tu są tak wązkie i tak zagłębione, że promień słońca nie wcisnął się tam nigdy. Wysokie, prawie czarne mury, nieregularnie upstrzone niezliczoną ilością rozmaitej wielkości otworów, uchodzących za okna, sprawiają smutne i niemiłe wrażenie. Wszędzie spotyka się kręcone schody, wiodące do prawdziwych kloak, do wejść nizkich, wilgotnych, brudnych, do drożyn w podkopach lub ciemnych tuneli, nie zasługujących na miano ulic. W tych miejscach, pełnych niepojętego niechlujstwa, żyje i porusza się lud wstrętny; widzisz stare kobiety z obliczem czarownic; postacie blade, anemiczne skutkiem zatrutego powietrza; dziewczęta rozmaitego wieku w łachmanach; chłopców nawpół nagich, niby schorzałych, tarzających się w kałużach; nędzarzy i żebraków, usiłujących wzbudzić litość rozmaitemi sztucznie wywołanemi ranami i kalectwami, przynoszącemi im korzyści; tragarzów lub rybaków o dzikiem spojrzeniu, słowem, ludzi zdolnych w każdej chwili popełnić zbrodnię — niekiedy tylko spotyka się między tą złowrogą zgrają agenta policyjnego, który z całą obojętnością przechadza się spokojnie, przywykły do tego strasznego otoczenia, zdającego się być dla cudzoziemca zupełnie z innego, nieznanego jakiego świata.

W jednym z domów tej dzielnicy, na najwyższem piętrze, mieszkała Marya Ferrato ze swym bratem. Mieli tylko dwa małe pokoiki. Widoczny niedostatek, który tam na każdym kroku spostrzedz się dawał, zasmucił wielce doktora.

W ubogiem tem jednak mieszkaniu panowała czystość i wszędzie widoczną bytu staranna dłoń zapobiegliwej gospodyni, która niegdyś zarządzała domem rybaka w Rovigno.

Gdy weszli do pokoju, Marya zbliżyła się do przybywających, a ujrzawszy brata, zawołała:

— Luigi! moje dziecię!...

Można sobie wyobrazić, jaką trwogą o życie brata przepełniała jej serce owa burzliwa noc miniona.

Luigi serdecznie uścisnął siostrę i przedstawił jej swoich przyjaciół.

Doktór opowiedział kilkoma słowami, jak Luigi z narażeniem życia własnego uratował okręt od zatonięcia i zapoznał Maryą z Piotrem, synem Stefana Batorego.

W ciągu opowiadania doktora, córka rybaka z Rovigno spoglądała na niego z takiem wzruszeniem i uwagą, iż mówiący obawiał się, że odgadnie w nim hrabiego Sandorfa. Mylił się jednak, bo czyż mogła po piętnastu latach poznać człowieka, który przez kilka tylko godzin był gościem jej ojca.

Marya liczyła jut lat trzydzieści i trzy. Była jeszcze zawsze przystojną, a ogniste jej spojrzenia dotychczas nie przygasły. Tylko kilka białych włosów ukazało się w pięknych, czarnych splotach, zdradzając niejedną troskę napotykaną w przeciwnościach trudnego jej życiu, od chwili uwięzienia rybaka z Rovigno.

— Od dziś, Maryo, przyszłość twoja i twego brata należeć będzie do nas! — rzekł, kończąc swe opowiadanie doktór. — Moi przyjaciele zostali dłużnikami Andrzeja Ferrata! Pozwolisz, że Luigi pozostanie z nami na zawsze?

— Panowie, mój brat spełnił tylko swoję powinność, niosąc wam pomoc tej nocy i dziękuję Bogu że go natchnął taką myślą. Jest przecie synem człowieka, który nadewszystko cenił obowiązek.

— Uznając jego zasady — odparł doktor — poczuwamy się też do obowiązku... Chcemy spłacić dług wdzięczności dzieciom jednego z najzacniejszych...

Nie skończył. Marya spojrzała tak badawczym wzrokiem na mówiącego, jak gdyby odgadywała jego najskrytsze myśli. Obawiał się, czy nie zawiele powiedział.

— Maryo — rzekł natenczas Piotr Batory — pozwolisz, by Luigi został moim bratem?...

— Pozwolisz też, bym cię nazwał mą córką — dodał doktór, podając Maryi rękę.

Córka rybaka z Rovigno musiała opowiedzieć koleje swego życia. Historya jej nie była długą, bo jednostajna walka z przeciwnościami codziennych wypadków nie łączyła się ze zwykłemi powikłaniami.

Obawiając się prześladowań władz austryackich, postanowiła przenieść się na wyspę Maltę, gdzie Luigi wydoskonalił się w zawodzie rybaka, walcząc często z niedostatkiem, a nawet nędzą.

W tych okolicach ptactwo, ryby i mięczaki znajdują się w tak wielkiej ilości, że zajmując się wyłącznie handlem, wyżyć niepodobna.

Marya, chcąc przyjść w pomoc bratu, który w pocie czoła pracował na skromne utrzymacie domu, zarabiała także, przyjmując bieliznę do szycia. Ażeby żyć jak najoszczędniej, postarali się o mieszkanie w dzielnicy zwanej Maderaggio.

Podczas gdy Marya opowiadała te krótkie dzieje, Luigi przyniósł z drugiego pokoju ćwiartkę papieru. Był to list, który Andrzej Ferrato przesłał z więzienia swoim dzieciom przed śmiercią.


„Maryo — pisał ojciec — pamiętaj o twoim bracie! Wkrótce ciebie tylko jedną mieć będzie na świecie! Nie żałuję tego, com uczynił, boli mnie to tylko, że nie zdołałem uratować życia tym, którzy zaufali mi zupełnie... To co zrobiłem, uczyniłbym raz jeszcze!... Nie zapomnijcie nigdy o ojcu, który umierając, zaseła wam swoje błogosławieństwo!

Andrzej Ferrato.”


Po odczytaniu tego listu, Piotr Batory nie starał się wcale ukryć swego wzruszenia, podczas gdyż doktor Antekritt odwrócił się, ażeby uniknąć przenikliwego wzroku Maryi.

— Luigi — rzekł z pewną umyślną rubasznością — twoją łódź rozbiła tej nocy burza o mój statek...

— Była starą, panie doktorze, nie warto o tem wspominać! niewielka szkoda!

— Być może, Luigi, jednak pozwolisz, że ją zastąpię inną... Czy podoba ci się okręt, który uratowałeś?...

— Jakto?

— Jeżeli chcesz, to przyjmiesz posadę zastępcy kapitana okrętu na pokładzie „Ferrata”. Potrzebuję człowieka młodego, czynnego, dobrego marynarza.

— O tak Luigi — zawołał Piotr — pozostań z nami!

— Ależ... moja siostra?...

— Twoja siostra zostanie przy tobie i stanie się członkiem jednej licznej rodziny, która mieszka na wyspie Antekricie! — rzekł doktór. — Uczynię was tak szczęśliwymi, że nie pożałujecie nigdy przeszłości...

Luigi rzucił się w objęcia doktora, ściskał go i całował, podczas gdy Marya łzami tylko mogła okazać swą wdzięczność.

— Jutro oczekuję was na pokładzie! — rzeki, doktór Antekritt.

Nie mogąc opanować dłużej wzruszenia, wyszedł nagle, skinąwszy na Piotra, aby za nim się udał.

— Och! co za rozkosz, mój synu — rzekł Antekritt — módz nagradzać!...

— Zapewne, że większa, niż karać — odparł Piotr.

— Jednak należy i karać!

Nazajutrz doktór oczekiwał na pokładzie parowca przybycia Maryi i Luigi Ferrato.

Tymczasem kapitan Koestrik kazał bezzwłocznie naprawić uszkodzoną maszynę parowca. Dzięki warsztatom pp. Samuela Grech i Spółki, znajdującym się przy Strade Levante, polecone naprawy przyrządów uskuteczniano zazwyczaj dość spiesznie, ale tym razem wymagały one cztery lub pięciu dni czasu, co wielce paraliżowało plany doktora Antekritta, któremu było spieszno udać się do Katanii.

Z przezorności doktór wysłał depeszę podmorskim telegrafem, który łączył Maltę, z wyspą Antekrittą, z rozkazem wyprawienia „Elektryka nr. 2”, na jego spotkanie w pobliżu sycylijskich wybrzeży, a w szczególności w okolicach przylądka Portio di Palo.

Około dziewiątej godziny rano, Marya i Luigi płynęli łodzią do parowca. Oboje przyjęci zostali na pokładzie przez doktora z oznakami prawdziwej życzliwości.

Luigi został przedstawiony Koestrikowi, oficerom i całej załodze z nowonabytym tytułem zastępcy kapitana okrętu, bowiem oficer pełniący dotychczas tę służbę, miał przejść na pokład „Elektryka 2”.

Patrząc na młodego rybaka, nie można się było omylić — był to marynarz w całem tego słowa znaczeniu. Swą dzielność i odwagę udowodnił już dostatecznie podczas burzy w zatoce Melleach, co też na pokładzie „Ferrata” jednogłośnie uznano. Piotr i Koestrik pokazywali Luigiemu szczegółowo cały okręt.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 072

Tymczasem doktór rozmawiał z Maryą, wyrażając się o jej bracie w rozrzewniający ją sposób.

— Tak!... to zupełny ojciec! — powtarzała.

Ponieważ Marya miała towarzyszyć bratu w wyprawie do Sycylii, postanowiła skorzystać z kilkudniowego pobytu w Lavalecie i urządzić swe interesa w ten sposób, iżby mogła w przeddzień odpłynięcia okrętu sprowadzić się już zupełnie na pokład.

Doktór nie ukrywał przed Maryą, w jakich celach odbywał tę podróż. Część jego planów była już spełnioną, gdyż szukał dzieci Andrzeja Ferrato i mógł zapewnić im przyszłość.

Ale należało jeszcze odszukać Silasa Toronthala, Sarkaniego i Karpenę, co było rzeczą niełatwą do spełnienia. Dwóch pierwszych spodziewał się doktór spotkać w Sycylii; co do ostatniego trzeba było pomyśleć...

Słysząc to, Marya zażądała, by doktór pomówił z nią na odosobnieniu.

— To, co mam zamiar panu powiedzieć — rzekła — postanowiłam zatrzymać w tajemnicy przed bratem... Bezwątpienia nie potrafiłby zapanować nad sobą, co staćby się mogło przyczyną nowych nieszczęść...

— Luigi ogląda w tej chwili okręt — odparł doktór. — Zejdźmy, Maryo, do salonu, tam możesz mówić bez obawy.

Gdy drzwi zostały zamknięte, usiedli oboje na sofie. Marya pierwsza przerwała milczenie:

— Karpena jest tu, panie doktorze!

— Na wyspie Malcie?

— Tak, od dni kilku.

— W Lavalecie?

— A nawet w Maderaggio, w dzielnicy, w której mieszkamy!

Doktór był tą wiadomością bardzo zdziwiony i zadowolony zarazem.

— Czy się tylko nie mylisz, Maryo? — spytał po chwili namysłu.

— Nie, jestem tego pewną! Rysy twarzy tego człowieka pozostały dobrze w mojej pamięci! Po stu latach nawet poznałabym go z pewnością... Jest tu!

— Więc Luigi o tem nie wie?

— Nie domyśla się nawet... Pojmujesz pan, dlaczego wiadomość tę przed nim ukrywam... Byłby go odszukał, ażeby się pomścić...

— Postąpiłaś, Maryo, roztropnie! Do mnie tylko należy ten człowiek... Czy sądzisz, że cię poznał?

— Nie wiem — odparła Marya. — Kilkakrotnie spotkałam go w uliczkach Maderaggio... Uważałam, że obrócił się za mną z pewnem niedowierzaniem. Jeżeli mnie śledził, jeżeli pytał o moje nazwisko, musi wiedzieć kim jestem.

— Nie rozpoczynał nigdy z tobą rozmowy?

— Nigdy.

— A czy nie wiesz, Maryo, w jakim celu przybył do Lavaletty i co tu porabia?

— Wiadomo mi jedynie, że obraca się pomiędzy prawdziwymi wyrzutkami społeczeństwa tej dzielnicy. Prawie nie opuszcza najwstrętniejszych szynkowni, gdzie schodzi się ze znanymi łotrami. Ponieważ nie brakuje mu widocznie pieniędzy, przypuszczam, że w tych miejscach zbiera bandę rabusiów...

— Tu?...

— Zresztą, nie wiem, panie doktorze.

— Musimy się dowiedzieć.

W tej chwili wszedł do salonu Piotr w towarzystwie młodego rybaka.

Rozmowa została przerwaną.

— I cóż mój młody oficerze — spytał doktór — czyś zadowolony z tego coś widział?

— Ten „Ferrato”, to prawdziwie cudowny statek — odparł Luigi.

— Cieszę się bardzo, że ci się podoba, bo spodziewam się, że wkrótce zostaniesz jego kapitanem.

— Oh! panie!...

— Mój drogi — rzekł Piotr — nie zapomnij, że z doktorem Antekrittem wszystko możebne!...

— Tak! wszystko możebne, Piotrze, ale z pomocy Boga.

Marya i Luigi wkrótce pożegnali doktora, ażeby powrócić do swego małego mieszkanka. Luigi miał dopiero wtedy rozpocząć służbę, gdy Marya będzie mogła sprowadzić się na pokład parowca, niepodobieństwem bowiem było pozostawić ją samą w Maderaggio, wiedząc, że Karpena tam bawi i może nawet poznał córkę Andrzeja Ferrato.

Gdy brat i siostra odpłynęli doktór zawezwał Cypla Pescade, z którym postanowił rozmówić się w obecności Piotra Batorego.

Cypel Pescade pojawił się natychmiast. Miał minę człowieka, który nie dość, że słucha rozkazów, ale gotów jest w każdej chwili je wykonać.

— Cyplu Pescade — rzekł doktór — potrzebuję cię.

— Mnie i Przylądka Matifon?...

— Pierwej ciebie samego.

— Rozkaż tylko panie!

— Natychmiast wylądujesz w porcie i udasz się do Maderaggio, podziemnej dzielnicy Lavaletty, ażeby tam zamieszkać, choćby w najlichszej oberży.

— Dobrze.

— Masz czuwać nad czynnościami pewnego człowieka, którego od tej chwili nic powinniśmy stracić z oczów. Ale musisz też uważać, by niespostrzeżone, że się znamy! W razie potrzeby, zmienisz nawet ubranie...

— I to potrafię!

— Człowiek ten, jak mi doniesiono — ciągnął dalej doktór — werbuje za pieniądze znanych w Maderaggio łotrów. Nie wiadomo tylko, do jakich celów i na czyj rachunek się to dzieje. Masz się o tem dowiedzieć.

— Dowiem się z pewnością.

— Gdy dojdziesz o chodzi, nie powracaj na pokład, bo możesz być śledzonym. Napisz tylko list, który rzucisz na pocztę w Lavalecie naznaczając mi miejsce schadzki na drugiej stronie przedmieścia Senglei. Zastaniesz mnie oczekującego.

— Zgoda i na to, ale jakżeż poznam człowieka, o którego chodzi? — spytał Cypel Pescade.

— Nie będzie to tak trudnem! Jesteś sprytny, mój przyjacielu, liczę na przebiegłość...

— Czy mógłbym się przynajmniej dowiedzieć nazwisko tego dżentlemena?

— Karpena!

Słysząc to nazwisko, zawołał Piotr:

— Jakto? Hiszpan jest tutaj?...

— Tak — odparł doktór Antekritt — i mieszka w tej samej dzielnicy, gdzie odkryliśmy dzieci Andrzeja Ferrato, który zginął przez tego nędznika.

Doktór powtórzył wszystko, co mu powiedziała Marya. Natenczas Cypel Pescade zrozumiał, że potrzeba było spiesznie się dowiedzieć, nad jakiem potwornem dziełem pracował Hiszpan w tych jamach Lavaletty.

W godzinę później Cypel Pescade opuścił już pokład parowca. Ażeby odwrócić od siebie wszelkie podejrzenie, w razie gdyby był śledzonym, rozpoczął swą działalność przechadzką napozór bezcelową w długiej alei zwanej Strade Reale, która ciągnie się od fortu Saint-Elme aż do Floriany. Poczem zwrócił się wieczorem ku dzielnicy Maderaggio.

Dnia 26 sierpnia rano doktór Antekritt otrzymał już list zapraszający go na schadzkę do Senglei.

W ciągu ostatnich dni na pokładzie „Ferrata” wykończano rozpoczęte reperacye i zaprowiantowanie statku tak, że za trzy dni najdalej parowiec mógł być zupełnie gotów do dalszej podróży.

Doktór Antekritt, otrzymawszy zaproszenie od Cypla Pescade udał się wieczorem na oznaczone miejsce; zazwyczaj odbywały się codzienne targi przeciągające się zawsze aż do nocy.

Na miejskim zegarze biła ósma godzina wieczorem. Około pięćdziesięciu przekupniów kręciło się jeszcze na targowisku, gdy doktór stanął na placu. Idąc powolnym krokiem uczuł się nagle pochwyconym za ramię.

Jakiś najwstrętniejszej powierzchowności, drab w brudnem odzieniu podał doktorowi chustkę do nosa, mówiąc te słowa:

— Oto co właśnie skradziono waszej ekscelencyi! Radzę mieć się tu na baczności!...

Był to Cypel Pescade, zmieniony w zapożyczonem ubraniu nie do poznania.

— Niepoczciwy hultaju! — rzekł doktór.

— Na to drugie zgoda, co zaś do pierwszego przymiotnika, wyobrażam sobie, że nie jestem tak złym, jakby się zdawało...

Doktór poznawszy Cypla Pescade, nie mógł się wstrzymać od serdecznego śmiechu, poczet bez żadnego wstępu:

— A Karpena? zapytał.

— W istocie bardzo zajęty... wybiera dwunastu rabusiów z pomiędzy najdzielniejszych łotrów Maderaggia.

— Czy wiesz z czyjego polecenia?...

— Z polecenia niejakiego Zirone!

Doktór przypomniał sobie znowu sycylijczyka Zirone, towarzysza Sarkaniego. Zastanawiał się tylko, jaki związek mógł istnieć pomiędzy tymi nędznikami a Karpeną...

Sarkany dowiedziawszy się, że zbiegli więźniowie z twierdzy Pizino, zostali schwytani skutkiem zdrady Hiszpana, postanowił go odszukać, a spotkawszy się z Karpeną w chwili, gdy ten zyskaną nagrodę już przetrwonił, nie zawahał się zrobić go czynnym członkiem bandy rabusiów, będącej pod dowództwem sycylijczyka Zirone. Karpena był zatem dobrą wskazówką, za której pomocą doktor mógł odszukać Sarkaniego i Toronthala.

— Czy nie wiesz, do jakich celów zamyśla użyć Karpena tych ludzi? zapytał po chwili doktór.

— Do bandy opryszków operujących w Sycylii...

— W Sycylii? Ach tak!... przypominam sobie!... Nie mógłbyś dokładniej określić?...

— W wschodniej części prowincyi pomiędzy Syrakuzą a Katanią w pobliżu rzeki Giaretta...

Ślad był odszukany niewątpliwie.

— I jakże się otom wszystkiem dowiedziałeś? zapytał doktor śmiejąc się.

— Od Karpeny, który jest moim najserdeczniejszym przyjacielem... polecam go też łaskawej pamięci ekscelencji...

Zamiast odpowiedzi, doktór wzruszył ramionami,

— Możesz już powrócić na pokład okrętu — rzekł po chwili namysłu — zmień też ubranie.

— Jeszcze nie, gdyż to mi tylko odpowiada.

— A to dla czego?

— Bo mam zaszczyt być bandytą w szeregach mego nowego przyjaciela...

— Strzeż się, — odparł doktór — taki żart możesz życiem przepłacić!

— Niczego się nie boję — zawołał Cypel Pescade — chcąc służyć wiernie doktorowi Antekrittowi.

— Poczciwy chłopcze!...

— Zresztą powiadają, że jestem złośliwym; nie chwaląc się, chciałbym przynajmniej tym drabom udowodnić mój przymiot...

Doktór zrozumiał, że współudział Cypla Pescade w takich warunkach mógł się stać nader pożytecznym do wykonania jego dalszych projektów. Udając godnego kandydata na bandytę, Cypel Pescade pozyskał do tego stopnia zaufanie Karpeny, że od niego samego dowiedział się o tajemnicy. Należało pozostawić akrobatę nadal w tak korzystnej roli...

Po tej krótkiej rozmowie, doktór i Cypel Pescade rozeszli się, nie chcąc być razem spostrzeżeni. Mały bandyta udał się do portu, najął czółno i kazał płynąć do Maderaggio.

Zanim Cypel Pescade stanął u celu swej niedalekiej podróży, doktor Antekritt był już na pokładzie parowca. Spotkawszy natychmiast Piotra Batorego, opowiedział mu o wszystkiem, o czem się niedawno dowiedział. Równocześnie oznajmił Przylądkowi Matifon, że Cypel Pescade puścił się na dość ryzykowną wyprawę.

Herkules poruszył swą wielką głową, po trzykroć otworzył i zamknął olbrzymie dłonie, poczem rzekł powoli:

— Niechno mu włos spadnie... albo...

Tych kilka wyrazów tłómaczyło aż nadto uczucia i myśli Przylądka Matifon, który miał wrodzony wstręt do długich rozumowań.



VI.


W okolicach Katanii.


Gdyby nam polecone zostało stworzenie ziemskiego globu, to bylibyśmy go ustawili z pewnością na jakiejś olbrzymiej wieży, wykonawszy starannie, stosownie do naszych pojęć, zlecone zadanie; utwór ten rąk ludzkich byłby też niewątpliwie sporządzony na wzór bilardowej kuli, na której niema choćby najdrobniejszej skazy. Na szczęście, tem wielkiem dziełem zajął się Stwórca, to też na niezrównanem sycylijskim wybrzeżu, pomiędzy Aci-Reale a Katanią nie brak przylądków, raf, grot, skał i wzgórz najfantastyczniejszych rozmiarów i kształtów.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 073

W tem miejscu, w pobliżu Tyrreńskiego morza, znajduje się urocza prowincya z miastem stołecznem Messyną, nad cieśniną Messyńską czyli Faro di Missina położoną. Przeciwległy brzeg prowincyi otacza Pasmo gór Kalabryjskich.

Wszystkie te pochyłości i wzgórza, po nad któremi wznosi się Etna, największy i najwyższy z czynnych wulkanów europejskich, są jeszcze i dziś tak wspaniałe, jak niegdyś za czasów Homera, a chociaż znikł gdzieś bez śladu lasek, w którym Eneasz przyjmował Achemenidę, to przecież grota Galatei, grota Polifema, wzgórza Cyklopów i nieco na północ wysunięte skały Charybdy i Scyli, pozostały na swoich historycznych mielcach. Dziś jeszcze można widzieć uroczą przystań, w której wylądował bohater z Troi, gdy przybył założyć nowe królestwo.

Można tu też przyznać, że jednooki olbrzym Polifem złożył siły swej dowody, jakich po Herkulesie spodziewać się nie można, ale Przylądek Matifon ma tę przewagę nad swoim poprzednikiem, że żyje, podczas gdy syn Poseidona i nimfy Thoozy nie istnieje już od trzech tysięcy lat, jeżeli w rzeczy samej był kiedy na tym świecie, aczkolwiek wspomina o nim Odysseusz.

Elizeusz Reclus twierdzi, że prawdopodobnie owym sławnym cyklopem był wulkan, „którego krater w czasie wybuchu świeci jak olbrzymie oko otwarte na szczycie góry, wyrzucającej ze swego ogniem ziejącego łona szczątki skał zmieszane z wulkanicznym popiołem. Z tych materyałów powstały wzgórza i szkopuły zwane Faruglioni.”

Pagórki tego nazwiska, rozrzucone o kilkaset metrów od wybrzeży i głównego gościńca, wiodące do Katanii, przecina dziś droga żelaznej kolei, która łączy Syrakuzę z Messyną. Earaglioni, są to owe z historyi starożytnej znane wzgórza Cyklopów. Niedaleko też od tych miejsc znajduje się grota Polifema, a wzdłuż wszystkich tych wybrzeży rozlega się ogłuszający szum, który sprawiają morskie fale, rozbijające się pod bazaltowemi jaskiniami.

Właśnie pośród tych skał, dnia 29 sierpnia wieczorem, spotkało się dwóch ludzi nieczułych na wdzięk historycznych wspomnień. Rozmawiali oni o rzeczach, które mogłyby zająć sycylijską żandarmeryą.

Tym, co od kilku minut oczekiwał przybycia swego towarzysza, był Zirone. W pojawiającym się na drodze, wiodącej z Katanii, czytelnik poznałby z łatwością Karpenę.

— Przybywasz nareszcie! — zawołał pierwszy. — Myślałem już, że Malta znikła, jak jej stara sąsiadka Julia i że cię pożarły wyspy Śródziemnego morza.

Można zauważyć, że lat piętnaście nie wywarło najmniejszego wpływu na wrodzoną gadatliwość, połączoną z bezczelnością Sycylijczyka. W tym dużym kapeluszu, zasuniętym na oczy, w płaszczu obszernym z kapturem, w długich, aż do kolan sięgających pończochach, wyglądał na to, czem był w istocie, to jest na prawdziwego bandytę.

— Nie mogłem prędzej powrócić — odparł Karpena — i dopiero dziś wylądowałem w Katanii.

— Wraz z twoimi ludźmi?

— Tak.

— Iluż ich masz?

— Dwunastu.

— Tylko dwunastu?...

— Ale... dzielnych chłopaków!

— Rodem z Maderaggio?

— Po części... prawie samych Maltańczyków.

— No, pokaże się... Może ich za mało — mówił Zirone — gdyż od niejakiego czasu nasz zawód staje się coraz uciążliwszym. Żandarmi włóczą się teraz po całej Sycylii, wkrótce będzie ich można spotykać częściej, niż bodiaki po krzakach! Żeby choć przynajmniej towar twój był w dobrym gatunku...

— Jestem tego pewnym — odparł Karpena — zresztą sam osądzisz. Pomiędzy innymi, przywiozłem z sobą młodego chłopaka, byłego jarmarcznego akrobatę, nadzwyczaj przebiegłego i zręcznego, tak, że w potrzebie możnaby go przebrać za dziewczynę... Zdaje mi się, że będzie nam bardzo przydatnym...

— Czem się zajmował na Maderaggio?...

— Zegarkami... jeżeli nadarzyła się sposobność... W braku czegoś lepszego... nie pogardził i chustką do nosa...

— Jak się nazywa?

— Pescador.

— Zobaczymy... zobaczymy —mruknął Zirone. — Może się nam przydać... Gdzieżeś zostawił twoich ludzi?

— W oberży zwanej Santa Grotta, powyżej Nikolasa.

— Będziesz tam nadal oberżystą...

— Od jutra.

— Nie, od dzisiejszego wieczora — rzekł Zirone — gdy otrzymam dalszą instrukcyą... Oczekuję tu pociągu z Messyny... jednego słowa, które ma mi być rzucone przez okno ostatniego wagonu.

— Słowo od niego?

— Hm! od niego!... Zanim się ożeni, co mu się nie udaje, każe mi ciężko pracować na swoje utrzymanie... Ba! ale czegóżby człowiek nie zrobił dla tak poczciwego kolegi!

Mówiąc te słowa, Zirone parsknął głośnym śmiechem.

W tej chwili dał się słyszeć daleki turkot, głuszony ciągłym szmerem fal morskich, uderzających o skaliste wybrzeża. Właśnie nadchodził z Katanii pociąg kolejowy. Zirone go oczekiwał... Bandyci puścili się spieszne pomiędzy skały, a po chwili ujrzeli się przy żelaznych szynach, gdyż przystępu nie tamowało żadne ogrodzenie.

Dwukrotny świst lokomotywy, który się rozległ przed wejściem do jednego z mniejszych tunelów, zapowiadał zbliżenie się pociągu. Biegł on z mierną szybkością, a wkrótce sygnał lokomotywy ucichł zupełnie, a żelazne szyny oświeciły dwa długie rzucone słupy światła, pochodzące z latarni podobnych do oczów smoka.

Zirone z wielką uwagą śledził oczami pociąg, który biegł o kilka tylko kroków od niego.

Zanim ostatni wagon zbliżył się do oczekującego okna zostało już spuszczone, a w niem ukazała się kobieca głowa. Jadąca, spostrzegłszy Sycylijczyka, rzuciła szybko pomarańczę, która padła prawie u stóp bandyty.

Ową kobietą była Namira, powiernica Sarkaniego. Wkrótce znikła wraz z pociągiem pospiesznym w kierunku Ace-Reale.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 074

Tymczasem Zirone podniósł pomarańczę a właściwie skórkę z pomarańczy, zręcznie złożoną i związaną nitką, a złączywszy się ze swoim towarzyszem Karpeną, obaj skryli się za wielką skałą.

Tu zapalił Zirone małą latarkę, przeciął pomarańczową skórkę i wyjął z niej list, który zawierał tych kilka wyrazów:

„Za pięć lub sześć dni spodziewa się spotkać cię w Nicolosi. Strzeż się szczególnie doktora Antekritta!”

Sarkany dowiedział się w Raguzie od Silasa Toronthala, że tajemnicza osobistość, którą tak żywo zajmował się ogół, odwiedzała dwukrotnie dom pani Batory. Z tej przyczyny spólnicy zbrodni byli bardzo zaniepokojeni i z tego też samego powodu przestrzegali swoich agentów za pośrednictwem Namiry.

Zirone schował list do kieszeni i zgasił latarkę.

— Czy słyszałeś co kiedy — rzekł, zwracając się do Karpeny — o doktorze Antekricie?

— Nie — odparł Hiszpan — ale może go zna mały Pescador. Ten ładny chłopak wie o wszystkiem...

— Zobaczymy! — odparł Zirone. — Czy myślisz, że możemy powracać nocą do swoich?

— Bezpieczniej w nocy, niż w dzień.

— Być może... W dzień się spotyka żandarmów... Dalej więc, w drogę!... Za trzy godziny powinniśmy stanąć w oberży Santa Grotta!

Po tych słowach, przeszedłszy na drugą stronę szyn kolei żelaznej, puścili się obaj dobrze sobie znanemi ścieżkami, wiodącemi przez pasmo gór Etny.

Nie ma prawdopodobnie kraju korzystniejszego dla rabusiów, jak ta piękna Sycylia, która stósunkowo na niewielkiej swej przestrzeni posiada góry, wulkany, płaszczyzny, wzgórza, lasy, łąki, doliny, strumyki, jeziora, potoki, miasta, miasteczka, sioła, wioski, porty, przystanie, przylądki, cyple, skały, rafy, szkopuły, słowem wszystko, co można spotkać na tym świecie, na usługi dwumilionowej ludności zamieszkującej najżyźniejszą i największą wyspę Śródziemnego morza.

To też, pomimo, że liczba kalabryjskich i sycylijskich rozbójników zmniejszyła się znacznie, dziś jeszcze podróże odbywać należy z wielką przezornością w tym kraju ukochanym przez Cacusa, a błogosławionym przez bożka Merkurego.

W ostatnich latach zawsze czynna sycylijska żandarmerya, odbyła kilka bardzo szczęśliwych wypraw przeciw opryszkom. Liczne bandy rozbójników zostały rozbite i wytępione.

Podobnemu losowi uległ też oddział, składający się z trzydziestu ludzi, rabujących na drogach publicznych pod przewodnictwem Zirona. Taka klęska zniewalała naszego Sycylijczyka do zorganizowania nowej bandy opryszków z obcokrajowców, a szczególniej z Maltańczyków. Zirone bowiem wiedział dobrze, że w podziemiach Maderaggio, gdzie niegdyś przebywał, można znaleźć setki włóczęgów, szukających odpowiedniego zajęcia, z tego też powodu wysłał Karpenę do Lavaletty, a jeżeli Hiszpan tylko dwunastu ludzi przyprowadził z sobą, byli to bandyci, za których w istocie można było ręczyć.

Nie należy się też dziwić, że Karpena z całą gorliwością i poświęceniem pracował dla Sycylijczyka. Przedewszystkiem z zamiłowaniem oddawał się temu zawodowi, ale z natury nie miał odwagi, unikał więc, ile to być mogło, spotkania się z kulą karabinową lub pałaszem. Natomiast zajmował się energicznie szpiegostwem, układaniem planów, werbunkiem, żyjąc napozór spokojnie i uczciwie jako oberżysta domu zajezdnego, zwanego San ta-Grotta, który w rzeczy samej był najniebezpieczniejszą w świecie łotrownią, ukrytą w górach.

Sarkany i Zirone znali doskonale całą przeszłość Karpeny i jego postępek nikczemny z Andrzejem Ferrato, podczas gdy Hiszpan nie wiedział nic o zdradzie dokonanej w Tryeście. Wyobrażał sobie, że ma stósunki z porządnymi bandytami, którzy od lat dawnych zajmowali się wyłącznie „handlem” w sycylijskich górach.

W ciągu ośmio milowej podróży od skał Polifema aż do Nicolosi, Zirone i Karpena nie spotkali ani jednego żandarma. Szli oni, dość nieprzystępnemi ścieżkami, wiodącemi pomiędzy winnicami, gaikami oliwnych, pomarańczowych, cytrynowych i cedrowych drzew lub pośród kląbów drzew jesionowych, korkowych albo figowych. Niekiedy napotykali owe oschłe górskich potoków łożyska, które zdała podobne są do krętych dróg, wiodących niby gdzieś w tajemnicze uroczysko. Hiszpan i Sycylijczyk minęli dwie wioski, zwane San-Giovanni i Tremestieri, położone już w znacznej wysokości po nad poziom Śródziemnego morza.

Około wpół do jedenastej w nocy zbliżali się do Nicolosi, które jest miejscem targowem, dotykającem na północ i zachód skalistych gór Montpilieri, Monte-Rossi i Serra Pizzuta.

W tej małej mieścinie jest aż sześć kościołów, klasztor św. Mikołaja z Areny i dwa zajezdne domy, co najlepiej dowodzi, jak ważnym punktem musi być ta miejscowość.

Ale dwaj bandyci nie pomyśleli nawet wstąpić do owych gospód, bo chcieli jak najprędzej dostać się do oberży Santa Grotta, oddalonej tylko milę od miasteczka Nicolosi. Stanęli też na miejscu jeszcze przed północą.

W Santa Grotta nie myślano wcale o spaniu, w tej chwili bawiono się, swobodnie pośród wrzawy i bluźnierstw. Sprowadzeni przez Karpenę bandyci zeszli się do najobszerniejszego pokoju, a miejscowy łotr, zwany Benito, zapewne z powodu sprzeczności z zawodem, odgrywał rolę gospodarza.

Wypada też nadmienić, że właściwa banda opryszków Sycylijczyka znajdowała się natenczas o jakich dwadzieścia mil na zachód, niepokojąc i rabują okolice po drugiej stronic Etny; wkrótce jednak połączyć się miała z nowoprzybyłymi. W Santa Grotta nie było wiec, jak tylko dwunastu Maltańczyków, zwerbowanych przez Hiszpana, a pomiędzy nimi uwijał się zręczny Pescador, właściwie Cypel Pescade, biorąc dzielnie udział w tym prawdziwym koncercie złorzeczeń i przechwałek. Pomimo to jednali słuchał on pilnie i uważał na wszystko, w taki sposób, aby nic nie uszło jego uwagi, to też zapamiętał sobie dobrze tych kilka wyrazów, które Benito rzucił od niechcenia swoim gościom, ażeby poskromić ich nieco zbyt hałaśliwy zapał:

— Uciszcie się raz, przeklęci Maltańczycy, uciszcie się przecie! Słychać was aż do Cassone, dokąd komisarz centralny, poczciwy inkwizytor, wysłał oddział żandarmów!

W rzeczy samej była to marna pogróżka, gdyż Cassone leży dość daleko od Santa Grotta, ale nowo przybyli wyobrazili sobie, że ich wrzaski dojdą aż do oddziału straży, która jest zawsze niemiłem zjawiskiem dla opryszków. Ucichła więc wrzawa, ale natomiast poczęto wypróżniać energiczniej owe szerokie flaczki, napełnione krajowem winem, którego nie szczędził poczciwy bandyta Benito. Prawie wszyscy byli pijani, gdy nagle otworzyły się drzwi gospody.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 075

— Dzielni chłopcy! — zawołał wchodząc Zirone — widzę, że Karpenie sprzyjało szczęście, a wierny Benito rozumie obowiązki.

— Poczciwi ludziska, umierali z pragnienia — odezwał się Benito miłosiernym głosem.

— A ponieważ jest to śmierć najstraszniejsza — mówił dalej Zirone, śmiejąc się — chciałeś ich wyratować z niebezpieczeństwa! Dobrze! A teraz niech idą spać... Zaznajomimy się jutro...

— Dla czego jutro? — zawołał jeden z bandytów.

— Bo zbyt jesteście pijani, ażeby zrozumieć i posłuchać! — odparł Zirone.

— Pijani! doprawdy pijani! Po kilku flaszkach tego nędznego wina, gdy się przywykło do dzinu lub whisky w szynkowniach Maderaggio...

— Co to za jeden? — spytał Zirone Hiszpana.

— Mały Pescador! — odparł Karpena.

— To ma być nasz kolega? — zawołał Pescador, wskazując na Sycylijczyka.

— Zirone! — rzekł krótko Karpena.

Tymczasem Sycylijczyk spojrzał ciekawie na młodego bandytę, o którym Karpena tyle obiecującego mu powiedział. Wrodzona ruchliwość i naturalność w obejściu wyróżniały zuchwałego opryszka... Widocznie cała postawa Pescadora podobała się hersztowi rozbójników, bo uśmiechnął się z zadowoleniem, poczem odezwał się łaskawie do małego zuchwalca:

— Więc piłeś tyle, co inni?

— Więcej!

— I zachowałeś przytomność umysłu?

— Ba! Mój rozum nie tonie w takiej odrobinie.

— Powiedz mi więc, młokosie — ciągnął dalej Zirone — rzecz, którą pragnąłbym się dowiedzieć!

— Za darmo?...

— Schwyć, jeżeli umiesz!

Mówiąc te słowa, Zirone rzucił w górę pół piastra, który w jednej chwili znikł w kieszeni młodego bandyty. Pescador był widocznie kuglarzem z zawodu.

— Pięknie! — rzekł Zirone.

— Bardzo pięknie! — zawołał śmiejąc się Pescador — a teraz ciekaw jestem, o co chodzi?

— Czy dobrze znasz Maltę?

— Znam Maltę i Włochy i Istryę i Dalmacyę i Adryatyk! — odparł Pescador.

— Czy podróżowałeś?

— Podróżowałem wiele, ale na własne koszta!

— Pamiętaj tylko, byś podróżował zawsze w ten sposób, bo gdy rząd płaci...

— To zbyt drogo kosztuje! — dokończył Pescador.

— Tak, tak! — odparł Zirone, zachwycony tym nowym towarzyszem, z którym można było przynajmniej rozmawiać.

— A dalej?

— A dalej powiedz mi mały kuglarzu, czy w twoich wędrówkach po świecie nie słyszałeś kiedy o doktorze Antekricie?

Pomimo sprytu i przytomności, która Cypla Pescade w najtrudniejszych chwilach nie opuszczała, zapytanie Sycylijczyka dziwnie go zelektryzowało. Nie zdradził jednak swego zdumienia.

Zastanawiało go, zkąd Zirone, który nie był w Raguzie w czasie pojawienia się „Savareny” w porcie Gravozy, ani też na Malcie, gdzie właściciel „Ferrata” dni kilka bawił, dowiedział się o doktorze Antekricie.

Zrozumiał jednak, że stanowcza odpowiedź będzie w tym razie najwłaściwszą, odparł więc bez wahania:

— Doktora Antekritta? Znam go wybornie!... Na wszystkich wybrzeżach Śródziemnego morza o nim tylko mówią!...

— Czy widziałeś go kiedy?

— Nigdy.

— Powiedz mi zatem, co o doktorze słyszałeś?

— Ot biedaczysko!... Jak mówią, stokrotny milioner, który nie wychodzi z domu bez bajońskich sum w każdej kieszeni, a ma ich co najmniej sześć... Nieszczęśliwy ten człowiek skazał się na zawód lekarski, więc pędzi jak wiatr po morzach swoim parowcem lub spacerowym jachtem, ażeby ratować bliźnich od dwudziestu dwóch tysięcy chorób, któremi szczodrobliwa natura obdarzyła ludzkość. |

W młodym bandycie obudziła się dawna wesołość linoskoczka, a żarciki Cypla Pescade wprawiły w dobry humor Sycylijczyka i Hiszpana, który zdawał się mówić oczami:

— A co! czy nie dzielny to chłopak!

Pescade umilkł, zapaliwszy cygaro, którego dym kapryśny zdawał się palącemu ulatywać równocześnie z nosa, z oczów, a nawet z uszów.

— Utrzymujesz więc, że ten doktor jest bogaty? — spytał po chwili Zirone.

— Tak bogaty, że mógłby zakupić całą Sycylię aby na niej założyć park angielski dla swej przyjemności — odparł Pescador.

Poczem myśląc, że nadeszła odpowiednia chwila do podania Zironemu myśli, która była w jego planie, dodał:

— Słuchaj, kapitanie, chociaż nie spotkałem się nigdy z doktorem Antekrittem, to jednak miałem sposobność podziwiania jednego z jego prawdziwie czarodziejskich jachtów, gdyż jak twierdzą wiarogodni ludzie, posiada on flotyllę odpowiednią do jego nadzwyczajnych morskich podróży.

— Jednego z jego jachtów?

— Tak, widziałem jego „Ferrata!” Wspaniały parowiec, którym pragnąłbym popłynąć do neapolitańskiej zatoki, w towarzystwie jednej lub dwóch księżniczek...

— Gdzieżeś widział ten jacht?

— Będąc na wyspie Malcie — odparł Pescador.

— Jak dawno?

— Przedwczoraj... w Lavalecie! W chwili gdy mieliśmy odpłynąć z sierżantem Karpeną, stał na kotwicy w wojskowym porcie! Mówiono, że w dwadzieścia cztery godziny odpłynie...

— Dokąd?...

— Eh! właśnie do Sycylii, a w szczególności do Katanii.

— Do Katanii? — powtórzył Zirone, którego zadziwił ten zbieg okoliczności.

Niedawno został uwiadomiony, by wystrzegał się doktora Antekritta, podczas gdy doktór właśnie przybywa... Pomimowoli wkradły się, do umysłu Sycylijczyka pewne podejrzenia.

Cypel Pescade zrozumiał właściwy stan rzeczy, lecz nie mogąc odgadnąć myśli herszta bandytów, postanowił ciągnąć dalej rozpoczętą rozmowę.

Ale zbyt gadatliwy Zirone sam po chwili namysłu zapytał:

— Po co on tu przybywa ten doktór?... I to właśnie do Katanii...

— Po co? zwiedzić miasto, podziwiać Etnę! Zwyczajnie, jak bogaty turysta!

— Młokosie — rzekł Zirone pod wpływem wzmagających się podejrzeń — zdajesz się zbyt wiele zajmować tym wielkim panem.

— Tyle tylko, ile mnie mogłoby to obchodzić, gdyby dobra zdarzyła się sposobność! — odparł z dwuznacznym uśmiechem Cypel Pescade.

— Wytłómacz-no się jaśniej?

— Jeżeli doktór Antekritt pragnie zwiedzić nasze okolice, to przecież powinienby nam za to dobrze zapłacić.

— Doprawdy? — spytał Zirone.

— A jeżeli ta przechadzka kosztowałaby go milion lub dwa miliony, nie byłoby to wcale za drogo.

— Myślisz?...

— Myślę, że w przeciwnym razie Zirone i jego przyjaciele zasłużyliby na nazwę prawdziwych głupców!

— Wybornie! — zawołał Zirone śmiejąc się. — Po tym komplemencie możesz pójść spać!

— To mi się też należy kapitanie — odparł Pescador — ale śnić chcę tylko o jednej rzeczy.

— O czem?

— O milionach doktora Antekritta... Złote sny!... Nieprawdaż?

Po tych słowach Pescador puściwszy ostatni kłąb dymu z kończącego się cygara, udał się do swoich towarzyszów, którzy spali już w stodole, podczas gdy Karpena wszedł do małego przyległego pokoiku.

Tymczasem wierny Cypel Pescade zamiast usnąć, rozpamiętywał szczegółowo wszystko, co słyszał i widział. Zdawało mu się, że działał jak najkorzystniej w interesie swego pana od chwili, jak Zirone rozpoczął z nim rozmowę o doktorze Antekricie.

Czytelnicy zresztą osądzą to sami.

Doktor Antekritt przybył do Sycylii z nadzieją spotkania się z Sarkanym a może nawet i z Toronthalem, gdyż spólnicy razem opuścili Raguzę. W przeciwnym wypadku postanowił doktór odszukać Zironiego, porwać go i groźbą lub znaczną nagrodą zniewolić tegoż do wyznania gdzie się znajdują jego spólnicy i przyjaciele.

Przed wielu laty, doktór zwiedzał kilkakrotnie Sycylię — znał więc doskonale wyspę, a szczególnie okolice Etny. Miał też żywo w pamięci liczne siecie wiodące aż do szczytu góry. Przy jednej z takich najbardziej uczęszczanych dróg stal dom zwany „Casa Inglese.”

Ponieważ banda opryszków Sycylijczyka plądrowała w tych stronach gór, nie ulegało tedy wątpliwości, że przybycie bogatego cudzoziemca zwróci na siebie uwagę nietylko mieszkańców Catanii, ale też i herszta rozbójników. Doktór Antekritt ułożył sobie zatem wyrazić w sposób głośny swój zamiar zwiedzenia krateru, ażeby wieść o tem doszła Zironiego — chociażby za pośrednictwem Cypla Pescade. Jak nam wiadomo, stało się to w sposób bardzo łatwy, gdyż Sycylijczyk począł go sam wypytywać o doktora.

Chodziło głównie o to, ażeby Zirone został pochwyconym — zastawiono więc na niego sidła...

W wigilię dnia, w którym doktór postanowił zwiedzić wulkan, dwunastu ludzi wybranych z załogi „Ferrata” miało się udać tajemnie do „Casa Inglese.” Następnego dnia doktór w towarzystwie tylko Piotra i jednego przewodnika, gotował się opuścić Katanię i puścić się zwykłą drogą tak, ażeby około ósmej godziny wieczorem stanąć w „Casa Inglese”, gdzie miano przenocować. Jestto zwyczajem wszystkich turystów, którzy z wysokości Etny i gór kalabryjskich pragną podziwiać wschodzące słońce.

Nie można było wątpić, że Zirone zachęcany przez Cypla Pescade, zechce napaść na doktora Antekritta, myśląc, że spotka się tylko z nim i jego dwoma towarzyszami nie przypuszczając, że zbliżywszy się do „Casa Inglese” zostanie godnie przyjęty przez marynarzy Ferrata, którym oporu stawić nie zdoła.

Cypel Pescade, znając ten cały plan, skorzystał bardzo szczęśliwie z nadarzającej się sposobności podsunięcia Sycylijczykowi myśli urządzenia napadu na doktora Antekritta, bogatego cudzoziemca, z którego można było znaczne pociągnąć korzyści, co nie stało w sprzeczności z otrzymaną przestrogą od Sarkaniego. To też Zirone zdecydował się na krok taki, a chcąc być pewnym powodzenia — ponieważ całej bandy nie miał na zawołanie — postanowił urządzić formalną obławę na doktora z pomocą świeżo sprowadzonych opryszków z Maderaggia. Nie mogło to zaniepokoić Cypla Pescade, który aż nadto był przekonanym, że dwunastu Maltańczyków nie dotrzyma placu dzielnym i dobrze uzbrojonym marynarzom.

Zirone nie chciał nic pozostawić losowi. Dowiedziawszy się od Pescadora, że parowiec „Ferrato” ma wpłynąć do portu, o świcie już opuścił gospodę Santa-Grotta, ażeby udać się do Katanii. Nie będąc w tem mieście znanym, mógł działać swobodnie.

Tymczasem „Ferrato” przybył już przed kilkoma godzinami, a z powodu zbyt wielkiej liczby okrętów znajdujących się w porcie — zarzucił kotwicę w małej przystani w pobliżu olbrzymiej góry, powstałej z czarnej lawy wyrzuconej w roku 1660 podczas pamiętnego wybuchem wulkanu.

Około czwartej godziny rano, Przylądek Matifon i jedenastu marynarzy pod dowództwem Luigiego wylądowało w Katanii, poczem rozdzieliwszy się, pojedynczo puścili się drogą wiodącą do Casa Inglese.

Zirone, który znacznie później przybył do miasta, nic o tem nie wiedział, a ponieważ „Ferrato” stał na kotwicy przeszło o sto dwadzieścia sążni od brzegu, przeto nie mógł zobaczyć, co się dzieje na pokładzie parowca.

Jednak około szóstej godziny wieczorem przybiła do brzegu łódź, z której wysiadło dwóch podróżnych. Był to doktór i Piotr Batory. Obaj puścili się ulicą Via Stesicoro i Strade Etnea, ażeby się dostać do wspaniałego publicznego parku, zwanego „Villa Bellini”, który należy do najpiękniejszych ogrodów w Europie.

Zirone szedł za dwoma podróżnymi, nie wątpiąc, że jeden z nich jest doktorem Antekrittem. Starał się nawet zbliżyć do idących, gdy znaleźli się pomiędzy tłumami publiczności, przysłuchującej się grze orkiestry, która wykonywała właśnie najnowsze utwory muzyczne. Ale doktór Antekritt i Piotr Batory spostrzegli podejrzanego człowieka, śledzącego ich od niejakiego czasu. Jeżeli to był Zirone, nadarzała się wyborna sposobność zachęceniu go do korzystnej operacyi.

To też około jedenastej godziny wieczorem, w chwili kiedy dwaj nasi znajomi mieli już wyjść z publicznego ogrodu, ażeby powrócić na pokład parowca, doktór rzekł do swego towarzysza donośnym głosem:

— Rzecz ułożona! Jedziemy jutro, aby przenocować w Casa Inglese.

Szpieg zapewne usłyszał to, czego pragnął się dowiedzieć, gdyż znikł po tych słowach bez wieści.



VII.


Casa Inglese.


Nazajutrz około pierwszej godziny z południa, doktor i Piotr Batory opuścili pokład okrętu, aby odbyć zamierzoną wycieczkę w góry.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 076

Doktór w ostatniej chwili zalecił kapitanowi Koestrikowi oczekiwać przybycia „Elektryka 2”, który miał zostać natychmiast wysłany w pobliże skał Polifema. Należało mieć w pogotowiu ten szybki statek, gdyż na wypadek wzięcia do niewoli Sarkaniego lub którego z jego wspólników, doktór postanowił odesłać owych więźniów jak najprędzej na wyspę Antekrittę.

Po wydaniu odpowiednich rozporządzeń, doktór Antekritt i Piotr Batory, w podróżnem odzieniu, wybrali się w drogę, postarawszy się w Klubie Alpejskim o przewodnika. Podróż rozpoczęto konno, a dopiero z Nicolosi miano wyruszyć w góry na mułach.

Nasi turyści ujrzeli się wkrótce za miastem, które jest dość wązkiem stósunkowo do swej długości. Nic nie zdradzało, że byli śledzeni.

Doktór i Piotr, puściwszy się raz gościńcem Belwederskim, poczęli się wspinać po pierwszych pochyłościach rozległych gór Etny, które Sycylianie zowią Mongibello.

Droga była kręta i niebezpieczna. Często wiła się po za olbrzymie bryły lawy lub bazaltowe skały, których stężenie sięgało tysięcy lat wstecz, albo po za wyschłe strumienie, zamieniające się z wiosną w groźne rzeki; wszystko to znajdowało się w okolicach lesistych pomiędzy drzewami oliwnemi, pomarańczowemi, rożkowemi, jesionowemi, winnicami i powojami wspinającemi się po znajdujących się w pobliżu konarach.

Po dwugodzinnej podróży, w chwili wypoczynku, niezbędnym nietyle naszym turystom, ile koniom, doktór i Batory ujrzeli u stóp swoich całe miasto Katanię, dumną rywalkę Palerma.

Minąwszy wioskę zwaną Belwederem, przewodnik obrał najkrótszą ścieżkę, wiodącą wprost do Fremestieri, znajdujące się w pobliżu Nicolosi. Pomimo to jednak, dopiero około czwartej po południu nasi podróżni stanęli w tej mieścinie oddalonej od Katanii piętnaście kilometrów. Większa połowa drogi pozostawała zatem jeszcze do przebycia.

— Jak długo życzy sobie wasza ekscellencya pozostać w tem mieście? — zapytał doktora przewodnik w Nicolosi.

— Jak najkrócej — odparł zapytany.

— A więc czterdzieści minut?

— Musimy przystać na to, jeżeli inaczej nie można — była odpowiedź doktora.

W rzeczy samej czterdzieści minut wystarczało zupełnie, ażeby wypocząć i posilić się nieco w pewnej oberży miasteczka, liczącego trzy tysiące mieszkańców. Kawałek koziny, owoce i wino z San Placido stanowiły skromną ucztę.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 077

Około piątej godziny po południu doktór, Piotr i przewodnik zmienili swe konie na muły, ażeby puścić się w dalszą drogę, która odbywała się bez wypadków. Nie spotkano dotychczas ani wilków, ani dzików, co w tych okolicach należy do nadzwyczajności.

O ósmej godzinie wieczorem, nasi turyści znajdowali się na wysokości trzech tysięcy metrów po nad poziom morza, gdzie rozpoczynają się już wieczne śniegi. Jest to kraj pełen czarnych law, popiołów i żużli nagromadzonych po rozpadlinach, dość obszernej płaszczyźnie, zwanej Valle del Bove.

W tem miejscu temperatura była mroźna, a oddech stawał dosyć trudniejszym, skutkiem rozrzedzonego powietrza. Podróżni zmuszeni byli otulić się dobrze swemi płaszczami. Przeraźliwy wiatr hulał po tych wyżynach, pędząc tumany śniegu zmieszanego z czarnym pyłem. Z tej wysokości można było widzieć dokładnie, poniżej ziejącego ogniem głównego otworu, drugorzędne kratery, zapadliny rozmaitej wielkości lub ciemne studnie, w głębi których huczały groźnie wrzące wulkaniczne lawy.

Po godzinie takiej podróży doktór spojrzał na zegarek. Była właśnie dziesiąta godzina wieczorem. Na niebios sklepieniu płonęły tysiące gwiazd, które jaśniały nadzwyczajnem blaskiem, gdyż na tej wyżynie znacznie mniejsza gęstość powietrza dodawała im blasku. Wschodzący księżyc w pierwszej kwadrze zanurzał swe blade promienie w wodach Eolskiego morza. Na górze, która nie byłaby czynnym wulkanem, ten spokojny wieczór możnaby nazwać wspaniałym.

— Powinniśmy już być na miejscu — rzekł doktór.

— Oto Casa Inglese! — odparł krótko przewodnik.

I mówiąc te słowa wskazał na gruby mur, w którym były dwa tylko okna i drzwi. Położenie tego, na pierwszy rzut oka niewidzialnego domu było nader korzystne, gdyż chroniło go od zasp śniegowych, znajdował się o pięćdziesiąt kroków na lewo od podróżnych, a stał o czterysta dwadzieścia i osiem metrów niżej szczytu głównej geometrycznej figury. Dom ten zbudowano w r. 1811 na powstałej z lawy płaszczyźnie, zwanej Piano del Lago za staraniem angielskich oficerów.

Tenże sam dom nazywają także Casa Etnea. Przez lat wiele utrzymywany był kosztem pana Gemellero, brata słynnego geologa, w ostatnich zaś czasach odnowionym został funduszem Klubu Alpejskiego. Niedaleko od tego miejsca kryły się w cieniach ruiny pochodzenia romańskiego, znane turystom pod nazwą Wieży Filozofów. W tem to miejscu, jak mówi podobnie, Empedokles rzucił się do krateru.

W rzeczy samej potrzeba być wielkim filozofem, aby znieść w tem miejscu przez dni osiem samotność, to też łatwo można pojąć rozpaczliwy krok wsławionego filozofa z Agrygentu.

Tymczasem doktór Antekritt, Piotr Batory i przewodnik zwrócili się do Casa Inglese. Stanąwszy przed domem, zapukali do drzwi zamkniętych.

Po chwili znajdowali się w gronie przyjaciół. Casa Inglese składa się z trzech umeblowanych pokojów i kuchni, w której można było znaleźć najpotrzebniejsze sprzęty; wszystko to jednak wystarczało zwiedzającym Etnę, aby się tu ogrzać i wypocząć po uciążliwej podroży.

Dotychczas nie pozwolił Luigi z obawy, aby nie spostrzeżono jego małego oddziału, rozpalać, aczkolwiek dokuczliwe zimno czuć się dawało. Jednakże obecnie, ponieważ Zirone wiedział, że doktór spędzi noc w Casa Inglese nie potrzeba już było zachowywać tych środków ostrożności. Rzucono więc nieco drzewa w ognisko olbrzymiego komina i wkrótce zapłonęło wesołe i ożywcze światło.

Tymczasem doktór wziął na stronę komendanta swego oddziału, ażeby go zapytać, czy od czasu jego przybycia nie zaszły jakie wypadki?

— Przybyliśmy spokojnie — odparł Luigi. — Obawiam się tylko, że nasza bytność tu nie jest wcale tajemnicą!...

— Z jakiego powodu?

— Ponieważ od miasteczka Nicolosi, jeżeli się nie mylę, byliśmy śledzeni przez jakiegoś człowieka, który później znikł bez wieści.

— W istocie byłoby to niedobrze. Mogłoby bowiem Zironemu odebrać otuchę napadnięcia mnie! A około wieczora nie zauważyłeś kogo w pobliżu Casa Inglese?

— Nie, panie doktorze — odparł Luigi. — Obejrzałem nawet ruiny Wieży Filozofów, ale nic nie spostrzegłem.

— Poczekajmy! Pomimo to niech jeden z ludzi stoi ciągle przy drzwiach na straży. Ponieważ noc jest jasna, gdyby się kto zbliżał, można widzieć z daleka... Nie powinni nas zejść niespodzianie.

Rozkazy doktora zostały spełnione, a gdy usiadł na małym stołeczku przed ogniskiem, wierni marynarze pokładli się na słomie wokoło niego.

Tymczasem Przylądek Matifon zbliżył się do doktora. Spoglądał na niego, nie śmiąc go zapytać. Jednak łatwo było zrozumieć, co go niepokoiło.

— Pragniesz się dowiedzieć, co się dzieje z Cyplem Pescade? — rzekł doktór. — Trochę cierpliwości... Wkrótce powróci, choć prawdę mówiąc, naraża się niepotrzebnie w tej chwili... Mogą go powiesić...

— Na naszej szyi! — zawołał Piotr, który chciał uspokoić Przylądka Matifon.

Tak upłynęła znowu godzina czasu i nic nie zamąciło głębokiej samotności tych wyżyn. Żaden cień nie pojawił się na tych białych pochyłościach, rysujących się fantastycznie przed Piano del Lago. Z tego powodu opanowała doktora pewna niecierpliwość, a nawet niespokój, którego nie mógł opanować ani doktór, ani Piotr Batory.

Obaj myśleli, ze jeżeli Zirone dowiedział się o obecności małego oddziału, nie odważy się nigdy napaść na Casa Inglese. Cały plan zostałby bezowocnym. A jednak trzeba było koniecznie pochwycić wspólnika Sarkaniego, aby się dowiedzieć wszystkich tajemnic.

Na kilka minut przed godziną dziesiątą, rozległ się naraz strzał niedaleki.

Wszyscy wyszli, starano się coś zobaczyć, ale nie spostrzeżono nic podejrzanego.

— A jednak był to strzał! — rzekł Batory.

— Może jaki myśliwy strzelił do orła albo dzika — zauważył Luigi.

— Powróćmy do pokoju — dodał doktór — nie zdradzajmy niepotrzebnie obecności naszego oddziału.

Wszyscy więc weszli napowrót do domu.

Ale w dziesięć minut później, postawiony na straży marynarz, wbiegł nagle do pokoju.

— Baczność! — zawołał. — Widziałem...

— Więcej ludzi? — zapytał Piotr.

— Nie, jednego!...

Doktór, Piotr, Luigi i Przylądek Matifon poskoczyli ku drzwiom, pozostając jednak w cieniu.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 078

W rzeczy samej, jakiś człowiek biegł szybko jak jeleń przez wzgórza z odwiecznej lawy, wznoszące się na tej płaszczyźnie. Zbliżał się coraz bardziej, a po kilku ostatnich skokach padł w objęcia Przylądka Matifon.

Był to Cypel Pescade.

— Żywo! żywo!... zamknąć się... panie doktorze! — zawołał.

W jednej chwili wszyscy weszli do Casa Inglese, a drzwi zostały natychmiast zabarykadowane.

— A Zirone? — spytał doktór. — Co się z nim dzieje? Udało ci się wymknąć?

— Tak, ażeby was przestrzedz!...

— Czy nie idzie?...

— Za dwadzieścia minut tu będzie!

— Tem lepiej!

— Nie! tem gorzej!... Nie wiem jakim sposobem dowiedział się o przybyciu dwunastu ludzi.

— Zapewne przez owego człowieku, który nas widocznie szpiegował — rzekł Luigi.

— Dość że wie — odparł Cypel Pescade — i zrozumiał, że zastawiono na niego sidła...

— Niech tylko przyjdzie! — zawołał Piotr.

— Idzie, panie Piotrze, idzie! Ale prócz dwunastu rabusiów, dostarczonych mu z Maderaggio, prowadzi całą swą bandę opryszków, którzy dziś rano przybyli do Santa Grotta.

— Wielu ich jest wszystkich razem! — zapytał doktór Antekritt

— Pięćdziesięciu! odparł Cypel Pescade.

Po tej rozmowie doktór uściśnieniem ręki podziękował śmiałemu i sprytnemu chłopakowi za wszystko, co uczynił z narażeniem się na tysiączne niebezpieczeństwa.

W rzeczy samej położenie znajdujących się w Casa Inglese stało się nader krytycznem. Szesnastu ludzi miało walczyć przeciw pięćdziesięciu. Role się zmieniły, obecnie Zirone zastawił sidła na doktora Antekritta, którego uważał za niebezpiecznego przeciwnika, zrozumiawszy dopiero teraz doniosłość przestrogi Sarkaniego.

Trzeba się było naradzić i szybko coś stanowczego przedsięwziąć, gdyż napad był nieunikniony.

Opuścić Casa Inglesa i cofnąć się w góry, znane wybornie hersztowi opryszków i jego ludziom, barykadować się w tym domu, jakby w jakiej warowni i bronić się do ostatniego. Natychmiast zabrano się do ubezpieczenia domu przed groźną czeredą.

Przedewszystkiem zamknięto szczelnie dwa okna, znajdujące się w tej improwizowanej twierdzy, a to za pomocą silnych okiennic. Otwory będące w dachu, pomiędzy krokwiami, a murem, miały służyć za forteczne strzelnice. Każdy z marynarzy był uzbrojony w strzelbę najnowszego systemu z dwudziestoma nabojami. Doktór, Piotr Batory i Luigi nie mogli rewolwerami przyczynić się dzielnie do obrony, Przylądek Matifon jeden nie posiadał wprawdzie żadnej broni, ale za to miał siłę Herkulesa.

Tak upłynęło jeszcze czterdzieści minut w zupełnym spokoju. Doktór Antekritt przypuszczał już, iż Zirone dowiedziawszy się o sile zbrojnej, znajdującej się w Casa Inglesa wyrzekł się swego projektu pomimo przewagi, jaką miał stojąc na czele pięćdziesięciu ludzi, dobrze obeznanych z miejscowością.

Ale nagle około jedenastej w nocy, marynarz postawiony na straży, wbiegł do pokoju. Banda rozbójników zbliżała się... Rozdzielona na trzy oddziały szła oblegać Casa Inglese.

Wkrótce ukazał się jeszcze i czwarty hufiec, który wstrzymał się na przesmykach, wiodących w góry, aby oblężonym uniemożliwić odwrót.

Po sprawdzeniu tego doniesienia, wejście zostało ostatecznie zabarykadowane, a każdy zajął swe stanowisko, gotów bronić się do upadłego.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 079

Tymczasem Zirone i jego ludzie zbliżali się zwolna i ostrożnie, kryjąc się po za skałami, otaczającemi Piano del Lago. W tem miejscu nagromadzone tyły olbrzymie bryły trachitowe i bazaltowe, prawdopodobnie w celu zabezpieczenia Casa Inglese przed śnieżnemi zamieciami w czasie zimowych zawiei.

Dostawszy się do tej płaszczyzny, rabusie mogli już z łatwością zaatakować dom, naprędce w warownię zamieniony, wyłamać drzwi i okna, puczem korzystając ze swej liczebnej przewagi, wziąść do niewoli doktora i jego towarzyszów.

Nagle rozległ się huk karabinowego strzału. Kłąb dymu wzniósł się nad dachom zagrożonego domu, a w szeregach opryszków padł człowiek kulą przeszyty. Cała banda rabusiów cofnęła się o kilka kroków i skryła się za skałami.

Ale Zirone nie tracąc energii zachęcił wkrótce swoich ludzi do nowego ataku, korzystając z licznych wąwozów i wzgórz, ułatwiających oblegającym przystęp aż do samego podnóża Piano del Lago.

Z poddasza Casa Inglese padło więc znowu około dwunastu celnych strzałów, które podobne do błyskawic, oświecały chwilowo domek i sąsiednie skały. Jeszcze dwóch rozbójników legło na miejscu.

Rozjuszony Zirone zawołaj na swą czeredę, pomimo że i tym razem kilku bandytów zostało ciężko ranionych, cała ta rozwścieklona tłuszcza rzuciła się na Casa Inglese. Strzelano do drzwi i okien, przy których stali marynarze gotowi do obrony, dwóch z nich poniosło lekkie uszkodzenia.

Natenczas zawrzała walka zaciekła.

Za pomocą toporów i dzid udało się rabusiom wyłamać drzwi i jedno okno. Oblężeni zniewoleni się ujrzeli, ażeby odeprzeć nacierających, do zrobieniu wycieczki w czasie, w którym ogień karabinowy nie ustawał ani z jednej, ani z drugiej strony.

Luigi uniknął szczęśliwie strzału, ale kula przeszyła mu kapelusz, podczas gdy Piotr byłby padł od pchnięcia dzidą, gdyby nie Przylądek Matifon, który w samą porę wyrwał z ręki zbója ostre narzędzie, ubiwszy napastnika na miejscu jego własną bronią.

W czasie tej wycieczki Przylądek Matifon był straszliwym. Bandyci brali go na cel przeszło dwadzieścia razy, ale na szczęście ani jedna kula go nie trafiła. Gdyby Zirone zwyciężył, Cypel Pescade był zgubiony, ta myśl zdwajała siły Herkulesa.

Ostatecznie zniewolono rozbójników do powtórnego odwrotu.

Doktór i jego oddział powrócił do Casa Inglese, gdzie zabarykadowano się ponownie.

— Ile pozostaje nam jeszcze amunicyi? — zapytał doktór.

— Każdy z ludzi ma po dziesięć nabojów — odparł Luigi.

— Która godzina?

— Zaledwie północ.

Za cztery godziny mogło dopiero świtać. Do dnia więc było daleko. Należało przedewszystkiem oszczędzać amunicyą, ażeby zapewnić sobie odwrót za dnia nastaniem.

I w rzeczy samej po kwadransie wypoczynku, w czasie którego bandyci złożyli swych rannych towarzyszów w bezpieczne miejsca, opryszki pojawili się znowu.

Rozwściekleni niespodziewanym oporem i zadaną stratą sześciu swych ludzi wdrapywali się po ścieżkach i skałach, ażeby się dostać znowu na małą płaszczyznę przed domem.

Podczas tego manewru ani jeden strzał nie padł z poddasza Casa Inglese. Zirone domyślał się nie bezpodstawnie, że oblężonym wkrótce zabraknie amunicyi. Dodawał więc otuchy swoim ludziom, zachęcając wszelkiemi sposobami do nowego ataku. Nadzieja ujęcia milionera była wielce ponętną dla opryszków.

Taki więc był ich zapał tym razem, że niewątpliwie zdobyliby dom, gdyby nie kilka celnych strzałów, które pozbawiły nacierającą czeredę odrazu sześciu ludzi; wprawdzie zmuszeni byli się cofnąć, ale przy tej utarczce dwóch też marynarzy zostało dość ciężko rannych.

Jeszcze tylko kilka nabojów pozostało oblężonym. W takich warunkach odwrót, w dzień nawet, stał się prawie niemożliwym. Wiedzieli oni aż nadto dobrze, że są zgubieni, jeżeli jaka nieprzewidziana pomoc nie wybawi ich z tego położenia.

Nie można było łudzić się nadzieją, że Zirone i jego bandyci zrzekną się swoich zamiarów. Pozostało jeszcze czterdziestu dzielnych i dobrze uzbrojonych opryszków, którzy zrozumieli, że nieliczny oddział doktora pozostanie wkrótce bez dalszych środków do obrony.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 080

Nagle ogromne kamienne bryły, tocząc się z pochyłości skał padły pomiędzy formujące się szeregi rozbójników; zanim zdołali się rozskoczyć, trzech ludzi zostało zmiażdżonych na miejscu.

Przylądek Matifon poruszył bazaltowe skały, ażeby spadły ze wzgórza Piano del Lago na głowy bandytów.

Ale ten sposób obrony nie mógł wystarczyć. Zresztą wkrótce stał się niemożliwym. Ostatecznie trzeba było albo się poddać, albo też szukać ratunku w otwartem polu.

Natenczas Cypel Pescade wpadł na pomysł, z którym nie chciał się zwierzyć przed doktorem, nie będąc pewnym jego zezwolenia. Rozmówił się jednak z Przylądkiem Matifon.

Sprytny akrobata przypomniał sobie, że oddział żandarmów znajduje się w Kassone odległem od Casa Inglese o milę drogi.

— Potrzeba tylko, ażebym się prześliznął pomiędzy rozbójnikami! — pomyślał Cypel Pescade.

Po chwili namysłu zawołał:

— Ej, do djabła! albo się jest klownem, albo się nim nie jest!...

I mówiąc te słowa, rzekł coś zcicha do Przylądka Matifon.

— Ależ... — odparł Herkules — narażasz się...

— Chcę... tak być musi!

Przylądek Matifon nie byłby się nigdy odważył sprzeciwić Cyplowi Pescade.

Po chwili obaj udali się na małe wzgórze, pokryte grubą warstwą śniegu.

W dziesięć minut później pojawił się Przylądek Matifon, tocząc przed sobą olbrzymią kulę ze śniegu. Zatrzymał się on pomiędzy stosami mniejszych kamieni, któremi marynarze rzucali na szykujących się znowu rabusiów. Z nadludzką siłą puścił po granitowych pochyłościach swą kulę, która w szalonym pędzie przesunęła się między rozskakującymi się opryszkami, pozostawiając za sobą daleko bandę rozjuszoną Sycylijczyka.

Wreszcie nadwerężona gwałtownemi wstrząśnieniami śnieżna kula pękła, wydając z siebie żyjącą istotę, „zwinną i niekiedy złośliwą zarazem”, jak się wyrażał Cypel Pescade, mówiąc o sobie.

Mały akrobata kazał swemu przyjacielowi o herkulesowej sile, zamknąć się w zmrożonej śnieżnej skorupie i rzucić na los szczęścia, nie bacząc że mógł się stoczyć w jaką bezdenną otchłań. Na szczęście fortel się udał, a w odpowiednie chwili oswobodzony Cypel Pescade, biegł chyżo jak strzała po wzgórzach i ścieżkach, wiodących do Kassone.

Było natenczas wpół do pierwszej w nocy.

Doktór Antekritt, nie widząc przy sobie Cypla Pescade, kazał go szukać, obawiając się, czy nie został raniony.

— Wyjechał — rzekł jak najspokojniej Przylądek Matifon.

— Wyjechał?...

— Tak... postarać się o pomoc...

— W jaki sposób?

— W kuli!

I Przylądek Matifon opowiedział, co zaszło.

— Ha! dzielny! niezrównany chłopak! — zawołał doktór. — Odwagi, moi przyjaciele, odwagi!... Nie poddamy się rabusiom!

Wszystko to dodało otuchy garstce walecznych marynarzy, a skały raźniej posypały się na głowy rozbójników; ale wkrótce ten sposób obrony był niewystarczający i niemożliwym.

Około trzeciej godziwy po północy doktór, Piotr, Luigi, Przylądek Matifon i resztka oddziału, unosząca swych rannych, opuściła dom, który zajęli rabusie. Zirone stracił wprawdzie dwudziestu ludzi, ale pomimo to miał jeszcze znaczną przewagę nad oddziałem doktora.

To też garstka walecznych zwolna cofała się w góry, pomiędzy stosy żużli, skamieniałej lawy i popiołów, gdzie był wulkanu krater i ogniem ziejąca przepuść.

Poczynało już świtać, a nad szczytami kalabryjskich gór ukazały się w kierunku wschodnim od strony Messyny jasne smugi.

Ale w położeniu, w jakim się znajdował doktór i jego ludzie, wschodząca jutrzenka nie dawała nadziei ratunku.

Trzeba się było ciągle bronić, cofać coraz wyżej, zużywając ostatki sił z ostatniemi kulami. Wszyscy stracili już nadzieje ocalenia, widząc nieuniknioną śmierć przed oczami, gdy nagle rozległ się huk karabinowych strzałów.

Tak niespodziewany wypadek zmieszał bandytów... Przez chwilę nie wiedzieli, co począć, ale wkrótce pierzchli, spostrzegłszy oddział nadchodzących żandarmów.

Cypel Pescade spotkał już w drodze straż bezpieczeństwa, która usłyszawszy strzały w nocy, domyśliła się wszystkiego i podążała w pomoc napadniętym. Dzielny ten chłopak posłużył za przewodnika, sprowadzając patrol najbliższą ścieżką do Casa Inglese.

Wszyscy rzucili się za uciekającymi rozbójnikami. Przylądek Matifon zabił dwóch opryszków, którzy nie mieli czasu uciec i rzucił się już na Sycylijczyka, herszta opryszków.

— Brawo, mój Przylądku, brawo! — zawołał nadbiegający Cypel Pescade. Powal go, jak się należy!... Niech ramiona się zetkną!... Walna, panowie, walka pomiędzy Zironem a Przylądkiem Matifon!

Sycylijczyk usłyszał te słowa, a mając jedną rękę swobodną, strzelił z rewolweru do wesołego akrobaty.

Cypel Pescade padł na ziemię.

Ujrzawszy to Przylądek Matifon, pochwycił Sycylijczyka za kark, a zdusiwszy go i powaliwszy w jednej chwili na ziemię, gruchotał w nim kości bez miłosierdzia.

Napróżno starał się doktór opamiętać raz rozgniewanego Herkulesa. Daremnie Piotr i Luigi usiłowali wyrwać Zironiego z rąk olbrzyma. Przylądek Matifon miał w pamięci to tylko, że Zirone strzelił do Cypla Pescade. Przestał być panem siebie; nic nie słyszał, nie widział, nie patrzał nawet na szczątki człowieka, którego wlókł za sobą po granitowych skałach bez litości.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 081

Nakoniec jednym skokiem zbliżył się do straszliwego, wiecznie ogniem ziejącego otworu wulkanu i rzucił Sycylijczyka w piekielną otchłań.

Tymczasem Cypel Pescade, dość niebezpiecznie raniony, leżał wsparty na kolanie doktora, który starannie opatrywał ranę.

Gdy Przylądek Matifon zbliżył się do niego, dwie duże łzy zabłysły w oczach prawego chłopaka.

— Uspokój się, mój Przylądku, uspokój!... Nic mi nie będzie! — wyszepnął.

Herkules wziął go ostrożnie na ręce jak małe dziecię i począł schodzić z tych wyżyn prowadzać za sobą cały orszak, podczas gdy żandarmi ścigali jeszcze uciekających opryszków rozbitej bandy Zironego.

W sześć godzin później doktór i jego towarzysze ujrzeli się w Katanii, a wkrótce na pokładzie „Ferrata”.

Cypla Pescade ułożono w łóżku znajdującem się w jego pokoiku. Doktór Antekritt i Przylądek Matifon nie opuszczali go ani na chwilę, to też wkrótce rana od postrzału zabliźniła się szczeliwie, a zupełne wyzdrowienie musiało nastąpić niebawem. Gdy chory pragnął usnąć, Przylądek Matifon opowiadał mu ciekawą historyą, zawsze tę samą, która Cypla Pescade usypiała wybornie...

Tymczasem doktór nie osiągnął celu swojej wyprawy. Wymknąwszy się szczęśliwie, cudem prawie, z rąk rozbójnika, nie zdołał dostać żywcem na pokład swego okrętu wspólnika Sarkaniego, który byłby zmuszony wydać całą tajemnicę. Przyczyną tego niepowodzenia był Przylądek Matifon, ale czyż można było za to gniewać się na niego?

Nie było celu bawić dalej w Katanii. Sarkany, dowiedziawszy się o fatalnej porażce Zironego, zmienił zapewnił swoje projekta, bo nie pojawił się wcale w Sycylii.

Ósmego więc września „Ferrato” wypłynął już na pełne morze, zdążając z największą szybkością do wyspy Antekritty.

Przybywszy na miejsce, doktór, Piotr i Luigi naradzali się długo nad dalszym planem do spełnienia sprawiedliwego czynu, będącego obecnie celem ich życia. Chodziło teraz o odszukanie Karpeny, który prawdopodobnie wiedział, gdzie się znajduje Sarkany i Silas Toronthal.

Tymczasem Hiszpan, któremu udało się wymknąć szczęśliwie z grożącego mu niebezpieczeństwa skutkiem rozbicia bandy Zironego, niedługo cieszył się sprzyjającem mu powodzeniem.

W dziesięć dni bowiem, po katastrofie zaszłej w okolicach Wulkanu, jeden z agentów doktora doniósł, że Karpena został uwięziony w Syrakuzie. Policya odkryła we wspólniku Sarkaniego sprawcę morderstwa dokonanego przed wielu latami w Almajacie, w prowincji Malagi; udowodniono mu, że po dokonanej zbrodni znikł z ojczyzny i osiadł w Rovigno.

W trzy tygodnie później, Karpena oddany pod sąd kompetentnej władzy, został skazany na dożywotnie więzienie i wysłany do Centy, hiszpańskiego warownego miasta, leżącego na północnym brzegu Afryki. Do tej twierdzy oddalonej o trzy mile od Gibraltaru wysyła zazwyczaj rząd hiszpański pospolitych zbrodniarzów.

— Nakoniec — zawołał Piotr — nakoniec jeden z tych nikczemników skazany na dożywotnie wiezienie!...

— Na dożywotnie więzienie? — odparł po chwili namysłu doktór. — O nie!... Karpena nie może umrzeć śmiercią Andrzeja Ferrato!


Koniec części trzeciej.





CZĘŚĆ CZWARTA.


I.


W Cencie.


Dnia 21 września, a więc w trzy tygodnie po wypadkach zaszłych w prowincji Katanii, szybki parowiec „Ferrato” płynął swobodnie z północno-wschodnim wiatrem pomiędzy dwoma cyplami, z których jeden należy do Europy, a jest posiadłością Anglików, aczkolwiek znajduje się na południowym krańcu, drugi zwany cyplem Almina, należy wprawdzie do Afryki, ale jest własnością Hiszpanów, pomimo że stanowi napozór nieodłączna część marokańskich wybrzeży.

Jeżeli mamy wierzyć mitologii, cieśninę czteromilowej szerokości wypada nam zawdzięczać poprzednikowi pana Lesseps, to jest Herkulesowi, który otworzył ją prądom Atlantyku, krusząc jednem uderzeniem swej maczugi zbyteczną część lądu Śródziemnego morza.

Oto co Cypel Pescade nie byłby pominął opowiedzieć swemu przyjacielowi Przylądkowi Matifon, wskazując mu na północ skałę Gibraltar, na południe zaś górę Hacho. W rzeczy samej Calpé i Abyla są właśnie dwoma kolosami, które dziś jeszcze noszą nazwę swego nieśmiertelnego przodka[1]. Bezwątpienia Przylądek Matifon byłby ocenił, jak na to zasługiwała ta „próbka siły” bez uczucia zawiści w swem poczciwem sercu i prowansalski Herkules uchyliłby głowę przed dziełem syna Jupitera i Almany.

Ale Przylądek Matifon nie znajdował się pomiędzy podróżnymi, bedącemi na pokładzie parowca. Nie było też i Cypla Pescade. Pierwszy pielęgnując drugiego pozostał wraz z przyjacielem na wyspie Antekricie. Jeżeliby później okazała się niezbędna potrzeba, dwaj akrobaci, mieli być zawezwani telegrafem i jednym z elektryków do wskazanego miejsca odstawieni.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 082

Tylko doktór i Piotr Batory odbywali tę podróż parowcem, pozostającym pod dowództwem kapitana Koestrika i Luigiego. Ostatnia wyprawa do Sycylii, jak wiadomo, spełzła na niczem, gdyż nie odszukano śladu Sarkaniego i Silasa Toronthala, a niepożądana śmierć Sycylijczyka uniemożliwiła na razie zamiary doktora. Zatracony ślad należało odszukać, zniewalając Karpenę do wyznania, co wiedział o Sarkanym i jego wspólniku. Ponieważ Hiszpan odesłanym został do Centy, przeto trzeba go było tam odszukać i postarać się o bliższe z nim porozumienie.

Centa[2] jest niewielkiem wprawdzie, silnie ufortyfikowanem miastem, zbudowana na pochyłościach góry Hacho, oddaloną jest o trzy mile od Gibraltaru. W roku 1483 odebrana Arabom przez Portugalczyków, skutkiem zjednoczenia Portugalii z Hiszpanią przeszła w ręce ostatnich.

Nie ma pono nic piękniejszego od tej słynnej cieśniny, przez którą Śródziemne morze zasila wody Atlantyckiego Oceanu. Tym to kanałem przybywa z północnej Europy i dwóch Ameryk, tysiące okrętów, zapełniających setki portów tych niezmiernych wybrzeży. Z tej cieśniny ujętej w najwspanialsze ramy, składające się z malowniczych gór, wypływają i wpływają owe potężne pakieboty, te wojenne okręta, którym geniusz Francuza otworzył przystęp do Indyjskiego oceanu i do mórz północnych. Nikt nie zdoła oprzeć się czarującym wdziękom tych wzniosłych piękności, jakie nastręczają rozpatrującemu oku te dwa kontynenta Europy i Afryki, stawiając naprzeciw siebie zachwycające widoki cieśniny Gibraltar.

Około dziesiątej godziny zrana, „Ferrato” zarzucił już kotwicę w porcie, a raczej w miejscu odległem o dwieście czterdzieści sążni od wybrzeża, o które rozbijają się fale głębokiego jeziora. Jest tu tylko jedna przystań, należąca do obcego obwodu, wystawiona na nieustanne uderzenia srożących się bałwanów Śródziemnego morza. Jeśli okręta nie mogą zatrzymać się na zachodniej stronie Centy, znajdują na szczęście dogodniejszą przystań położoną na drugiej stronie skały, która osłania je przed ostremi wschodniemi wiatrami.

Po zwiedzeniu okrętu przez sanitarną komisyą i po sprawdzeniu dokumentów, doktór i Piotr Batory kazali spuścić łódź, ażeby wylądować na wybrzeżu, znajdującem się pod murami miasta. Przybywali tu z postanowieniem uprowadzenia ze Sobą Karpeny, ale nie wiedzieli jeszcze, w jaki sposób zdołają zamiary swe uskutecznić. Plan porwania miał doktór ułożyć dopiero po ścisłem zbadaniu wszelkich okoliczności i miejsca, w którem Hiszpan był uwięziony.

Tym razem doktór nie starał się zachować incognita — przeciwnie. Jego agenci, umyślnie wysłani do miasta, rozpuścili wieści o przybyciu sławnej w świecie osobistości. Któż zresztą nie znał nazwiska doktora Antekritta, można rzec, ubóstwianego w całej Arabii, począwszy od Suezu aż do przylądka Spartel. Wszyscy tu wiedzieli o niezrównanym talebie, o mędrcu, który obecnie zamieszkał stale na swojej wyspie Antekricie, kąpiącej się w morzu Syrt. To też Hiszpanie i Marokanie witali doktora z uniesieniem. Zresztą w Cencie wstęp na pokład „Ferrata” nie był nikomu wzbroniony, skutkiem czego niezliczona ilość małych łodzi nagromadziła się wkrótce około parowca.

Widocznie takiego rozgłosu potrzeba było doktorowi. Sława miała mu dopomódz do osiągnięcia jego zamiarów. Piotr i doktór nie unikali wcale przyjaznych im tłumów publiczności. Zająwszy więc miejsca w otwartym powozie, który wynajęli na cały dzień, kazali woźnicy jechać przez miasto, ażeby zwiedzić jego ważkie uliczki, posępnej powierzchowności domy, małe place, na których można było widzieć skarłowaciałe drzewka, okryte kurzem. Widok taki uzupełniało kilka zajezdnych domów i dwa gmachy rządowe, przypominające koszary na pierwszy rzut oka.

Nasi podróżni w rzeczy samej nie spotkali w tem mieście nic, coby tchnęło oryginalnością z wyjątkiem maurytańskiej dzielnicy, gdzie właściwa cecha zatartą dotychczas nie została.

Około trzeciej godziny po południu, doktór kazał się zawieźć do gubernatora Centy, u którego postanowił być z wizytą, co było pewnym rodzajem galanleryi ze strony bogatego i sławnego cudzoziemca.

Tamtejszy gubernator nie był przedstawicielem cywilnej władzy. Centa jest przedewszystkiem kolonią wojskową. Liczy około dziesięciu tysięcy ludności, składającej się z załogi, kupców, rybaków i marynarzy, mieszkających częścią w mieście, częścią też na owym wązkim paśmie kraju, który w swem przedłużeniu ku wschodowi uzupełnia posiadłość hiszpańską.

Centa była natenczas pod zarządem pułkownika Guyarre. Gubernator ten miał pod swojemi rozkazami znaczną siłę zbrojną, którą utrzymywano zawsze w celu zachowania porządku pomiędzy dwoma tysiącami więźniów.

Ażeby się dostać z miasta do rezydencyi gubernatora, należało udać się makadamizowanym gościncem, który przecina cały ten kraik niewielki.

Po obu stronach drogi, wązkie grządki znajdujące się pomiędzy górami a morzem, starannie są uprawione dzięki wrodzonej zapobiegliwości mieszkańców, którzy przez długie lata walczyli z niewdzięczną z natury glebą. Nie brak tam dziś już wprawdzie drzew owocowych i jarzyn, ale przyznać też trzeba, że jest to rezultat ciężkiej pracy rąk ludzkich.

W rzeczy samej więźniowie używani są nietylko przez władze, które zapełniają niemi warsztaty, wysyłają do prac fortyfikacyjnych, albo też do robot przy naprawie lub budowania dróg i gościńców. Rząd hiszpański osadza w Cencie przestępców, którzy skazani są na dwudziestoletnie lub dłuższe jeszcze więzienie zatrudniając skazańców pracą rządową lub prywatną.

Podczas zwiedzania miasta, doktór spotkał już w ulicach kilku takich więźniów, pełniących służbę przy domowych zajęciach. Wyjechawszy z miasta miał ich ujrzeć daleko więcej pracujących przy murach fortyfikacyi i naprawie dróg.

Doktór pragnął przedewszystkiem dowiedzieć się, do jakiej kategoryi więźniów zaliczono Karpenę, od tego bowiem zawisły trudności, z któremi na każdy sposób trzeba się było spotkać, chcąc cel swój osiągnąć.

— Ponieważ Hiszpan skazanym został niedawno — mówił doktór do Piotra — to bardzo łatwo być może, iż wcale nie wypuszczają go jeszcze z więzienia.

— Cóż tedy poczujemy, jeżeli jest zamknięty? — spytał Piotr.

— Uprowadzenie go w takim wypadku będzie trudniejsze — odparł doktór — ale ponieważ zrobić to musimy, więc zrobi się z pewnością...

Tymczasem powóz toczył się dość zwolna po nowouprawionym gościńcu. O dwieście metrów od murów miasta znaczna ilość więźniów pozostających pod nadzorem straży policyjnej zajęta była naprawą gościńca. Było tam z pięćdziesięciu skazańców, z których jedni rozbijali kamienie, podczas gdy inni rozrzucali takowe lub spełniali służbę przy olbrzymiej maszynie przeznaczonej do ugniatania i wyrównania drogi.

Doktór rozpatrując się między więźniami ujął nagle rękę Piotra Batorego.

— To on! — rzekł zcicha.

Jakiś człowiek stał o dwadzieścia może kroków od swoich towarzyszów wsparty na motyce, którą trzymał w ręku.

Był to Karpena.

Doktór poznał po piętnastu latach przemytnika z Istryi pod tem odcieniem więźnia tak jak Marya Ferrato poznała go w ubiorze maltańskim spotkawszy w uliczkach Maderaggia. Zbrodniarz ten, rozpróżniaczony do najwyższego stopnia nie mógł być nawet użytym w warsztatach.

Ale jeżeli doktór poznał Karpenę, to ten nie mógł w cudzoziemcu odgadnąć hrabiego Macieja Sandorfa, którego raz jedyny widział przez chwilę w domu rybaka z Rovigno, gdy sprowadził policyjnych agentów. Jednakże Hiszpan dowiedziawszy się, jak zresztą wszyscy, o przybyciu doktora Antekritta do Centy, przypomniał sobie rozmowę z Zironem, rozmowę toczoną w pobliżu grot Polifema na sycylijskich wybrzeżach. Dziś, po rozbiciu bandy rozbójników przy Casa Inglese, zrozumiał po części, dlaczego Sarkany zalecał swemu wspólnikowi wystrzegać się milionera.

Trudno sobie wyobrazić, co się działo w umyśle Karpeny, gdy się znienacka ujrzał w obecności doktora Antekritta. Ale Hiszpan uczuł nagle, że cudzoziemiec jakąś siłą nadludzką owładnął nim zupełnie i że wolą swą potężniejszą od jego woli, w jednej chwili niejako go skrępował. Napróżno starał się Karpena przezwyciężyć dziwne uczucie, które go ogarnęło, lecz nie mogąc żadną miarą zwalczyć dziwnego wpływu, uległ tej nieprzezwyciężonej moralnej przewadze.

Tymczasem doktór, kazawszy woźnicy zatrzymać się na chwilę, patrzał na Hiszpana z przenikającą siłą. Potężne to spojrzenie doktora Antekritta, wywarło im umyśle Karpeny niepojęte wrażenie, pod wpływem którego tracił zmysły.

Jego powieki zadrżały i po chwili zamknęły się pomimowolnie, a gdy nastąpiło zupełne ubezwładnienie, siadł bezwiednie przy drodze nad rowem, czego nie spostrzegli zrazu jego towarzysze. Nakoniec usnął snem magnetycznym, z której żaden z nich nie byłby go przebudził.

Natenczas doktór kazał woźnicy jechać wprost do pałacu gubernatora. Nikt nie spostrzegł, co zaszło pomiędzy Hiszpanem a cudzoziemcem, znajdującym się w powozie, bo całe to zajście nie trwało dłużej, jak pół minuty.

— Teraz człowiek ten należy do mnie — rzek doktór do Piotra Batorego — mogę go zniewolić do wszystkiego...

— Nawet do powiedzenia nam, co wie? — zapytał Piotr.

— Nawet do bezwiedniego zrobienia wszystkiego, cobym tylko zażądał. Spojrzawszy na tego nędznika, czułem, że potrafię go opanować... zrobić uległym mojej woli...

— Ależ też człowiek nie jest wcale chory...

— Czy sądzisz, że stan hypnotyczny wywołany być może tylko u newropatów? Najmniej wrażliwi są tylko waryaci, bo potrzeba, ażeby medium posiadało własną wolę. W tym wypadku okoliczności przyszły w pomoc, bo zastałem Karpenę w usposobieniu, które ułatwiło mi wywrzeć na niego wpływ potrzebny do zmagnetyzowania. To też snem tym spać będzie tak długo, dopóki nie przyjdę, aby go wyzwolić z tego stanu.

— Wierzę w to bardzo — odparł Piotr — ale na cóż to wszystko się przyda, gdy w tej chwili nie można kazać mówić o rzeczach, które wiedzieć musimy!

— Bezwątpienia — rzekł na to doktór, ale mogę kazać zrobić wszystko, co zażądam, podczas gdy on nie zdoła oprzeć się temu siłą swej woli. Jeżeli zechcę naprzykład, ażeby uciekł z tego więzienia, ucieknie jutro, pojutrze, za tydzień lub za sześć miesięcy, stósownie do mego życzenia i uczyni to, nie będąc już uśpionym.

— Ażeby uciekł z tego wiezienia? — powtórzył ze zdumieniem Piotr Batory. — Do tego potrzebaby wprzód zezwolenia straży. Wpływ magnetyzmu nie może odjąć kajdan, otworzyć drzwi więzienia lub usunąć murów nie do przebycia.

— Zapewne, Piotrze — odparł doktór — nie mógłbym go zniewolić do czynu, którego nie byłbym w stanie sam wykonać. Z tego właśnie powodu jadę z wizytą do gubernatora tego miasta...

Doktór nie przesadzał wcale. Rozliczne podobne zjawiska wywołane w stanie hypnotycznym zostały stwierdzone. Prace i doświadczenia pp. Charaot’a, Brown-Stequard’a, Azama, Richet’a, Dumoutpallier’a, Maudsley’a, Bernheima, Hack Tuhe’a, Riegera i wielu innych uczonych, nie pozostawiają w tej mierze żadnej wątpliwości. W czasie swoich podróży na Wschodzie, doktór pracował na tem polu wiedzy bardzo pilnie i wzbogacił wielce swemi spostrzeżeniami tę gałęź fizyologii. Obdarzony sam wielkim zasobem jednej z najpotężniejszych sił, jakie natura wyposażyć mogła człowieka, korzystał z niej często, przebywając w Małej Azyi, a dziś postanowił za pomocą tego daru uprowadzić Karpenę, tembardziej, gdy wypadek udowodnił, że Hiszpan ulegał wpływowi tej magnetycznej siły.

W dziesięć minut później powóz zatrzymał się przed olbrzymiemi koszarami, pomiędzy któremi znajdowała się rezydencya gubernatora.

Pułkownik Guyarre był już uwiadomiony o przybyciu doktora Antekritta do Centy. Sławna ta osobistość, dzięki wielkiej wziętości i popularności, które zdobyć sobie można jedynie nadzwyczajnemi zdolnościami, używała powszechnie majestatycznej powagi. To też gdy doktor Antekritt został wprowadzony do wspaniałego salonu, gubernator przyjął go i jego młodego towarzysza z uprzedzającą grzecznością,

Pułkownik oświadczył nawet gotowość zapoznania swoich gości ze wszystkiemi osobliwościami tego „małego kawałeczka Hiszpanii”, tak szczęśliwie umieszczonego pośród posiadłości marokańskiej.

— Będzie nam bardzo miło korzystać z pana uprzejmości — odparł doktór po hiszpańsku, którym to językiem Piotr też władał dość płynnie. — Nie wiem tylko, czy pozostanie nam dość czasu do tak miłej i ciekawej przejażdżki?...

— Oh! nasza kolonia nie jest zbyt wielką, panie doktorze — zawołał gubernator. — Pół dnia wystarcza, ażeby zwiedzić wszystko. Zresztą, czyż nie zamyślacie panowie pozostać tu dłużej?

— Możemy tu spędzić tylko pięć godzin — rzekł doktór. — Dziś wieczór muszę odpłynąć do Gibraltaru, gdzie oczekują mnie jutro rano...

— Czyż być może? — wydeklamował patetycznie gubernator. — Zapewniam panu, że nasza kolonia godną jest zwiedzenia. Nie wątpię, że widziałeś pan bardzo wiele piękniejszych rzeczy, ale zakład karny w Cencie może zainteresować zarówno uczonego, jak ekonomistę!

Aczkolwiek w tej chwili próżność i miłość własna przemawiała ustami gubernatora, to jednak prawdą jest, że zakład karny w Cencie urządzony w taki sam sposób jak dom karny w Sewilli, uchodzi powszechnie za najlepszy pod każdym, tak w starym jak i w nowym świecie.

— Przedłużyć mego pobytu nie mogę panie gubernatorze — odparł po namyśle doktór Antekritt; ale dziś należę do pana zupełnie i jeżeli jesteś tak łaskaw...

— Już czwarta godzina z południa — przerwał pułkownik — i jak pan widzi, pozostaje nam już bardzo mało czasu...

— W istocie — była odpowiedź doktora — to też sprawia to wielką przykrość, gdyż pragnę szczerze, abyś pan zwiedzał nawzajem mój parowiec!

— Nie mógłbyś tedy, doktorze, odłożyć swój odjazd do Gibraltaru przynajmniej na dzień jeden?

— Chciałbym to uczynić, panie gubernatorze, ale bardzo ważne sprawy, nie cierpiące zwłoki, zniewalają mnie dziś jeszcze odpłynąć.

— Jakże żałuję! jakże żałuję!... — powtarzał gubernator — i nigdy nie zapomnę, że nie zdołałem pana dłużej u siebie zatrzymać. Ale strzeż się pan! Wszak „Ferrato” stoi na kotwicy pod strażą moich dział pozycyjnych... Potrzebuje, rzec tylko słowo...

— Potrafimy się obronić, panie pułkowniku! — odparł śmiejąc się doktór. — Czy chciałbyś pan wypowiedzieć wojnę potężnemu królestwu Antekritta?

— O, wiem ja dobrze, że byłoby to zbyt ryzykowne! — rzekł na to gubernator tonem przyjacielskim. — Ale na cóżbym się nie odważył, aby zatrzymać pana u siebie, choćby dwadzieścia cztery godzimy tylko.

Piotr, nie biorąc udziału w tej rozmowie, zapytywał sam siebie, czy też doktór osiągnie cel, o który głównie mu chodziło.

Postanowienie opuszczenia dziś jeszcze Centy wielce go zadziwiało. W jaki sposób zdoła doktór w tak krótkim przeciągu czasu ułatwić Karpenie ucieczkę? Za kilka godzin skazani powrócą do więzień, gdzie na noc zostaną zamknięci.

W takich warunkach podać Karpenie sposób opuszczenie zakładu karnego zdawało się być zbyt problematycznem.

Ale gdy Piotr Batory usłyszał zakończenie rozmowy, zrozumiał, że Antekritt działał podług dobrze obmyślanego planu.

— Nie uwierzysz mi pan — mówił doktór — jak mi przykro, że nie mogę uczynić zadość jego życzeniu... a przynajmniej dnia dzisiejszego! Jednakże postaram się urządzić to inaczej...

— Mów pan dalej, bardzo proszę!...

— Ponieważ jutro muszę być w Gibraltarze, odpłynę więc dziś jeszcze. Zdaje mi się jednak, że pobyt mój na angielskiej skale nie przeciągnie się nad dwa lub trzy dni najdłużej. Dziś mamy czwartek... zamiast puścić się na północną stronę morza Śródziemnego, powrócę tą samą drogą i w niedzielę rano mogę być w Cencie...

— Wybornie! — zawołał gubernator — dumny jestem z tego, bo to mi pochlebia... Ale któż jest bez błędu? Więc rzecz ułożona, doktorze, w niedzielę?...

— Tak, ale pod jednym warunkiem!

— Zgadzam się na wszystko!

— Pod warunkiem, że przybędzie pan wraz ze swoim adjutantem na pokład „Ferrata”, aby zjeść z nami śniadanie.

— I owszem, panie doktorze i owszem, ale także pod jednym tylko warunkiem!?

— Przyjmuję z góry jakiby był!

— Pod warunkiem, że następnie przyjdziesz, doktorze, w towarzystwie pana Piotra Batorego do mnie na obiad...

— Stanie się zadość życzeniu pułkownika — odparł doktór. — Czas zaś pomiędzy śniadaniem a obiadem...

— Użyję do zapoznania panów z osobliwościami mego królestwa! — rzekł wesoło pułkownik Guyarre, ściskając serdecznie doktora.

Piotr Batory przyjął także zaproszenie, skłoniwszy się uprzejmie wielce z siebie zadowolonemu gubernatorowi Centy.

Doktór powstał z siedzenia, ażeby pożegnać gościnnego pułkownika, który oświadczył cudzoziemcom, że ich odprowadzi aż do miasta. Wszyscy trzej usiedli zatem do powozu i puścili się jedyną drogą, wiodącą do Centy.

Tymczasem gubernator korzystał z każdej nadarzającej się sposobności i starał się wprowadzić w zachwyt swoich towarzyszów rzeczywistemi lub urojonemi nadzwyczajnościami małej swej kolonii. Opowiadał o ulepszeniach, jakie tu poczynić zamierzał ze względu na ustrój militarny i cywilny, dodając z wielką powagą, że położenie starej Abyli jest równej doniosłości jak położenie skały Calpé, wznoszącej się na przeciwnej stronie cieśniny. Twierdził on stanowczo, że posiadłość hiszpańską możnaby z łatwością zamienić w drugi Gibraltar, tak potężny i niezdobyty, jak ów dzisiejszy, pozostający w rękach Anglików. Pułkownik oburzał się niesłychanie przeciw panu Ford, który wypowiedział tych kilka obelżywych słów: „Centa powinna należyć do Anglii, albowiem Hiszpanie nie potrafią nic zrobić z tego kawałka kraju, zaledwie zdołają go utrzymać”. Gubernator gniewał się zapamiętale na tych upartych synów Albionu, którzy stanąwszy gdzie na jakim gruncie uważają go już za swój własny, czemu zresztą nie można się było dziwić, słysząc to z ust zapalonego Hiszpana.

— Zanim pomyślą o przywłaszczeniu sobie Centy, niech się mają na baczności w Gibraltarze — zawołał nakoniec. — Jest tam góra, którą Hiszpanie mogą pewnego pięknego poranku zwalić na ich głowy!

Doktór nie spytał nawet, jakim sposobem Hiszpanie zdołają wywołać taki przewrót geologiczny, nie chcąc stawiać w wątpliwość twierdzenia, wygłoszonego z całą egzaltacją czystej krwi hidalaga. Zresztą rozmowa została przerwaną nieprzewidzianym wypadkiem.

Woźnica ujrzał się zniewolonym zatrzymać konie, skutkiem zbiegowiska więźniów, którzy zalegli całą drogę.

Gubernator przywołał jednego z dozorców, ażeby go spytać co się stało. Człowiek ten spostrzegłszy pułkownika zbliżył się do powozu krokiem przepisanym regulaminem wojskowym, trzymając rękę przy swej małej czapeczce.

Wszyscy więźniowie i dozorcy rozstąpili się natychmiast, stanąwszy w największym porządku po obu stronach gościńca.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 083

— Co to jest? — spytał gubernator.

— Ekscelencyo! — odparł zagadnięty — na drodze leży tu jeden z więźniów... Zdaje się, że śpi, a jednak nie można go obudzić.

— Jak pozostaje w tym stanie.

— Prawie od godziny.

— I śpi bezustannie?

— Tak, ekscelencyo! Jest też nieczułym, jak gdyby nie żył. Poruszano nim, kłuto go, a nawet strzelono z pistoletu nad jego uchem, ale nic nie czuje, nic nie słyszy!

— Dla czego nie postarano się o lekarza? — zapytał gubernator.

— Posłałem, ekscelencyo, ale nie zastał go w domu; zanim nadejdzie, nie wiemy co począć z tym człowiekiem?

— Odnieść go do szpitala!

Już miano wykonać rozkaz, gdy doktór odezwał się do gubernatora.

— Panie pułkowniku — rzekł on — czy pozwolisz mi jako doktorowi, zbadać przyczynę tego dziwnego snu? Chciałbym zobaczyć śpiącego.

— I owszem, zapomniałem, że jesteś pan lekarzem. Widać, że łotr ten urodził się pod szczęśliwą gwiazdą... Będzie leczony przez doktora Antekritta... Nie może się uskarżać...

Wszyscy trzej wysiedli z powozu, a doktór zbliżył się do więźnia, leżącego przy drodze. Był on pogrążony w głębokim śnie, zdradzając życie jedynie przyspieszonym nieco oddechem i słabo uderzającym pulsem.

Doktór dał znak, ażeby się usunięto od leżącego; następnie, pochyliwszy się nad nieruchomem ciałem przemawiał głosem cichym i patrzał na więźnia przez chwilę, jak gdyby chciał w mózg śpiącego przenieść własną swą wolę.

Po chwili podniósł się.

— Nic nadzwyczajnego — rzekł wreszcie. — Ten człowiek usnął snem magnetycznym!

— Czy być może? — zawołał gubernator. — Jest to zdarzenie nader ciekawe! I możesz go pan zbudzić z tego snu?

— O! bardzo łatwo! — odparł doktór.

A dotknąwszy ręką czoła Karpeny podniósł zlekka jego powieki, mówiąc te słowa:

— Przebudź się! Ja chcę!...

Leżący poruszył się i otworzył oczy, pozostając jeszcze w pewnym rodzaju uśpienia.

Następnie doktór wykonał rakami jeszcze kilka ruchów nad twarzą Karpeny, a wkrótce przeszło odrętwienie, w którem pozostawał.

Po chwili więzień powstał o własnej sile, poczem stanął pomiędzy swoimi towarzyszami, nie wiedząc nic, co się z nim działo.

Doktór, Piotr i gubernator usiedli napowrót do oczekującego na nich powozu i kazali woźnicy jechać do miasta.

— Czyż też ten hultaj — zapytał gubernator — nie był pijany?

— O nie — odparł doktor — jest to jeden z tych fizyologicznych objawów, którego przyczyną był stan hypnotyczny.

— W jakiż sposób stać się to mogło?...

— Na to pytanie nie potrafiłbym dać stanowczej odpowiedzi... Być jednak może, iż człowiek ten podlega paroksyzmom tego rodzaju. Ale w tej chwili jest już zdrów zupełnie i zgoła nic mu nie grozi.

Wkrótce powóz minął fortyfikacyjne mury i wtoczył się do miasta i przebiegł je bocznemi uliczkami, aż wreszcie zatrzymał się na małem wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na morze i portowe wybrzeże.

W tem miejscu gubernator rozstał się ze swoimi gośćmi. Pożegnanie z obudwu stron było bardzo serdeczne.

— Oto tam „Ferrato” — rzekł doktór wskazując parowiec wdzięcznie kołysany falą pełnego morza. Pan pułkownik raczy pamiętać, że oczekujemy go w niedzielę rano na pokładzie mego statku.

— A pan doktór Antekritt zechce sobie łaskawie przypomnąć, że w niedzielę wieczorem będzie oczekiwany w moim pałacu.

— Nieomieszkamy korzystać z zaproszenia!

Po tych słowach trzej panowie rozstali się wreszcie, ale gubernator stał jeszcze długo na wybrzeżu, patrząc za odpływającymi łodzią.

Gdy nakoniec doktór i Piotr Batory ujrzeli się sami w swojej kajucie, młodzieniec zapytał swego towarzysza, czy wszystko poszło tak jak sobie życzył i ułożył.

— Oczywiście!... W niedzielę wieczorem za zezwoleniem gubernatora Centy, Karpena przybędzie na pokład „Ferrata”!

Dnia tego o godzinie ósmej wieczorem parowiec oddalał się od portowego wybrzeża Centy, płynąc na północ, w stronę góry Hacho, a wkrótce znikł w wieczornym zmroku.



II.


Zabiegi o Karpenę.


Gdyby jaki podróżny, nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności sprowadzony został z prostej drogi i musiał wylądować w Gibraltarze, a nie powiedziano mu, gdzie się znajduje, z największą pewnością nie odgadłby nigdy, w jakim jest kraju naszego ziemskiego globu.

Przedewszystkiem widzi się portowe wybrzeże, przy którem uwija się lub spoczywa niezliczona ilość czółen i łodzi, następnie wieżę i fortyfikacyjny mur z wielką bramą, nie wyróżniającą się jednak swą budową; nieco dalej, niesymetryczny plac, otoczony wysokiemi koszarami, wznoszącemi się na wzgórzu, nakoniec ujście długiej, lecz wązkiej i krętej ulicy, zwanej Main-Street.

W tej ulicy o wiecznie wilgotnym bruku, pośród tragarzy przemytników, kramarzy i rozmaitej kategoryi pośredników; pomiędzy wózkami, straganami, noszami, na który leżą stosy jarzyn i owoców, spotyka się w kosmopolitycznym zamęcie Maltańczyków, Marokanów, Hiszpanów, Włochów, Arabów, Francuzów, Portugalczyków, Niemców, słowem ludzi wszystkich narodowości, obok obywateli Zjednoczonego Królestwa, którzy są najczęściej reprezentowani przez wojsko wyróżniające się czerwonemi i niebieskiemi kurtkami i płaskiemi czapkami piekarczyków, trzymającemi się na głowach prawdziwie cudownym tylko sposobem.

W rzeczy samej jest się jednak w Gibraltarze, zwanym po arabsku Gebel-al-Tarik, co znaczy skała Tariku, gdzie Main-Street jest główną ulicą miasta wiodącą od Portowej Bramy aż do bramy Alameda. Z tego miejsca ciągnie się ona dalej w kierunku Europejskiego cypla pomiędzy wspaniałemi willami, zieleniejącemi się skwerami, w cieniu rozłożystych drzew, pośród kląbów kwiatowych, stosów kul armatnich, bateryi dział rozmaitych systemów olbrzymich wszystkich stref roślin, znajdujących się na 4 350 metrowej przestrzeni.

Jest to też w przybliżeniu długość skały Gibraltar podobnej kształtem swym do siedzącego na piaskach San Roque wielbłąda bez głowy, którego ogon gubi się w toni Śródziemnego morza.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 086

Wysokość tej olbrzymiej skały, o spiczastem zakończeniu, sięga 425 metrów, wznosi się ona od strony kontynentu, grożąc ustawionemi na górze działami, które Hiszpanie zowią „zębami staruszki”. Stoi tam w pogotowiu przeszło 700 armat, a groźne ich paszcze z łatwością dopatrzyć można, pomiędzy niezliczonemi strzelnicami fortecznych kazamat.

Imponujący ten przylądek łączy się wązkim przesmykiem z stałym lądem, tworząc amfiteatralnię, otoczoną szeregiem warownych linii twierdzę prawie niezdobytą. U stóp pomienionej skały leży miasto, mające dwadzieścia tysięcy mieszkańców, załoga zaś, składająca się z sześciu tysięcy ludzi stoi obozem pomiędzy pierwszemi pasmami wzgórz, o które uderzają fale uroczej zatoki, nie licząc wcale czwororękich, owych słynnych małp bez ogona, potomków najdawniejszych rodzin, będących prawdziwemi właścicielami niebotycznych miejsc, które dziś jeszcze zamieszkują.

Ze szczytu tej góry można ujrzeć całą cieśninę, wybrzeży marokańskie, morze Śródziemne z jednej a Atlantyk z drugiej strony.

Gdyby „Ferrato” dwa dni wcześniej zarzucił był kotwicę w gibraltarskiej przystani i gdyby doktór w towarzystwie Piotra Batorego udał się był w południe do pięknych ogrodów, znajdujących się za bramą Alameda, wypadki, będące przedmiotem naszego opowiadania, byłyby zapewne wzięły zupełnie inny obrót.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 084

Dnia 10 września na jednej z owych białych ławek, które zachęcają używającego przechadzki w pysznym angielskim parku do wypoczynku, siedziały dwie osoby, zajęte żywą rozmową.

Był to Sarkany i Namira.

Czytelnik zapewne nie zapomniał, że Sarkany miał się w Sycylii z Namirą spotkać w chwili, gdy urządzono na Casa Inglese wyprawę, która zakończyła się śmiercią Zironego.

O klęsce tej w porę zawiadomiony Sarkany, zmienił swoje projekta, skutkiem czego doktór napróżno oczekiwał w Katanii przez dni ośm jego przybycia. Natomiast z polecenia przebiegłego Trypolitańczyka, Namira opuściła natychmiast Sycylią, aby powrócić do Tetuan, miasta handlowego marokańskiej prowincyi Harbat, gdzie właściwie stale mieszkała.

W tych dopiero dniach przybyła z Tetuan do Gibraltaru, wezwana przez Sarkaniego, który dnia 18 września zawinął do portu z zamiarem opuszczenia skały Tariku najdalej w czterdzieści ośm godzin.

Namira, wspólniczka i przyjaciółka Sarkaniego, była mu oddaną duszą i ciałem. Ona to wychowała go z całą troskliwością, jak gdyby była jego matką. Nie opuszczała nigdy swego wychowanka nawet natenczas, gdy był tajnym agentem regencji trypolitańskiej, gdzie ścisłe stosunki łączyły go z niebezpiecznymi sekciarzami Senusta, których potęga zagrażała wyspie Antekricie, o czem wspominaliśmy już poprzednio.

Tak więc Sarkany, mający do Namiry zupełne zaufanie, zawezwał ją do Gibraltaru, ażeby porozumieć się z przyjaciółką w ważnych sprawach, obawiając się szczególnie Karpeny, który mógł go obecnie zgubić.

Trypolitańczyk, zająwszy miejsce na ławce obok Namiry, rozpoczął natychmiast rozmowę o sprawach, które go w tej chwili najbardziej zajmowały.

— Co się dzieje z Sawą? — zapytał.

— Jest w bezpiecznem miejscu w Tetuan — odparła Namira — możesz być zupełnie spokojny.

— Jednak w czasie twej nieobecności?

— W czasie mej nieobecności czuwa pewna żydówka, która jej nie odstąpi ani na chwilę! Zresztą mój dom jest istnem wiezieniem i to więzieniem niedostępnem... Nareszcie Sawa nie wie, gdzie się znajduje... Nie zna mnie wcale i nie domyśla się, że jest w twej mocy.

— Czy mówisz jej zawsze o tem małżeństwie?

— Naturalnie — była odpowiedź Namiry. — Nie pozwalam jej zapomnieć o tak ważnem postanowieniu... Powtarzam więc przy każdej sposobności, że musi zostać twoją żoną!

— To dobrze, Namiro, należy ją przekonać tembardziej, że z majątku Toronthala pewno nic nie zostanie! W istocie, Silas nie ma w grze szczęścia!...

— Nie potrzebujesz go wcale, Sarkany, ażeby zostać jeszcze bogatszym, niż byłeś!...

— Wiem o tem, Namiro, ale ostateczny termin, w którym ożenienie moje z Sawą nastąpić powinno, jest już bardzo blizki! Z tej przyczyny potrzeba mi jej dobrowolnego zezwolenia, bo gdy odmówi...

— Ale nie! ja ją zmuszę być ci uległą! — zawołała Namira. — Tak! wymogę na niej owe zezwolenie. Możesz na mnie polegać, Sarkany!

Trudnoby zaiste wyobrazić sobie sroższy wyraz, jak ten, który malował się na obliczu Marokanki, gdy wymawiała te ostatnie słowa.

— Spodziewam się tego, Namiro! — odparł Trypolitańczyk. — Pamiętaj, byś ją dobrze strzegła. Wkrótce do was przybędę!

— Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy opuścili Tetuan? — spytała Marokanka.

— Nie, ponieważ Sawa nie zna tam nikogo i nikt jej znać nie może. Jeżeliby jednak zniewoliły nas do tego wypadki, zostaniesz w porę uwiadomioną...

— Teraz powiedz mi, Sarkany — ciągnęła dalej Namira — w jakim celu zawezwałeś mnie do Gibraltaru?

— Nie chcąc pisać, postanowiłem pomówić z tobą o sprawach, które wymagają osobistego porozumienia.

— Mów więc, zrobię co wypadnie...

— W tej chwili interesa moje tak stoją — mówił Sarkany. — Pani Batory znikła bez wieści, a syn jej już nie żyje... Tej rodziny obawiać się nie mam potrzeby. Pani Toronthal umarła także, podczas gdy Sawa jest w mojej mocy, z tej więc strony nic mi nie zagraża. Inne osoby, posiadające moją tajemnicę, nic mogą mi zawadzać lub być szkodliwemi, bo Zirone zginął w Sycylii, a Silas Toronthal jest zupełnie pod moim wpływem. Pomimo to jednak jestem zaniepokojony...

— O cóż ci chodzi?

— Obawiam się jeszcze dwóch ludzi, z których jeden zna częściowo nasze przejścia, podczas gdy drugi widocznie pragnie się mieszać w moje obecne sprawy.

— Tym jednym jest Karpena? — zapytała Marokanka.

— Tak — ciągnął dalej Sarkany — a drugim jest doktór Antekritt, którego stósunki z rodziną Batorego (o czem przekonałem się w Raguzie) były mi zawsze bardzo podejrzane! Zresztą opowiadał mi Benito, oberżysta w Santa-Grotta, jak ten zagadkowy człowiek, który ma być milionerem, zastawił formalną łapkę na Zironego nasłaniem mu swego szpiega Pescadora. Jestem przekonany, że doktór uczynił to w tym jedynie celu, ażeby dostać w swe ręce Sycylijczyka i dowiedzieć się od niego o wszystkich tajemnicach!

— Być to bardzo może — odparła Namira. — Powinienbyś wystrzegać się pilnie tego doktora Antekritta...

— Przedewszystkiem trzebaby zawsze wiedzieć, gdzie jest i co robi!

— Rzecz trudna — rzekła Namira po chwili namysłu — gdyż jak mi mówiono w Raguzie, przenosi się z zadziwiającą szybkością z jednego krańca Śródziemnego morza na drugi!

— Tak, to prawda — zawołał Sarkany — ten dziwny człowiek jest wszędzie i nigdzie. Ale pomimo to przekonacie się wszyscy, że mu te żarty ze mną nie ujdą bezkarnie. Potrafię ja...

— Po ślubie — przerwała Namira — nie będziesz się potrzebował obawiać nikogo.

— Bezwątpienia, Namiro... Ale do tej chwili.

— Do tej chwili będziemy ostróżni? Zresztą mamy zawsze pewną przewagę, bo przecież nam łatwiej się dowiedzieć, gdzie on bawi, niż jemu dojść, gdzie my się znajdujemy. A teraz pomówimy jeszcze o Karpenie... Czy może ci ten człowiek zaszkodzić?

— Karpena wie o moich stósunkach z Zironem! Od wielu lat brał udział w rozmaitych wyprawach kompromitujących mnie bardzo... Może mnie zdradzić...

— Zapewne, ale Karpena jest obecnie uwięziony w Cencie... Skazany na całe życie!

— Ta właśnie okoliczność niepokoi mnie najwięcej... Tak! Karpena może zrobić doniesienie, ażeby uzyskać pewne złagodzeniu kary. Dalej, pomyśl tylko sama, jeżeli my wiemy, że odesłany do Centy, inni wiedzą o tem także, znając go osobiście, choćby tylko Pescade, który Hiszpana tak zręcznie podszedł na wyspie Malcie. Otóż za pomocą tego hultaja doktor Antekritt może ponownie zbliżyć się do więźnia, może za złoto dowiedzieć się od niego o wszystkich tajemnicach, może mu nawet ułatwić ucieczkę... Jeżeli mam ci wyznać całą prawdę, Namiro, to w istocie nie pojmuje, dlaczego nasi nieprzyjaciele nie zrobili tego już dawno!

Sprytny i przezorny Sarkany odgadł wszystkie zamiary doktora Antekritta i zrozumiał, co mu zagraża.

Namira zamyśliła się głęboko.

— Dlaczego! — zawołał Trypolitańczyk po chwili milczenia — dlaczego djabli nie porwali jego zamiast Zironiego!

— Ale co się nie stało w Sycylii — spytała zwolna i z naciskiem Namira — czy nie może nastąpić w Cencie?

Sarkany spojrzał na przyjaciółkę, z którą wzrokiem porozumiał się w jednej chwili. Namira wytłómaczyła Sarkaniemu, że uda się z Tetuan do Centy, gdy będzie tego potrzeba, bo zaledwie dwudziesto-milowa przestrzeń dzieli te dwa miasta od siebie.

Ponieważ skazani po największej części pracują przy naprawie dróg albo w samem mieście, przeto łatwo było Marokance nawiązać stosunki z Karpeną, który ją znał dobrze, ażeby wmówić w Hiszpana, że Sarkany nim się interesuje i pragnie go oswobodzić. Namira zamyślała nawet pozyskać zaufanie Karpeny pieniężnymi datkami, a w końcu podać mu zatruty chleb lub owoc, będąc pewną, że nagła śmierć zbrodniarza nie zwróci niczyjej uwagi.

Po długiej jeszcze naradzie, Sarkany i Namira powrócili do miasta. Tego samego wieczora Trypolitańczyk opuścił Gibraltar, ażeby udać się do Toronthala, podczas gdy Namira dostawszy się nazajutrz do hiszpańskiego portowego miasta Algeziras, będącego w prowincyi Kadyksu, nad cieśniną Gibraltarska, zamierzała wejść na pokład jednego z owych wielkich okrętów, które utrzymują ciągłą komunikacyą pomiędzy Europą i Afryką.

Wypadek zrządził, że zanim okręt ten odpłynął, Marokanka spostrzegła parowiec, który sunął lotem strzały po wód zwierciadle, zdążając wprost do zatoki Gibraltarskiej.

Był to „Ferrato”. Namira poznała go natychmiast, bo parowiec ten milionera pokazano jej w porcie Katanii.

— Doktór Antekritt już tu! — szepnęła — Sarkany ma słuszność, trzeba się mieć na baczności i nie tracić ani chwili czasu.

W kilka godzin później Marokanka wylądowała w Cencie. Zanim powróci do Tetuan, postanowiła użyć wszystkich sposobów, ażeby się widzieć z Karpeną. Ułożyła naprędce plan, który jak sądziła był niezawodny, jeżeli nie braknie jej czasu do wykonania takowego.

Ale Namira spotkała się z trudnościami nieprzewidzianemi.

Karpena obudzony ze snu magnetycznego przez doktora Antekritta, udał, że jest chory, skutkiem czego oddano go na dni kilka do szpitala przeznaczonego dla więźniów.

Marokanka dowiedziała się wprawdzie o tem, ale napróżno kręciła się koło gmachu dobrze strzeżonego, nie mogła zobaczyć się z Hiszpanem. Pocieszała się tą jednią tylko myślą, że jeżeli ona nie może zobaczyć Karpeny, więc i doktór Antekritt, czy też jego agenci natrafią na takie same przeszkody.

Po namyśle uznała nawet wykradzenie więźnia za niemożebne aż do czasu, w którym znowu do robót wysłany zostanie. Uspokoiła się więc nieco i postanowiła oczekiwać dalszych wypadków.

Tymczasem „Ferrato” dnia 22 września wieczorem zarzucił kotwicę w gibraltarskim porcie. Parowiec miał pozostać w tem miejscu jeden dzień tylko, to jest przez sobotę.

Doktór i Piotr wylądowawszy rano, udali się do pocztowego biura, gdzie otrzymali trzy listy.

Jedno z tych pism, adresowane do Antekritta, pochodziło od pozostawionego w Sycylii agenta, który donosił, że Sarkaniego nie widziano w ostatnich czasach ani w Katanii, ani w Syrakuzie, ani też w Messynie.

Piotr Batory otrzymał od Cypla Pescade list, z którego dowiedział się, że stan zdrowia małego akrobaty nie pozostawia nic do życzenia. Doktór Antekritt mógł go już do służby powołać wraz z Przylądkiem Matifon, zasyłającym wszystkim pełne szacunku ukłony wypoczywającego Herkulesa.

List trzeci był od Maryi. Doktór doręczył go Luigiemu. Możnaby rzec, iż nie pisała go siostra, lecz doświadczona matka.

Dzień ten użyto do zaopatrzenia magazynów „Ferrata” w węgiel, za pomocą szkut obsługujących okręta, stojące w porcie. Postarano się zarówno o słodką wodę niezbędną do kotłów, beczek i kadzi parowca. Wszystko to już było uskutecznione, gdy doktór i Piotr powrócili wieczorem na pokład, w chwili gdy strzał armatni, ów znany „first gun fire” zapowiedział zamknięcie bram tego miasta utrzymanego w największej karności.

Dopiero w niedzielę o ósmej rano opuścił „Ferrato” port gibraltarski i z całą siłą pary spieszył do Centy. O godzinie wpół do dziesiątej okręt zbliżał się już do podnóża góry Hacho, ale ponieważ zbyt silny wiatr wiał od północno-zachodniej strony, przeto nie mógł stanąć w tem samem miejscu, co przed trzema dniami. Kapitan kazał zatrzymać się po drugiej stronie miasta w małej przystani ubezpieczonej od wiatrów, gdzie ostatecznie zarzucono kotwicę.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 085

W dziesięć minut później doktór wylądował na małej portowej tamie. Ale Namira śledziła go już i nie straciła z oczów najdrobniejszego ruchu parowca. Doktór nie byłby poznać Marokanki, którą raz tylko widział w ciemnym bazarze Czarnogórców, podczas gdy Namira, spotykając często sławnego milionera w Gravozie i Raguzie poznała go natychmiast. Wierna przyjaciółka Sarkaniego poprzysięgła tym razem mieć się na baczności i czuwać pilnie nad każdym krokiem groźnego wroga, jak długo bawić będzie w Ceucie.

Na wybrzeżu doktór Antekritt spotkał już gubernatora kolonii, który wraz z swoim adjutantem oczekiwał jego przybycia.

— Dzień dobry wam, moi mili goście — zawołał wesoło pułkownik Guyarre. — Witam was, witam! To się nazywa być słownym!... Należycie do mnie dzień cały...

— O nie panie gubernatorze, pierwiej musisz pan być moim gościem! Proszę niezapominać, że zjemy razem śniadanie na pokładzie „Ferrata”... Wszyscy oczekujemy pana!...

— A no, cóż począć, panie doktorze, byłoby niegrzecznie dać czekać na siebie!...

Po chwili łódź odbiła od brzegu, unosząc doktora i jego gości, którzy wkrótce ujrzeli się na pokładzie parowca, gdzie przybywających powitano z honorami przy salwie dział. Wszyscy udali się natychmiast do wspaniałej sali jadalnej, gdzie stał już stół zastawiony najwyborniejszem jadłem.

Podczas śniadania rozmowa toczyła się przeważnie o adminitracyi kolonii, o zwyczajach i obyczajach mieszkańców, jakoteż o stósunkach, jakie się wywiązały pomiędzy Hiszpanami a krajowcami. Nareszcie doktór zagadnął zręcznie o więźnia, którego zbudził ze snu magnetycznego przed dwoma dniami na drodze, wiodącej z rezydencyi gubernatora do miasta.

— Zapewne nic o tem nie pamięta?... — zapytał w końcu.

— Nic zgoła — odparł gubernator — ale od tego czasu nie pracuje przy drodze.

— Gdzież się więc znajduje? — spytał doktór z pewnym niepokojem, który jedynie Piotr zauważył.

— Jest w szpitalu — rzekł gubernator, śmiejąc się — wypadek ten nadwerężył jego nieocenione zdrowie.

— Co to za człowiek?

— Hiszpan, nazwiskiem Karpena, pospolity zbrodniarz, nie warto o nim myśleć, doktorze. Mogę panu upewnić, że gdyby umarł, zakład nic-by natem nie stracił.

Potem mówiono jeszcze o wielu innych rzeczach. Doktorowi nic wypadało zbytecznie zajmować się losem więźnia, który prawdopodobnie za kilka dni zupełnie zdrów opuści szpital.

Po skończonem śniadaniu całe towarzystwo przeniosło się na pokład, gdzie podano czarną kawę, a błękitne kłęby dymu z palonych cygar i papierosów unosiły się lekko nad wesołem gronem rozmawiających.

Ale gubernator, pamiętny na dane przyrzeczenie, wkrótce zażądał łodzi, oświadczając gospodarzowi, że od tej chwili, stosownie do umowy, do niego już należy.

Stało się też natychmiast zadość wyrażonemu życzeniu pułkownika Guyarre, a doktór Antekritt i Piotr Batory zostali oprowadzeni z całą skrupulatnością po tym kraiku, należącym do Hiszpanii. Nie pominięto najdrobniejszego szczegółu, odnoszącego się do zakładu karnego lub koszar.

Ponieważ była to niedziela więźniowie pozostali w kazamatach, które doktór zwiedzał. Przy tej sposobności mógł się zblizka przypatrzeć zbrodniarzom. W jednej z sal szpitalnych spostrzegł wprawdzie Karpenę, ale udał, że nie zważa na niego.

Doktór postanowił po obiedzie u gościnnego Hiszpana opuścić Centę, ażeby jak najprędzej dostać się do wyspy Antekritty.

Około szóstej godziny wieczorem wszedł do rezydencji gubernatora, gdzie go czekało prawdziwie królewskie przyjęcie.

Podczas obiadu bawiono się wesoło. Pułkownik zaprosił do siebie wiele dystyngowanych osób, które z prawdziwą przyjemnością przysłuchiwały się opowiadaniom powszechnie uwielbianego doktora Antekritta. Mówił on o swoich podróżach, w jaki sposób zwiedził Wschód cały, Syryę, Arabię, północną Afrykę, nakoniec wspomniawszy o Cencie wychwalał rozum i energią gubernatora, który jak się wyrażał, położył wielkie zasługi z wyjątkową gorliwością dla hiszpańskiej prowincji.

— Jednak — dodał wreszcie — ciągłe czuwanie nad więźniami musi częstokroć sprawiać panu najrozmaitsze przykrości.

— A to dlaczego, panie doktorze?

— Bo nieraz muszą próbować szczęścia w ucieczce. Ponieważ więzień rozmyśla o swem oswobodzeniu daleko więcej, niż dozorca o przeszkodzeniu mu w jego zamiarach, przeto nie można się dziwić, gdy więźniowi uda się umknąć. Nieraz zapewne doniosą panu wieczór, że jeden ze zbrodniarzy zniknął?...

— Nigdy — zapewniał gubernator — przenigdy! Gdzieżby się podział? Przez morze uciekać niepodobna! Lądem... napotkałby na nieprzezwyciężone przeszkody, bo sąsiednie kraje zamieszkałe są przez dzikie ludy marokańskie bardzo niebezpieczne. Nasi więźniowie z przezorności wolą kazamaty!

— W takim razie — odparł doktór — wypada tylko powinszować panu, bo w rzeczy straż nad więźniami staje się coraz trudniejszym zadaniem.

— Pragnąłbym bardzo dowiedzieć się, z jakiego powodu? — zapytał jeden z gości, którego ta rozmowa nadzwyczajna zajmowała, gdyż był właśnie dyrektorem policyi...

— Ponieważ studya o magnetyzmie w ostatnich czasach nadzwyczajne zrobiły postępy. Wiedza ta rozpowszechniona, może być przez każdego zużytkowaną... Wypadki takiego działania są coraz częstsze, a polegają na owładnięciu indywidualnością drugiej osoby...

— I cóż wtedy robić? — spytał gubernator.

— W takim wypadku zdaje mi się, że jeżeli należy pilnować więźniów, wypada też czuwać nad dozorcami. Podczas moich podróży byłem świadkiem tak nadzwyczajnych wypadków, panie gubernatorze, iż uważam za możebne niemal wszystko na tym świecie z pomocą tych potężnych środków. Niezapomnij pan, że jeżeli więzień może bezwiednie uciec pod wpływem woli osoby trzeciej, to dozorca opanowany w tenże sam sposób, zezwoli również bezwiednie na ucieczkę.

— Czy raczyłbyś pan objaśnić nam, na czem polega to zjawisko? — zapytał znowu dyrektor policyi.

— I owszem panie, a przykład ułatwi zrozumienie mego wykładu — odparł doktór bez wahania. — Przypuśćmy, że pewien dozorca już z natury jest wrażliwy na wpływ magnetyczny, czyli hypnotyczny, podczas gdy strzeżony przez niego więzień wywiera na niego wpływ taki... Owóż od tej chwili więzień staje się niejako panem swego dozorcy, bo może mu kazać zrobić co zechce do tego stopnia, że strażnik zezwoli więźniowi pójść, dokąd mu się podoba, a nawet sam ułatwi mu wyjście.

— Bezwątpienia — rzekł dyrektor — ale jeżeli go uśpi poprzednio...

— Wcale nie — ciągnął dalej doktór. — Wszystko to dozorca zrobić może, nie będąc uśpionym, a jednak bezwiednie.

— Jakto? Twierdzisz pan?...

— Twierdzę i upewniam pana... Więzień posiadając taką przewagę nad dozorcą, może mu posiedzieć: „Tego dnia, o tej godzinie zrobisz to lub owo! W tym dniu przyniesiesz mi klucze od mego więzienia! Tego dnia otworzysz mi bramę karnego domu! Tego dnia przejdę koło ciebie, a ty nie będziesz mnie widział!” Dozorca ściśle wykona każde zlecenie.

— Nie we śnie, ale na jawie?...

— Na jawie!...

Po takiem zapewnieniu doktora, w całem zgromadzeniu widoczne było pewne niezadowolenie.

— Nic pewniejszego — odezwał się natenczas Piotr Batory — i ja byłem świadkiem podobnych wypadków.

— A więc — odezwał się gubernator — w ten sposób można drugą osobę pozbawić własnej woli?

— Najzupełniej — odpowiedział doktór — tak jak można u niektórych osób wywołać w pełnych okolicznościach wyjątkowy stan zmysłów, w którym pozostające indywidua biorą sól za cukier, mleko za ocet, albo też zwykłą wodę za czyszczącą mineralną, której skutków na sobie doznają. W stanie hypnotycznym wszystko jest możebne, a umysł ulega zupełnie magnetycznemu wpływowi.

— Panie doktorze — rzekł natenczas gubernator — zdaje mi się, że wyrażę ogólne zdanie moich szanownych gości, jeżeli powiem, że potrzeba widzieć te nadzwyczajne zjawiska, aby w nie uwierzyć!

— I to jeszcze!... — dodał jeden z niedowiarków.

— Wielka szkoda — mówił dalej gubernator — że brak czasu i sposobności nie pozwala pana przekonać nas faktem...

— Przeciwnie, mogę — odparł doktór.

— W tej chwili?

— Tak, w tej chwili, jeżeli to jest pana życzeniem?

— Czyż można wątpić!... Wszyscy prosimy.

— Zapewne przypominasz pan sobie — rzekł po chwili doktór — że przed trzema dniami jeden więzień leżał na drodze pogrążony w śnie magnetycznym?

— W istocie — odparł dyrektor policyi — człowiek ten jest obecnie w szpitalu.

— Przypominasz pan sobie także, iż go zbudziłem, czego nikt nie mógł uczynić?

— Pamiętam to dokładnie.

— Ta okoliczność wystarcza, ażeby pomiędzy mną a skazanym... Jak się nazywa ten człowiek?

— Karpena.

— Pomiędzy mną a Karpeną wywiązał się tajemny stósunek, który czyni go zupełnie zawisłym odemnie.

— Gdy się znajduje w pana obecności?...

— Nawet, gdy jesteśmy zdała ud siebie!...

— Gdy pan przebywasz tu w mojem pomieszkaniu, a on tam w szpitalu? — spytał gubernator.

— Oczywiście!... Czy wiesz pan, co uczyni, jeżeli rozkażesz otworzyć drzwi sali i gmachu, w którym się znajduje?

— No, domyślam się!... Ucieknie! — zawołał, śmiejąc się gubernator.

I przyznać należy, że wesołość gospodarza nie musiała być udaną, bo całe towarzystwo pobudziło do serdecznego śmiechu.

— Nie, panie — rzekł poważnie doktór Antekritt — ów Karpena nie ucieknie, zrobi to tylko, co mu każę!

— I cóż takiego naprzykład?

— Naprzykład? Uwolnionemu z więzienia mogę rozkazać iść drogą, wiodącą do rezydencyi...

— I przybyć tu?

— Nawet i to... więcej jeszcze!... Żądać posłuchania...

— U mnie?

— Tak, u pana. Ponieważ zrobi wszystko, cokolwiek zażądam, przeto, jeżeli nie masz pan nic przeciw temu, poddam mu myśl, że weźmie pana za kogo innego... Ot, naprzykład... za króla Alfonsa XII.

— Za króla Hiszpanii?

— Naturalnie, panie gubernatorze i będzie pana prosił...

— O ułaskawienie?

— O ułaskawienie, jeżeli zaś pan pozwolisz, w dodatku zażąda orderu królowej Izabeli!

Ostatnie słowa doktora przyjęto głośnemi wybuchami śmiechu.

— I człowiek ten uczyni to wszystko, nie będąc uśpionym? — spytał jeszcze dyrektor policyi.

— Naturalnie!

— Nie, nie!... To niepodobna... To być nie może! — powtarzał gubernator.

— Możesz się pan przekonać! Rozkaż tylko, by Karpenie pozostawiono swobodę działania! Dla wszelkiej pewności poleć pan, by dwóch dozorców szło za nim zdaleka, gdy wyjdzie z gmachu... Karpena zrobi wszystko to, co wam, moi panowie, przed chwilą powiedziałem!

— Zgoda! Kiedy pan zechcesz?

— Wkrótce będzie ósma — odparł doktór Antekritt, spoglądając na zegarek. — A więc o godzinie dziewiątej!

— A po tem doświadczeniu?

— Po tem doświadczeniu Karpena powróci najspokojniej do szpitala, nie pamiętając nic z tego, co robił. Powtarzam raz jeszcze i to jest jedyne wyjaśnienie, jakie dać można o tem zjawisku, że Karpena będzie zupełnie pod moim wpływem i w rzeczy samej wszystko co zrobi, to właściwie ja zrobię!

Gubernator, który stanowczo nie wierzył w żadne nadzwyczajności, napisał polecenie do zarządzającego szpitalem, aby Karpenie pozwolono zrobić, co zechce, zdaleka tylko dwóch dozorców miało iść za więźniem. Pismo to odesłano natychmiast do szpitala.

Obiad właśnie się skończył, wszyscy wstali od stołu i na prośbę uprzejmego pułkownika przeszli do wielkiego salonu.

Rozmowa nie ustawała o rozmaitych wypadkach, w których najważniejszą odgrywał rolę magnetyzm, czyli hypnotyzm, będący przedmiotem tylu sporów. Doktór dawał wiele przykładów, stwierdzających jego teorye, ale widocznem było, że nie przekonał nikogo.

Przy tej sposobności doktór wspomniał, iż ów dar owładnięcia umysłu drugiej osoby powinienby zwrócić na siebie uwagę prawodawców, sędziów śledczych i urzędników, gdyż mógłby częstokroć przyjść w pomoc do wykrycia zawiłych zbrodni.

Nagle o trzy kwadranse na dziewiąta doktór przerwał ożywioną rozmowę temi słowy:

— W tej chwili Karpena opuścił szpital!

Sposób wypowiedzenia tych kilku wyrazów zrobił pewne wrażenie na otaczających, tylko gubernator niedowierzająco wzruszył ramionami.

Poczęto znowu rozprawiać o wszystkiem i o niczem, ale wkrótce — pięć minut brakowało do dziewiątej — doktór rzekł donośnym głosem:

— Karpena jest w progu tego domu!

Niemal równocześnie wszedł służący do salonu i oświadczył gubernatorowi, że jeden z więźniów czeka w przedpokoju i domaga się posłuchania.

— Wpuść go! — zawołał gubernator, który wobec takiego faktu zachwiał się w niedowiarstwie.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 087

Z uderzeniem godziny dziewiątej Karpena ukazał się we drzwiach salonu. Zdawało się, że nie widział nikogo, aczkolwiek miał oczy otwarte. Zwrócił się wprost do gubernatora i ukląkł przed nim.

— Miłościwy królu — rzekł — przychodzę prosić cię o ułaskawienie!

Do najwyższego stopnia zmieszany tem gubernator, nie wiedział co odpowiedzieć.

— Możesz go pan ułaskawić — rzekł doktór, śmiejąc się. — Tego nawet nie zapamięta.

— Jesteś wolny! — odparł natenczas gubernator z całą godnością króla Hiszpanii.

— Nie odmów mi tedy, miłościwy panie — ciągnął dalej Karpena zawsze pochylony — orderu Izabeli...

— Masz go!

— Natenczas Karpena zrobił ruch ręką, jak gdyby wziął jaki przedmiot, podany mu przez gubernatora i przywiązał do więziennej bluzy urojony order; następnie wyszedł, cofając się wstecz.

Tym razem wszyscy obecni zostali prawdopodobnie przekonani i udali się za więźniem aż do głównej bramy rezydencyi.

— Pójdę za nim, chcę widzieć jak wróci do szpitala! — zawołał gubernator, który jeszcze walczył z dawnemi zapatrywaniami.

— Chodźmy! — odparł doktór.

Gubernator, Piotr Batory i doktór Antekritt, jako też wszyscy goście puścili się w ślad za Karpeną, który zdążał już drogą wprost do miasta. Namira, śledząca więźnia od chwili, jak opuścił szpital, przesuwała się ostrożnie w wieczornym zmroku, zaniepokojona do najwyższego stopnia tymi nierozumiałymi dla niej wypadkami.

Tymczasem Karpena szedł drogą równym krokiem, bez zawahania, nie domyślając się nawet, jak liczne grono ciekawych prowadzi za sobą. Ale droga ta pod samem miastem wije się nad przystaniu, będącą drugim portem Centy, pozostającym pod osłoną góry Hacho.

Na posępnych wodach spokojnego morza jaśniało wilka drobnych światełek, wymykały się one z małych okienek „Ferrata”, który zdawał się spokojnie spoczywać na uśpionych wodach pośród panujących ciemności nocy.

Przybywszy do tego miejsca, Karpena opuścił drogę, zwróciwszy się niespodziewanie na prawo ku skalistym wzgórzom stanowiącem wysokie brzegi morza. Zapewne z rozkazu doktora, o czem nie wiedział, więzień zamienił kierunek.

Dwaj dozorcy zamierzali więźniowi przeszkodzić, ale gubernator powstrzymał ich od tego, wiedząc, że ucieczka była niemożliwą tą drogą.

To też Karpena, zbliżywszy się do przepaści, sam wstrzymał się nagle, jak gdyby nadludzka jakaś zniewoliła go do tego siła. Zdawało się, że chce iść dalej, ale nie mógł poruszyć nogami. Doktór potęgą swej woli, przytrzymywał go w miejscu.

Gubernator śledził gorączkowo każdy ruch Karpeny, a po chwili rzekł do swego gościa:

— Prawda, panie doktorze! Patrząc na to wszystko, choćby człowiek nie chciał musi uwierzyć!

— A więc przekonałeś się pan?

— Tak, panie, przekonałem się, że istnieją nadzwyczajne jakiej rzeczy, z których zaprzeczyć nie można. A teraz każ pan temu człowiekowi powrócić do karnego zakładu! Oto wyrok króla Alfonsa XII.

Ale zanim gubernator zdołał wymówić te słowa, Karpena rzucił się w przepaść i znikł pod spienionemi falami morza. Czy był to przypadek? czy więzień uczynił to z własnej woli? czy może chwilowo oswobodził z pod przewagi doktora? Nikt z widzów nie mógłby na te pytania dać odpowiedzi.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 088

Wszyscy podbiegli natychmiast na miejsce, w którem więzień chwilowo się był zatrzymał i przerażeni patrzyli w przepaść, podczas gdy dwaj dozorcy zbiegli ścieżkami na małą płaszczyznę, znajdującą się poniżej skał. Ale napróżno... Nie ujrzano więcej Karpeny. Łódź parowa i kilka łodzi rybackich szukało za więźniem, ale nie znaleziono ani nawet trupa, który zapewne większą falą uniesiony został na pełne morze.

— Panie gubernatorze — odezwał się doktór Antekritt — wielce ubolewam, że nasze doświadczenie tak tragiczny obrót wzięło... Jednak nie przypuszczałem...

— Wytłómacz mi pan tylko, jak się to stało? — spytał gubernator.

— Siła magnetyczna, — odparł doktór — której wpływu na osobę drugą zaprzeczyć pan nie możesz, ulega niekiedy momentalnym przerwom. W takiej właśnie chwili człowiek ten wyszedł z pod mojej władzy, a ulegając zawrotowi głowy lub też innej jakiej przyczynie, spadł z wysokości tych skał. Bardzo żałuję, że utraciliśmy tak nieoceniony przedmiot do pouczających doświadczeń...

— Utraciliśmy jednego łotra i nic więcej! — odpowiedział gubernator z filozoficzną wyrozumiałością.

W tej chwili doktór i Piotr Batory pożegnali pułkownika Guyarre. Ponieważ o świcie mieli odpłynąć, przeto zmuszeni byli wcześnie opuścić gubernatora i całe towarzystwo, dziękując serdecznie wszystkim za gościnne przyjęcie, jakiego doznali w kolonii hiszpańskiej, odjechali.

Gubernator przyjaźnie uścisnął dłoń doktora. Życząc mu szczęśliwej drogi, obiecywał uroczyście odwiedzić go na wyspie Antekricie.

Gdy łódź odbiła od brzegu, unosząc niezwykłych gości, którzy zwolna nikli w nocnych ciemnościach, gubernator wraz z całem towarzystwem szedł zamyślony do swej rezydencji.

Tymczasem na pokładzie parowca Luigi oczekiwał już powrotu Piotra Batorego i doktora Antekritta, który ujrzawszy młodzieńca, natychmiast zapytał:

— Co się dzieje z Karpeną?

— Stosownie do rozkazów — odparł Luigi — łódź czekała u podnóża skał... Gdy spadł, nasi ludzie zabrali go natychmiast... Obecnie leży w pierwszej kajucie...

— Czy co mówił? — zapytał Piotr.

— Mówić nie może... Jest jakby uśpiony i nie wie, co się z nim dzieje...

— Wszystko się powiodło — rzekł doktór. — Chciałem, aby Karpena spadł z wysokości tych skał i tak się też stało. Potrzeba mi było, by usnął i oto śpi!... Gdy zechcę, by się obudził, przebudzę go... A teraz, Luigi, każ podnieść kotwicę i dalej w drogę!

Kocioł był pod ciśnieniem pary, wkrótce okręt ruszył z miejsca, a w kilka minut „Ferrato” wypłynął na pełno morze, spiesząc ku wyspie Antekricie.



III.


W Monte-Carlo.


— Siedemnaście razy?

— Siedemnaście razy?

— Tak! „rouge” wyszło siedemnaście razy!

— Czy być może?...

— Nie wiem, czy być może, jednak tak jest!

— Gracze szli przeciwko seryi?

— Bank wygrał przeszło dziewięćkroć sto tysięcy franków.

— Siedemnaście razy! Siedemnaście razy!...

— Na rulecie, czy też w „trente et quarente?”

— W „trente et quarente!”

— Od piętnastu lat nie widziano czegoś podobnego!

— Lat piętnaście, trzy miesiące i czternaście dni! — odezwał się poważnie jeden z starych graczów, należących do czcigodnej liczby zgranych. — Tak panie i szczegół ciekawy, było to w lecie 16 czerwca r. 1867. Wiem ja to dobrze!

Takim rozumowaniom, a raczej takim wykrzyknikom można się było przysłuchać we wspaniałym przedsionku „Klubu cudzoziemców” w Monte-Carlo wieczorem dnia 3 grudnia, w ośm dni po ucieczce Karpeny z hiszpańskiego zakładu karnego.

W tym tłumie graczów, złożonym z mężczyzn i kobiet rozmaitych narodowości, ze starych i młodych, ludzi wszystkich warstw społecznych, panował pewien rodzaj entuzjazmu.

Podziwiano tu dziś „rouge” z takim samym zachwytem, jakby się unoszono nad wytrwałością konia, który wygrał wielką nagrodę podczas wyścigów na arenie Longchamps albo Espom. W rzeczy samej pośród tej publiczności, gromadzającej się gorączkowo w małem księztwie Monaco ze wszystkich części starego i nowego świata „serya z siedmnastu” ma doniosłość wielkiego politycznego wypadku, który jest zdolny zmienić prawa europejskiej równowagi.

Łatwo można się domyśleć, że „rouge” w tym swoim nieco nadzwyczajnem pochodzie, nie mało pociągnęło za sobą ofiar, gdy przy tej sposobności bank znaczne miał dochody, bo wygrał, jak mówiono, prawie milion franków.

Większa część graczów szła przeciw nieprawdopodobnemu zjawisku, to szła przeciw seryi.

Pomiędzy innymi, dwaj cudzoziemcy drogo opłacili ten dzień niefortunny... Jeden z nich blady, zamknięty w sobie, pomimo wzruszeń, jakich doznawał, nie zdradził niczem swych uczuć, podczas gdy na obliczu drugiego malowała się wyraźnie namiętność trawiąca go do tego stopnia, ze zdawał się zapominać o wszystkiem. Włosy jego były w nieładzie, oko rzucało obłąkane spojrzenie, a ręce drżąc nerwowo poruszały się pomimowoli. Obaj opuścili kasyno i udali się w boczne aleje terasu, znajdującego się w pobliżu słynnego miejsca, w którym odbywa się strzelanie o zakład do gołębi.

— Przeklęta serya zabrała nam czterykroć sto tysięcy franków! — zawołał starszy.

— Powiedz pan raczej czterysta jeden tysięcy franków! — odparł młodszy tonem kasyera, który ściśle dolicza każdą, choćby drobną cyfrę.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 089

— Pozostaje mi tylko dwakroć sto tysięcy franków... zaledwie! — ciągnął dalej gracz pierwszy.

— Sto dziewięćdziesiąt siedm tysięcy — poprawił jego towarzysz z niewzruszoną flegmą!

— Tak! w istocie... z dwóch milionów, które miałem, gdyś mnie namówił do tej podróży.

— Milion siedemkroć siedemdziesiąt pięć tysięcy franków!

— I wszystko to poszło w niespełna dwa miesiące!

— W jednym miesiącu i w szesnastu dniach!

— Sarkany! — zawołał starszy, podrażniony spokojem towarzysza, który z widoczną ironią prostował matematyczne omyłki przyjaciela.

— No i cóż Silasie?...

Jak widzimy Sarkany zrobił z Silasa Toronthala gracza, który w krótkim przeciągu czasu strwonił także prawie całą fortunę.

Należy jednak przyznać, że zadanie Trypolitańczyka nie było zbyt trudne, ponieważ były bankier z Tryestu przyzwyczajony od dawna do rozmaitych interesów, któremi częstokroć ślepy traf kierował, łatwo dał się nakłonić do szukania szczęścia w grze zawisłej od kaprysu chwili, zdolnej odrazu wzbogacić albo zrujnować.

Opuszczając Raguzę w znanych czytelnikowi warunkach, spólnicy postarali się przedewszystkiem zostawić Sawę w miejscu bezpiecznem, pod doświadczonem okiem Namiry.

Umieściwszy młode dziewczę w Tetuan, w tem ukryciu gubiącem się w rozległej regencyi marokańskiej, zdawało się Sarkaniemu, że spokojnie może już odetchnąć, bo tam nikt nie zdoła odszukać córki bankiera. Zresztą niewinną istotą opiekowała się od tego czasu przyjaciółka Sarkaniego, która przyobiecała złamać upór dziewczęcia w drażliwej kwestyi zamierzonego małżeństwa.

Tymczasem Sarkany nie przestawał zachęcać swego towarzysza do gry, która stała się przyczyną, jak wiadomo, jego własnej ruiny.

We Francyi, we Włoszech, w Niemczech, słowem wszędzie, gdzie tylko z grą hazardowną spotkać się było można, na giełdzie czy też na wyścigowych torach, w klubach pierwszorzędnych stolic, w miejscach kąpielowych, Silas Toronthal ulegał prawdziwie szatańskim namowom Sarkaniego.

W rzeczy samej, podczas gdy były bankier z Tryestu stawiał na kartę własne fundusze, Sarkany nie szczędził wcale kapitałów swego towarzysza, skutkiem czego Silas Toronthal podwójnym krokiem spieszył do ruiny. Zresztą to, co gracze zowią szczęściem, nazwa, którą starają się pokryć własne ograniczenie, odwróciło się wyraźnie od nich, aczkolwiek zadawali sobie niemało trudu, ażeby je dla siebie dobrze usposobić. Ostatecznie „baccyra” pochłonął miliony zagarnięte po hrabi Macieju Sandorfie, a wkrótce trzeba było wystawić na publiczną sprzedaż piękny pałac, znajdujący się w Raguzie przy alei Stradone.

Nakoniec, znużeni towarzystwem podejrzanych klubów, gdzie „rien ne va plus” mogło być przez krupierów wymówione językiem Peloponesów, przybyli z pewnem zaufaniem odegrać się do Monte-Carlo, bo tam tylko istnieje jeszcze gra w ruletę i „trente et quarente”. Jeżeli i tu przegrają resztki, nie będą mogli uskarżać się przynajmniej, jak na własny upór, który im doradził walczyć z nierównemi szansami.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 090

Z tych powodów wspólnicy zamieszkali w Monte-Carlo już od trzech tygodni, nie opuszczając prawie zielonych stołów, przy których próbowali najniezawodniejszych systemów i martingalów, wprawiając się w liczne figury, grane na odwrót, zastanawiając się nad obrotami cylindra rulety, gdy w ostatnich kwadransach wprawia je w ruch znużona ręka krupiera, stawiając „maxima” na pełnych numerach, które jakby na przekór, pozostawały w opóźnieniu, łącząc kombinacye proste z kombinacyami skomplikowanemi, słuchając rad starych graczów zrujnowanych grą, a dziś mieniących się szumnie „profesorami”, słowem, czyniąc wszystkie niedorzeczne usiłowania, co niewielu wzbogaciły, a tysiące zrujnowały.

Skutkiem wypadków ostatniego wieczora, który prawdopodobnie na zawsze pozostał pamiętnym w dziejach domu, z całej fortuny nie pozostało dwom wspólnikom jak dwakroć sto tysięcy franków, co w rzeczy samej dla ludzi tak lekkomyślnych było niczem. W niedalekiej przyszłości czekała ich nędza.

Jednak, pomimo, że byli już prawie zrujnowani, nie utracili jeszcze zmysłów — jak się to często wydarza tego rodzaju graczom — a czego oczywisty przykład mieli właśnie przed oczami.

Gdy rozmawiali na tarasie, spostrzegli jednego z dobrze im znanych amatorów rulety, który z obnażoną głową biegł przez wspaniały ogród, wołając:

— Kręci zawsze!... kręci!...

Nieszczęśliwiec ten wyobrażał sobie, że postawił „maximum” na pewien numer, ale cylinder kręcący się w fantastycznym wirze, nie ustaje w pędzie, lecz wiecznie kręcić się będzie! Oszalał!...

— Czy się już uspokoiłeś, Silasie? — zapytał Sarkany swego zrozpaczonego towarzysza. Ten waryat niech cię przekona, że nie można tracić głowy! No i cóż, nie uda się nam dziś... ale szczęście jest zmienne... przyjdzie i na nas kolej... bo tak być musi, choćbyśmy nawet nic nie robili... Wypadkami rządzić nie potrzeba... Martwić się też nie ma niczego... Przedewszystkiem, jak widzisz, jest to niebezpiecznie, a powtóre... na nic się nie przyda!... Czekajmy tylko cierpliwie, a wszystko na naszą korzyść się zmieni.

Ale Silas Toronthal ani słuchał nawet tych rad, które zresztą jak wszystkie inne tego rodzaju rozumowania, odnoszące się do hazardownych gier, były niedorzeczone i śmieszne.

Bankiera zajmowała jedna myśl tylko: pragnął uwolnić się nakoniec z pod wpływu Sarkaniego, uciec od Trypolitańczyka tak daleko, aby przyszłość nie mogła się zwrócić przeciw niemu! Jednak takie postanowienia nie zdołały utrwalić się w jego zniewieściałem sercu, a zresztą wspólnik zbrodni czuwał nad nim bezustannie. Sarkany potrzebował Toronthala aż do dnia, w którym stanie z Sawą na ślubnym kobiercu, później sam odepchnie swą ofiarę od siebie, ale do tej chwili postanowił sobie uroczyście, nie stracić bankiera z oczów ani na jedną sekundę.

— Silasie — rzekł Trypolitańczyk — czuję, że nadto doznaliśmy dziś niepowodzeń, aby nie zmieniły się szanse. Przekonasz się! Jutro wygramy!

— A jeżeli jutro przegram ostatki? — odparł Silas Toronthal, który napróżno starał się walczyć przeciw podsuwanym mu pokusom.

— Zostanie nam jeszcze Sawa Toronthal! — odparł żywo Sarkany. — Jest to najsilniejszy atut w naszej grze i nikt go nam nie przybije!...

— Tak! jutro, jutro!... — powtarzał machinalnie bankier, będący w usposobieniu, w którym gracz postawiłby życie własne na kartę.

Po tej krótkiej rozmowie powrócili do hotelu, położonego w połowie drogi, wiodącej z Monte-Carlo do Condamine.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 091

Port w Monaco, leżący pomiędzy cyplem Focinana a fortem Antonia, jest dość otwarły przystanią, wystawioną na północno-wschodnie i południowo-wschodnie wiatry. Otoczony on skałami, na których wznosi się stolica małego księztwa, podczas gdy dolina, gdzie pobudowano hotele, wille i zakłady Monte-Carla, spoczywa u stóp wspaniałej góry Agel. Szczyt jej wyniosły dosięga tysiąc sto metrowej wysokości po nad poziom morza. Ztamtąd roztacza się malowniczy widok na słynne z piękności wybrzeża Liguryi.

Stare zaś miasto, wznoszące się na przepysznej płaszczyźnie nadbrzeżnej skały, ukrywa się pod wieczystą zielenią drzew palmowych, figowych, granatowych, pieprzowych, pomarańczowych i cytrynowych, eucaliptusów, aloesów, mirtów, mastyków i ricinusów rozrzuconych w prawdziwie cudownym nieładzie.

Po drugiej stronie portu przedstawia się Monte-Carlo, leżące naprzeciw wspaniałej mikroskopijnej stolicy[3]. Tam widzisz domostwa rozrzucone po grzbietach gór, pomiędzy któremi w fantastycznych liniach wiją się wązkie i spadziste uliczki, sięgające aż do drogi zwanej la Corniche, zawieszonej w połowie dzikich gór, kędy spotyka się pyszne ogrody, urocze widoki rozmaitego rysunku, wille najróżnorodniejszych stylów, z pomiędzy których niejedna zdaje się wychylać ku przejrzystym wodom spokojnych przystani Śródziemnego morza.

Pomiędzy Monaco a Monte-Carlo, w głębi portu, to jest pomiędzy wybrzeżem a wdrążeniem krytej doliny, dzielącej grupy gór, spotyka się trzecie miasteczko znane pod nazwą la Condamine.

Po nad tą mieściną nieco na prawo piętrzy się olbrzymia góra; profil jej zwrócony do morza sprawił, że dano jej nazwę „Tete de Chien.” U szczytu tej góry znajduje się fort, ma on prawo mienić się niezdobytym i cieszyć się zaszczytem, że należy do Francyi. Tu jest granica małego lecz zawisłego księztwa.

Z Condamine do Monte-Carlo można dostać się powozem, jadąc spadzistą, ale szeroką i wspaniałą drogą. Szczególnie po jednej stronie gościńca znajdują się piękne wille, domy i hotele, zamieszkałe przez najzamożniejszych cudzoziemców, szukających licznych przyjemności, dostarczanych obficie przez administracyą domu gry.

W jednym z takich hotelów mieszkał Sarkany i Silas Toronthal, a przez okna ich pomieszkania można było widzieć morze, port i Monaco, jako-też okoliczne wzgórza, ciągnące się aż do olbrzymiej góry „Tête de Chien”. Niemem swem obliczem zdaje się ona zapytywać Śródziemnego morza, niby sfinks puszczy libijskiej.

Sarkany i Silas Toronthal, powróciwszy do hotelu, rozeszli się i udali wprost do swoich apartamentów. Usiadłszy spokojnie we własnem mieszkaniu, badali swe położenie... Zmienne koleje finansowych stósunków miały ostatecznie rozerwać spółkę, tak ścisle ich łączącą od lat piętnastu.

Trypolitańczyk znalazł w swoim pokoju list z Tetuan. Nie tracąc chwili czasu, rozpieczętował otrzymane pismo.

Namira w kilku słowach donosiła mu o dwóch wypadkach wielce go interesujących. Przedewszystkiem oznajmiła śmierć Karpeny, który utonął w porcie Centy, skutkiem dość niezrozumiałych okoliczności; następnie wspominała o pojawieniu się doktora Antekritta w okolicach marokańskich wybrzeży, jakoteż o stosunkach tego dziwnego człowieka z Hiszpanem.

Sarkany, przeczytawszy ten list, otworzył okno, a sparłszy się o balustradę, głęboko się zadumał.

— Więc Karpena nie żyje!... — myślał. — Stało się w porę!... Obecnie wszystkie tajemnice wraz z nim utonęły!... Przynajmniej z tej strony mogę być spokojny!... Nie ma obawy!...

Potem przypomniawszy sobie dalszy ciąg listu, wzruszył z niezadowoleniem ramionami.

— Niepokoi mnie jednak pojawienie się doktora Antekritta... Po co on przybył do Centy? Co to za człowiek? Nie chodziłoby mnie wcale, gdybym nie zauważył od niejakiego czasu, że mnie wyraźnie prześladuje... Podejrzane mi są jego stosunki z rodziną Batorego w Raguzie... Zirone padł ofiarą jego podstępu w Casa Inglese... Teraz widziano go w Cencie, robiącego jakieś doświadczenia, które się stały przyczyną śmierci Karpeny!... Był już nawet w pobliżu Tetuan... Ale zdaje się, że jeszcze nie wie, iż tam jest Sawa... Gdyby się dowiedział, byłby to dla mnie cios najstraszniejszy... a przecież i to nastąpić może... O tak!... trzeba się bronić!... trzeba się bronić energicznie i to nie w przyszłości, ale natychmiast! Zobaczymy, kto komu ustąpi! Senusici owładną wkrótce całą Cynarajką... jeden krok przez morze i zabiorą Antekrittę!... Jeżeli potrzeba im to przypomnieć... potrafię...

Widocznie doktór był czarnym punktem na jasnym widnokręgu Trypolitańczyka. W nikczemnych intrygach, które snuł zwolna, aby dojść do upragnionego celu, prawie jaz osiągniętego, najdrobniejsza zawada mogła nagle zniweczyć wszystkie jego plany.

Tymczasem nietylko wmięszanie się doktora Antekritta powinno było Sarkaniego zaniepokoić, ale też obecne położenie Silasa Toronthala zaczynało mu sprawiać wiele przykrości.

— Niepodobna zaprzeczyć — mówił sam do siebie — obaj jesteśmy przyparci do muru... Jutro rozstrzygną się losy... nic lub wszystko! Albo bank rozbijemy albo bank nas rozbije!... Zrujnuje się?... nic nie szkodzi! Ja potrafię się odbić! Ale Silas?... To znowu rzecz inna! Od tej chwili może się stać niebezpiecznym, gotów powiedzieć wszystko... zdradzić tajemnicę, na której obecnie polega cala moja przyszłość!... Słowem, jeżeli dotychczas robiłem z nim, co chciałem, od dnia dzisiejszego wszystko przeciwny obrót wzięło...

Sarkany wcale nie przesadzał; położenie jego stało się bardzo drażliwym. Nie należało się łudzić co do moralnej wartości wspólnika...

Trypolitańczyk dawał niegdyś byłemu bankierowi nauki... Silas Toronthal nieomieszkał z nich skorzystać, a dziś, gdy nie miał już nic do stracenia, gotów był przewyższyć swego mistrza.

Zakłopotany Trypolitańczyk zapytywał sam siebie, co wypada począć? Głęboko zamyślony nie widział nawet, co się działo w porcie Monaco, może najdalej o kilkaset kroków od niego, choć noc była jasna.

Na pełnem morzu ukazał się punkt czarny, który w miarę jak się zbliżył do lądu, stawał się podobnym do długiego wrzeciona, unoszonego bałwanami olbrzymiego jeziora.

Był to znany nam już dobrze pancernik bez komina i masztu, płynął prawie nie wystając nad powierzchnię wód, a przednia cześć jego zaledwie dwie stopy wynurzała się z pod prutej fali.

Statek ten zbliżył się wkrótce do przylądka Focinana, poniżej miejsca, gdzie w zapowiedzianych terminach odbywa się strzelanie do gołębi i skrył się pod nadbrzeżnemi skałami, ochraniającemi małą zatokę. Natenczas spuszczoną została łódź, która zdawała się być wprawioną do jednej strony tego prawie niewidzialnego statku; usiadło w niej trzech ludzi, a po kilku uderzeniach wiosłami dwóch z nich wylądowało na wybrzeżu, podczas gdy trzeci powrócił z łodzią do pancernika. W kilka chwil później tajemniczy okręt, który płynął cicho i niczem nie zdradzał swej obecności, znikł w cieniu, nie pozostawiwszy za sobą ani śladu.

Tymczasem dwaj ludzie minęli małą płaszczyznę spadzistego wybrzeża, puścili się natychmiast brzegiem skał, zwróciwszy się ku stacji kolejowej, a po chwili szli już aleją Spelugues, okalającą słynne z piękności ogrody domu gry w Monte-Carlo.

Ale Sarkany nie zauważył tego. W tej chwili był on myślą daleko od Monaco, gdzieś w Tetuan... jednak tej wędrówki sam nie odbywał... ciągnął z sobą gwałtem spólnika swej zbrodni.

— Silas ma być panem moich zamysłów... — mówił sam do siebie — Silas miałby mi przeszkodzić w dopięciu celów!... O nie, nigdy!... Jeżeli jutro gra nie dopisze i nie zwróci nam strat naszych, potrafię go jeszcze zmusić do powrotu wraz ze mną!... Tak, ze mną do Tetuan, a tam, na onych marokańskich wybrzeżach, któż upomni się o Silasa Toronthala, gdyby znikł... przypadkiem... bez wieści.

Wiadomo nam dobrze, że Trypolitańczyk zdolnym był do wszystkiego, szczególnie, gdy okoliczności ułatwiały mu zamiary.

Sarkany, ułożywszy sobie taki plan, zamknął okno, położył się spać, a wkrótce usnął snem spokojnym, jakby sumienie jego nie było niczem obciążone.

Zupełnie odmienne uczucia miotały byłym bankierem. Noc ta była dla niego straszną. Cóż mu pozostało z całego mienia, które jeszcze niedawno posiadał? W pugilaresie miał wprawdzie dwakroć sto tysięcy franków, ale i tych pieniędzy nie był już panem, bo przeznaczone zostały do gry.

Tego życzył sobie wspólnik, takie też zresztą było i jego życzenie.

Umysł Toronthala zaprzątnięty urojonemi kombinacyami, nie mógł rozumować chłodno i trafnie. Nie był nawet w stanie, przynajmniej chwilowo, zdać sobie sprawy z położenia, jak to czynił Sarkany. Nie przyszło mu na myśl, że role wspólników się zmieniły, to jest, że obecnej chwili uzyskał właśnie on nad Trypolitańczykiem ową przewagę, którą go były agent tak długo krępował. Widział przed sobą jedynie własną ruinę, myśląc z trwogą, o jutrzejszym dniu — ten albo go zbawi, albo też rzuci w ostatnią nędzę.

Taką była owa noc dla dwóch wspólników. Podczas gdy jeden z nich przez kilka gadzin spoczywał wybornie, drugi doznawał wszelkich udręczeń bezsenności.

Nazajutrz już około godziny szóstej rano, Sarkany wszedł do pokoju Silasa Toronthala. Bankier siedział przy biurku, a spostrzegłszy wchodzącego, usiłował rzuconą chustką przykryć liczby i formułki, zapełniające wszystkie stronnice małego zeszytu, jakiego używają zazwyczaj gracze domu gry w Monte-Carlo.

— I cóż tam, Silasie? — zawołał, wchodząc z udaną wesołością — i cóż tam? w snach twoich dawałeś pierwszeństwo „rouge”, czy też „noir?”

— Nie spałem wcale!... nie mogłem usnąć!... — odparł bankier.

— O to źle! bardzo źle, Silasie!... Dziś trzeba być przytomnym, mieć krew zimną, do czego kilka godzin spoczynku jest rzeczą niezbędną! Patrz tylko na mnie! Spałem za czterech, więc jestem gotów walczyć z wypadkami losu do upadłego... Gra jest kobietą, sprzyja tym tylko, co są zdolni nad nią panować!...

— Zdradziła nas jednak!

— Ot, zwyczajnie chwilowy kaprys!... gdy przeminie, uśmiechnie się do nas!...

Silas Toronthal milczał, niepodobna nawet było odgadnąć czy słyszał, co mówił do niego Sarkany. Bankier pochłaniał oczami zeszyt, zawierający zawikłane kombinacye...

— Nad czem się tak zastanawiasz? — zapytał szyderczo Trypolitańczyk — ha! ha! ha! formułki, figury, martingale... wszystko to djabła warte!... Masz goryczkę, mój drogi Silasie!... Nie ma obliczeń, za pomocy których możnaby ujarzmić nieprzewidziane wypadki gry, a tylko taki wypadek dziś przyjdzie nam w pomoc albo zaś zgubi!

— Być może!... — odparł Toronthal, rzuciwszy zeszyt na stronę.

— Nie być może, ale z pewnością!... Znam wprawdzie pewien system — dodał ironicznie Sarkany — ale do tego potrzeba specyalnej wprawy, a my bawić się nie mamy czasu!... Idźmy zatem na los szczęścia! Wczoraj sprzyjało bankowi, prawdopodobnem jest, że go dziś opuści!... Jeżeli tak jest, natenczas bądź spokojny, Silasie, gra odda nam z procentem, to cośmy stracili!

— Myślisz?...

— Ale naturalnie. Jednak precz z trwogą! Przeciwnie, potrzebną ci jest odwaga i spokój!

— A jeżeli dziś wieczór będziem zrujnowani? — zagadnął bankier patrząc Sarkaniemu w oczy.

— Więc cóż? Opuścimy natychmiast Monaco!

— I gdzież się udamy? — zawołał rozpaczliwie Silas Toronthal. — Ach! przeklęty to był dzień, w którym cię poznałem, Sarkany... w którym zgodziłem się na naszą spółkę... Nie byłbym doszedł nigdy do tak smutnego rezultatu!

— Trochę za późno robisz sobie wymówki, mój drogi! — odparł zagadnięty z całą bezczelnością — zresztą wiadomo, jak wygodnie składać na drugich własne przewinienia...

— Strzeż się! — krzyknął do najwyższego stopnia podrażniony bankier.

— W istocie! będę ostrożnym! mruknął przez zęby Trypolitańczyk ze złowrogiem spojrzeniem.

Taka pogróżka Toronthala przekonała go tylko, że w porę pomyślał o sposobie przeszkodzenia bankierowi w niebezpiecznem dlań działaniu.

Ale po chwili odezwał się z dziwną łagodnością:

— Nie kłóćmy się kochany Silasie, bo i do czegóż to prowadzi? Gniew rozdraźnia nerwy, a ty powinieneś być spokojny... Bądź dobrej myśli, nie oddawaj się rozpaczy... Jeżeli nieszczęście uweźmie się przeciw nam, to nie zapominaj, że czekają mnie inne jeszcze miliony, a ty masz w nich udział...

— Zapewne, zapewne! Jednak potrzeba się odegrać — rzekł dziwnym głosem Silas Toronthal, w którym budziła się namiętność gry, chwilowo uśpiona. Tak jest w istocie! Bank nadto miał szczęście wczoraj, ażeby dziś wieczór...

— Dziś wieczór będziemy bogaci... bardzo bogaci — zawołał Sarkany — ja ci to mówię Silasie, że tym razem nie przegramy już tego, co z banku odbierzemy! Zresztą cokolwiek się stanie jutro opuszczamy Monte-Carlo!... Pojedziemy!...

— Dokąd?

— Do Tetuan, gdzie czeka nas korzystna i piękna partyjka!... Ta nas z pewnością nie zawiedzie!...



IV.


Ostatnia stawka.


Od godziny jedenastej rano salony „klubu cudzoziemców”, zwanego powszechnie Kasynem, stały już otwarte. Aczkolwiek napływ publiczności nie był jeszcze zbyt wielki, to jednak z uderzeniem godziny dwunastej rozpoczęto grę przy niektórych stołach.

Dokładność ustawienia stołów, w których umieszczoną jest ruleta, bywa tam bardzo przestrzeganą, gdyż nader ważnem jest ściśle horyzontalne położenie tego całego przyrządu. W rzeczy samej najdrobniejsza bowiem usterka może spowodować niekorzystny ruch ruletowej kuli, rzucanej w chwili obrotów cylindra, co bywa przez graczów natychmiast spostrzeżone i zużytkowane z wielkim uszczerbkiem dla banku.

Na każdym z takich ruletowych stołów leży sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie, w srebrze i w biletach bankowych, podczas gdy na stołach „trenie et quarente” spotyka się sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Jestto zwykła stawka, z którą bank rozpoczyna każdego dnia grę i bardzo rzadko się zdarza, by administracja zniewoloną została zastąpić pierwszą stawkę rezerwowemi kapitałami. Czem jest „zero” w rulecie, tem jest „prefait” w „trente et quarente”, a ta jedna szansa, przy namiętności graczów, daje bankowi rękojmię niewątpliwej wygranej. Jeżeli więc gra sama przez się jest zabawą niemoralną, o czem wątpić nawet nie można, jakże więc niedorzecznem się przedstawia usiłowanie walki w tak nierównych warunkach.

W końcu każdego stołu siedziało już na swoich miejscach ośmiu krupierów, trzymając w ręku grabki, przeznaczone do gromadzenia pieniędzy. Obok urzędników bankowych gracze zajęli krzesła lub stanęli za siedzącymi, biorąc udział w grze, albo też śledząc pilnie oczami przebieg takowej.

W salonach przechadzali się specyalni komisarze, mając nadzór nad urzędnikami banku, jak też nad ogólnym porządkiem, utrzymywanym starannie nad publicznością, podczas gdy wygalonowani lokaje stali w pogotowiu na usługi gości, jakoteż członków administracyi, która stale utrzymuje przeszło stu pięćdziesięciu samych tylko krupierów.

O wpół do pierwszej umyślnym pociągiem z Nicei przybył nowy zastęp graczów, a w tym dniu właśnie był on liczniejszym, niż zazwyczaj. Wczorajsza serya z „siedemnastu czerwonych” wywarła swój zwykły skutek. Była to niby nowa przynęta, a wszyscy co szukali szczęścia w kapryśnych wypadkach hazardownej gry, spieszyli bardziej rozgorączkowani na spotkanie nagłych jej odmian.

W godzinę później salony były przepełnione. W ożywionych kółkach opowiadano sobie cichym głosem o nadzwyczajnościach gry. W rzeczy samej nie ma nic posępniejszego od tych wspaniałych sal pomimo olśniewającego przepychu, który się spotyka na każdym kroku. Powszechnie wiadomo, że nie brak tam wytwornych zleceń, olbrzymich luster, niezrównanych fantastycznych sztukateryj, drogocennych obrazów, marmurów i w światła bogatych pająków, nie wspominając już nawet o przyćmionych zielonemi osłonami oliwnych lampach, oświecających głównie stoły do gry.

W salonach tych jednak nie słychać prawie toczących się rozmów, aczkolwiek napływ publiczności bywa zazwyczaj znaczny, gdyż wszystko tu zagłusza dźwięk zgartywanych złotych i srebrnych monet, szelest przeliczanych banknotów lub obojętny głos krupiera wymawiającego: „rouge gagne et couleur”, albo „dix-sept, noir, impair et manque.” Zaiste! zbyt smutny to widok!

Ale dotychczas nie było jeszcze w salonach dwóch cudzoziemców, co dnia zeszłego zgrywając się, zwrócili na siebie uwagę publiczności. A przecież prawdziwi gracze od dawna już próbowali rozmaitych szans i przy rulecie albo w „trente et quarente”, lecz straty i zyski ciągle się równoważyły i zdawało się, że „fenomen” zeszłego wieczora nie zechce się już powtórzyć.

Dopiero około trzeciej godziny po południu Sarkany i Silas Toronthal udali się do Kasyna. Zanim weszli do sali gry, przechadzali się długo we wspaniałym przedsionku, gdzie byli przedmiotem ciekawości obecnych. Przypatrywano się im bacznie, śledzono okiem, zapytując się w myśli, czy też odważą się jeszcze stanąć do walki z grą, która ich pozbawiła tak wielkiego mienia. Niektórzy „profesorowie” byliby chętnie skorzystali z nadarzającej się sposobności do spieniężenia swoich niezawodnych systemów, gdyby jakim wypadkiem zbliżyć się mogli do cudzoziemców, którzy jednak widocznie byli nieprzystępni w tej chwili.

Bankier patrzał przed siebie wzrokiem, jakby obłąkanym, podczas gdy Sarkany zdawał się być więcej niż kiedykolwiek zimnym i zamkniętym w sobie. W skupieniu ducha szukali obaj nowych sił do ostatniej próby.

Pomiędzy osobami śledzącemi dwóch nieszczęśliwych graczów z ową ciekawością, właściwą ciężko chorym lub skazanym na śmierć, znajdował się pewien człowiek, na którego obliczu malowało się silne postanowienie nie spuszczenia z oczów ani na chwilę znanych nam dobrze spólników.

Był to młodzieniec, liczący lat dwadzieścia dwa lub trzy. W obliczu jego malowała się szlachetność, ale też i przebiegłość zarazem, miał nos spiczasty, jeden z tych nosów, które wszystko zwietrzą. Zdawałoby się, patrząc na niego, że żywe srebro zamiast krwi płynie w żyłach jego, krył on widocznie gwałtem ręce w kieszeniach swego paltota, ażeby się powstrzymać od zwykłej sobie gestykulacyi, stojąc jak baletmistrz w pierwszej pozycyi. Ubiór jego wyróżniał się pewną elegancyą, ale pomimo tego nie możnaby posądzić go o przesadę lub zbyteczną pretensyonalność, raczej przypuścićby się dało, że staranne to ubranie krępowało go nieco.

Czytelnik zapewne bez zdziwienia pozna w młodzieńcu Cypla Pescade.

Dodamy też natychmiast, że Przylądek Matifon oczekiwał swego przyjaciela, który wysłany został przez doktora Antekritta do tego raju, czy też piekła, w każdym jednak razie do czarownie pięknego księstwa Monaco.

A teraz opowiemy, w jakim się to stało celu. Po dwudniowej podróży na pokładzie „Ferrata”, Karpena stanął na wyspie Antekricie. Tam, pomimo prośb i oporu, został uwięziony. Zamknięty w ciemnej celi, zrozumiał, że opuścił wiezienie, ażeby się dostać do innego, nie wiedział jednak, że pozostawał w mocy doktora Antekritta, ani też, gdzie się znajduje i czy mógł co zyskać na tej zamianie.

Ta niepewność napełniała go trwogą, co stało się przyczyną, iż postanowił sobie uczynić wszystko możliwe, ażeby tylko polepszyć swoje położenie.

Skutkiem tego, zaraz przy pierwszej sposobności, odpowiadał z całą szczerością na każde uczynione mu zapytanie.

Z zeznań więźnia okazało się, że Hiszpan znał wprawdzie Sarkaniego, ale widywał go bardzo rzadko, gdyż Trypolitańczyk miewał właściwie stósunki z Zironem. W ostatnich czasach Sarkany był nawet oczekiwany w Sycylii, lecz po zgonie naczelnika bandy opryszków widocznie podróży tej nie odbył.

Karpena twierdził, że wspólnik Silasa Toronthala, o którym tylko słyszał, zamieszkał w Monte-Carlo prawie od dwóch miesięcy.

Wszystkie te wskazówki posłużyły doktorowi do dalszego działania, domyślał się bowiem, że były bankier z Tryestu bawi w towarzystwie Trypolitańczyka.

Hiszpan nie wiedział wcale, jakie pobudki zniewoliły doktora do uprowadzenia go z Centy, aby go zrobić swoim więźniem i ani przypuszczał, że jego niecny postępek z Andrzejem Ferrato wiadomy jest temu, który w obecnej chwili stawiał mu pytania. Zresztą nie domyślał się nawet, że Luigi był synem rybaka w Rovigno. Karpena czuł jednak, że w tem więzieniu bardziej jest strzeżonym, niż w hiszpańskim karnym zakładzie, bo tu wszelkie stósunki z otaczającymi były mu wzbronione.

Tak więc z trzech tych zdrajców, którzy stali się przyczyną krwawego rozwiązania spisku w Tryeście, jeden pozostawał już w rękach doktora. Należało jeszcze ująć i resztę, gdy Hiszpan wskazał miejsce ich pobytu.

Ponieważ wspólnicy dokonanej zbrodni w Tryeście znali już doktora Antekritta i Piotra Batorego, postanowiono zatem udać się do Monaco dopiero wtedy, gdy okaże się pewność uskutecznienia doraźnego czynu. Ale ponieważ odszukano ślad zdrajców, ważną było rzeczą nie stracić ich z oczów aż do chwili, w której okoliczności pozwolą stanowczo przeciw nim działać.

Z tego to powodu wysłano Cypla Pescade, ażeby od tej chwili śledził już wszędzie Sarkaniego i Silasa Toronthala. Przylądek Matifon miał swą potężną dłonią przyjść w pomoc przyjacielowi, gdyby okazała się tego potrzeba.

Jak nam wiadomo, dwaj akrobaci przybyli w nocy do Monaco i zaraz wzięli się do dzieła. Z łatwością odszukali hotel, w którym Silas Toronthal i Sarkany zamieszkali, a podczas gdy Przylądek Matifon przechadzał się nad pięknem wybrzeżem, Cypel Pescade dowiedział się wkrótce o najdrobniejszych szczegółach życia dwóch dobrze tam znanych graczów. Zrozumiawszy, że Silas Toronthal i Sarkany blizcy są zupełnej majątkowej ruiny, postanowił donieść o wszystkiem doktorowi, co też natychmiast uczynił.

Gdy po pewnym namyśle Sarkany i Silas Toronthal weszli wreszcie do sal, gdzie się znajdują stoły ruletowe i „trente et quarente”, Cypel Pescade pospieszył za nimi.

Było już natenczas około trzeciej godziny z południa. Bankier i jego spólnik przechadzali się jeszcze czas jakiś po salonach, zatrzymając się chwilowo przy niektórych stołach. Ale zrazu przypatrywali się tylko grze, nie biorąc w niej udziału.

Dopiero około godziny czwartej spólnicy usiedli przy ruletowym stole, a szef partyi ujrzał się wkrótce otoczonym nietylko licznymi zwolennikami gry, ale też zwykłymi widzami, pragnącymi ujrzeć odwet dwóch nieszczęśliwych graczów, znanych już dobrze tamtejszej publiczności.

W ciągu pierwszej godziny nie było żadnego rezultatu... Należy dodać, że Silas Toronthal i Sarkany nie grali wcale do spółki. Każdy z nich szukał szczęścia dla siebie, kładąc znaczne stawki na szansę pojedyńcze lub też kombinowane, które nastręcza ruleta. Przebiegu gry nie można było nazwać ani korzystnym, ani nie korzystnym.

Ale pomiędzy piątą a szóstą godziną szczęście wyraźnie już im sprzyjało. Wygrali kilkakrotnie „maximum”, które przy rulecie wynosi sześć tysięcy franków.

Ręce Silasa Toronthala drżały, gdy wysuwał stawkę lub ściągał z pod grabek krupiera wygrane złoto i banknoty.

Sarkany natomiast był jak zawsze panem swoich uczuć, ani razu nie zdradził doznawanych wrażeń. Od czasu do czasu zachęcał tylko rzuconem spojrzeniem swego wspólnika, któremu głównie szczęście sprzyjało w tej chwili.

Tymczasem Cypel Pescade patrzał na wszystko, co się działo i aczkolwiek był nieco zdumiony owem przesuwaniem złota i banknotów, nie przestawał śledzić spólników. Zapytywał tylko sam siebie, czy też potrafią zachować tak olbrzymią fortunę zwiększającą się co chwila pod ich rękami.

Tak rozmyślając, przyszło mu na myśl, że Sarkany i Toronthal w przystępie rozsądku, o czem zresztą wątpił, ujrzawszy się wyratowanymi z ruiny, opuszczą Monte-Carlo i gdzieś może na drugą półkulę trzeba będzie znowu za nimi pogonić. Gdy zyskają utracone mienie, doktór Antekritt będzie miał nowe trudności do zwalczenia.

Ta myśl zaniepokoiła go nieco.

— O! lepiejby było z pewnością, gdyby się zrujnowali — myślał Cypel Pescade. — Na szczęście Sarkany nie należy do tych ludzi, co umieją wycofać się w porę...

Jakby na przekór życzeniu małego akrobaty, ślepe szczęście nie przestawało w zadziwiający sposób sprzyjać grającym, a to do tego stopnia, że już trzykrotnie rozbili zakładowy kapitał stołu, przy którym grali.

Było to nowe ciekawe zdarzenie dla widzów tej zaciętej walki, a sympatyą ogółu, jak to zresztą zwykle bywa, zyskali wybrańcy względnego losu... Nie byłoż to słusznym odwetem za ową seryę z „siedemnastu czerwonych”, z której wczorajszego wieczora skorzystała administracya?...

O wpół do siódmej Silas Toronthal i Sarkany przestali grać wreszcie, mając przed sobą około dziesięciu tysięcy ludwików.

Po chwili upuścili salę... Bankier szedł krokiem chwiejnym, oszołomiony ustawicznemi wrażeniami i umysłowem znużeniem, podczas gdy jego towarzysz napozór zimny i obojętny, jak zawsze zdawał się czuwać nad spólnikiem, obawiając się, by Toronthal nie umknął i nie usunął się z pod jego przemocy, mając w kieszeni kilkakroć sto tysięcy franków, odzyskanych tak mozolnie.

Dwaj spólnicy nie rzekłszy do siebie ani słowa, opuścili Kasyno i podążali wprost do hotelu, w którym mieszkali.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 092

Cypel Pescade szedł zdala za nimi.

Wychodząc, ujrzał w pobliżu ogrodowej altany Przylądka Matifon, siedzącego na ławce.

Mały akrobata zbliżył się do niego na chwilę.

— Czy może potrzeba? — spytał Herkules.

— Co takiego?

— No, wyjść...

— Wyjść na scenę?... O nie, nie!... Poczekaj jeszcze, mój Przylądku!... Ale czy byłeś na obiedzie?

— Tak, Cyplu Pescade!

— No, to bywaj zdrów, kochanku! Co do mnie, to zdaje mi się, że mam żołądek w obcasie... jak ci może wiadomo, w niewłaściwem miejscu... Muszę zrobić operacyą, aby go ustawić, gdzie należy... jeżeli znajdę czas po temu. Siedź więc tu i nie ruszaj się, póki nie wrócę.

A rzuciwszy tych kilka wyrazów, pogonił szerokim gościńcem, którym Sarkany i Toronthal rozmawiając, szli zwolna.

Gdy się upewnił, że spólnicy kazali sobie podać obiad w swoich apartamentach, udał się także do restauracyi, a w kwadrans „ustawił swój żołądek, jak się wyrażał we właściwem miejscu, gdzie ważny ten organ znajdować się powinien”.

Po takiej operacyi zapaliwszy wyborne cygaro, wyszedł i usiadł na ławce, znajdującej się w pobliżu hotelu.

— Urodziłem się widocznie na szyldwacha — mruknął przez zęby — lecz... rozminąłem się z mojem przeznaczeniem!...

Cypel Pescade pragnął nadewszystko dowiedzieć się, czy szczęśliwi gracze powrócą jeszcze tego samego wieczora do Kasyna.

Ale już około ósmej godziny Sarkany i Toronthal pojawili się w bramie hotelu.

Cyplowi Pescade zdawało się, że rozprawiają o czemś bardzo energicznie.

Łatwo się można było domyśleć, patrząc na wychodzących, iż bankier opierał się namowom i naleganiom spólnika, gdyż tenże ostatecznie rozkazującym niemal głosem zawołał:

— Ależ musimy, Silasie!... Ja chce!...

Poczem puścili się znowu owym gościńcem wiodącym do Kasyna i ogrodów w Monte-Carlo. Cypel Pescade szedł wprawdzie za rozprawiającymi, ale ku jego zmartwieniu nie mógł nic więcej usłyszeć.

Tymczasem Sarkany przemawiał głosem, który nie dozwala żadnej odpowiedzi. Bankier widocznie ustępował już nacierającemu.

— Przestać grać, Silasie, w chwili gdy szczęście nam zabłysło, byłoby głupotą! Straciłeś chyba zmysły! Szaleństwem jest grać, gdy się przegrywa, ale stokroć większem szaleństwem jest przestać grać, gdy się wygrywał... Zważ tylko!... Nadarza nam się sposobność, może jedyna, niepowrotna... Sposobność zrobienia fortuny, a mielibyśmy ją pominąć, zapoznać... O nie, nigdy! Czy nie czujesz, Silasie, że po naszej stronie szanse...

— Tak, jeżeli nie są już wyzyskane! — szepnął bankier nieśmiało.

— Co znowu? Powtórzę ci sto razy, że nie! — odparł Sarkany. — Wytłómaczyć tego niepodobna, ale to się czuje... to się wie... Milion oczekuje nas tego wieczora na stołach kasyna! Nie inaczej! Milion! nie wypuszczę go z rąk naszych!...

— Graj więc, Sarkany!...

— Ja! ja miałbym grać sam? O nie!... Jeżeli mam grać, to chcę grać z tobą, Silasie!... Tak! a gdyby jeden tylko z nas grać musiał, to chętnie ustąpiłbym tobie moje miejsce! Szczęście w grze idzie za osobą, a ono dziś po twojej stronie!... Graj więc, a wygrasz!... Ja chcę tego!...

W rzeczy samej Sarkaniemu chodziło tylko o to, by Toronthal nie zadawalniał się kilkoma krociami franków, które mogłyby mu ułatwić wyzwolenie się z pod jego wpływu.

Pragnął on, by jego spólnik stał się milionerem albo zupełnie się, zrujnował. Bogaty, byłby jak dotąd szedł przez świat i życie, zgrany, musiałby iść za Sarkanim dokądby go chciał zaprowadzić... W każdym z tych dwóch wypadków przestawał być niebezpiecznym.

Jednakże Silas Toronthal, aczkolwiek opierał się namowom Trypolitańczyka, czuł już w głowie i w łonie budzącą się namiętność zapamiętałego gracza. W tem nikczemnem upodleniu, w jakiem się znajdował, doznawał równocześnie obawy i żądzy powrócenia do salonów Kasyna. Słowa Sarkaniego zdawały się zapalać krew w jego żyłach. I on wyobraził sobie, że szczęście nie opuści go tego wieczora, a zmarnotrawić taką chwilę byłoby nie do przebaczenia!

Jakżeż był jednak szalonym! Ale niestety, wszyscy gracze myślą podobnie i utrzymują, że to co należy do przeszłości, powtórzy się na ich życzenie! Zamiast powiedzieć sobie: miałem szczęście — co było prawdą — mówią: mam szczęście, co jest kłamstwem. A jednak w umyśle wszystkich tych, co liczą na wypadek, nie zrodzi się inne rozumowanie, jak właśnie to ostatnie.

Tymczasem Sarkany i Toronthal zbliżali się już do Kasyna. Przed schodami, wiodącemi do gmachu, wstrzymali się na chwilę.

Cypel Pescade stał za nimi.

— Silasie! — mówił Sarkany — tylko się nie wahaj. Idziesz grać, nie prawdaż?

— Tak! Zdecydowany na wszystko, aby zabrać wszystko! — odparł bankier, który czuł niepohamowaną żądzę gry od chwili, jak stanął na pierwszych stopniach wspaniałego przedsionka.

— Nie chcę dawać ci wskazówek — ciągnął dalej Sarkany. — Oddaj się własnemu natchnieniu... ono cię nie zawiedzie!... Zamyślasz grać w ruletę?...

— Nie, w „trente et quarente!” — odparł Toronthal, wchodząc do kasynowego gmachu.

— Masz słuszność, Silasie! Kieruj się tylko własnem przeczuciem... Powtarzam, że cię nie zwiedzie... Ruleta dała ci prawie fortunę... „trente et quarente” niech dokona reszty!

Tak rozmawiając, ujrzeli się wkrótce w salonach Kasyna, a w kilka minut później Cypel Pescade widział spólników siadujących przy jednym ze stołów „trente et quarente”.

Dla prawdziwych graczów tu jest właściwe pole do działania. „Trente et quarente” możnaby nazwać grą w równej sile, gdyby nie „refait” i „maximum” w wysokości dwunastu tysięcy franków, co jednak nie przeszkadza w kilku pociągnięciach kart wygrać albo przegrać bardzo wiele.

Z tego też powodu nie można się dziwić, że tam właśnie spotyka się tak zwanych „wielkich graczów”, wzbogacających się lub rujnujących w nader krótkim przeciągu czasu z prawdziwie cudowną szybkością, której mogą pozazdrościć giełdy w Paryżu, w Nowym Jorku lub w Londynie.

Usiadłszy do gry, Toronthal zapomniał zupełnie o wszelkich obawach. Przezorność zdawała się go opuszczać z każdą chwilą, tak, że wkrótce miotała nim tylko jakaś dzika zapamiętałość, która zawsze gubi grającego. Zresztą, czyż można grać oglądnie? Z pewnością, że nie, pomimo zapewnień amatorów gry, skoro się jest zdanym na łaskę lub niełaskę kapryśnego losu. Bankier grał pod nadzorem Sarkaniego, który w tej ostatniej rozstrzygającej partyi, podwójny miał interes nie troszcząc się wcale, jaki będzie rezultat.

W ciągu pierwszej godziny, Toronthal nie miał prawa użalać się na niepowodzenie; zdawało się nawet, że szczęście i tym razem nie odwróciło się jeszcze od niego.

Spólnicy byli już zupełnie pewni świetnego powodzenia. Uzuchwaleni złudną nadzieją wielkiej wygranej, poczęli stawiać „maxima”. Ale wkrótce nastąpiła zmiana na korzyść banku, który z niewzruszonym spokojem wyczekuje skutku swej przewagi, polegającej właśnie w obojętności, w potędze kapitałów i w owem „maximum” narzuconem graczom...

Nastąpiły też ciężkie chwile. Wszystkie pieniądze wygrane przez Toronthala w popołudniowych godzinach, zwolna znikły z przed niego.

Straszno było spojrzeć w to rozognione oblicze, błędne oczy patrzące dziko na stół, krzesła, stosy banknotów, rulony ludwików, które ręką konwulsyjnie ściskał z ruchami nerwowymi, a raczej kurczowemi tonącego człowieka. A jednak nikt nie powstrzymał tego szaleńca, stojącego nad brzegiem przepaści! Nikt nie podał mu ręki! Sarkany nie spróbował nawet opamiętać swego towarzysza, uspokoić w porę przed zupełną ruiną.

O dziesiątej Toronthal rzucił na stół ostatnią stawkę — ostatnie „maximum”. Wygrał, lecz w dwóch ostatnich ciągnieniach przegrał wszystko. A gdy się podniósł z tym okropnym zawrotem głowy i z dziką żądzą runięcia w przepaść wraz z całym tym otaczającym go światem, aby zaginąć na wieki, nie miał już nic... z owych milionów, które mu dał jego dom bankowy, podtrzymany mieniem hrabiego Sandorfa.

Natenczas opanował bankiera dziwny szał, w przystępie którego wybiegł z Kasyna, nie wiedząc co czyni... czego pragnie... Sarkany z szyderczym uśmiechem szedł za swoją ofiarą, ale zbliżył się do Toronthala dopiero na skwerze, znajdującym się już w pobliżu stromych ścieżek, wiodących w okolice la Turbie.

Bankier uciekał w góry...

Łatwo się domyśleć, że Cypel Pescade nie stracił ich z oczów, ale opuściwszy Kasyno poskoczył ku Przylądkowi Matifon, błogo usypiającemu na wygodnej ławeczce. Mały akrobata wstrząsnął całą siłą śpiącym Herkulesem, krzyknąwszy mu do ucha:

— Baczność!... Rusz-że się!... żwawo!

Olbrzym usłyszał natychmiast głos przyjaciela, oprzytomniał w jednej chwili i podążył wielkiemi krokami za biegnącym aprobatą.

Tymczasem dwaj spólnicy szli już razem ścieżką wijącą się pomiędzy skałami. Owe fantastyczne zakręty stromej drożyny dozwalały Cyplowi Pescade i Przylądkowi Matifon mieć idących ciągle na oku, rozmowy ich jednak dosłyszeć się mogli.

— Powróć do hotelu, Silosie — powtarzał natarczywie Sarkany. — Powróć... uspokój się i odzyskuj krew zimną!...

— Nie! jesteśmy zrujnowani!... Rozstańmy się!... Nic chcę widzieć cię więcej!... Nie chcę!...

— Rozstać się? A to z jakiego powodu?... Pojedziesz ze mną, Silasie!... Jutro opuścimy Monaco!... Mamy jeszcze dość pieniędzy, ażeby się dostać do Tetuan a tam, dokończymy nasze dzieło...

— Nie, nie... puść mnie Sarkany, puść mnie! — powtarzał Silas Toronthal.

Gwałtownie odepchnął Trypolitańczyka, gdy go chciał pochwycić, poczem biegł z taką szybkością, że Sarkany z niemałym trudem go dopędził. Toronthal nie wiedząc co czyni, narażał się co chwila na straszny upadek w przepaść lub w kamieniste łoża górskich strumyków, po nad któremi zawieszone są tamtejsze ścieżki. Jedna tylko myśl prześladowała go aż do udręczenia, a to chęć ucieczki z Monte-Carlo, gdzie dokonał swej ruiny celem pozbycia się Sarkaniego, który był głównym sprawcą wszystkich jego nieszczęść... W takim okropnym staniu pędził przed siebie na los szczęścia, nie wiedząc co robi, dokąd dąży, co się z nim stanie.

Sarkany przerachował się widocznie w swoich kombinacjach, ale teraz zrozumiał dopiero, iż nie da sobie rady ze spólnikiem i że tenże gotów mu się wymknąć! Gdyby bankier nieznał tajemnic, które mogły go zgubić albo przynajmniej nie mógł sparaliżować jego ostatniej i najważniejszej intrygi, jakżeżby mało się troszczył o tego nikczemnego człowieka potrąciwszy go w przepaść. Ale Silas Toronthal przed ostatecznym upadkiem mógł wydać okrzyk, który posłużyłby do oskarżenia Trypolitańczyka.

W takiej krytycznej chwili, Sarkany postanowił dokonać natychmiast zbrodni ułożonej już dawno. To, co chciał uczynić w drodze do Tetuan, w owych bezludnych marokańskich ustroniach, mógł przecie spełnić tejże samej nocy...

Ale miejsce, w którem się znajdowali, nie zdawało się Trypolitańczykowi dość odpowiedniem. Zbrodniarzowi chodziło przedewszystkiem o tajemnicę, a tu spotkać można było wieśniaków powracających późno wieczorem do la Turbie...

Należało tedy zaczekać... puścić uciekającego bankiera wyżej jeszcze w góry, gdzie granica księstwa styka się z gościńcem, zwanem la Corniche, zwieszonym po nad straszliwemi urwiskami nadmorskich Alp. Tam już z pewnością nikt nie przyjdzie z pomocą bankierowi, gdyby się bronił lub szukał opieki, a trup jego zniknie na zawsze w tych bezdennych przepaściach, znajdujących się przy drodze.

Pomimo to jednak Sarkany spróbował raz jeszcze namówić spólnika do powrotu.

— Ależ chodź ze mną, Silasie! — zawołał, ująwszy rękę bankiera. Spróbujemy szczęścia jeszcze jutro!... Mam nieco pieniędzy...

— Nie! puść mnie!... nic nie chcę!... — powtarzał prawie bezmyślnie Toronthal w przystępie oczywistego szaleństwa.

Gdyby bankier czuł się na siłach i miał broń jaką przy sobie, byłby z pewnością nie zawahał się w tej chwili krwawo pomścić się na swoim byłym agencie za wszystkie jego niecne sprawki.

Tymczasem Toronthal, któremu gniew sił dodawał, odepchnął raz jeszcze Trypolitańczyka, a nie zważając na nic, biegł dalej niebezpieczną ścieżką, wijącą się pomiędzy skałami i przepaściami. Wkrótce dostał się do głównej drogi wyżyn la Turbie przy owej wązkiej szyi, która dzieli górę „Tête de Chin” od olbrzymich granitowych stoków góry Abel, będącej niegdyś granicą pomiędzy Włochami a Francyą.

— A więc idź dalej, Silasie! — zawołał z wściekłością Trypolitańczyk — idź, ale niedaleko zajdziesz!...

I mówiąc te słowa poskoczył w prawo, przesadził małe z kamienia ogrodzenie okalające jakiś ogródek, aby ostatecznie przeciąć drogę uciekającemu...

Cypel Pescade i Przylądek Matifon nie mogli wprawdzie dosłyszeć rozmowy poróżnionych wspólników, ale widzieli jak bankier całą siłą odepchnął Sarkaniego, poczem ten ostatni znikł w cieniu.

— Ha! szatan wmieszał się w tę sprawę! — zawołał Cypel Pescade. — Zdaje mi się, że lepszy z nich nam umknie!.... Brakuje tylko tego, by drugi zrobił to samo!... W każdym razie i Toronthal wart coś przecie!... A ponieważ nie możemy wybierać... przeto... dalej-że naprzód mój Przylądku!

I w kilku zręcznych skokach zbliżyli się obaj do Silasa Toronthala.

Bankier żwawo podążał drogą wioski la Turbie. Zostawiwszy na lewej stronie małe wzgórze, z którego można widzieć wieżę Augusta, biegł między pozamykanemi już domkami niewielkiego sioła i dopadł nakoniec głównego gościńca la Corniche.

Dwaj akrobaci byli może o pięćdziesiąt kroków za uciekającym, podczas gdy Sarkany znikł gdzieś bez wieści. Nikt nie umiałby powiedzieć, czy wydostał się na szczyt pochyłości, znajdujących się po prawej stronie gościńca, czy też opuściwszy swego spólnika, powrócił może do Monte-Carlo.

Droga la Corniche jest pozostałością starożytnego rzymskiego gościńca, który z la Turbie spuszcza się lekko do Nizzy. Zawieszona w połowie wysokości ku niebu wspinających się gór, wije się pomiędzy wspaniałemi skałami, odosobnionemi bazaltowemi ostrokręgami i głębokiemi przepaściami, ściągającemi aż do kolei żelaznej, zbudowanej u stóp tych olbrzymich gór, ciągnących się wzdłuż czarownych wybrzeży.

Noc była jasna. Na ciemnym niebios lazurze błyszczały tysiące gwiazd. Z morskiej toni wyłaniał się zwolna księżyc, oświecając smętnemi promieniami cały widnokrąg. W tem łagodnem oświetleniu pogodnej nocy rysowały się lekko w mglistej powłoce sześć zatok, wyspa Sainte-Hospice, ujście rzeki Var, półwysep Garoupe, przylądek Antibes, zatoka Juan, wyspy Lerins, zatoka Napoule, przystań Cannes, wreszcie góry Esterel. Tu i owdzie jaśniały dalekie światełka w małych portach jak Beauliou, w urwiskach Małej Afryki lub w Villefranche, nad którem piętrzy się Lenze.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 093

Północ już była, gdy Silas Toronthal, minąwszy la Turbie opuścił gościniec la Corniche i zwrócił się wązką drożyną do Eze, które niby gniazdo orła kryje się w rozpadlinach skał, ochraniających na pół-dziką ludność zamieszkującą zuchwałe szczyty gór pod cieniem drzew sosnowych i rożkowych.

Ścieżka ta była zupełnie pustą, bankier biegł nią czas jakiś nie zwalniając kroku i nie obejrzawszy się nawet ani razu, poczem skoczył nagle w lewo, gdzie spostrzegł ciemną dróżynę, ciągnącą się wzdłuż olbrzymiej skały nadbrzeżnej, pod którą kryje się w długim tunelu droga żelazna i nowy gościniec.

Cypel Pescade i Przylądek Matifon pospieszyli za nim.

Sto kroków dalej Silas Toronthal wstrzymał się wreszcie. Po krótkim namyśle wyskoczył na skałę pochyloną w przepaść, w głębi której huczały wezbrane potoki wpadające do morza.

Myśl samobójstwa zrodziła się w umyśle bankiera, który w celu uzyskania majątku, dopuściwszy się tylu zbrodni, nie mógł przeżyć własnej ruiny. W głębi tej ciemnej przepaści chciał zakończyć nikczemne życie...

— O do stu djabłów! — zawołał Cypel Pescade. — Żyjącego mieć musimy!... Przytrzymajno go, Przylądek Matifon, a nie puść przypadkiem!

Ale zaledwie zbliżyli się do Toronthala, gdy nagle ukazał się jakiś człowiek po prawej stronie drożyny; krył się on wzdłuż pochyłości gór pomiędzy kląbami drzew mastykowych i mirtowych, usiłując podejść w ten sposób do skały, na której zatrzymał się Toronthal.

Był to Sarkany.

— Ehe!... figielki mu w głowie! — rzekł Cypel Pescade — chciałby połaskotać swego spólnika, aby mu uprzyjemnić podróż na tamten świat!... Przylądku Matifon! weź się do pierwszego, ja zabiorę drugiego!

Lecz Sarkany, ujrzawszy jakichś ludzi, wstrzymał się. Nie chciał być spostrzeżonym.

Ze strasznem przekleństwem na ustach znikł w krzakach, zanim Cypel Pescade zdołał zbliżyć się do niego.

Prawie równocześnie Przylądek Matifon wstrzymał Silasa Toronthala w chwili, gdy miał rzucić się w przepaść...

— Puść mnie! — wołał bankier — puść mnie!...

— Ależ panie Toronthal! — mówił Cypel Pescade — ja miałbym zezwolić panu na taką niedorzeczność? Nigdy!... przenigdy!...

Sprytny ten chłopak nie był wcale przygotowany do takiego wypadku, a nawet doktór Antekritt, dając mu zlecenie, nie mógł zdarzenia przewidzieć... Tymczasem dziś, pomimo ze Sarkany umknął, Silas Toronthal był wzięty i należało go tylko zawieźć na wyspę Antekrittę, gdzie zostanie przyjęty, jak na to zasłużył.

— Czy zechcesz się zająć przeniesieniem tego pana, naturalnie za umiarkowanem wynagrodzeniem?... — spytał Cypel Pescade Przylądka Matifon.

— I owszem!...

Silas Toronthal nic wiedział nic, co się z nim działo, utracił zupełnie przytomność. Mały akrobata spostrzegłszy to, kazał Herkulesowi zabrać omdlałego i iść za sobą, a sam puścił się stromą ścieżką, która okalała przepaść, wiodąc do morskich wybrzeży.

Wędrówka ta była bardzo niebezpieczną i gdyby nie nadzwyczajna zręczność Cypla Pescade i herkulesowa siła jego towarzysza, byliby z pewnością obaj zginęli w jakiej przepaści.

Jednak po długiej walce pomiędzy życiem a śmiercią, po prawdziwie nadludzkich wytężeniach, dostali się ze swoją zdobyczą do ostatnich skał, znajdujących się przy morzu.

Brzegi w tem miejscu obfitują w znaczną liczbę małych ostoi, fantastycznie wkrojonych w żwirowatym gruncie pod osłoną wysokich granitowych ścian różowego koloru, które otaczają rafy, zawierające w sobie pierwiastki żelaza, skutkiem czego drobne, spłukujące je fale, podobne bywają do krwi rozlanej.

Poczynało już świtać, gdy Cypel Pescade znalazł schronienie w załomie skały, którą niegdyś wypróżniły geologiczne przewroty. Tam umieszczono no nieprzytomnego Silasa Toronthala, przy którym czuwał Herkules.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 094

— A teraz siedź tu, mój Przylądku! — rzekł mały akrobata.

— Jak długo?

— Nawet dwanaście godzin!

— Dwanaście godzin?

— Nic nie jedząc!

— No, jeżeli nie będę jadł śniadania, zjem obiad... za dwóch...

— Jeżeli nie będziesz jadł obiadu za dwóch, to się uraczysz kolacyą za czterech!

Po takiem zapewnieniu, Przylądek Matifon usiadł na kamiennej bryle obok swego więźnia, podczas gdy Cypel Pescade puścił się krajem wybrzeży ku Monaco.

Jednakże Cypel Pescade powrócił prędzej, niż zapowiedział. W dwie godziny po rozstaniu się z przyjacielem był już na pokładzie „Elektryka”, który stał w jednej z owych zapomnianych zatok, co tak dobrze chronią burzą zagnane statki przed zaciekłością wzdętych fal pełnego morza.

W godzinę, szybki ten okręt zbliżał się już do skromnej przystani, w głębi której Przylądek Matifon, patrząc z pokładu, podobnym był do mitologicznego Prometeusza, pasącego trzody Neptuna.

Po krótkiej chwili Silas Toronthal, za pomocą Herkulesa znalazł się także na pokładzie elektrycznego statku, poczem „Elektryk” z całą swą szybkością puścił się w kierunku wyspy Antekritty.



V.


Niespodzianka.


Z toku opowiadania wypada i nam także powrócić na wyspę Antekrittę.

Tak więc Silas Toronthal i Karpena byli już w ręku doktora, chodziło tedy jeszcze o ujęcie Sarkaniego. Co się zaś tyczy agentów rozesłanych na wszystkie strony celem odszukaniu pani Batory, to ci niezdołali dotychczas, pomimo najgorliwszych poszukiwań, odkryć miejsca pobytu nieszczęśliwej staruszki.

Wielką też była rozpacz Batorego już od chwili, w której dowiedział się o nagłem zniknięciu swej matki, ale dziś rozpacz ta stała się stokroć większą, w miarę jak tracił nadzieję odzyskania jej kiedy. Doktorowi brakło słów pociechy... rozumiał on dobrze, że serce Piotra dwukrotnie zostało zranione... Młodzieniec wprawdzie nie wspominał nawet o Sawie Toronthal, ale doświadczone oko doktora dopatrzyło skryte udręczenia nieszczęśliwej miłości.

Marya Ferrato zajmowała jeden z najpiękniejszych domów małego miasteczka Artenah, będącego stolicą wyspy Antekritty.

Doktór zapewnił dzieciom rybaka z Rovigno byt i wszelkie wygody na całe życie. Luigi mieszkał wraz z siostrą, gdy nie odbywał morskich podróży. Natenczas spieszyli prawie codziennie do doktora Antekritta, jeżeli on nie przyszedł odwiedzić swych wiernych przyjaciół.

— Jakżeż bylibyśmy szczęśliwi — mawiała Marya do twego brata — gdyby kiedy pomyślniejsza gwiazda zabłysła dla Piotra...

— Może to nastąpić — odpowiadał Luigi — w dniu, w którym odszuka matkę... Mam niejaką nadzieję... Przy środkach, jakiemi doktór rozporządza, prędzej czy później dowie się, w jakie miejsce uprowadził Borik panią Batory po opuszczeniu Raguzy!

— I ja tak myślę!... A jednak, czy sądzisz Luigi, że odzyskawszy matkę, Piotr będzie już szczęśliwy?

— Zapewne, że nie, Maryo, bo przecież niepodobieństwem jest, by poślubił Sawę Toronthal...

— Luigi — mówiła Marya — gdyby tylko Bóg zechciał... Ludziom wydaje się wiele rzeczy niemożliwemi...

Gdy Piotr po raz pierwszy nazwał bratem syna rybaka z Rovigno, ani przypuszczał, jak tkliwą i zacną siostrę znajdzie w Maryi Ferrato. To też poznawszy ją lepiej, nie wahał powierzyć jej swoich najskrytszych myśli i strapień.

Żywe współczucie prawego serca sprawiało mu ulgę, a czego nie byłby nigdy powiedział przed doktorem, wyznał przed siostrą swego przybranego brata. W ciężkich chwilach zwątpienia Piotr czuł, że tylko poczciwe słowa Maryi, płynące ze szlachetnego jej serca, dodawały mu otuchy i nadziei w przyszłość.

W więzieniu miasta Artenah znajdował się człowiek, który powinien był wiedzieć, gdzie jest Sawa i czy pozostaje w mocy Sarkaniego. Więźniem tym był Silas Toronthal, a przecież Sawa uchodziła za jego córkę. Szacunek, jaki żywił Piotr w swem sercu dla pamięci ojca, powstrzymywał go od zapytań w tej tak drażliwej dla niego sprawie.

Zresztą Silas Toronthal od chwili uwięzienia pozostawał w dziwnym stanie ogólnego rozstroju. Podupadł on do tego stopnia moralnie i fizycznie, że na wszelkie uczynione mu zapytania nie byłby nawet dał odpowiedzi, choć w rzeczy samej nie mogło mu zależeć na ukrywaniu miejsca pobytu Sawy, gdyż ani przypuszczał, że jest więźniem doktora Antekritta i że Piotr Batory, pogrzebany w Raguzie, żyje na wyspie Antekricie, o której istnieniu bankier nigdy nawet nie słyszał.

Tak więc, jak mówiła Marya, tylko w mocy Boga możebnem było rozwiązanie tego dziwnego składu rzeczy.

Mówiąc o wszystkich, znanych czytelnikowi z toku naszego opowiadania osobach, przebywających w tej chwili na wyspie Antekrycie, musimy też wspomnieć o Cyplu Pescade i Przylądku Matifon.

Aczkolwiek Sarkaniemu udało się wymknąć, a ślad jego zaginął zupełnie, to jednak uwięzienie Silasa Toronthala było tak wielkiej doniosłości, że za czyn ten Cyplowi Pescade nie szczędzono podziękowań. Jak nam wiadomo, dzielny ten chłopak z własnego popędu wyzyskał na korzyść sprawy nieprzewidziany zbieg okoliczności. Owóż, od chwili, w której doktór okazał swe zadowolenie, czyż jego dwaj najgorliwsi przyjaciele i słudzy mogli nie brać udziału w ogólnej wesołości?

Przylądek Matifon i Cypel Pescade, powróciwszy na wyspę Antekrittę, złożyli wizyty Maryi i Luigiemu Ferrato, jak też kilku poważniejszym osobistościom miasta Artenah.

Łatwo się domyśleć, że wszędzie byli mile widziani i przyjmowani, bo zjednali sobie serca wszystkich. W tych uroczystych chwilach warto było widzieć Przylądka Matifon, zakłopotanego olbrzymiemi rozmiarami swej postaci, która zdawała się zapełniać cały salon.

— Ależ, mój drogi, ja za to jestem tak drobny, że to się zupełnie równa! — tłómaczył Przylądkowi Cypel Pescade.

Co zaś do ostatniego, to ten był prawdziwą pociechą całej kolonii, wszystkich bawił swoją nieustanną wesołością. Jego pomysłowość i zręczność była zawsze na usługi ogółu, to też przy każdej sposobności urządzał on zabawy urozmaicone tysiącznemi rozrywkami. Cypel Pescade i Przylądek Matifon nie wahali się nawet w niektórych razach przywdziać swój strój akrobatów prowensalskiej areny, aby tylko rozweselić poczciwych wyspiarzy.

W chwilach zaś wolnych od zajęcia dwaj przyjaciele zajmowali się gorliwie upiększeniem swego, odwiecznemi drzewami ocienionego ogrodu, w głębi którego pod bujnemi kwiatami niemal kryła się ich willa.

Znać też było wiele pracy przy małej sadzawce, a patrząc na Przylądka Matifon walącego lub przenoszącego olbrzymie kawały skał, można było sprawdzić, że Herkules nie utracił nic ze swoich sił nadzwyczajnych.

Ale jeżeli agenci doktora nie zdołali dotychczas wykryć miejsca pobytu pani Batory, to nie lepiej też szło i tym, co mieli zlecenie odszukania śladu Sarkaniego. Niepodobieństwem było dojść, gdzie się podział ten nędznik, opuściwszy Monte-Carlo.

Znając okoliczności, w jakich Silas Toronthal rozstał się ze swoim spólnikiem, na drodze wiodącej do Nizzy, niepodobna było przypuścić, by bankier mógł wiedzieć, co stało się z Trypolitańczykiem. Zresztą, gdyby nawet i wiedział, czyżby chciał powiedzieć?

W każdym razie doktór Antekritt oczekiwał, z największą niecierpliwością chwili, w której będzie można bankierowi uczynić pytania.

Tymczasem Silas Toronthal i Karpena byli osadzeni w więzieniu silnego fortu, położonego w północno-zachodniej stronie miasta Artenah. Obaj znali się wprawdzie, ale tylko z imienia, gdyż bankier bezpośrednio nie brał nigdy udziału w interesach Sarkaniego w Sycylii. Z tego powodu zakazanem było jak najsurowiej zbliżyć więźniów do siebie, gdyż miało pozostać dla nich tajemnicą, że się znajdują w jednym gmachu. Więzienie ich było daleko od siebie położone, a spotkanie zupełnie niemożebne. Doktór Antekritt znając doświadczoną wierność dwóch dozórców wiezienia, mógł być zupełnie spokojnym, że pomiędzy więźniami żadne porozumienie nie nastąpi i że niczego się nie dowiedzą. Tak więc żaden z nich nie mógł ani przypuścić, iż jest w mocy tajemniczego doktora Antekritta, którego były bankier spotkał kilkakrotnie w Raguzie.

Jednakże odszukanie i pochwycenie Sarkaniego, jak się to już stało z jego dwoma towarzyszami, było najbardziej upragnionem życzeniem doktora.

To też około 16 października, gdy przekonano się, że stan zdrowia Silasa Toronthala o tyle się polepszył, iż można było z nim się rozmówić, postanowił kazać więźnia przesłuchać.

Zanim to jednak nastąpiło, doktór naradzał się z Piotrem i Luigim, oczywiście i Cypel Pescade miał głos w tej sprawie.

Przedewszystkiem doktór oznajmił zgromadzonym swoje zamiary.

— Zdaję mi się — zauważył Luigi — że dawszy Silasowi Toronthalowi do zrozumienia o co nam chodzi, wzbudzi się w nim podejrzenie, iż czyni się to w celu pochwycenia i jego spólnika...

— Cóż z tego? — odparł doktór — gdy bankier już się nie wydostanie z więzienia...

— To prawda — ciągnął dalej Luigi — ale Silas Toronthal zrozumiawszy w ten sposób rzecz całą, nie zechce mówić, aby nie zaszkodzić Sarkaniemu.

— Z jakiego powodu?

— Ponieważ i sobie mógłby zaszkodzić.

— Czy mogę zrobić jedną uwagę — spytał Cypel Pescade, który przez skromność stał dotychczas na uboczu.

— Zapewne, mój przyjacielu — odparł doktór.

— Panowie! — zaczął prawić Cypel Pescade — zważywszy szczególne okoliczności, towarzyszące rozstaniu tych dwóch dżentlemenów, mam prawo przypuszczać, że się wzajemnie oszczędzać nie będą. Zdaje mi się nawet, że pan Silas Toronthal musi serdeczną żywić nienawiść do panu Sarkaniego, który go zrujnował. A zatem, jeżeli pan Toronthal wie, gdzie przebywa w tej chwili pan Sarkany, to bez wahania nam powie, tak przynajmniej myślę. Jeżeli zaś nie powie, to tylko dla tego, że nie wie...

Te zapatrywania zdawały się być nader trafne i zgodne z położeniem rzeczy.

— Dowiedziawszy się dziś jeszcze, co dalej przedsięwziąść — odparł doktór, przekonamy się, czy Toronthal zechce, czy też nie zechce zdradzić Sarkaniego. Jednak, ponieważ nie powinien dowiedzieć się, że jest w mojej mocy i że Piotr Batory żyje, przeto Luigi pójdzie do więzieniu bankiera, aby go wybadać.

— Jestem w każdej chwili gotów na rozkazy doktora — była odpowiedź syna rybaka z Rovigno.

Luigi udał się natychmiast do fortu, gdzie wprowadzono go do izby więziennej bankiera.

Silas Toronthal siedział w kącie przy stole. Właśnie opuścił łóżko. Moralne jego udręczenia nie bardzo się uśmierzyły. W obecnej chwili nie myślał nawet o swej majątkowej ruinie, ani o Sarkanym. Nadewszystko niepokoiła go nieświadomość, gdzie się znajduje i przez kogo jest więzionym. Nie mógł się domyśleć, a bał się wszystkiego.

Gdy Luigi Ferrato wszedł do więzienia, powstał lecz na dany znak wchodzącego usiadł ponownie.

— Przedewszystkiem powiedz mi pan — spytał syn rybaka z Rovigno — jak się nazywasz i czem się trudniłeś?

Ale więzień na to pytanie nic nie odpowiedział.

— Jednak nie zaprzeczysz pan, że się nazywasz Silas Toronthal i że byłeś niegdyś bankierem w Tryeście, w ostatnich zaś czasach mieszkałeś pan w Raguzie...

— Ci, co mnie więżą, powinni wiedzieć, kim jestem.

— Wiedzą też o tem...

— A cóż to za ludzie?...

— Dowiesz się pan później.

— Któż więc pan jesteś?

— Jestem właśnie tym, któremu polecono przesłuchać pana.

— Chciałbym jednak wiedzieć...

— Nie mam obowiązku tłómaczenia się panu.

— W takim razie i ja nie mam nic do powiedzenia.

— Więc ja powiem za pana... Byłeś w Monte-Carlo w towarzystwie człowieka, którego znasz pan oddawna, a który nie opuszczał cię wcale od chwili wyjazdu z Raguzy. Człowiek ten jest Trypolitańczykiem i nazywa się Sarkany. Znikł on dopiero wtedy, gdy na drodze wiodącej do Nizzy zostałeś pan uwięziony. Zapytałem więc pana o to tylko, czy wiesz, gdzie jest obecnie ten człowiek?

Ale Silas Toronthal milczał. Widocznie domyślał się, że ci, co go więżą poszukują też Sarkaniego, by i jego pochwycić. Gubił się w domysłach, szukając właściwego celu takiego postępowania.

Pomimowoli przychodziło mu na myśl, że wszystko to musi mieć związek z tryesteńskim spiskiem, ale nie mógł nawet przypuścić, ażeby tak dawno dokonana zdrada została odkrytą.

Wszak piętnaście lat już minęło, jak hrabia Sandorf i jego dwaj towarzysze zginęli, któżby więc dziś dopiero mścił się za zdradzonych. W każdym razie widział i zrozumiał, że w sprawy te nie wkraczają legalne władze, lecz że jest w ręku ludzi możnych, którzy muszą czuć się w sile do takiego postępowania... Ta właśnie okoliczność dręczyła i niepokoiła bankiera najbardziej. Z tego też powodu, aczkolwiek nie wątpił, że Sarkany uciekł do Tetuan i skrył się w domu Namiry, gdzie jak mówił, czekała go pewna wygrana, postanowił nic o tem nie mówić. Uważał on, że czas będzie dopiero wtedy powiedzieć, gdy się to okaże dla niego korzystnem.

— Więc cóż? — zapytał znowu Luigi, zostawiwszy bankierowi dość czasu do namysłu.

— Mógłbym wprawdzie powiedzieć panu — odparł przebiegle Toronthal — że wiem, gdzie jest Sarkany, lecz nie myślę go zdradzać, ale w rzeczy samej, gdzie bawi, ani się domyślam...

— Czy to ostatnie słowa pana?

— Ostatnie i prawdziwe!

Po takiej rozmowie Luigi powrócił do doktora, aby mu zdać sprawę ze swego posłannictwa. Ponieważ odpowiedź bankiera miała pozory szczerości, przeto na razie musiano się nią zadowolnić. Ażeby odkryć raz schronienie Sarkaniego, doktor Antekritt nakazał jeszcze gorliwiej zająć się poszukiwaniami nie szczędząc ani trudów, ani pieniędzy.

Ale w czasie oczekiwania pewnych wskazówek, służących do ostatecznego spełnienia sprawiedliwego czynu, wypadło doktorowi zająć się gorliwie nader ważnemi sprawami, od których zawisło bezpieczeństwo mieszkańców Antekritty.

Właśnie nadesłano doktorowi najświeższe tajne wiadomości z prowincji Cyrenajki. Agenci zalecali czujność w okolicach zatoki Sidry. Twierdzili oni, że niebezpieczna sekta Senusistów zgromadziła swe zbrojne siły na granicy trypolitańskiej regencyi. Widocznem było ze wszystkiego, iż postanowili opanować wybrzeża syrtyjskie. O prawdziwości tych doniesień świadczyły nieustanne porozumienia, które odbywały się za pośrednictwem licznych posłów, słanych przez naczelnika stowarzyszenia do rozmaitych zauilasów północnej Afryki. Z za granicy szły olbrzymie transporta z bronią przeznaczoną dla wojsk potężnego stowarzyszenia. Słowem, w pobliżu wyspy Antekritty przygotowywano się energicznie w wilajetach Ben-Ghazi do wojny.

Przewidując tysiączne niebezpieczeństwa, w które najbliżsi sąsiedzi wojowniczej sekty musieli być wmieszani, doktór Antekritt ujrzał się zniewolonym do zarządzenia wszystkich możliwych środków, służących do obrony swej kolonii.

W przeciągu ostatnich trzech tygodni października, Piotr i Luigi dopomagali mu bardzo gorliwie w tem trudnem dziele, w którem zresztą wzięli udział wszyscy mieszkańcy zagrożonej osady.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 095

Cypel Pescade był kilkakrotnie wysyłany tajemnie aż do wybrzeży Cyrenajki w celu porozumienia się z agentami, przyczem sprawdzono, że obawy nie były wcale urojone. Niepodobna jednak było przewidzieć, kiedy wojenny ruch ten wybuchnie, lecz zauważono, iż główni dowódzcy armii Senusistów przebywali jeszcze w południowych wilajetach, należało się więc spodziewać, że wojna rozpocznie się dopiero za ich powrotem. Z tego to powodu trzy „Elektryki” szybowały po morzu obóch Syrt, uważając wszystko, co się działo na wybrzeżach Cyrenajki, Trypolis i Tunesyi aż do przylądka Bon.

Jak nam wiadomo fortyfikacye wyspy Antekritty nie były jeszcze zupełnie gotowe. Ponieważ rozpoczętych robót niepodobna było wykończyć w krótkim stosunkowo przeciągu czasu, to przynajmniej zaopatrzono wybornie arsenały wyspy w amunicyą wszelkiego rodzaju.

Wyspa Antekritta odległa tylko o dwadzieścia mil od wybrzeży Cyrenajki byłaby zupełnie odosobniona w głębi zatoki, gdyby nie mała wysepka (mająca trzysta metrów obwodu), znana pod nazwy Kenkraf, która o dwie mile oddaloną była od południowo-wschodniego cypla, Kenkraf przeznaczoną została na miejsce pobytu dla wygnańców, jeżeliby kiedy zdarzyło się, iż który z kolonistów przez sądy wyspiarzy na taką karę zasądzonym został, co jednak dotychczas się nie zdarzyło. Pomimo to przecież pobudowano na małej wysepce odpowiednie domy.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 096

Ale Kenkraf nie była wcale ufortyfikowana, a gdyby flota nieprzyjacielska zbliżyła się celem atakowania Antekritty, już swem położeniem stałaby się niebezpieczną dla kolonii; nieprzyjacielowi wystarczało bowiem opanować wysepkę, ażeby skutecznie rozpocząć strategiczne kroki przy łatwości, z jaką można było urządzić tam magazyny z żywnością i amunicyą.

Ta właśnie okoliczność wielce niepokoiła doktora, tak, że zważywszy dokładnie wszystkie ewentualnie szkodliwe następstwa, mogące z tego wyniknąć, postanowił zniweczyć zupełnie sąsiednią wysepką. Wykonanie tego planu miało jednak nastąpić dopiero wtedy, gdy wysepka zajętą zostanie przez nieprzyjaciela, który nie przewidując niebezpieczeństwa, opanuje bezwątpienia korzystnie przedstawiającą się pozycyą.

Zajęto się więc natychmiast odpowiednimi urządzeniami, a wkrótce cała wysepka Kenkraf podminowaną została. Drut komunikacyjny, prowadzony podmorskim kanałem, łączył dwie wyspy. Potrzeba było tylko za pomocą drutu puścić prąd elektryczny, aby na powierzchni morza nie pozostało ani śladu z istniejącej natenczas wysepki Kenkraf.

Do przyrządu mającego spowodować wybuch, nie użyto ani prochu, ani też eksplodującej bawełny, ani nawet dotychczas powszechnie już znanego dynamitu. Doktór posiadał tajemnice wytwarzania jednego z najpotężniejszych dziś rozsadzających środków, którego działanie skuteczniejszem jest od prochu i dynamitu. Środek ten łatwo przenośny i wygodniejszy w użyciu od nitro-gliceryny, otrzymuje się w chwili użycia z połączeniem dwóch płynów nieczułych na temperaturę 20-tu stopni poniżej zera, podczas gdy materyał dynamitowy marznie już przy pięciu lub sześciu stopniach zimna.

Uderzenie sprawia wybuch, podobnie jak przy użyciu petardowych kapsli.

Najnowszy ten wynalazek polega na działaniu pierwszego niedokwasu azotu, czystego i bezwodnego w stanie płynnym, na rozmaite ciała węglane, tłuszcze mineralne, roślinne, zwierzęce albo też inne przedmioty, pochodzące z ciał tłustych.

Z tych dwóch płynów, z których każdy z osobna jest szkodliwym, ale w powyżej nadmienionem złączeniu staje się rozpuszczalnym, można z łatwością wytworzyć płyn jeden z pożądanej ilości bez najmniejszego niebezpieczeństwa w chwili sporządzania. Przetwór taki nazywa się „panklastyl,” co znaczy „kruszący wszystko” i w rzeczy samej kruszy on wszystko.

Taki to gwałtowny materyał wybuchowy umieszczono w licznych podkopach znajdujących się we wnętrzu wysepki. Wspominaliśmy już, że za pomocą komunikacyjnych drutów, które łączyły Kenkraf z Antekrittą można było w każdej chwili spowodować straszliwą eksplozyą. Z przezorności jednak, ponieważ drut, skutkiem rozmaitych nieprzewidzianych wypadków mógł zostać przerwany lub uszkodzony, ukryto pod nadzwyczaj cienką warstwą ziemi znaczną ilość samopalnych przyrządów, które lekko nawet dotknięte albo naciśnięte nogą musiały natychmiast spowodować wybuch. W taki tedy sposób stało się niemożebnem, aby zdobywcy wysepki Kenkraf mogli uniknąć zupełnego zniszczenia.

W pierwszych dniach listopada liczne prace, rozpoczęte około tych środków ubezpieczających kolonię, były prawie na ukończeniu, gdy niespodziewany wypadek zniewolił doktora do nowej podróży.

Dnia 3 listopada rano przybył parowiec, który zasilał magazyny wyspy węglami z Kardif i zarzucił kotwicę w porcie Antekritty. W czasie podróży burza zniewoliła kapitana okrętu do chwilowego zatrzymania się w Gibraltarze, gdzie zastał w biurze pocztowem list adresowany do doktora Antekritta. Pismo to błąkało się już oddawna po biurach pocztowych rozmaitych krajów, nie mogąc dostać się do rąk właściwej osoby.

Gdy doktór rzucił okiem na ten list, ujrzał na kopercie cały szereg pocztowych pieczęci. Pismo to było już widocznie w Malcie, w Katanii, w Raguzie, w Cencie, w Otranto, w Maladze i Gibraltarze.

Adres skreślony był nieprawną i drżącą ręką, której brakło może sił do napisania tych kilku dość oryginalnych określeń:

„Doktor Antekritt.

Za pomocą Opatrzności”.

Doktór rozerwał kopertę i wyjął list, a raczej ćwiartkę pożółkłego papieru, zawierającego co następuje:

„Panie Doktórze!

„Oby Bóg wielki sprawił cud i dozwolił pismu memu dostać się do rąk pana! Jestem już bardzo stary!... Mogę umrzeć!... Pani Batory zostanie zupełnie opuszczoną na tym świecie!... Miej pan litość nad nieszczęśliwą wdową... wspomnij, ile wycierpiała w dniach bolesnego żywota... Przybądź jej w pomoc!... O przybądź!...

Zawsze wierny sługa,

Borik”.

Na szczęście w jednym rogu tego dziwnego listu był dopisek: „Kartago — Trypolitańska Regencya”.

Doktór znajdował się sam w pokoju swego pałacu, gdy otworzył ten list tak niespodziewany. Przeczytawszy go pomimowoli wydał okrzyk radości i rozpaczy zarazem, radości, gdyż nareszcie odszuka panią Batory, rozpaczy, a raczej trwogi, gdyż pieczęcie koperty dowodziły, że list miesiąc już cały podróżował po świecie!

Luigi został zawezwany natychmiast

— Mój przyjacielu — zawołał doktór do wchodzącego młodzieńca — powiedz kapitanowi Koestrikowi, że za dwie godziny „Ferrato” musi być gotów do podróży!

— Za dwie godziny będzie mógł puścić się na pełne morze — odparł Luigi, a po chwili zapytał:

— Czy pan doktór opuszcza wyspę?...

— Tak...

— Na długo?

— Na trzy albo cztery dni tylko.

— Pan jedzie sam?

— Przeciwnie. Każ poszukać Piotra i powiedz mu aby gotów był do podróży.

— Piotra w tej chwili nie ma, ale za godzinę powróci... jest obecny przy robotach na wysepce Kenkraf.

— Chciałbym też, by siostra twoja udała się z nami. Niech przygotuje się także...

— Wszystko będzie w porę.

Po tej rozmowie młodzieniec wyszedł, żeby wykonać otrzymane rozkazy.

W godzinę później Piotr był już w pałacu.

— Przeczytaj! — rzekł doktór.

I podał wchodzącemu list starego Borika.



VI.


Ważne odkrycie.


Nazajutrz około południa parowiec wyruszył na pełne murze pod dowództwem kapitana Koestrika i tegoż zastępcy Luigiego.

Na pokładzie statku znajdowali się: doktór, Piotr i Marya, która swą troskliwością miała otoczyć panią Batory, gdyby okazała się niemożebność natychmiastowego sprowadzenia jej na wyspę Antekrittę.

Można sobie łatwo wyobrazić, jak rozmaite uczucia budziły się w sercu Piotra. Wiedział już, gdzie matka... spieszył rzucić się w jej objęcia... Ale nie mógł on pojąć, z jakiego powodu wierny Borik wywiózł ją nagle z Raguzy, ażeby osiąść na tak odległych wybrzeżach Tunesyi. W jakiejże nędzy spodziewał się zastać oboje!

Piotr zwierzał się ze swojemi troskami przed Maryą, która nie przestawała go uspakajać słowami, godnemi takiej pocieszycielki.

W szczęśliwym zbiegu okoliczności, który sprawił, że list starego Borika doręczony został doktorowi, upatrywała ona wszechmocną dłoń Opatrzności.

Maszyniście nakazany był pośpiech. Dzięki nadzwyczajnej sile pary robiono przeszło piętnaście mil na godzinę.

Tymczasem odległość pomiędzy zatoką Sydry a przylądkiem Bon, położonym na północno-wschodnim krańcu tunetańskiego cypla nie sięga nad tysiąc kilometrów; od przylądka zaś Bon do Gauletty, która jest miejscem portowem Tunisu, można się dostać w przeciągu półtorej godziny.

Po takiem obliczeniu doktór spodziewał się za trzydzieści godzin stanąć u kresu zamierzonej podróży, jeżeli burza nie stanie się przyczyną opóźnienia.

Na szczęście nasi podróżni wypłynąwszy z zatoki, zastali morze spokojne, wprawdzie dął wiatr północno-zachodni, ale nie zdawał się zapowiadać niebezpiecznych zmian w powietrzu. Kapitan Koestrik kazał płynąć wprost do przylądka Bon, trzymając się jednak w pobliżu wybrzeży, skutkiem czego pominięto wyspę Pantallaria, która jest prawie w połowie drogi pomiędzy Maltą a Gouletta.

Wybrzeża te zaokrąglając się zewnątrz zatoki Sydry, wdrążone są znacznie na zachód i tworzą silnie wygiętą linią o wielkim promieniu. W tem to miejscu poczynają się olbrzymie przestrzenie trypolitańskiej regencyi, sięgające aż do zatoki Gabés, położonej pomiędzy wyspą Dscherba, a miastem Sfax; następnie brzeg zwraca się nieco na wschód, ku przylądkowi Dinias, ażeby utworzyć przystań Hammamet, poczem sięga aż do przylądka Bon.

„Ferrato” zwrócił się nieco ku tej zatoce, bo odtąd miał już ciągle płynąć wzdłuż wybrzeży z następujących przyczyn.

W ciągu dnia 3-go listopada i w ciągu następnej nocy fale na pełnem morzu wzdęły się widocznie. Nieznaczny na pozór wiatr wystarcza, ażeby wzruszyć to olbrzymie jezioro Syrt, przez które biegną najkapryśniejsze prądy Śródziemnego morza. Ale nazajutrz, około ósmej godziny rano, spostrzeżono ziemię na wysokości przylądka Dinias i od tej też chwili dalsza żegluga miała się odbywać pod ochroną blizkich a wysokich wybrzeży.

Z pokładu szybko płynącego parowca można było podziwiać wszystkie cuda przyrody objawiające się tak szczodrze w tych nadmorskich krajach.

Po za przystanią Hammamet, przez szerokość Kelibii, widać było małą lecz czarującą zatokę Sidi-Juzufa, ochronioną od północnych wiatrów misterną skalistą osłoną.

W fantastycznym załomie roztaczała się owa wspaniała płaszczyzna. Za wybrzeżem pełnem żwiru i piasku, zielenił się szereg rozmaitej wielkości wzgórz okrytych karłowatemi krzewami, wzrosłemi na gruncie bogatszym w kamienie niż humus. Po nad to wszystko jednak wznosiły się w głębi wysokie i spiczaste skały, łączące się z „djebels,” które tworzą rozległe pasmo krajowych gór.

Niekiedy zabłąkał się aż tu zapomniany marabut, niby biała plama na tle bogatej zieleni dalekich grzbietów wyniosłych pagórków. Na lewo wznosił się w smutnej zadumie mały zameczek w ruinach zbudowany na odosobnionym wzgórzu, zamykającym w północnej stronie piękną zatokę Sidi-Juzufa.

Jednakże ustroń ta nie była pustą. Pod ochroną wysokich skał stały wschodnie okryta, szebeki i polakry, zarzuciwszy kotwicę w odległości niewielkiej od lądu. Nieco zielonawe tego morza wody są tak przejrzyste, że w głębi widzi się wyraźnie dwuramienne haki kotwiczne, obejmujące czarne kamienie i rzuconem żelazem porysowany piasek.

Wzdłuż brzegu u stóp małych piaszczystych wzgórz pomiędzy mastykowemi i daktylowemi drzewami, zwracały na siebie szczególniejszą uwagę wschodnie namioty z płótna, w żółte paski. Możnaby rzec, że widzi się olbrzymi płaszcz Beduina niedbale rzucony na ten kraj uroczy, jak błogie marzenie. Na uboczu pasły się trzody kóz i owiec zdala podobne do stada czarnych kruków, co na huk strzału wzbijają się ku niebu. Obraz ten uzupełniał tuzin wielbłądów, z których kilka spoczywało leżąc spokojnie na piasku, podczas gdy inne stały nieporuszone, jakby skamieniałe, przeżuwając świeżą trawę w pobliżu ścieżki gubiącej się gdzieś pomiędzy skałami.

Ale szybki parowiec minął wkrótce i tę zatokę, a zbliżywszy się do przylądka Bon, tak wspaniale wykrojonego z rozległych gór tunetańskich, opłynął zręcznie oświecającą mały cypel morską latarnię, otoczoną ze wszech stron najeżonemi skałami najfantastyczniej ugrupowanemi.

Natenczas „Ferrato” przesuwał się już w pobliżu wielkiej tunetańskiej zatoki wdrążonej głęboko pomiędzy przylądkami Bon i Kartaginy. Po lewej stronie gubiły się gdzieś daleko urwiste pochyłości „djebeli,” zwane Bon Karnin, Rossas i Zaghuan, wraz z owemi małemi siołami skrytemi w przepaściach gór. Nieco na prawo święte miasto Sidi-Bac-Saïda, zwane przez Arabów Kasbak, zdawało się do podróżnych uśmiechać całym swym prawdziwie wspaniałym majestatem. Niegdyś było one może jednem z przedmieść starożytnej Kartaginy. W pośrodku takich to krajobrazów widniało Tunis, białe jak śnieg w słońcu, patrząc z góry na jezioro Bahire, nieco usunięte od skalistego ramienia, które Guletta zdaje się wyciągać ku przybywającym do niej europejskim okrętom.

W pobliżu portu stała na kotwicy francuska eskadra, obok której lekko się kołysały mniejsze handlowe statki o rozmaitych banderach, co wielce ożywiało tę malowniczą przystań.

Około pierwszej godziny w południe „Ferrato” zarzucił już kotwicę w porcie Guletty. Po odbytych oględzinach sanitarnej komisyi zwrócono swobodę podróżnym parowca.

Doktór Antekritt, Piotr, Luigi i jego siostra zajęli miejsca w łodzi, a wkrótce wylądowali na wybrzeżu pełnem zieleni, will, domów zajezdnych i pałaców, gdzie spotyka się tłumy Maltańczyków, żydów, Arabów, żołnierzy francuskich i krajowych.

Borik napisał list z Kartaginy, a z tej wspaniałej niegdyś stolicy Hannibala, pozostały dziś tylko szczątki starożytnych ruin.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 097

Ażeby z Guletty dostać się do Kartaginy, nie potrzeba wcale czekać na pociąg kolei żelaznej, zbudowanej przez Włochów, która idzie aż do Tunisu, okrążając jezioro Bahira. Można znaleźć daleko krótszą drogę, idąc wprost doliną, nastręczającą wygodną przechadzkę, albo też pełnym kurzu gościńcem, wiodącym obok wzgórza, na którem wznosi się kaplica św. Ludwika i zakon algierskich misyonarzy.

W chwili, gdy doktór i jego towarzysze wylądowali, kilkanaście powozów oczekiwało już gości na placu. Do jednego z takich ekwipażów wsiedli wszyscy i kazali się wieść do Kartaginy. Dwa małe, lecz rącze koniki, założone do powozu, ruszyły z miejsca raźno, a woźnica minąwszy główną drogę Guletty puścił się szerokim gościncem ciągnącym się między wspaniałemi willami, zamieszkałemi przez bogatych Tunetańczyków i pałacami Keredina i Mustafy, wznoszącemi się na wybrzeżu, gdzie się zaczynają dawne porty historycznego miasta.

Minęły już dwa tysiące lat, jak dumna rywalka Rzymu tryumfowała na całej tej płaszczyźnie, począwszy od cypla Guletty aż do przylądka, który zachował do dziś jej nazwę.

Kaplica zbudowaną jest na wysokim pagórku w miejscu, gdzie jak mówią, w r. 1270 umarł król Francyi. Zajmuje ona małą przestrzeń, która posiada daleko więcej starożytnych zabytków statui, urn, kolumn bez kapitelu, pomników, niż drzew i krzewów.

Niedaleko od tego miejsca wznosi się klasztor misyonarzy, gdzie przeorem jest syn pana Delattre, sławnego archeologa.

Z wysokości pagórka można objąć okiem całą piaszczystą okolicę od przylądka Kartaginy, aż do pierwszych zabudowań Guletty.

U podnóża góry stoi kilka pałaców w stylu arabskim, który u Anglików jest teraz bardzo w modzie. Wspaniałe te gmachy, wysunięte zupełnie ku morzu, zdają się przeglądać w czystem zwierciadle wód swoim smukłym kształtem. Tuż na lewo poczyna się owa niezrównana zatoka, której wszystkie przylądki, liczne cyple i fantastyczne góry, w braku ruin, wyposażone są przynajmniej bogato historycznemi wspomnieniami.

Ale w pobliżu pysznych will i pałaców, spotyka ciekawe oko w załomach wzgórza pomiędzy stosami kamieni na popielatym gruncie prawie nienadającym się do żadnej uprawy, małe ubogie domki, w których mieszkają nędzarze. Biedni ci ludzie nie mają prawie żadnego zajęcia; poszukują oni w ziemi za szczątkami mniej lub więcej drogocennemi, przypominającemi świetne czasy Kartagińczyków, znosząc takowe do klasztoru, gdzie misyonarze kupują te zabytki odległej epoki więcej z litości, aniżeli z potrzeby.

Można tam znaleźć całe rodziny, tulące się miedzy trzema, a nawet dwoma ścianami zawalonego domostwa. Są to ruiny marabutów, które zachowały tylko swą białość w jasnych promieniach słońca, łagodnego klimatu tych wybrzeży.

Doktór i jego towarzysze szli od jednego tylko domku do drugiego, zwiedzali wszystkie, szukając pani Batory. Nie mogli jednak uwierzyć, by dożyła tak okropnej nędzy.

Nagle wstrzymali się przy ruinie, do której nie było innego wejścia, jak przez szeroki wyłom w murze, kryjący się pod bujnemi chwastami.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 098

Jakaś staruszka, okryta czarnym płaszczem siedziała na kamieniu przed domem.

Piotr ujrzawszy ją... poznał!... Okrzyk radości wyrwał się z jego piersi... To była matka!... Poskoczył ku niej, ukląkł u jej stóp, wziął w swoje objęcia... Ale staruszka nie odpowiedziała ani słowem, ani pieszczotami! Zdawała się go nie poznawać wcale.

— Moja matko! moja matko! — powtarzał, podczas gdy doktór, Luigi i jego siostra pospieszyli do milczącej.

W tej chwili w kącie starego zwaliska ukazał się starzec.

Był to wierny Borik.

Poznawszy doktora Antekritta zachwiał się na nogach. Ale ujrzał on Piotra, za którego pogrzebem szedł przecież aż na cmentarz w Raguzie!... Uczuł dziwny zamęt w głowic i padł na ziemię omdlały z temi słowami na ustach:

— Straciła zmysły.

Niepodobieństwem byłoby opisać rozpaczy Piotra, gdy spostrzegł do jakiego stopnia cierpiący był umysł nieszczęśliwej matki, która na tak niespodziewany widok ukochanego dziecięcia nie mogła oprzytomnieć i odżyć wspomnieniami przeszłości.

Pani Batory podniosła się z miejsca, spojrzawszy w około błędnem okiem, poczem weszła do ubogiego domku, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie widziała, nie słyszała...

Na dany znak doktora, Marya pospieszyła za nieszczęśliwą.

Piotr Batory stał przed drzwiami, jakby skamieniały, nie śmiąc, nie mogąc ruszyć z miejsca.

Tymczasem, dzięki staraniom doktora, Borik odzyskał przytomność, a widząc Piotra przed sobą, zawołał:

— Pan!... pan żyjesz!...

— O tak! — odparł nieszczęśliwy młodzieniec — tak... żyję... a jednak wolałbym umrzeć!...

Doktór opowiedział w krótkości Borikowi, co zaszło na cmentarzu w Raguzie, poczem wierny sługa nie bez trudu zdał sprawozdanie z wypadków zaszłych w ciągu tych ostatnich dwóch miesięcy pełnych trosk i rozpaczy.

— Przedewszystkiem — zapytał doktór — powiedz mi, czy to śmierć syna stała się przyczyną tego umysłowego cierpienia?...

— Nie, panie, nie! — odparł Borik.

I oto co opowiadał:

Pani Batory, zostawszy sama na świecie, pragnęła opuścić Raguzę i z tego powodu udała się na wieś do Sinticello, gdzie mieszkali przyjaciele jej rodziny. Tymczasem postanowiła też sprzedać resztki swego mieniu, znajdującego się w skromnym domku.

W takim to celu w sześć tygodni później pani Batory przybyła do Raguzy w towarzystwie starego sługi. Wszedłszy do swego mieszkania przy ulicy Marinella, znalazła w skrzynce list.

Po przeczytaniu tego pisma zdawało się, że nieszczęśliwa wdowa doznała gwałtownego wstrząśnienia, które ostatecznie stało się przyczyną jej obłędu. Krzyknąwszy przeraźliwie wybiegła na ulicę i wstrzymała się dopiero przed pałacem Toronthala, zapukawszy do bramy...

— Pałacu Toronthala? — zawołał Piotr.

— Tak — odparł Borik — a gdy zbliżyłem się do niej, nie poznała mnie...

— Ale po cóż matka szła do pałacu Toronthala?... Tak! po co? — powtarzał Piotr, patrząc na starego sługę i gubiąc się w domysłach.

— Zapewne chciała się rozmówić z bankierem — odparł Borik — ale Toronthal wyjechał wraz z córką... Nikt nie wiedział, dokąd się udał...

— Gdzież ten list nieszczęsny?...

— Nie wiem... — rzekł starzec — nie widziałem go wiecuj... Przypuszczam, że pani Batory zgubiła go lub podarła, a może jej odebrano... Nic wiem nawet, co było w tym liście.

Widocznie zachodziła tu jakaś tajemnica. Doktór przysłuchiwał się uważnie temu opowiadaniu, ale nie umiał sobie zdać sprawy z postępowania pani Batory. Zrozumiał jednak, że bardzo ważna przyczyna musiała zniewolić nieszczęśliwą wdowę do tego kroku; nie dziwił się także, że straciła zmysły, dowiedziawszy się o zniknięciu bankiera.

Borik tak kończył swe opowiadanie.

Ponieważ obłąkanie objawiało się w sposób łagodny i dający się ukryć, przeto starzec, nie zdradzając przed nikim właściwego stanu rzeczy, starał się wyprzedać wszystkie sprzęty, ażeby jak najprędzej opuścić Raguzę. W kilka dni później wszedł z panią Batory na pokład jednego z tych okrętów, co utrzymują ciągłą komunikacyą między rozmaitemi wybrzeżami Śródziemnego morza i w taki sposób dostał się do Tunisu, a raczej do Guletty.

Tu zamieszkał wnętrze opuszczonej ruiny, oddawszy się zupełnie opiece i troskliwemu czuwania nad chorą, która jak się zdawało, utraciła mowę wraz z pamięcią. Ale fundusze wychodźców były tak szczupłe, że starzec widział przed sobą widmo zbliżającej się nędzy.

W tak rozpaczliwem zostając położeniu, wierny sługa przypomniał sobie u doktorze Antekricie, który zawsze okazywał tyle przyjaźni rodzinie Stefana Batorego. Ale Borik nie wiedział, gdzie doktór stale mieszka. Pomimo to jednak napisał list do niego, poruczając go Opatrzności, która jak już wiemy, tym razem nie zawiodła.

Po skończonem opowiadaniu, doktór zajął się najważniejszemi sprawami... Panią Batory umieszczono w powozie obok jej syna i Maryi, która od tej chwili miała jej nie opuszczać, a podczas gdy powóz toczył się ostrożnie drogą do Guletty, doktór i Luigi szli ścieżką wiodącą do wybrzeży.

W godzinę później wszyscy byli już na pokładzie parowca, stojącego w pobliżu do dalszej podróży. To też natychmiast podniesiono kotwicę, a gdy opłyniono przylądek Bon, podróżni wkrótce ujrzeli światło morskiej latarni, znajdującej się na wyspie Pantellaria.

Nazajutrz o świcie zarzucono kotwicy w porcie Antekritty.

Pani Batory zajęła najwygodniejsze mieszkanie w pałacu doktora, a Marya opuściła własny dom, ażeby czuwać przy chorej.

Rozpacz Piotra nie miała granic, gdy patrzał na obłąkaną matkę, która postradała zmysły skutkiem przejść niewytłómaczonych. Gdyby przynajmniej znaną była przyczyna tej choroby, może-by się udało wywołać jaką zbawienną reakcyą. Niepodobieństwem jednak było dojść tych niezbadanych tajemnic.

— Muszę ją uleczyć!... Tak! Muszę! — mówił do siebie doktór, który oddał się zupełnie temu zadaniu.

Ale takie postanowienie okazało się niełatwem do spełnienia, gdyż pani Batory była ciągle nieprzytomną, a wspomnienia z przeszłości zdawały się nigdy nie budzić w jej schorzałym umyśle.

A jednak, czyżby w tym wypadku nie dało się użyć potężnego wpływu, którym natura tak szczodrze wyposażyła doktora? Czyżby nie można za pomocą magnetycznej siły pobudzić do życia uśpiony umysł cierpiącej?

Piotr Batory zaklinał doktora, ażeby w celu uleczenia jego matki spróbował i tego środka.

— Nie — odparł doktór — toby się nawet nie udało. Obłąkani właśnie najmniej ulegają magnetycznemu wpływowi. Ażeby użyć takiego środka, potrzeba przedewszystkiem, ażeby twoja matka miała wolę, którąbym mógł opanować! Powtarzam ci, że to w tym wypadku zastosować się nie da.

— Uwierzyć nie mogę — ciągnął dalej Piotr — tak, nie mogę uwierzyć, by matka nie miała poznać syna... syna, którego ma za nieżyjącego...

— Tak! za nieżyjącego! — powtórzył doktór. — Ale... być może!... gdyby myślała, że żyjesz... albo gdyby zaprowadzona na twój grób... ujrzała cię pojawiającego się...

Mówiąc te słowa, doktór głęboko się zamyślił. Dlaczegoby takie wstrząśnienie moralne, wywołane w odpowiednich warunkach nie miało działać skutecznie?

— Spróbuję! — zawołał.

A gdy odpowiedział młodzieńcowi, na czem opiera nadzieje uleczenia jego matki, Piotr rzucił się w objęcia doktora.

Od tej chwili zajęto się jak najgorliwiej wszystkiemi urządzeniami, które zdołałyby uwieńczyć pomyślnym skutkiem ostatnią próbę uleczenia nieszczęśliwej niewiasty.

W tym celu doktór zawezwał Borika i Cypla Pescade, ażeby odtworzyć z wszelką możebną dokładnością część cmentarza, znajdującego się w Raguzie, a w szczególności familijny grobowiec Batorych. Owóż na cmentarzu wyspy Antekritty, niezbyt odległym od miasteczka Artenah, w cieniu niebotycznych drzew wznosiła się mała kapliczka zbudowana w stylu owej w Raguzie. Należało tylko uzupełnić ją niektórymi drobnemi szczegółami, aby wywołać łudzące podobieństwo do pierwszej. Tam to umieszczono w ścianie wewnętrznej płytę z czarnego marmuru, na której było wyryte nazwisko Stefana Batorego z datą: 1867.

Dnia 13 listopada zdawało się, że nadeszła odpowiednia chwila do rozpoczęcia przedwstępnych kroków, zdolnych stopniowem działaniem pobudzić do życia znękany umysł pani Batory.

Około siódmej godziny wieczorem ujrzano wychodzącą staruszkę wspartą na ramieniu Maryi i Borika. Wyszedłszy z pałacu prowadzono ją zwolna aż na cmentarz. Tam, u progu małej kapliczki pani Batory stała bezwładna i milcząca, choć przy świetle płonącej lampy mogła przeczytać nazwisko Stefana Batorego wyryte na marmurowej płycie. Ale gdy starzec i Marya uklękli na stopniach, okazało się w jej spojrzeniu coś nakształt błyskawicy, która jednak znikła natychmiast.

W godzinę później pani Batory powróciła do pałacu, a z nią wszyscy, co jej towarzyszyli w tej pierwszej wycieczce.

Nazajutrz i w dniach następnych ponowiono takie próby bez żadnego atoli rezultatu. Piotr śledził każdy ruch matki ze wzruszającem rozgorączkowaniem i już znowu rozpaczał, widząc jej obojętność na wszystko, aczkolwiek doktór uspokajał go mówiąc, że przede wszystkiem potrzeba cierpliwości. Nie chciał on użyć doraźnych środków, póki pani Batory nie została dostatecznie przygotowaną do zniesienia takowych.

Pomimo to przecież niepodobna było zaprzeczyć, że każda taka wycieczka na cmentarz wywiera pewną korzystną zmianę w zmąconym umyśle wdowy. Pewnego nawet razu, gdy Borik i Marya uklękli na stopnia kapliczki, pani Batory, która pozostała kilka kroków dalej, zbliżyła się zwolna, sparła rękę na żelaznej kracie i spojrzała na znajdujący się w głębi mur oświecony za pomocą palącej się lampy, poczem cofnęła się żywo.

Gdy Marya zbliżyła się do matki Piotra, usłyszała, że staruszka kilkakrotnie wyszeptała jakieś imię.

Od bardzo dawnego czasu były to pierwsze słowa, wymienione ustami pani Batory!

Ale jakież było ogólne zdziwienie, więcej niż zdziwienie, możnaby rzec zdumienie, gdy wreszcie zrozumiano owe pierwsze słowo!

Staruszka powtarzała ciągle imię, ale nie imię swego syna, nie imię Piotra!... Ona wymawiała imię pani Toronthal!

Któżby zdołał opowiedzieć, co się działo w duszy Piotra i doktora Antekritta na ten dziwny objaw jakiegoś uczucia dla córki bankiera. Doktór jednak niczem nie zdradził swych wrażeń.

Następnego wieczora powtórzyło się to samo, z tą tylko różnicą, że pani Batory szła na cmentarz, jak gdyby wiedziona jakąś niewidzialną ręką. Przybywszy na miejsce uklękła sama na marmurowych schodach kapliczki. Po chwili opuściła głowę, z piersi jej wyrwało się nakoniec głębokie westchnienie, a ciche łzy stoczyły się z oczów. Tego jednak wieczora nie wymówiła już owego imienia, zdawało się że zapomniała o Sawie.

Pani Batory, powróciwszy do domu, uległa nerwowemu atakowi, który poprzednio nigdy się w jej nie objawiał. Ową obojętność na wszystko i nienaturalny spokój, znamionujący dotychczas jej stan chorobliwy, zmienił się nagle w pewien rodzaj egzaltacji. W cierpiącym umyśle zaszła stanowczo korzystna zmiana, dając poniekąd rękojmię zupełnego uleczenia chorej.

Wreszcie nadeszła noc. Pani Batory usnęła. Marya słyszała, jak przez sen mówiła jakieś niezrozumiałe wyrazy, widoczne było, że miała sny niespokojne. Był to nowy dowód, iż straszna choroba zostanie nakoniec uleczoną.

Doktór Antekritt postanowił nazajutrz działać już energicznie.

Dnia 18 listopada chora była ciągle w etanie umysłowego rozdrażnienia. Marya czuła się tem zaniepokojoną, podczas gdy Piotr, który nieustannie pozostawał przy matce, przewidywał najpomyślniejsze rozwiązanie tego smutnego dramatu.

Zwolna noc zapadła, noc czarna, ponura po skwarnym dniu stref południowych.

Około godziny wpół do dziewiątej wieczorem, pani Batory w towarzystwie Maryi i Borika wyszła z pałacu. Zdala za nimi szedł doktór, Luigi i Cypel Pescade.

Cala kolonia była pod dziwnem wrażeniem, oczekując skutków ostatniej próby. Kilka pochodni płonących pod olbrzymiemi drzewami cmentarza rzucało wokoło migocące światło. Z dali dolatywał w pewnych odstępach głos dzwonu kościółka w Artenah, przypominający żywo uroczystą chwilę pogrzebu.

W całym tym orszaku brakowało tylko Piotra, który polami pobiegł już naprzód. Pośpiech jego wytłumaczyć sobie należy tem, że miał się ukazać w chwili rozstrzygającej o jego nadziejach.

Około dziewiątej godziny wieczorem pani Batory przybyła na cmentarz. Ujrzawszy się w tem miejscu, nagle opuściła ramię Maryi Ferrato i żywo zbliżyła się do małej kapliczki.

Dozwolono jej działać swobodnie pod wrażeniem nowego uczucia, które zdawało się, że owładnęło nią zupełnie.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 099

Pośród głębokiego milczenia, przerywanego jedynie chwilowem biciem dzwonów, pani Batory wstrzymała się i stanęła, jakby skamieniała. Po chwili jednak uklękła na pierwszych stopniach, pochyliła ku ziemi czoło i usłyszano głośne łkanie.

W tej chwili żelazna krata kapliczki uchyliła się zwolna. Piotr obwinięty w białe prześcieradło, jakby powstał z grobu pojawił się w pełnem świetle...

— Mój syn! mój syn! — zawołała pani Batory, wyciągnąwszy ręce i padła bez zmysłów.

Omdlenie takie nie miało żadnej doniosłości!... Ale pamięć i myśl obudziła się wreszcie w tym tak długo zmąconym umyśle! Uczucie macierzyńskie odezwało się w sercu! Nakoniec poznała swego jedynaka!

Dzięki usilnym staraniom doktora staruszka wkrótce otworzyła oczy, a odzyskawszy przytomność ujrzała znowu oblicze syna.

— Więc ty żyjesz!... mój Piotrze!... ty żyjesz!... — zawołała.

— Tak!... jestem przy tobie, matko!... Żyję, by cię wielbić i kochać...

— Aby kochać... i ją także!

— Ją?...

— Tak!... Sawę!...

— Sawę Toronthal?... — zawołał doktór.

— Nie!... Sawę Sandorf!

I mówiąc te słowa, pani Batory wydobyła z zanadrza zmięty list, składający się z kilku wierszy, skreślonych konającą ręką pani Toronthal. Ważny ten dokument podała doktorowi.

List ten wyjaśniał najdokładniej pochodzenie mniemanej córki bankiera!... Młode dziewczę w latach dziecięcych zostało wykradzione z zamkowego parku w Artenah...

Sawa była córką hrabiego Macieja Sandorfa.


Koniec części czwartej.





CZĘŚĆ PIĄTA.


I.


Uścisk dłoni Przylądka Matifon.


Niepodobna sobie wyobrazić, jak potężne i straszne wrażenie zrobiło na doktorze to tak niespodziewane odkrycie. Prawdziwie nadludzką tylko siłą zdołał opanować swe wzruszenie, gdy się dowiedział, że Sawa jest jego córką... Serce ustało uderzać w łonie i dzięki tylko nadzwyczajnemu hartowi duszy, że nie padł na progu kapliczki pod wrażeniem dziwnych uczuć.

A więc córka żyła! Kochała Piotra, będąc nawzajem kochaną!

Tymczasem on, Maciej Sandorf, przeszkodził temu związkowi dwóch cierpiących serc! Tajemnica, która zwracała mu Sawę, byłaby na wieki pozostała nieznaną, gdyby pani Batory nie odzyskała zmysłów, istnie cudownym sposobem.

Dziś dopiero dowiedział się niestety, dlaczego jedyna dziedziczka mienia hrabiego Sandorfa znikła z parku Artenah i że nie zginęła, jak utrzymywano, pod falą rwiącego górskiego strumienia. Niewinne to dziecię zostało wykradzione i oddane w ręce Silasa Toronthala, który wkrótce po tej nowej zbrodni zamieszkał w Raguzie, gdzie pani Toronthal zajęła się wychowaniem sieroty.

Była to intryga Sarkaniego, wykonana przez Namirę. Trypolitańczyk wiedział, że Sawa w ośmnastym roku życia może odebrać olbrzymi majątek... postanowił się przeto z nią ożenić, a natenczas dopiero zgłosić się w jej imieniu o spadek i złożyć rządowi wymagane dowody, że jego żona jest jedyną prawną dziedziczką hrabiego Sandorfa. Takie miało być zakończenie jego ohydnego dzieła, które miało go zrobić właścicielem posiadłości Artenah.

Jak gorzkie wyrzuty robił sobie dziś doktór Antekritt. Wszak on sam spowodował owe groźne i smutne powikłanie wypadków, najprzód, odmówiwszy pomocy Piotrowi, następnie pozwalając Sarkaniemu działać natenczas, gdy w Cattaro mógł go uczynić nieszkodliwym, a wreszcie, zwracając pani Batory syna, którego uratował od śmierci.

W rzeczy samej, ileż to nieszczęść można było uniknąć, gdyby Piotr był obecnym w chwili, gdy list pani Toronthal przybył do domu przy ulicy Marinella. Wiedząc, że Sawa jest córką hrabiego Sandorfa, czy Piotr sam nie byłby potrafił oswobodzić młodego dziewczęcia z bezecnych rąk podłych intrygantów?

Obecnie, gdzie jest Sawa Sandorf? Zapewne w mocy Sarkaniego! Ale w jakimże ustroniu krył ją zbrodniarz? W jaki sposób wyrwać ją z rąk jego? Tymczasem za kilka już tygodni córka hrabiego Sandorfa kończyła lat ośmnaście, a z dniem tym mijał ostateczny termin ogłoszenia dziedziczki do spadku. Zapewne ta ostatnia okoliczność musiała zniewalać Sarkaniego do stanowczego działania.

Wszystkie te szczegóły tego strasznego dramatu stanęły w jednej chwili przed oczami doktora. Zestawiwszy wypadki z przeszłości, jak to zapewne uczyniła pani Batory i jej syn, uczuł jak ciężkie, aczkolwiek niezasłużone zarzuty, mogły go spotkać...

A jednakże, widząc sprawy tak, jak się przedstawiały, nie znając wcale strasznych tajemnic przez zbrodniarzów starannie ukrywanych, czyż można było pozwolić na związek małżeński Piotra z osobą, która się nazywała Sawa Toronthal?

W tej chwili wypadało użyć wszelkich najenergiczniejszych środków, ażeby odszukać Sawę, której imię w połączeniu z imieniem jej matki, hrabiny Rény, dał doktor swemu spacerowemu jachtowi „Savaréna”, ale nie było ani jednej chwili do stracenia.

Pani Batory siedziała już w swym fotelu, gdy Piotr i doktór weszli do jej pokoju.

Staruszka czuła się wprawdzie wielce osłabioną gwałtowną reakcyą, ale była uleczoną zupełnie.

Przy matce Piotra czuwała Marya, która spostrzegłszy wchodzących, wyszła z pokoju i udała się do głównej sali pałacu, nie chcąc swą obecnością przeszkodzić poufnej rozmowie.

Natenczas doktór zbliżył się do wdowy, a położywszy rękę na ramieniu Piotra, odezwał się w ten sposób:

— Syna pani nazwałem już dawniej synem moim, ale to, co było z przyjaźni, pragnę, by się stało z ojcowskiej miłości... Poślubiając Sawę, moją córkę...

— Pana córkę?...

— Jestem hrabia Maciej Sandorf.

Na te słowa, pani Batory podniosła się nagle, wyciągnęła ręce i padła w objęcie swego syna, a choć wezbrane uczucia nie dozwalały jej przemówić, to jednak pilnie słuchała... Piotr opowiedział jej tedy wszystko o czem dotychczas nie wiedziała, a mianowicie, jak hrabia Sandorf uratowanym został przez poświęcenie się Andrzeja Ferrato, dlaczego przez lat piętnaście uchodził za umarłego i w jakim celu pojawił się w Raguzie pod nazwiskiem doktora Antekritta.

Odkrył też haniebny czyn Sarkaniego i Toronthala, którzy wydali na śmierć naczelników sprzysiężenia w Tryeście, zdradę Karpeny, mającą w następstwie zgon Władysława Zathmara i Stefana Batorego, nakoniec, jak doktór wyniósł go z Cmentarza w Raguzie. Wreszcie dodał, że dwóch z tych nędzników, to jest Hiszpan i bankier są już w mocy doktora i że brakuje jeszcze tylko Sarkaniego, który postanowił, dla zrobienia fortuny, ożenić się z Sawą.

Długo jeszcze pani Batory, jej syn i doktór rozmawiali o drobnych szczegółach, odnoszących się do smutnego losu nieszczęśliwej dziewczyny. Widocznem było, że Trypolitańczyk nie cofnie się przed niczem, ażeby tylko zniewolić Sawę do tego małżeństwa, zapewniającego mu mienie hrabiego Sandorfa. Rozpatrywano się dokładnie w tem fatalnem położeniu... Zbyt wielkie niebezpieczeństwo groziło córce hrabiego, ażeby można było czemkolwiek się łudzić.

Wypadało zatem przedewszystkiem zająć się. odszukaniem Sawy, chociażby przyszło poruszyć niebo i ziemię.

— Ale gdzie jest Sawa? Gdzie ją szukać?... W jaki sposób ją odebrać? — zawołała pani Batory.

— Dowiemy się! — odparł Piotr z niezwykłą energią, pochodzącą z rozpaczy.

— Tak, dowiemy się! — powtórzył doktór — przypuszczając nawet, że Silas Toronthal nic nie wie, gdzie Sarkany się ukrył, to jednak musi mu tyć wiadomo, w jakiem miejscu nędznik ten więzi moją córkę...

— Jeżeli wie, musi powiedzieć! — zawołał znowu rozgorączkowany Piotr.

— Tak! musi powiedzieć! — rzekł stanowczo doktór.

— I to natychmiast!

— Natychmiast!

Doktór Antekritt, pani Batory i syn jej Piotr, nie mogli pozostać dłużej w takiej niepewności.

Luigi, który był podtenczas wraz z Cyplem Pescade i Przylądkiem Matifon w wielkiej sali pałacu, został zawezwany do doktora. Otrzymał rozkaz udania się z Przylądkiem do warowni celem przyprowadzenia Silasa Toronthala.

W kwadrans później, bankier prowadzony pod rękę przez Przylądka Matifon, opuścił swe więzienie. Za nimi szedł Luigi.

Silas Toronthal dopytywał się wprawdzie, dokąd idzie, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Niepokój malował się na bladem obliczu bankiera.

Wreszcie wprowadzono więźnia do wielkiej i wspaniałej sali. Pomimo to jednak olbrzym nie wypuszczał go z pod swojej opieki.

Silas Toronthal, wsparty zmuszę na potężnem ramieniu Przylądka Matifon, ujrzał naprzód Cypla Pescade, ale nie widział jeszcze pani Batory i syna, którzy stali nieco w ukryciu. Nagle zobaczył się w obecności doktora, z którym tak pragnął stósunku w Raguzie...

— Pan!... — zawołał zdumiony.

Poczem uspokoiwszy się nieco.

— Ach! — dodał — więc to doktór Antekritt kazał mnie aresztować na francuzkiej ziemi!... On to więzi mnie wbrew wszelkiemu prawu?

— Ale sprawiedliwie! — odparł z godnością doktór.

— I cóż to panu uczyniłem? — zapytał bankier, któremu obecność doktora dodawała nieco otuchy. — Tak pytam pana, co mu zrobiłem?

— Mnie?... Dowiesz się pan później — rzekł poważnie doktór. — Ale przedewszystkiem zapytaj pan o to tę panią...

— Pani Batory!... — zawołał bankier, cofając się przed wdową, która zbliżyła się do niego.

— I jej syna! dodał doktór.

— Piotr!... Piotr Batory!... wyjęknął Silas Toronthal.

I byłby niewątpliwie upadł, gdyby nie silna dłoń Przylądka Matifon, która go zniewoliła stać na miejscu.

Tak więc, Piotr Batory o którym myślał, że umarł którego pogrzeb nawet widział, stał przed bankierem jakby widmo jakie z grobu powstałe. Silas Toronthal był przerażony. Zrozumiał, że nie uniknie kary za popełnione zbrodnie... Czuł, że jest zgubiony...

— Gdzie jest Sawa? — zapytał surowo doktór.

— Moja córka?

— Sawa nie jest córką pana! Sawa jest córką hrabiego Macieja Sandorfa, który zginął przez pana i przez Sarkaniego... Skutkiem waszej podłej denuncyacyi skazano na śmierć hrabiego Sandorfa, Stefana Batorego i Władysława Zathmara!...

Wobec tak formalnego oskarżenia bankier czuł się pokonanym...

Doktór Antekritt nietylko wiedział, że Sawa nie była jego córką, ale widocznie miał wszystkie dowody, że była córką hrabiego Sandorfa. Wiadomem mu też było, w jaki sposób i przez kogo zdradzonem zostało sprzysiężenie w Tryeście! Nikczemna przeszłość stanęła przeciw Toronthalowi.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 100

— Gdzie jest Sawa? — ciągnął dalej doktór — gdzie jest Sawa, którą przed piętnastu laty z zamku Artenah wykradł Sarkany, spólnik pana do wszystkich tych zbrodni... Pytam raz jeszcze, gdzie jest Sawa, którą nędznik ten więzi w wiadomem panu miejscu, ażeby zmusić ją do wstrętnego małżeńskiego związku...

Ale pomimo całej surowości, z jaką wypowiedział doktór te słowa, Silas Toronthal milczał. Bankier zrozumiał, że obecne położenie młodego dziewczęcia może go ratować. Czuł, że dopóki owej tajemnicy nie zdradzi, może pewny być życia.

— Zważ pan — mówił doktór nie tracąc zimnej krwi — zważ tylko co ci powiem panie Toronthal... Może się panu zdaje, żeś powinien oszczędzać wspólnika?... Może mówiąc, nie chcesz go skompromitować?... A więc dowiedz się, że Sarkany aby nie być zdradzonym, zrujnowawszy pana, targnął się na jego życie... chciał pana zamordować, tak jak usiłował to uczynić w Raguzie, zadając Piotrowi pchnięcie sztyletem... Tak!... W chwili, gdy moi agenci zbliżyli się do pana na drodze wiodącej do Niccy, zamierzał morderstwo to popełnić!... Czy będziesz pan jeszcze milczał?...

Ale Silas Toronthal był tak pewny, że tajemnica zapewni mu względne postępowanie, iż ani się zawahał w swoich postanowieniach.

— Mów pan gdzie jest Sawa? zawołał tym razem groźnym już głosem doktór, który widocznie zniecierpliwiony był uporem zbrodniarza.

— Nie wiem!... — odparł krótko bankier.

— Nagle wydal jęk, wijąc się z bólu i usiłując napróżno odepchnąć Przylądka Matifon.

— Łaski!... łaski!... — zawołał.

Herkules może nawet bezwiednie ścisnął rękę bankiera w swej dłoni.

— Łaski!... — powtarzał więzień.

— Wiec mów!...

— Tak!... tak!... Sawa... — rzekł Silas Toronthal, który nie mógł odpowiedzieć jak tylko urywanemi słowami — Sawa... w domu Namiry, wspólniczki Sarkaniego... w Tetuan!

Przylądek Matifon puścił rękę bankiera, zdrętwiałą, prawie martwą.

— Odprowadźcie więźnia — odezwał się doktór — wiemy już co nam było potrzebne!

Po tych słowach Przylądek Matifon wyszedł z doktorem. Powracał on wielce pognębiony do swej celi więziennej.

Więc Sawa w Tetuan! Gdy przed dwoma miesiącami doktór i Piotr przybyli po Hiszpana do Ceuty, kilkanaście mil tylko oddzielało ich od miejsca, w którem Marokanka ukrywała młodą dziewczynę.

— Tej nocy Piotrze pojedziemy do Tetuan! — rzekł krótko doktór.

Ale natenczas droga żelazna wiodąca wprost z Tunisu do marokańskiej granicy, jeszcze nie istniała. Ażeby w jak najkrótszym czasie przybyć do Tetuan, trzeba było użyć znowu jednego z najszybszych statków flotylli wyspy Antekritty.

Około północy „Elektryk Nr. 2” pędził już lotem strzały przez morze Syrt.

Na pokładzie okrętu znajdowali się tylko doktor Piotr, Luigi, Cypel Pescade i Przylądek Matifon. Sarkany znał tylko Piotra. Przybywszy do Tetuan miano ułożyć plan dalszego postępowania. Na razie nie można było przewidzieć, czy podstępem, czy też siłą wypadnie się posłużyć. Zależało to od wielu okoliczności, z jakiemi trzeba się było spotkać w tem mieście na wskroś marokańskiem, wreszcie od położenia i urządzenia domu Namiry.

Z głębi morza Syrtyjskiego aż do granicy marokańskiej liczą około dwa tysiące pięćset kilometrów, co znaczy prawie tysiąc trzysta pięćdziesiąt mil morskich. „Elektryk 2” płynąc z całą szybkością, mógł zrobić prawie dwadzieścia siedm mil na godzinę. Ileż to kolejowych pociągów nie posiada takiej chyżości. Tak więc, za pomocą tego długiego stalowego wrzeciona, bez względu na wiatr i przeciwne prądy, można było odbyć tę całą podróż w przeciągu pięćdziesięciu godzin.

Nazajutrz już o świcie „Elektryk” wpłynął w przylądek Bon. Od tego miejsca przeciąwszy w prostej linii tunetańską zatokę, wystarczało kilka godzin ażeby stracić z oczów cypel Bizerte. Dnia 20 i 21 października podziwiano z pokładu statku najpiękniejsze widoki afrykańskich wybrzeży: Calle, Bone, Cap de Ter, którego metaliczne, masy, jak niektórzy twierdzą, wprawiają w ruch magnetową igłę; dalej Algier, Stora, Bougie, Eellys, Cherchell, Mostaganem, Oran, Nemonis, jakoteż wybrzeża Rifu, cypel Mellite, który podobnie jak Ceuta do Hiszpanii należy, wreszcie przylądek Tres-Eorcas, od którego Negro. Nigdy jeszcze maszyna poruszana prądami akkumulatorów nie oddała takich usług. Gdziekolwiek Elektryk był spostrzeżony, wywoływał zdumienie i wiarę w nadzwyczajne zjawiska, albo przynajmniej zazdrość posiadania fenomenalnego statku, którego żaden parowiec nie był w możności dopędzić na zdradliwych wodach Śródziemnego morza.

O ósmej godzinie wieczorem doktór Antekritt, Piotr, Luigi, Cypel Pescade i Przylądek Matifon wylądowali w pobliżu ujścia małej rzeczułki Tetuan, gdzie też szybki statek zarzucił kotwicę. O sto może kroków od rzeki, w małym „karawanseraju”[4] nasi podróżni znaleźli muły i przewodnika Araba, który zobowiązał się zaprowadzić przybywających do miasta oddalonego o cztery mile. Umówiono się o warunki i mała karawana ruszyła natychmiast w dalszą podróż.

W tej czyści Rifu, Europejczykom nie grozi żadne niebezpieczeństwo ze strony krajowców, ani nawet od koczujących ludów, włóczących się w tych okolicach. Ziemie te niezdolne do uprawy, mało są zamieszkałe. Droga idzie przez rozległą płaszczyznę, na której rzadko kiedy spotyka się schorzałe drzewo; zresztą łatwo poznać, że szlak ten stepowy istnienie swoje zawdzięcza tylko wędrującym karawanom.

Z jednej strony rzeka o urwistych brzegach, pełna szlamu, w którym skrzeczało tysiące różnorodnych żab, przedrzeźniających się poświstującym świerszczom, bez względu na śpiących w łodziach rybaków, z drugiej zaś to jest po prawej stronie drogi, widzi się mały łańcuch wzgórz, łączący się w dali z krajowemi górami południowych okolic.

Noc była wspaniała. Kraj ten skąpany w rozmarzającem świetle księżyca, pomimo pewniej monotoności, przedstawiał się uroczo. W dali bieliło się miasto Tetuan, niby jasna plama na posępnem tle nocnej mgły.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 101

Arab wiódł podróżnych przyspieszonym krokiem. Kilkakrotnie wstrzymano się na małych pocztowych stacyach przed skromnym samotnym domkiem, którego okna zdradzały słabe oświetlenie niezbyt wygodnych pomieszkań. Natenczas to wychodziło dwóch albo trzech Marokanów, z przyćmionemi latarkami w ręku, naradzało się z przewodnikiem, poczem, rzuciwszy kilka wyrazów na pożegnanie, mała karawana dalej ruszała w drogę.

Żaden z podróżnych nie mówił ani słowa. Pogrążeni w głębokiej zadumie, dawali wszelką swobodę machinalnie idącym mułom, przywykłym już do tej drogi, przeciętej niekiedy strumieniem, czasem kamienistej lub zabarykadowanej pniakami i korzeniami, które zręcznie ominąć umiały. Ale jeden z najlepszych mułów pozostawał ciągle w tyle, co w zdumienie wprawiało przewodnika. Łatwo się też można domyśleć, że nieszczęśliwe to stworzenie dźwigało na sobie Przylądka Matifon.

Skutkiem tego spostrzeżenia, Cypel Pescade zauważył, że może lepiej, ażeby Przylądek Matifon niósł muła.

Około wpół do dziesiątej Arab wstrzymał się przed olbrzymim białym murem, po nad którym wznosiły się wierzyce, broniące z tej strony przystępu do miasta.

W warownym owym murze widać było szeroką bramę, ozdobioną arabeskami marokańskiego stylu. Po nad licznemi strzelnicami przez większe otwory ukazywały się paszcze armat, podobne do kaïmanów[5], spokojnie usypiających przy świetle księżyca.

Bramę zamknięto już dawno. Z pieniędzmi w ręku trzeba było robić układy, by ją otworzono. Poczem podróżni zapuścili się w uliczki kręte i wązkie, po największej części sklepionie i zamykane żelaznemi sztabami, które zawsze straż otwierała na widok złota.

Po takiej wędrówce, trwającej co najmniej kwadrans, doktór i jego towarzysze zatrzymali się wreszcie przed jedyną w tem miejscu gospodą, zwaną w krajowem narzeczu „Jonda”. Oberżystką była żydówka, a służbę kelnerki spełniała jednooka dziewczyna.

Brak wszelkich wygód, co dawało się spostrzedz na każdym kroku, można było wytłómaczyć sobie brakiem obcokrajowców, pragnących zwiedzać Tetuan, gdzie zresztą jest tylko jeden reprezentant europejskich mocarstw w osobie hiszpańskiego konsula, istniejącego dla kilkutysięcznej ludności miasta, pomiędzy którą przeważa żywioł krajowy.

Doktór chciał już zapytać się o dom Namiry i kazać się zaprowadzić na miejsce, ale na szczęście w porę się jeszcze powstrzymał. Należało działać z wielką przezornością.

Porwanie Sawy było prawdopodobnie niemożliwe w warunkach w jakich się znajdowała. Być nawet może, iż łatwiejby było za pomocą pieniędzy uzyskać wolność młodego dziewczęcia.

W każdym jednak wypadku, doktór i Piotr zmuszeni byli unikać spotkania z Sarkanim, który mógł właśnie przebywać w Tetuan. Sawa, pozostająca w jego mocy, dawała mu na przyszłość tak wielkie nadzieje, że z pewnością niełatwo pozwoli ją sobie odebrać.

Tymczasem nasi podróżni znajdowali się w kraju, gdzie nie należało liczyć ani na sprawiedliwość, ani na pomoc policyi. Zresztą jakżeż tu udowodnić w tym niewolniczym i napół dzikim kraju, iż Sawa nie jest własnością Marokanki? Jakżeż dowieść, że była córką hrabiego Sandorfa, nie posiadając innych dowodów jak tylko list pani Toronthal i przyznanie się do winy bankiera? Nakoniec, domy arabskich miast są zawsze starannie pozamykane i nieprzystępne... niełatwo do nich się wcisnąć, a nawet interwencya kadyka nie zawsze bywa tam skuteczną.

Postanowiono zatem unikać wszystkiego, coby mogło w intrygantach wzbudzić jakie podejrzenie, podczas gdy dom Namiry miał się stać przedmiotem najściślejszego nadzoru.

W tym celu doktór polecił Cyplowi Pescade, który w Lavalecie nauczył się nieco po arabsku, w towarzystwie Luigiego udać się rano do miasta na zwiady. Przedewszystkiem wypadało zbadać, w jakiej dzielnicy miasta znajdował się dom Namiry.

Tymczasem „Elektryk” skrył się w pewnej wązkiej zapomnianej ostoi wybrzeża, w pobliżu ujścia rzeki Tetuan, gotów jednak w każdej chwili do dalszej podróży.

Ową pierwszą noc, która doktorowi i Piotrowi całym wiekiem być się zdawała, spędzono pod dachem „fondy”.

Nazajutrz, Luigi i Cypel Pescade udali się do Bazaru, gdzie zastali już znaczny napływ tunetańskiej ludności. Cypel Pescade znał Namirę, spotykał ją bowiem często w ulicach Raguzy, gdy szpiegowała z polecenia Sarkaniego, dziś spodziewał się ją spotkać, a że nie był jej znanym, przeto obecnie mogło mu to dobrze posłużyć do dalszego działania.

Główny Bazar w Tetuan jest w rzeczy samej zbiorowiskiem szop, poddaszy, walących się domków pełnych niechlujstwa, pomiędzy któremi kryją się widocznie wilgotne uliczki. Widzi się tam także kilka namiotów z różnokolorowego płótna, rozciągniętego za pomocą sznurów. Miały one chronić przed skwarem słońca.

Wszędzie spotyka się ciemne sklepiki, w których Marokanie sprzedają jedwabne haftowane materye, pstrokate lamówki, papucie, kalety, naczynie garncarskie, klejnoty, naszyjniki, bransolety, pierścionki, sprzęty żelazne i miedziane, wielkie kilkuramienne świeczniki, wschodnie kadzidła, latarnie, słowem, wszystko to niemal, co się znajduje w magazynach europejskich.

Tłumy publiczności zwiększały się coraz bardziej. Każdy pragnął korzystać z przyjemnego chłodu. Zawualowane Maurytanki, z odkrytą twarzą żydówki, Arabowie itd. Marokanie uwijający się w tym bazarze, spotykali rozmaite obce sobie postacie. Obecność tedy Luigiego i Cypla Pescade nie zwracała niczyjej uwagi.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 102

Obaj starali się spotkać w tych tłumach Namirę, ale napróżno. Przeszło godzinę rozpatrywali się za Marokanką albo Sarkanym, który, jak się zdawało, musiał być w Tetuan.

Luigi, znudzony bezowocnemi poszukiwaniami, postanowił spytać jednego z owych półnagich hibrydów, płód krzyżowania się rozmaitych ras afrykańskich, co tak licznie kręcą się w marokańskich bazarach.

Pierwszy, do którego się Luigi zwrócił, nie umiał dać stanowczej odpowiedzi, ale nakoniec spotkano jakiegoś dwunasto-letniego Kabyla, przypominającego wielce paryskiego ulicznika, ten upewnił, że zna Marokankę i ofiarował się sam za przewodnika. Przyobiecana pieniężna nagroda była zachętą do tej usłużności.

Po zawartym układzie wszyscy trzej puścili się krętemi uliczkami, w których trudno się zoryentować; wiodły one ku fortyfikacyom miasta.

W dziesięć minut później zatrzymali się w dzielnicy prawie pustej, gdzie znajdowało się zaledwie kilka domów bez frontowych okien.

Tymczasem doktór i Piotr oczekiwali z największą niecierpliwością powrotu wysłanych na zwiady. Nie mogąc się doczekać Luigiego i Cypla Pescade, zamierzali kilkakrotnie wyjść także na miasto, ale obawa zdradzenia planów wstrzymała ich w oberży, aczkolwiek straszny dręczył ich niepokój.

Dopiero o godzinie dziewiątej doktór spostrzegł zdaleka powracających z wyprawy. Smutne oblicza przyjaciół zdradzały, że nie mają pomyślnych wiadomości do udzielenia.

W rzeczy samej Sarkany i Namira w towarzystwie młodej dziewczyny, której nikt nie znał, przed pięciu tygodniami opuścili Tetuan, pozostawiwszy dom pod opieką jakiejś starej kobiety.

Na tak niespodziewaną wiadomość doktór i Piotr zadrżeli.

— A jednak wyjazd ten jest naturalnym poniekąd — zauważył Luigi — Sarkany spodziewał się, że Toronthal zdradzi jego miejsce pobytu...

Jak długo doktór poszukiwał tylko zdrajców aby ukarać zbrodniarzy, nie wątpił nigdy, że swój cel osiągnie.

Dziś atoli, gdy zmuszony był oswobodzić córkę z rąk Sarkaniego, nie miał już tego zaufania, co niegdyś.

Jednak, po długiej naradzie, postanowił udać się bezzwłocznie do domu Namiry w nadziei spotkania się tam może z czemś więcej, jak tylko ze wspomnieniem o Sawie? Może jaki traf szczęśliwy wskaże miejsce jej obecnego pobytu?

Przypuszczał też, iż stara żydówka, wprowadzona w dobry humor pieniężnym datkiem udzieli wiadomości, które posłużą do dalszych poszukiwań.

Luigi zaprowadził doktora i Piotra na miejsce. Doktór, który mówił po arabsku, jakby w puszczy urodzony, udał, że jest przyjacielem Sarkaniego. Mówił, iż będąc tylko w przejeździe pragnie bardzo z nim się zobaczyć. Wreszcie zażądał, ażeby mu pozwolono zwiedzić mieszkanie.

Przebiegła żydówka robiła zrazu pewne trudności, ale garść cekinów uczyniła ją bardzo uprzejmą i powolną.

Przedewszystkiem zaczęła odpowiadać na pytania, utwierdzające ją w mniemaniu, że ma do czynienia z najlepszym przyjacielem swego pana.

Młoda dziewczyna, jak opowiadała stara żydówka, którą przywiozła Marokanka, miała zostać żoną Sarkaniego. Małżeństwo to ułożono dawno, a obecnie byłoby już faktem dokonanym, gdyby nie nagły i niewytłumaczony wyjazd z Tetuan.

Młoda osoba, od czasu przybycia, to jest od trzech miesięcy, nie wychodziła z pokoju. Utrzymywano, że jest pochodzenia arabskiego, ale żydówka podejrzywała, że była Europejką.

Widywała ją zresztą, bardzo rzadko, z wyjątkiem dni, w których Marokanka robiła wycieczki.

Oto wszystko, co o Sawie wiedziała.

Nie mogła też powiedzieć, do jakiego kraju Sarkany uprowadził kobiety. Przypomniała sobie tylko, że puścili się widocznie w daleką podróż z karawaną, podążającą na Wschód. Od tego czasu upłynęło już pięć tygodni.

Sarkany, opuszczając Tetuan, pozostawił dom pod jej opieką aż do chwili, w której go sprzeda, co dowodziło, że w mieście tem nadal mieszkać nie będzie.

Doktór słuchał opowiadania z pozorną obojętnością, tłumacząc je Piotrowi.

Z całej tej rozmowy można było wnosić, że Sarkany nie odpłynął jednym z owych pakiebotów, zatrzymujących się w Tangierze, ani też nie odjechał koleją żelazną, której główna stacya znajduje się w Oran, lecz przyłączył się do karawany, aby udać się... dokąd?

Na to pytanie nikt nie umiałby dać odpowiedzi, bo odszukanie śladu karawany na drogach północnej Afryki, nie jest wcale łatwą rzeczą.

To też doktór pytał jeszcze starą żydówkę, twierdząc, iż przybywa właśnie z bardzo ważnemi dla Sarkaniego wiadomościami, odnoszącemi się częściowo do zamierzonej sprzedaży domu. Ale nie otrzymał żadnych bliższych objaśnień i widocznem było, że stara kobieta nie domyślała się nawet, gdzie Sarkany postanowił przyspieszyć rozwiązanie tego dramatu.

Natenczas doktór, Piotr i Luigi prosili żydówkę, by pozwoliła zwiedzić ten, w stylu arabskim zbudowany dom, którego wszystkie pokoje czerpały światło z małego dziedzińca, otoczonego galeryą.

Wkrótce ujrzeli się w pokoju Sawy.

Było to raczej więzienie. Ileż to godzin spędziło tu młode dziewczę w niemej rozpaczy, pozbawione od dawnego czasu nawet nadziei opieki.

Doktór i Piotr Batory rozpatrywali się badawczo po tym pokoju, nie mówiąc ani słowa, lecz szukając pilnie, chociażby najdrobniejszego szczegółu, mogącego im posłużyć do odnalezienia tej, której tak szukali.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 103

Nagle doktór zbliżył się do małego żelaznego piecyka, stojącego na trójnogu w kącie pokoju. W głębi ogniska poruszyło się kilka kawałeczków podartego papieru, po części zniszczonego ogniem.

Sawa próbowała napisać, później, zadziwiona tak nagłym wyjazdem zmuszoną się ujrzała spalić list przed opuszczeniem Tetuan.

Być nawet może, iż list ten, znaleziony przy Sawie, został podarty i w piec rzucony przez Sarkaniego albo Namirę.

Piotr śledził oczami doktora, pochylonego przy piecu, gubiąc się równie w domysłach.

Na owych pozostałościach z papieru, który jeden drobny płomyk mógł zamienić w popiół, rysowało się jeszcze kilka skreślonych wyrazów. Pomiędzy innemi były i te, na nieszczęście uszkodzone: „Pa... Bator...”

Sawa, nie wiedząc, a raczej nie mogąc wiedzieć o wyjeździe pani Batory z Raguzy, widocznie napisała do niej, jako do jedynej osoby, mogącej postarać się o pomoc.

Dalej, oprócz nazwiska pani Batory, można było dopatrzeć inne jeszcze, a mianowicie nazwisko syna wdowy.

Piotr wstrzymał oddech w piersi, usiłując przeczytać jeszcze więcej... Ale zaćmiło mu się w oczach... Nic nie widział przed sobą!

A jednak znajdowało się tam jeszcze jedno słowo, które właśnie mogło posłużyć do odszukania młodego dziewczęcia, słowo to, prawie nieuszkodzone, nie uszło bystrego spojrzenia doktora.

— „Trypolitańczyk!” — zawołał.

Zapewne w regencyi Trypolitańskiej, w swojej ojczyźnie, szukał Sarkany schronienia. Ku tej to prowincyi zwróciła się karawana, z którą przed pięciu tygodniami puścił się w drogę!...

— Do Tripolis! — rzekł krótko doktór.

Tego samego wieczora „Elektryk 2” wypłynął na pełne morze.

Jeżeli Sarkany wkrótce stanie w stolicy Regencyi, to doktór spodziewał się najpóźniej w kilka dni przybyć tam po nim.



II.


Uroczystość bocianów.


Dnia 23 listopada, płaszczyzna zwana Sung-Ettelaté, poczynająca się za murami miasta Tripolis, przedstawiała nader ciekawy widok.

Nikt nie zdołałby dnia tego odgadnąć, czy rozległe te obszary są urodzajnemi, czy też nieużytkami.

Na monotonnej tej zazwyczaj równinie wznosiły się dziś liczne różnobarwne, okazałe namioty, jako też wdzięcznie przystrojone pawilony o jaskrawych kolorach. Ciekawe oko spotykało tam również nędzne szałasy z wypłowiałych i podartych płócien, które nie były zdolne uchronić swoich gości od suchego, lecz ostrego północnego wiatru, zwanego „gildy”.

Pomiędzy temi więcej lub mniej wykwintnemi, a naprędce wzniesionymi schronieniami, można też było zobaczyć konie w bogatych wschodnich rynsztunkach, wielbłądy, spoczywające na piasku, małe osiołki, wielkości dużych psów, wielkie psy, dorównywające wzrostem małym osłom, a nawet muły, dźwigające olbrzymie arabskie siodła, których wypukłości podobne są do garbów wielbłąda.

Niekiedy też pojawiali się jeźdźcy z długiemi pojedynkami, zawieszonemi przez plecy, stojąc w strzemionach, podobnych do trzewików. Za pasem połyskiwały dwa ostrza. Galopowali oni na swych rumakach pomiędzy tłumami kobiet, mężczyzn i dzieci, nie troszcząc się wcale o nikogo...

Pomimo to jednak napływ ciekawych lub udział biorących w uroczystości, stawał się coraz większy. Krajowcy odziani byli w berbaryjskie „hauly”, pod któremi trudno rozeznać mężczyznę od kobiety. Strój ten narodowy ulega pewnej zmianie w rozmaitych warstwach społeczeństwa.

Ubodzy bowiem noszą zwykły płaszcz wełniany, pod którym są zupełnie nadzy, podczas gdy zamożniejsi zaopatrują się też w kamizelki i szerokie spodnie arabskiego kroju. Bardzo bogaci sprawiają sobie zwierzchnie „hauly” z delikatnej jedwabnej gazy, przerabianej złotemi nićmi. Pod tą strojną, lecz przezroczystą osłoną, widać płócienną koszulę.

Ale nietylko Trypolitanie gromadzili się na rozległej płaszczyźnie. Za mury stolicy spieszyli także bogaci kupcy z Gadamesu i Sakny z całym zastępem swoich czarnych niewolników.

Nie zbywało tam nawet na żydach i żydówkach, które zdawały się popisywać swojemi odkrytemi obliczami. Z okolicznych siół ciągnęli gromadami murzyni, opuściwszy nędzne swe domki z trzciny i palmy, ażeby wziąć udział we spólnej zabawie, ubogi ten ludek bogatszy jest w błyskotki i stroiki, niż w płótno.

Rozmaite afrykańskie rasy uzupełniali Benulici i Awaguirowie, pochodzący właściwie z Wielkiej Syrty, którym to szczepom daktyle dostarczają wina, owoców, chleba i konfitur.

Pośród tych tłumów, składających się z Maurów, Berberów, Turków, Beduinów, a nawet „Musafirów”, którzy są Europejczykami, przejeżdżali się paszowie, szejchowie, kadykowie, kaïdowie, słowem wszyscy naczelnicy tych ludów swojemi bogatemi wózkami, płosząc tłumy, rozpędzane pałaszami żołnierzy lub laską policyantów, gdy z całą przesadną powagą okazał się gubernator tego wylajetu afrykańskiego, który jest prowincyą tureckiego państwa, pozostającą pod rządem sułtana.

W rzeczy samej miasto Trypolis, zwane po turecku Tarabulus, nie liczy więcej jak dwadzieścia kilka tysięcy mieszkańców, jednak w dniu tym możnaby śmiało powiedzieć, że ludność była zdwojoną napływem rozmaitych sąsiednich szczepów.

Prawdą jest atoli, że przybysze na szczęście nie cisnęli się do stolicy Regencji. Ani elastyczne mury wnętrza fortyfikacyi, nędznie zbudowane domy, wązkie i kręte uliczki, ani nawet sąsiednia dzielnica portowej tamy, gdzie się znajdują konsulaty w połączeniu z dzielnicą żydowską, nie byłyby w stanie wytrzymać podobnego najścia.

Tymczasem płaszczyzna Sung-Ettelaté jest dość rozległą, by pomieścić liczniejsze jeszcze tłumy, niż te, które się zebrały, aby obchodzić uroczystość bocianów. Jest to legendowy dzień świąteczny, pozostający w wielkiej czci w krajach wschodnich Afryki.

Płaszczyzna ta, część Sahary o żółtym piasku, którą dość często morze zalewa, z trzech stron otacza miasto, a szerokość jej w tem miejscu wynosi przeszło kilometr.

Płaszczyzna ta jednak stanowi uderzający kontrast z oazą Menszi, dotykając południowych granic. W przepysznej tej części kraju spotyka się wdzięczne domy mieszkalne, wspaniałe ogrody, zroszone rzeczułkami, drzewa pomarańczowe, cytrynowe lub daktylowe, wszędzie bujną zieleń i żywą wegetacyą, pośród której kryją się antylopy i gazelle.

Dalej ciągnie się już puszcza i piasczyste wzgórza, gdzie jak mówi baron Krafft: „wiatr miota bałwanami, jakby na morzu,” słowem, Cybyjski Ocean, któremu nie brak nawet mgły z niedotykalnego piasku.

Turecka prowincya Trypolis leży pomiędzy morzem Śródziemnem, Tunisem, Barką, Fezzanem i Saharą, obejmując przeszło 15 tysięcy mil kwadratowych.

W tem to, może najmniej znanym kraju Afryki, gdzie długo można pozostać w ukryciu, schronił się Sarkany, opuściwszy Tetuan. Będąc Trypolitańczykiem z urodzenia, w ojczyźnie swojej rozpoczął pierwsze szalbierstwa, z któremi później wystąpił na szerszej arenie.

Czynny członek niebezpiecznego stowarzyszenia północnej Afryki mógł w każdej chwili przyłączyć się do sekty Senusitów, których zawsze był agentem, kupującym broń zagranicą. To też obecnie, przybywszy do stolicy, zamieszkał w domu głównego naczelnika sekty Sidi-Hazama, mokkadema.

Po uprowadzeniu Silasa Toronthala przez dwóch nieznanych ludzi spotkanych na drodze wiodącej do Nizzy, Sarkany, który nie mógł pojąć tego wypadku, opuścił Monte-Carlo.

Miał on przy sobie kilka tysięcy franków, których nie narażał wcale na nieprzewidziane wypadki gry. Zachowana ta suma ułatwiła mu podróż do Tetuan i przedsięwzięcia środków ostróżności na wypadek zdrady, którą przewidywał. Był pewny, że Silas Toronthal, przyprowadzony do rozpaczy, zechce się na nim pomścić, a że bankier wiedział, gdzie Sawa przebywa, przeto postanowił w jak najkrótszym czasie wynieść się z Marokko.

Najdogodniej jednak było Sarkaniemu przeprowadzić się do Trypolis, gdzie nie brakowało mu ani środków, ani sposobności do obrony i działania. Ale ponieważ niebezpiecznie wydało się Trypolitańczykowi odbywać tę podróż okrętem lub koleją żelazną z powodu łatwości z jaką mógł być odkrytym, przeto zabrawszy Sawę i Namirę, puścił się z karawaną Senusitów, która wyruszyła z Tetuan dnia 12 października, aby idąc granicą północną puszczy, przebyć w jak najkrótszym czasie pięćset milową przestrzeń, między Tetuan a Trypolis.

W owej chwili Sawa była zdaną zupełnie na łaskę lub niełaskę swoich ciemięzców. Pomimo to silne jej postanowienie nie było zachwiane... Ani groźby Namiry, ani gniewy Sarkaniego nie podziałały na umysł młodego dziewczęcia.

Opuszczając Tetuan, karawana składała się z pięćdziesięciu ludzi, świeżo zwerbowanych do szeregów stowarzyszenia Senusitów. Byli oni pod wodzą Imana, który wojskowo ich zorganizował. Zadaniem też naczelnika było w ciągu podróży starać się o zwiększenie oddziału.

Karawana, przekroczywszy granice państwa marokańskiego, wędrowała wzdłuż owej bogatej prowincyi Algieryi zwanej Nową Francyą, która w rzeczy samej jest Francyą, podczas gdy Nowa Hollandya, Nowa Szkocya, nie jest ani Szkocyą, ani Hollandyą, ani Kaledonią.

W Beni-Matan, w Ouland-Nail i Chârfat-El-Hâmel, oddział znacznie się zwiększył, zyskując po drodze wielu nowych członków, tak, że stanąwszy na wybrzeżu tunetańskiem, na kresach Wielkiej Syrty, liczył już przeszło trzysta ludzi.

Zwiększona karawana przybyła wreszcie około dnia dwudziestego listopada, po sześciotygodniowej podróży, do Tripolis.

W chwili więc, w której obchodzono z tak wielką okazałością uroczystość bocianów, Sarkany i Namira bawili dopiero trzy dni w domu mukkafira Sidi-Hazama, którego mieszkanie stało się obecnie więzieniem Sawy Sandorf.

Był to piękny budynek z wysmukłym minaretem. Na białym murze zdaleka odznaczały się strzelnice, płaski dach otoczony był galeryą w ząbki, zresztą na zewnątrz nie znajdowało się ani jedno okno, główne zaś wejście było miniaturowych rozmiarów.

Dom ten cały, podobny do małej fortecy, był w rzeczy samej prawdziwy „zanïja”, wzniesiony dość daleko od miasta, na krańcu piaszczystej płaszczyzny i żyznej Menszi, tak, że wspaniałe ogrody Sidi-Hazama, otoczone wysokim murem, zieleniły się już na gruncie pięknej oazy.

Wewnątrz zwykły był rozkład, jaki się spotyka w mieszkaniach arabskich, tylko w potrójnem złączeniu, to jest w domu tym znajdowały się trzy dziedzińce, zwane w narzeczu miejscowem „pacio”. W około takiego czworobocznego dziedzińca ciągnęły się galerye, strojne w kolumny i arkady, w głębi których kryły się mieszkalne pokoje, po największej części bogato umeblowane. Goście i przyjaciele możnego naczelnika stowarzyszenia mieli sposobność podziwiania we wnętrza drugiego dziedzińca obszerną „skifę” rodzaj przedsionka, a raczej sal, gdzie niejedna odbyła się już walna narada, pod przewodnictwem Sidi-Hazama.

Aczkolwiek dom ten broniły dostatecznie mury, to jednak nie był on pozbawionym także sił militarnych. Pięćdziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi trzymano w pogotowiu na wypadek możliwego napadu. Nadmienić bowiem trzeba, że władze trypolitańskie starały się dość energicznie o wyparcie z prowincyi niebezpieczniej sekty Senusitów.

Jedyna furtka umożliwiała wejście do tego „zanïja”, ale drzwi były grube i bardzo silne, tak, że niełatwo dałyby się usunąć, a osiągnąwszy nawet i to, nie możnaby jeszcze wcisnąć się do pomieszkań.

Tak więc Sarkany wyszukał sobie bezpieczne schronienie. Tu też postanowił doprowadzić do skutku swoje zamiary.

Ponieważ ożenienie z Sawą miało mu przynieść olbrzymią fortunę, więc urządził się tak, że w razie potrzeby mógł liczyć na pomoc stowarzyszenia, któremu przyrzekł pewne korzyści po dopięciu swego celu.

Co zaś do nowych członków sekty, przybyłych z Tetuan i zwerbowanych po wilajetach, to ci rozbiegli się w oazie Menszie, gotowi na pierwszy dany sygnał stanąć pod bronią.

Policja tripolitańska ani się domyślała, że owa właśnie uroczystość bocianów była na rękę Senusitom. Tu, na tej płaszczyźnie Sung-Ettelaté wszyscy naczelnicy stowarzyszenia mieli się porozumieć w celu zawiązania w granicach państwa Cyrenajki istnego królestwa rozbójników, pod możną władzą potężnego Kalifa.

Owóż okoliczności były nader sprzyjające, ponieważ właśnie w Cyrenajce, a szczególnie w wilajecie Ben-Ghazi ta już i tak silna partya zyskała największą ilość stronników.

W dniu, w którym miano obchodzić w Regencyi Trypolitańskiej uroczystość bocianów, trzech cudzoziemców przechadzało się między tłumami, zalewającemi płaszczyznę Sung-Ettelaté.

Najwprawniejsze oko nie byłoby odkryło pod arabskiemi strojomi trzech Mukafirów, to jest Europejczyków. Najstarszy z nich nosił swój ubiór z zupełną swobodą, zyskaną długoletniem przyzwyczajeniem.

Był to doktór Antekritt w towarzystwie Piotra i Luigiego. Cypel Pescade i Przylądek Matifon pozostali w mieście, gdzie zajęci byli rozmaitymi przygotowaniami, mając się pojawić dopiero natenczas, gdy wypadnie im odegrać swe role.

Minęło dwadzieścia cztery godziny, jak „Elektryk 2” zarzucił kotwicy pod osłoną długich skał, które tworzą w trypolitańskim porcie rodzaj naturalnej tamy.

Szybki statek, opuściwszy Tetuan nie tracił czasu, z niezrównaną chyżością zatrzymywawszy się jedynie w małej przystani Filfia, gdzie postarano się o wschodnie ubranie. Poczem „Elektryk” odpłynął bezzwłocznie, tak, że nawet nie zwrócono uwagi na pojawienie się statku w zatoce Numidyi.

Z tego powodu, gdy doktór i jego towarzysze wylądowali, nie w porcie miasta, lecz pomiędzy skałami znajdującemi się w pobliżu, ujrzano pięciu Arabów, a nie Europejczyków, co przybyli do Trypolitańskiej Regencji. Być może, iż Piotr i Luigi byliby się zdradzili w podobnym stroju, ale Cypel Pescade i Przylądek Matifon przywykli do rozmaitych kostiumów, używanych zazwyczaj przez linoskoczków, nie czuli się wcale skrępowani w tem nowem odzieniu.

Z zapadającą nocą, „Elektryk” skrył się pomiędzy skałami w przystani pełnej raf, do której żaden inny statek nie zdołałby się dostać. W tem schronieniu miał pozostać gotów w każdej chwili do dalszej podróży.

Tymczasem doktór wraz z swoimi towarzyszami puścił się drogą, wiodącą do Bab-el-bar, a minąwszy Morską Bramę zapuścił się w wązkie uliczki miasta. Pierwszy spotkany hotel, a niewiele ich było do wyboru, podróżni uznali za stosówny do kilkudniowego, jeżeli nic kilkugodzinnego pobytu. Zajęli skromne pomieszkanie, mieniąc się być kupcami z Tunisu, korzystającymi z nadarzającej się sposobności spędzenia uroczystego dnia w Trypolis. Mowa nie mogła zdradzić doktora, który władał wybornie wszystkiemi narzeczami ludów wybrzeży Śródziemnego morza.

Oberżysta przyjął bardzo gościnnie pięciu podróżnych, zaszczycających swą bytnością jego hotel. Zresztą, jak się zdawało, był to niezły człowiek, ale niezmordowany gaduła. Doktór, zachęcając go pytaniami do rozmowy, dowiedział się wkrótce wiele interesujących, a nawet ważnych szczegółów.

Przedewszystkiem sprawdził, że niedawno przybyła do Trypolis karawana z Marokko, a z nią i Sarkany, który mając liczne stósunki, zamieszkał w domu Sidi Hazama.

W taki to sposób doktór niespodziewanie dowiedział się, co właściwie było mu najpotrzebniejszem. Widocznie szczęśliwy traf szedł tym razem w pomoc, należało tylko zręcznie wyzykać sprzyjający zbieg okoliczności.

Otóż skutkiem rozmowy z oberżystą, tego samego wieczora doktór, Piotr i Luigi, zachowując pewne środki ostrożności, by nie zostać poznanymi, złączyli się z tłumami tych koczujących ludów, obozującemi na płaszczyźnie Sung-Ettelaté. Przechadzając się, przypatrywali się bacznie rezydencyi naczelnika Senusitów.

Tam to wieziono Sawę Sandorf! Od czasu pobytu doktora w Raguzie, nigdy jeszcze ojciec nie był tak blizko córki! Ale cóż? Mur nie do przebycia dzielił ich od siebie! Piotr byłby się niewątpliwie zgodził na wszystko, nawet na zrobienie układu z Sarkanym, byle ją tylko ujrzeć swobodną.

Hrabia Sandorf zdecydowałby się pozostawić nędznikowi cały majątek, którego Trypolitańczyk jedynie pragnął! A jednak w tej nawet chwili nie mogli zapomnieć, że obowiązkiem ich było spełnić czyn sprawiedliwy... że powinni ukarać tego, co nikczemnym postępkiem stał się przyczyną śmierci Stefana Batorego i Władysława Zathmara!..

Tymczasem porwanie Sarkaniego i wydobycie Sawy z domu Sidi-Hazama w obecnych warunkach, czyż nie przedstawiało trudności prawie nie do przezwyciężenia? Czyż nie należałoby zastąpić siły, której nie można było użyć, zręcznym fortelem? Może uroczystość bocianów da sposobność swobodniejszego działania? Tak, zapewne! Cypel Pescade podał już myśl, a doktór, Piotr i Luigi zajęli się żywo nowym planem.

Nasz akrobata wykonać go miał z narażeniem życia, ale czy mu się powiedzie wcisnąć się do pomieszkań małej warowni i uprowadzić z sobą Sawę Sandorf! Przy jego zręczności i odwadze wszystko to było prawdopodobnym.

To też doktór Antekritt, Piotr Batory i Luigi, nie bez ułożenia już programu dalszego działania, przybyli na płaszczyznę Sung-Ettelaté, podczas gdy Cypel Pescade i Przylądek Matifon wyuczali się swoich ról z zamiarem odegrania ich z prawdziwym artyzmem.

Aż do samego wieczora nic nie zapowiadało ruchu i gwaru, któremi ożywiła się wkrótce ta rozległa płaszczyzna przy fantastycznem świetle niezliczonych pochodni. W tym zbitym tłumie zaledwie możnaby zauważyć snujących się członków groźnej sekty, którzy poznawali się wzajemnie za pomocą umówionego znaku.

Wypada nam jednak zapoznać czytelnika z legendą wschodnią, a raczej afrykańską, będącą przyczyną do wielkiej uroczystości bocianów, która ma niezwykły urok dla muzułmańskiej ludności.

Na afrykańskim kontynencie istniało niegdyś plemię zwane Djinsy. Szczep ten później pod wodzą Bu-Ihebrs zdobył znaczne obszary w pobliżu puszczy Hammada, pomiędzy trypolitańską Regencją, a królestwem Fezzanu. Był to naród potężny, będący postrachem dla sąsiadów, ale był tez niesprawiedliwy, przewrotny, zaborczy, nieludzki.. Żaden z afrykańskich monarchów nie mógł go poskromić.

Pewnego dnia prorok Sulejman postanowił spróbować, czy by Djinsy nie dali się nawrócić... W tym celu wysłał jednego ze swoich apostołów, ażeby przemawiał do przewrotnego ludu, zachęcając go do miłości dobrego, a wstrętu do złego... Daremna praca. Dzikie hordy rzuciły się na misyonarza i umęczyły go.

Djinsowie okazali tyle odwagi, wiedząc, że kraj ich jest tak odosobniony, iż żaden z sąsiednich królów nie odważyłby się zapuścić z swoją armią w głąb tych obszarów. Zresztą, mniemali, że prorok Sulejman nie dowie się nigdy, jakiego przyjęcia doznał jego apostoł.

Omylili się jednak.

W kraju tym była wielka ilość bocianów. Jak wiadomo, ptactwo to jest wzorowych obyczajów, nadzwyczaj zmyślne, a nadewszystko obdarzone szlachetnemi poczuciami, gdyż jak niesie podanie, nie przebywają nigdy w okolicy, której nazwisko znajduje się na monecie. Pieniądz bowiem jest jedynen źródłem wszelkiego nieszczęścia i najpotężniejszym środkiem do popchnięcia człowieka w przepaść jego złych namiętności.

Owóż bociany, widząc zatwardziałą przewrotność Djinsów, zwołały pewnego dnia walną naradę i postanowiły wysłać jednego ze swego grona do proroka Sulejmana, aby go uwiadomić o dokonanym morderstwie, wołającem o pomstę...

Prorok zawezwał natychmiast dutka, który jest jego najulubieńszym gońcem, z rozkazem sprowadzenia wszystkich bocianów całego ziemskiego globu do wysokich stref afrykańskiego nieba.

Rozkaz został spełniony, a gdy niezliczone zastępy wezwanego ptactwa zebrały się około proroka Sulejmana, stworzyły chmurę, która jak się wyraża legenda, stała się przyczyną zaćmienia we wszystkich krajach położonych między Mezdą a Marzuk.

Natenczas to każdy z bocianów, ująwszy w dziób kamień z wyższego rozkazu, odleciał ku krajom Djinsów... Tam krążąc w przestworzu, puścił go na głowy przeklętego narodu...

W ten sposób ukamieniowaną została zła rasa, a dusze niepoprawnych zamknięte są teraz na wieki w głębi puszczy Hammada.

Oto jest treść legendy, która miała być przedstawioną obrazowo podczas uroczystości dnia tego. Paręset bocianów znajdowało się już w tym celu pod sznurkową siatką, rozciągniętą na pewnej części płaszczyzny Sung-Ettelaté, gdzie stojąc na jednej nodze i klekocąc długiemi dziobami, oczekiwały chwili oswobodzenia. Na dany znak miały wzlecieć w przestworze, opuszczając na tłumy prawowiernych nieszkodliwe kamienie z mokrej gliny, pośród wrzawy widzów, dźwięków muzyki, moździerzowych strzałów i przy świetle zapalonych pochodni.

Cypel Pescade dowiedział się o całym programie i ten właśnie natchnął go myślą odegrania przy tej sposobności także jakiej roli. W takich warunkach może się uda wcisnąć do mieszkania mokkadema Sidi-Hazama.

Z zachodem słońca z twierdzy trypolitańskiej rozległ się strzał armatni. Był to sygnał oczekiwany przez publiczność z największą niecierpliwością.

Doktór, Piotr i Luigi, zrazu ogłuszeni piekielną wrzawą, powstałą nagle na całej płaszczyźnie, zostali następnie chwilowo oślepieni niezliczoną ilością świateł zewsząd się pojawiających.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 104

Niepodobnaby opisać, co się działo w kilka minut po armatnim strzale. Mężczyźni, kobiety, dzieci, Turcy, Arabowie, Murzyni, wszystko to zdawało się, że potraciło głowy.

Potrzeba było w istocie orkiestry, złożonej z instrumentów barbarzyńskich ludów, ażeby zdolną była zagłuszyć podobny zgiełk i hałas. Oprócz tego kawalerzyści poczęli strzelać ze swoich długich strzelb i pistoletów, podczas gdy sztuczne ognie i ogłuszające pukawki uzupełniały ten chaotyczny zamęt.

Tu, przy świetle pochodni, odgłosie drewnianych bębnów i monotonnej melodyi dzikiej pieśni, stał naczelnik Murzynów w fantastycznem odzieniu, przytrzymanem paskiem klekoczącym dziwacznemi ozdobami, z twarzą ukrytą pod potworną maską, zachęcając do tańca trzydziestu czarnych wydrzeźniających się wstrętnie, w kole pląsających kobiet, które klaszcząc w dłonie takt wybijały.

Dalej nieco, dzicy Aïssausi, w przystępie najwyższego religijnego fanatyzmu i opilstwa dokonanego alkoholem, z obłąkanem spojrzeniem, krusząc swoje maczugi, gryząc żelazo, raniąc sobie ciało, podrzucając żarzące węgle, obwijali się długiemi wężami kąsającemi ich w ręce, w twarze, w usta, kąsając gady nawzajem, a nawet odgryzając im krwawiące się ogony.

Ale wkrótce tłumy ciekawych spieszyły do Sidi-Hazama, jak gdyby jakieś nadzwyczajne widowisko je przyciągało.

Tam uwijało się dwóch ludzi, jeden z nich prawdziwy olbrzym, drugi zaś nader szczupły i mały, dwóch akrobatów, których zdumiewające próbki siły i zręczności nawet pomiędzy tą prawdziwie czworonożną zgrają widzów wywoływały okrzyki uciechy, podziwu i uznania.

Był to przylądek Matifon i Cypel Pescade. Obrali oni do tego przedstawienia miejsce, będące pod samym domem Sidi-Hazama. Z ważnych przyczyn powrócili bowiem chwilowo do swego dawnego zajęcia... Wystrojeni w świecidełka, zdobiące arabskie materye, oczekiwali nowych sukcesów.

— Spodziewam się, że nie zniewieściałeś, mój Przylądku? pytał Cypel Pescade swego towarzysza.

— Ej nie... Cyplu Pescade!

— Więc się nie ulękniesz ćwiczenia, któreby zaimponowało tym głupcom?...

— Co? ja?... miałbym się lękać?..

— A gdyby potrzeba było gryźć zębami kamienie i połykać węże?...

— Pieczone? — spytał Przylądek Matifon.

— Nie... surowe!

— O!... surowe?...

— I żyjące!

Przylądek Matifon skrzywił się, ale pomimo to byłby zjadł węża, jak zwykły Aïssaua.

Doktór, Piotr i Luigi, stojąc w tłumie widzów, nie spuszczali oka z swoich dwóch towarzyszów.

O nie! Przylądek Matifon nie zniewieściał, nie utracił nic ze swoich sił nadzwyczajnych. Zaraz z początku powalił na ziemię sześciu najdzielniejszych Arabów, którzy odważyli się z nim zmierzyć...

Później już tylko sztuczki kuglarskie zachwycały licznie zgromadzoną publiczność; szczególniej podobało się szczepom afrykańskim rzucanie zapalonemi pochodniami, które krzyżując się w powietrzu, przelatywały z rąk olbrzyma do rąk Cypla Pescade.

A jednak publiczność ta miała prawo być bardzo wymagającą. Znajdowało się tam wielu zwolenników na pół dzikich Tueregów, których zręczność równa się owej najdrapieżniejszych zwierząt tych krajów, jak zapewnia program sławnej trupy Bracco. Ci znawcy podziwiali już nawet nieustraszonego Mustafę, Samsona puszczy, do którego angielska królowa, powodowana obawą wypadku, wysłała pewnego razu swego sekretarza z poleceniem zaprzestania niebezpiecznych ćwiczeń. Ale Przylądek Matifon, jako atleta, był niezrównany i nie potrzebował obawiać się swoich rywalów.

Nakoniec ostatnia, gimnastyczna produkcya zentuzyazmowała do najwyższego stopnia kosmopolityczne tłumy, otaczające europejskich artystów. Sztuczka ta, znana już w cyrkach starej Europy, widocznie była jeszcze nowością dla trypolitańskich gapiów.

To też widzowie dusili się wzajemnie, aby tylko stanąć jak najbliżej dwóch akrobatów, popisujących się swą zręcznością przy świetle płonących pochodni.

Przylądek Matifon, ująwszy żerdź długą co najmniej na stóp trzydzieści, trzymał ją prostopadle nad swemi piersiami. U szczytu tej chwiejnej podstawy Cypel Pescade balansował w rozmaitych pozach ze zdumiewającą śmiałością, nadając żerdzi niebezpieczne wygięcia.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 105

Ale Przylądek Matifon był niewzruszony, posuwał się tylko naprzód, aby utrzymać równowagę. W ten sposób zbliżywszy się zwolna, aż do muru otaczającego dom Sidi-Hazama wyciągnął ręce w górę, skutkiem czego żerdź wzniosła się jeszcze wyżej, podczas gdy Cypel Pescade w postawie ujmującej słał publiczności wdzięczne całusy.

Tłum Arabów i Murzynów objawiał swoje najwyższe zadowolenia dzikiem wyciem, oklaskami i nóg tupaniem. O nie! Samson puszczy, nieustraszony Mustafa, najśmielszy z Tuaregów nie wzniósł się jeszcze nigdy do takiej wysokości!

W tej chwili drugi strzał armatni rozległ się z trypolitańkiej twierdzy. Na ten dany znak, tysiące bocianów nagle uwolnionych z pod olbrzymiej siatki, wzbiło się wysoko w przestworze, a grad fałszywych kamieni począł spadać na płaszczyznę pośród ogłuszającej wrzawy wznoszącego i się ptactwa, któremu godnie odpowiedziały sfanatyzowane szczepy afrykańskie.

Był to w rzeczy samej punkt kulminacyjny w uroczystości dnia tego. Patrząc na to wszystko, co się tam działo, możnaby przypuścić, że waryaci ze wszystkich szpitali Europy dali sobie słowo, aby spotkać się na płaszczyźnie Sung-Ettelaté.

Pomimo to jednak mieszkanie mokkadema pozostawało szczelnie zamknięte podczas tak gwarnej uciechy licznej publiczności. Ani jedna żyjąca istota nie ukazała się w progu lub na terasie rezydencyi Sidi-Hazama.

Ale, o dziwo! Z chwilą, w której zgaszono pochodnie, równocześnie ze wzniesieniem się bocianów, Cypel Pescade znikł nagle, jak gdyby wierne ptactwo Sulejmana proroka uniosło go z sobą do niebios.

Cóż to się z nim stało?

Tymczasem na pogodnem obliczu Przylądka Matifon nie malował się wcale niepokój, skutkiem tej niespodzianki... Podrzuciwszy w górę olbrzymią żerdź, zawinął nią zręcznie młynka nad głową niby tambor, dający znak swoją wielką laską. Sztuczka Cypla Pescade zdawała się być dla niego najnaturalniejszą rzeczą w świecie.

Jednak zachwyt i zdumienie publiczności przeszło wszelkie granice, a entuzyazm objawił się raz jeszcze w wielkim, przeciągłym okrzyku, który pewno słyszano daleko w oazie i w puszczy. Nikt nie wątpił, że zręczny akrobata wzleciał w przestworze, aby zwiedzić królestwo bocianów.

Czyż tłumy nie zachwyca najbardziej to, czego pojąć i wytłómaczyć sobie nie mogą?



III.


Dom Sidi-Hazama.


Było już około dziewiątej godziny wieczorem. Strzały, gwar, muzyka, krzyki, nagle umilkły. Tłumy poczęły się rozchodzić w rozmaite strony, tak, że w przeciągu jednej godziny cała płaszczyzna Sung-Ettelaté stała się milczącą i pustą.

Rozebrawszy namioty i zwinąwszy obozowisko Murzyni i Berberyjczycy rozprószyli się w Regencyi trypolitańskiej, podczas gdy Senusici spieszyli do Cyrenajki, a szczególnie do wilajetu Ben-Ghazi, aby tam skupić siły Kalifa.

Na płaszczyźnie pozostał tylko doktór Antekritt, Piotr i Luigi. Postanowili spędzić tam noc w oczekiwaniu wypadków, które w każdej chwili nastąpić mogły, skutkiem nagłego zniknięcia Cypla Pescade.

Trzej przyjaciele rozdzielili się, ażeby zająć swe stanowiska w pobliżu murów domów Sidi-Hazama.

Pomimo pozornego spokoju, serce uderzało gwałtowniej w łonie oczekujących... Była to bowiem chwila rozstrzygająca.

Tymczasem Cypel Pescade, rzuciwszy się z prawdziwie cudownym skoku z żerdzi, wzniesionej przez Przylądka Matifon, spadł na parapet jednego z terasów w pobliżu minaretu, który wznosił się nad dziedzińcami domostwa.

Nikt nie mógł go zauważyć pośród tej ciemnej nocy, aczkolwiek w „skifie”, położonej w głębi drugiego „pacia”, siedziało noc całą kilku strażników, z których jedni spali, inni zaś czuwali z rozkazu mokkadema.

Łatwo pojąć, że Cypel Pescade nie ułożył sobie pewnego planu, bo tysiące nieprzewidzianych okoliczności w drodze stanąć mu mogło, zresztą rozkład pomieszkań domu Sidi-Hazama nie był mu znanym i nie wiedział, w którem skrzydle więziono młode dziewczę i czy pozostawała samą, a wreszcie, czy nie braknie jej sił i odwagi do ucieczki, gdyby nawet nadarzyła się po temu sposobność.

Z tych powodów należało działać na los szczęścia. Pomimo to jednak Cypel Pescade powiedział sobie po chwili namysłu:

— Przedewszystkiem, bądź to siłą, bądź postępem, muszę dostać się do Sawy Sandorf. Jeżeli nie będzie mogła wyjść ze mną natychmiast, trzeba przynajmniej, aby się dowiedziała, ze Piotr Batory żyje, że doktór Antekritt i jego towarzysze są gotowi z pomocą, słowem, że jeżeli jej ucieczka nie nastąpi natychmiast, to nie powinna uledz groźbom... Prawdą jest, iż mogę zostać schwytanym, zanim się do niej dostanę... Ale o tem będzie czas pomyśleć później!

Zeskoczywszy lekko na parapet, pierwszem staraniem Cypla Pescade rozwinąć na pozór delikatny sznur z węzłami, który miał ukryty pod ubiorem klowna, poczem umocował go do żelaznych zębów, znajdujących się w murze w ten sposób, iż zwisł aż do ziemi po zewnętrznej stronie ściany.

Uczynił to tylko z przezorności, która w każdym wypadku mogła się okazać praktyczną. Zamiast puścić się dale, mały akrobata położył się na brzuchu wzdłuż parapetu.

W ten sposób, nie ruszając się nawet, oczekiwał nadejścia nocy; gdyby był spostrzeżonym i zagrożonym przez straż Sidi-Hazama, mógł w każdej chwili skorzystać z zawieszonego sznura, który w rzeczy samej powinien był stać się środkiem do uratowania Sawy Sandorf.

Głębokie milczenie panowało w mieszkaniu mokkadema. Ponieważ żaden człowiek z domu Sidi-Hazama nie brał udziału w uroczystości bocianów, przeto jednego wejścia do „zanija” nie otwierano od wschodu słońca.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 106

Po kilku minutach wyczekiwania. Cypel Pescade poczołgał się ostróżnie w stronę minaretu. Schody wiodące do górnej części wieżycy meczetu musiały spuszczać się widocznie aż do pierwszego dziedzińca. I w rzeczy samej drzwiami znajdującemi się na tarasie można było zejść na dół.

Drzwi te stały zamknięte, nie na klucz wprawdzie, ale nie zrobiwszy otworu w jednem skrzydle, niepodobieństwem było odsunąć z zewnątrz zasuwki.

Cypel Pescade mógł wprawdzie uczynić to z łatwością za pomocą wybornego noża, który miał przy sobie, lecz taka czynność wymagała zbyt wiele czasu i trudu.

Na szczęście wkrótce okazało się, że nie trzeba było uciekać się do podobnych ostateczności. O trzy stopy nad terasem znajdował się znaczny otwór w ścianie minaretu. Jak wiadomo Cypel Pescade nie był nadto wielkim, zresztą posiadał zręczność kota, który wszędzie się wciśnie. To też, zadawszy sobie nieco pracy, ujrzał się niebawem w środku wieżycy.

— Wszak Przylądek Matifon nie mógłby zrobić czegoś podobnego! — zawołał z pewną dumą.

Rozpatrzywszy się, o ile to było możebnem, w miejscu, w którem się znajdował Cypel Pescade stanął przy drzwiach i odsunął zasuwkę, ażeby w ten sposób zapewnić sobie odwrót tą samą drogą, gdyby się tego okazała potrzeba.

Zstępując po kręconych schodach minaretu, mały akrobata zsuwał się raczej, zaledwie dotykając drewnianych stopni, któreby mogły go zdradzić pod naciskiem stopy. Na dole ujrzał się ponownie przed drzwiami, przymkniętemi jednak tylko tak, że za lekkim dotknięciem same się roztworzyły.

W tem miejscu był wchód od kolumnowej galeryi pierwszego dziedzińca. W głębi korytarza znajdowały się drzwi do licznych pomieszkać tego pawilonu. Po zupełnej ciemności, jaka panowała na schodach, zdawało się tu względnie cokolwiek jaśniej. Zresztą wewnątrz nie było oświetlenia, a grobowa cisza zalegała to ponure zabudowanie.

W samym środku „pacya” zaokrąglał się, basen ze źródlaną wodą, wokoło którego stały olbrzymie wazony z rozmaitemi krzewami, jak drzewami, jak drzewka pieprzowe, palmowe, laurowe, kaktusy, tak, że gęsta zieleń, nagromadzona w pobliżu ocembrowania, stanowiła pewien rodzaj zapory.

Cypel Pescade obszedł galeryą ostróżnie i cicho, zatrzymując się, chwilkę przy drzwiach każdego pokoju. Wydało mu się, że są niezamieszkałe. Jednakże nie wszystkie, albowiem pod ostatniemi drzwiami dał się słyszeć jakiś głos dość nawet wyraźnie.

Mały akrobata zrazu się cofnął. Był to głos Sarkaniego, słyszał go już kilkakrotnie w Raguzie. Ale gdy po chwili namysłu zbliżył się ponownie do drzwi, nie mógł już nic więcej pochwycić z tego, co rozmawiano w pokoju.

Niemal w tejże samej chwili dał się słyszeć odgłos kroków. Stało się to tak nagle, że Cypel Pescade zaledwie mógł odskoczyć, gdy drzwi się już otworzyły.

Z pokoju wyszedł Sarkany w towarzystwie Araba słusznego wzrostu. Przechadzając się w „pacya”, widocznie rozmawiali o ważnych sprawach.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 107

Na nieszczęście, mały akrobata, ukryty za jednym z wielkich wazonów, nie mógł zrozumieć, o czem rozprawiał Sarkany ze swoim towarzyszem, gdy to właśnie arabskie narzecze, którem rozmawiali, nieznane mu było. Zaniepokoiły go wielce tylko dwa słowa, a raczej dwa nazwiska, z których pierwsze: Sidi-Hazam, w rzeczy samej mokadem z Trypolitańczykiem rozmawiał, niemile zabrzmiało mu w uszach, podczas gdy drugie: „Antekritta”, wywołało w niem zaniepokojenie.

A jednak widocznie rozmawiano o wyspie Antekrycie, gdyż nazwa ta w ciągu rozmowy kilkakrotnie powtórzoną została.

— To przecież dziwne — mówił sam do siebie Cypel Pescade — co może ich obchodzić Antekritta?... Czyżby Sidi-Hazam, Sarkany i wszyscy ci trypolitańscy rozbójnicy zamierzali wypowiedzieć nam wojnę? O do stu tysięcy dyabłów!... jakżeż to przykro nie posiadać języka tych dwóch łotrów!...

Tak ubolewając nad własną nieudolnością, starał się jednakże podchwycić jeszcze kilka słów podejrzanych, gdy Sidi-Hazam i Sarkany zbliżyli się do basenu. Noc była nadto ciemną, by ukrywający się za krzewami mógł być spostrzeżonym.

— Gdyby przynajmniej — rozmyślał dalej mały akrobata — gdyby przynajmniej Sarkany sam przechadzał się po tym dziedzińcu, to może udałoby mi się, uczynić go nieszkodliwym dla nas... Ale to znowu nie uratowałoby Sawy Sandorf, a przecież w tym celu wykonałem skok niebezpieczny! Trochę cierpliwości!... Przyjdzie kolej i na Sarkaniego!

Rozmowa Sidi-Hazama z Sarkanym trwała około dwudziestu minut. Wspominano też kilkakrotnie imię Sawy z określnikiem „arue”, co znaczy po arabsku „narzeczona”.

Cypel Pescade rozumiał ten wyraz.

Można było wnosić ze wszystkiego, iż mokadem został wtajemniczony do spraw Trypolitańczyka i że mu dopomagał w dopięciu celów.

Wkrótce obaj wyszli drzwiami, znajdującemi się w przeciwnym rogu „pacya”. Wyjście to łączyło ową galeryą z dalszemi zabudowaniami gmachu.

Zaraz po ich zniknięciu mały akrobata przesunął się wzdłuż gyleryi, zatrzymawszy się na chwilę przy drzwiach przymkniętych.

Za lekkiem potrąceniem otworzyły się, a śmiały chłopak szedł już na palcach ciemnym korytarzem, ręką dotykając ściany. Dość wązkie to przejście kończyło się podwójną arkadą, podtrzymaną rzędem filarów, pomiędzy ktoremi znajdowało się przy wejściu do „skify,” będącej w środkowym „pacja”.

Dość żywe światło, wpadające przez szczeliny w murze, rzucało jasne smugi na marmurową posadzkę. Iść dalej byłoby wielką nierozwagą. Za drzwiami tej sali dawały się słyszeć liczne głosy rozmawiających.

Cypel Pescade zawahał się, nie wiedząc co począć. Pragnął on odszukać pokój, w którym zamkniętą była Sawa, ale tylko szczęśliwy wypadek mógł mu dopomódz w odkryciu.

Nagle jakieś światełko pojawiło się w przeciwnym rogu dziedzińca, a wkrótce ukazała się kobieta z arabską latarką w ręku. Wyszła z pokoju, ukrytego w głębi kolumnady i puściła się galeryą, z której był wchód do „skify”.

Mały akrobata poznał tę kobietę.

Była to Namira.

Prawdopodobnem się zdawało, że Marokanka wejdzie do pokoju więzionego dziewczęcia. Należało więc udać się za nią, ale ażeby to uczynić, trzeba było przedewszystkiem ustąpić się jej z drogi, nie zdradziwszy swej obecności.

Chwila ta rozstrzygała o śmiałych usiłowaniach Cypla Pescade i o losie Sawy.

Tymczasem Namira szła zwolna. Jej latarnia trzymana prawie przy ziemi oświecając dół tylko, pogrążała w większych jeszcze ciemnościach górną część „pacja”. Ponieważ musiała przejść pod arkadą, Cypel Pescade nie wiedział zrazu, co z sobą począć, gdy promień latarki przekonał go, iż szczyt łuku, składał się z ozdób ażurowych w maurytańskim stylu.

W jednej chwili wdrapał się na filar środkowy, a uchwyciwszy się ręką jednej z ozdób, wspiął się za pomocą zręczności i siły tak, iż niemal zupełnie skrył się w wydrążeniu większej arabeski.

Namira minęła arkadę, nie spostrzegłszy nikogo i zwróciła się w przeciwną strony galeryi. Stanęła przy drzwiach wiodących do „skify”, a po chwili otworzyła takowe.

Słup światła wpadł na dziedziniec, nikł zwolna w miarę, jak drzwi zamykano.

Cypel Pescade począł się zastanawiać...

Każdy przyzna, ze okoliczności były sprzyjające do rozmyślań.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to Namira weszła do tej sali — mówił sam do siebie. — Nie wiem dlaczego, ale jestem pewny, że tam nie ma pokoju Sawy. Przypuszczam teraz, że od niej wyjść musiała... W takim razie pokój, którego szukam, znajdowałby się w tamtej stronie... Obaczymy!

Sprytny chłopak wyczekał jeszcze czas jakiś w swem ukryciu.

Tymczasem światło znajdujące się w głgbi „skify” malało z każdą niemal chwilą, a głosy rozmawiających coraz rzadziej dały się słyszeć. Widocznie nadeszła godzina, w której służba Sidi-Hazama udawała się zazwyczaj na spoczynek.

Okoliczności stawały się więc coraz bardziej sprzyjającemi do działania, bo w tej części domu wkrótce głęboka cisza zapanować miała, choć ostatnie światełko jeszcze nie zagasło.

Natenczas to dopiero Cypel Pescade spuścił się na dół, dostał się do schodów bocznych galeryi, przesunął się ostróżne koło drzwi „skify”, zwrócił swe kroki w przeciwną stronę „pacja” i dostał się wreszcie na drugą stronę dziedzińca, gdzie był pokój, z którego wyszła niedawno Namira.

Mały akrobata odszukał drzwi i otworzył je z łatwością, gdyż nie były zamknięte na klucz. W głębi pokoju płonęła arabska lampa, przyćmiona zielonemi szkłami. Przy tem oświetleniu Cypel Pescade mógł jednak rozpatrzyć się w sypialni.

Wschodnie obicia zdobiły ściany, na środku pokoju stało kilka stołków maurytańskich kształtów, po kątach leżały stosy poduszek, gruby kobierzec rzucony był na mozajkową posadzkę. Na uboczu znajdował się nizki stół, na którym można było spostrzedz ostatki wieczerzy, a w głębi sypialni kryła się otomana, powleczona białem płótnem.

Oto wszystko, co można było spostrzedz na pierwszy rzut oka.

Cypel Pescade wszedł i zamknął drzwi za sobą.

Jakaś kobieta, drzemiąca raczej, niż śpiąca, spoczywała na otomanie, przykryta do połowy jednym z owych długich i szerokich płaszczów, któremi Arabowie obwijają się zazwyczaj od stóp aż do głowy.

Była to Sawa Sandorf.

Mały akrobata poznał leżącą natychmiast, widział ją bowiem kilkakrotnie w Raguzie. Ale jakże zmienioną znalazł Sawę od tego czasu. Była blada, jak natenczas gdy orszak jej ślubny spotkał się z pogrzebem Piotra Batorego; jej postawa, smutne oblicze, bolesny wyraz twarzy, słowem, wszystko świadczyło, ile musiała przecierpieć!

Nie pozostawało ani chwili do stracenia.

Ponieważ drzwi nie były na klucz zamknięte, przeto należało się spodziewać, że Namira zaraz powróci. Prawdopodobnie Marokanka strzeże dzień i noc młodą dziewczynę.

A jednak, gdyby się nawet udało wyprowadzić Sawę z pokoju, to w jakiż sposób uciec bez pomocy z zewnątrz? Mieszkanie Sidi-Hazama otoczone było murem, jakby jakie więzienie.

Cypel Pescade pochylił się nad otomaną.

Jakież było jego zdziwienie wobec podobieństwa które dotychczas nie zwróciło jego uwagi, podobieństwa Sawy do doktora Antekritta.

Śpiąca otworzyła oczy.

Widok nieznanego człowieka, pochylonego nad nią z palcem przy ustach, o błagalnem spojrzeniu, w dziwacznym stroju akrobaty, więcej ją zadziwił, niż przeraził. Ale choć się podniosła, posiadała dość zimnej krwi, aby nie krzyknąć.

— Cicho!... — szepnął Cypel Pescade. — Nie obawiaj się pani niczego... Przychodzę, by cię uratować... Za temi murami oczekują cię przyjaciele gotowi na wszystko aby tylko uratować panią z rąk Sarkaniego... Piotr Batory żyje!...

— Piotr... żyje?... — zawołała Sawa, doznając gwałtownego bicia serca.

— Proszę, przeczytać!

I mówiąc te słowa podał list zawierający tych kilka wyrazów:


„Sawo, zaufaj temu, co z narażeniem życia dostał się do ciebie... Żyję... jestem tu...

„Piotr Batory”.


Więc Piotr żył w istocie!... Był niedaleko nawet... Jakimże cudem stało się to wszystko?... Czas to okaże... ale Piotr czeka...

— Uciekajmy! — zawołała.

— Tak, uciekajmy — odparł Cypel Pescade. — Ale przedewszystkiem jedno pytanie: czy Namira nocuje w tym pokoju?

— Nie — rzekła Sawa.

— A gdy odchodzi, czy zamyka pokój na klucz?

— Zawsze...

— A więc powróci?...

— Zapewne... ale uciekajmy!

— Cierpliwości! — szepnął mały akrobata.

Potrzeba było powrócić na schody, wiodące do minaretu, ażeby dostać się na teras, znajdujący się od strony płaszczyzny.

Dostawszy się do tego miejsca można już było za pomocą zawieszonego sznuru wydobyć się z tego wiezienia. W taki sposób ucieczka mogła się powieść.

— Chodźmy! — rzekł Cypel Pescade, podawszy Sawie rękę po chwili namysłu.

Chciał już otworzyć drzwi sypialni, gdy nagle dały się słyszeć kroki w galeryi. Niemal równocześnie nadchodzący wymówił kilka słów tonem rozkazującym, a mały akrobata poznał głos Sarkaniego.

— Ach! to on!... to on! — szepnęła przestraszone dziewczę. Zginęliśmy, jeśli cię tu znajdzie!...

— Ale nie znajdzie! — odparł najspokojniej Cypel Pescade.

Mówiąc te słowa, poskoczył i rzucił się na podłogę, poczem jednym zręcznym ruchem obwinął się w rozciągnięty dywan i skrył się w najciemniejszym kącie pokoju.

W tejże samej chwili drzwi się roztworzyły przed Sarkanym i Namirą.

Na widok wchodzących, Sawa zajęła niedawno opuszczone miejsce na otomanie. Nie mogła ona pojąć, w jakim celu przybywa do niej Sarkany o tak późnej godzinie. Domyśliła się, że przychodzi z nowymi projektami, ażeby złamać jej opór!... Ale młode dziewczę czuło się obecnie niezłomnem! Dowiedziała się, że Piotr żyje i oczekuje ją za tymi murami.

Cypel Pescade nie mógł wprawdzie nic ze swego ukrycia widzieć, ale za to słyszał on wszystko, co mówiono.

— Sawo — rzekł Sarkany — jutro rano opuścimy ten dom, ażeby zamieszkać gdzieindziej. Nie chcę jednak odjechać z tego miejsca bez twego zezwolenia na ślub, który tu odbyć się musi... Wszystko już gotowe... potrzeba, abyś natychmiast...

— Ani teraz, ani później! — odparła stanowczo młoda dziewczyna głosem spokojnym i pewnym.

— W naszym interesie — ciągnął dalej Sarkany, jak gdyby nie słyszał danej odpowiedzi — w naszym interesie potrzeba twego dobrowolnego zezwolenia; powtarzam, w naszym wspólnym interesie. Czy pojmujesz?...

— Nie mamy i nie będziemy nigdy mieć wspólnych interesów!

— Strzeż się!... Przypomnij sobie, że miałem twe zezwolenie w Raguzie...

— Z przyczyn, które nie istnieją!

— Posłuchaj mnie, Sawo — mówił Sarkany, który nie mógł ukryć pozornym spokojem najgwałtowniejszego rozdraźnienia — o dobrowolne zezwolenie przychodzę prosić cię po raz ostatni...

— Ja zaś dam odmowną odpowiedź, jak zawsze...

— A więc potrafimy cię zmusić! — zawołał Trypolitańczyk. — Nie zniewalaj mnie do ostateczności!... Tak, potrafimy złamać twój upór... Namira da sobie radę, jeżeli będzie potrzeba... Nie sprzeciwiaj mi się zatem... Imam czeka... gotów połączyć nas prawnie, jak wymagają zwyczaje tego kraju, będącego moją ojczyzną... Chodź!...

Sarkany postąpił kilka kroków ku młodej dziewczynie, która zerwawszy się z otomany, cofnęła się w głąb pokoju.

— Nędzniku! — zawołała.

— Otóż pójdziesz... pójdziesz ze mną! — powtarzał Trypolitańczyk, podraźniony do najwyższego stopnia.

— Nigdy!

— Pamiętaj, pożałujesz tego!...

I ująwszy rękę młodego dziewczęcia, ciągnął ją wraz z Namirą do „skify”, gdzie Sidi-Hazam i Imam oczekiwali na tę dziwną parę.

— Ratunku!... Do mnie! — zawołała Sawa — do mnie! Piotrze Batory!...

— Piotrze Batory?! — ryknął dziko Trypolitańczyk. — Przywołujesz umarłych na pomoc?...

— O nie Piotr żyje, aby się pomścić!...

Tak niespodziewana odpowiedź przeraziła Sarkaniego w pierwszej chwili do tego stopnia, że nagłe pojawienie się upiora nie podziałałoby silniej. Ale Trypolitańczyk starał się uspokoić...

Piotr Batory przy życiu?... Piotr, któremu własną ręką zadał pchnięcie, którego widział niesionego w tłumie na cmentarz w Raguzie! Nie, to być nie mogło! Prawdopodobnem się zdawało, iż Sawa w przystępie rozpaczy utraciła zmysły.

Tymczasem Cypel Pescade słyszał najdokładniej całą tę rozmowę. Zrozumiał on, że Sawa, mówiąc Sarkaniemu o żyjącym Batorym, narażała się wielce... Było to zbyt widocznem... To też mały akrobata trzymał w ręku nóż, gotów rzucić się na Trypolitańczyka, gdyby tenże w uniesieniu posunął się do jakiego gwałtownego kroku.

Na szczęście okazało się, że nie było potrzeby uciekać się do tak ostatecznych środków. Sarkany, skinąwszy na swą wspólniczkę, wybiegł jak szalony z pokoju. Poczem drzwi się zamknęły, a obrócony klucz w zamku, świadczył o przezorności Namiry.

Oswobodziwszy się w jednej chwili ze swego ukrycia, Cypel Pescade stanął przy Sawie.

— Uchodźmy! — zawołał!

Ponieważ zamek, będący przy drzwiach, znajdował się od strony sypialni, przeto odjęcie go za pomocą noża nie przedstawiało zbyt wiele trudności. Zręczny chłopak uskutecznił to w jednej sekundzie.

Po chwili Cypel Pescade szedł już wzdłuż galeryi, poprzedzając młode dziewczę, pełne energii.

Natenczas było już około jedenastej godziny w nocy. Słabe światło wymykało się jeszcze przez szczeliny w murze, przedzielającym „skifę” od „pacya”. To też mały akrobata nie chciał iść obok tej sali, lecz przeszedłszy z Sawą przez środek dziedzińca zdążał wprost do korytarza, wiodącego do pierwszego podwórka domostwa.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 108

Tak idąc, udało się uciekającym przebyć szczęśliwie całą długość korytarza i nie pozostawało im, jak tylko kilka jeszcze kroków do zrobienia, aby się dostać do minaretu, gdy Cypel Pescade zatrzymał nagle Sawę, którą prowadził za rękę.

Trzech ludzi przechadzało się w pierwszym dziedzińcu około basenu. Jednym z nich był Sidi-Hazam, widocznie wydawał jakieś rozkazy. Po krótkiej chwili dwóch znikło na schodach minaretu, podczas gdy mokadem wszedł do jednego z bocznych pokojów. Cypel Pescade zrozumiał, że Sidi-Hazam rozstawiał straż, która miała czuwać nad bezpieczeństwem domostwa.

Nie można było wątpić, iż stanąwszy na terasie zostaną spostrzeżeni i ujęci.

— Musimy się odważyć na wszystko! — rzekł nieustraszony akrobata.

— Tak na wszystko: — odpowiedziała Sawa.

Wówczas, wyszedłszy z galeryi, poczęli iść z największą ostrożnością ciemnemi schodami. Stanąwszy na górnym zakręcie, Cypel Pescade zatrzymał się na chwilę.

Na terasie nie było słychać najmniejszego szmeru, słuchających nie doszedł nawet odgłos kroków rozstawionej warty.

Mały akrobata potrącił ostróżnie drzwi, które pierwotnie otworzył, a prowadząc za sobą Sawę, puścił się wzdłuż żelaznych krat terasu.

Nagle ze szczytu minaretu rozległ się krzyk jednego z szyldwachów, inny, niemal równocześnie, rzucił się na Cypla Pescade. Na terasie pojawiła się już i Namira, a za nią wypadła cała służba domu Sidi-Hazama.

Sawa postanowiła nie dać się schwycić. W mocy Sarkaniego czuła się zgubioną. Stokroć wolała umrzeć!

Poleciwszy więc duszę swą opiece Boga, mężne to dziewczę zbliżyło się do parapetu i bez wahania rzuciła się z wysokiego terasu.

Cypel Pescade nie miał nawet czasu temu przeszkodzić, ale zręcznem pchnięciem uwolniwszy się od napastnika, z którym musiał stoczyć walkę, ujął przewieszony sznur i w jednej chwili stanął na ziemi po zewnętrznej stronie wysokiego muru.

— Sawa!... Sawa!... — zawołał.

— Panienka tu!... — odpowiedział głos dobrze mu znany. Bez wypadku... Stałem w szczęśliwym miejscu...

Przeraźliwy okrzyk, po którym nastąpił ciężki upadek, przerwał słowa Przylądka Matifon.

W przystępie zapamiętałego gniewu, Namira nie chciała opuścić nieszczęśliwej ofiary, lecz skoczyła za uciekającą... Padając na ziemię, srodze się potłukła, coby się stało i z Sawą, gdyby nie dwa potężne ramiona, które ją podtrzymały w tym straszliwym upadku.

Doktór Antekritt, Piotr i Luigi złączyli się z Przylądkiem Matifon i Cyplem Pescade, uciekającym ze swą zdobyczą ku wybrzeżom. Omdlała Sawa nie ciężyła wcale swemu zbawcy.

W kilka minut później, Sarkany na czele dobrze uzbrojonego oddziału, składającego się z dwudziestu ludzi, puścił się w pogoń za zbiegami.

Gdy dzika ta banda przybyła do małej ostoi, w której niedawno jeszcze „Elektryk” stał na kotwicy, doktór wraz z swoimi towarzyszami był już na pokładzie statku. Po kilkakrotnym obrocie śrubowego przyrządu, szybki okręt lotem strzały oddalał się od afrykańskich wybrzeży.

Sawa, otoczona troskliwą opieką doktora i Piotra Batorego, otworzyło oczy.

Dowiedziała się, że była córką hrabiego Macieja Sandorfa...

Ujrzała się w objęciach swego ojca!



IV.


Antekritta.


W piętnaście godzin po opuszczeniu wybrzeży trypolitańskich, z wieży obserwacyjnej wyspy Antekritty spostrzeżono w południowych godzinach zbliżenie się „Elektryka nr. 2”. Niebawem też statek zawinął do portu.

Łatwo można sobie wyobrazić powitanie, jakiego doznał doktór i dzielni towarzysze.

Aczkolwiek Sawie nie groziło już żadne niebezpieczeństwo, to jednak postanowiono zatrzymać jeszcze w tajemnicy, jakie związki łączyły ją z doktorem Antekrittem.

Hrabia Maciej Sandorf pragnął zachować incognito aż do zupełnego ukończenia swego dzieła. Jednakże wieść o zaręczeniu się Piotra z Sawą wystarczała do powszechnej radości tak w pałacu jak też w całem miasteczku Artenah.

Trudnoby opisać uniesienie radości pani Batory, gdy po tak strasznych przejściach mogła nakoniec przycisnąć Sawę do swego łona. Młode dziewczę wkrótce odzyskało wesołość i swobodny umysł, do czego się głównie przyczyniło kilka dni prawdziwego szczęścia!

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Cypel Pescade narażał swe życie i w tej ostatniej wyprawie. Ale ponieważ wszystko, co uczynił, uważał za rzecz najnaturalniejszą w świecie, przeto niepodobieństwem było go przekonać o wielkiej doniosłości jego dzieła zasługującego na uznanie i wdzięczność.

Piotr Batory ściskał go tak serdecznie, a doktór Antekritt spoglądał nań tak łaskawie, że mały akrobata niczego już więcej nie pragnął. Swoim dawnym zwyczajem przypisywał wszystkie swe zasługi Przylądkowi Matifon.

— Jemu to należą się podziękowania! — powtarzał — Wszystko to on zrobił tylko! Gdyby mój Przylądek nie był tak zręcznym w balansowaniu żerdzią, nie zdołałbym wskoczyć do domu Sidi-Hazama, a Sawa Sandorf padając, byłaby się zabiła, gdyby nie Matifon, który ją złapał w powietrzu.

— Ho!... ho!... — odpowiedział olbrzym — tego już zawiele... Ktoby myślał...

— Milcz, mój Przylądku — przerwał Cypel Pescade. — Cóż u djabła, nie jestem przecie tak wielkiego kalibru, aby znieść tyle komplementów, podczas gdy ty... Zresztą, chodźmy lepiej do ogrodu!

Oczywiście, że po takiem przemówieniu Przylądek Matifon musiał umilknąć i poszedł do pięknej willi przyjmując na swe barki wszystkie pochwały, „ażeby nie rozgniewać małego Cypla Pescade”.

Ślub Piotra Batorego z Sawą Sandorf miał się odbyć dnia 9 listopada. Piotr, zostawszy mężem Sawy, postanowił zająć się natychmiast zgłoszeniem swej żony do spadku po hrabi Macieju Sandorfie. List pani Toronthal był dostatecznym dowodem pochodzenia młodego dziewczęcia; zresztą, gdyby się okazała potrzeba, można było otrzymać najformalniejszą declaracyą od samego bankiera. Rozumie się, iż wszystkie te sprawdzenia w terminie przepisanym uskutecznione zostaną, gdyż Sawa Sandorf nie ukończyła jeszcze ośmnastego roku, w którym jej prawa dziedziczenia uznane być miały. W rzeczy samej pozostawało jeszcze sześć tygodni czasu.

Wypada też nadmienić, że od lat piętnastu polityczne stósunki w Węgrach wielce się zmieniły na korzyść kraju, a w takich okolicznościach poszły też w niepamięć wszystkie szczegóły niedojrzałego spisku Macieja Sandorfa.

Co się zaś tyczy Hiszpana Karpeny i Silasa Toronthala, to dotychczas nic jeszcze o ich losie zawyrokowane nie zostało. W więzieniu wyspy Antekritty brakowało do kompletu Sarkaniego, gdy ten ujętym będzie, zdrajców sprawiedliwa kara dosięgnie.

Ale w chwili, w której doktór rozmyślał o środkach osiągnięcia swego celu nadeszły niespodziane, wielce niepokojące wiadomości. Agenci pozostawieni w Cyrenajce i Trypolis donosili o ruchu Senusitów, który przybierał wielce groźne rozmiary, szczególnie w wilajecie Ben-Ghazi, pozostającym w najbliższem sąsiedztwie z wyspą. Specyalni kuryerzy zostali bezzwłocznie wysłani do Jebrub, do tego nowego świętego miejsca wyznawców Islamu, jak się wyraża p. Duveyrier, wspominając o tym rodzaju Mekki, gdzie natenczas rezydował Sidi-Mahommed-EI-Mahedi wielki mistrz zakonu, wraz ze swoimi podwładnymi naczelnikami.

Ponieważ Senusici są godnymi następcami dzikich piratów, tchnących zapamiętałą nienawiścią przeciw europejczykom, przeto doktór nie zapoznawał doniosłości grożących niebezpieczeństw.

W tej kwestyi naradzał się też bardzo często z Piotrem Batorym, z Luigim Ferrato, z kapitanami swojej flotylli, z naczelnikami milicyi, jako też z najpoważniejszemi osobistościami kolonii.

Pomimo, że fortyfikacye nie były jeszcze ukończone, Antekritta mogła się oprzeć napastnikom, jeżeli nie przybędą w zbyt znacznej liczbie. Z drugiej zaś strony Senusitom zależało bardzo na zdobyciu wyspy, albowiem była punktem centralnym zatoki Sydry, wokoło której ciągnęły się wybrzeża Cyrenajki i Trypolisu.

Czytelnik nie zapomniał, iż w południowo-zachodniej stronie o dwie mile od wyspy Antekritty znajdowała się mała wysepka Kenkraf, dotychczas nieubezpieczona fortyfikacyami i że z tej właśnie przyczyny doktór kazał ją podminować w sposób najniezawodniejszy.

W obecnej chwili straszliwy materyał wybuchowy zapełniał wszystkie wydrążenia, wykute w skalistym gruncie.

Jedna elektryczna iskra wystarczała, by zniszczyć całą wysepkę Kenkraf wraz z tem wszystkiem coby się pod tenczas na niej znajdowało.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 109

Natomiast Antekritta posiadała dostateczne środki do obrony. Na całem wybrzeżu ustawiono pozycyjne działa, zdolne odeprzeć ataki zbliżającego się nieprzyjaciela. Armatki mniejszego kalibru oczekiwały tylko chwili udowodnienia swej pożyteczności na wzgórzach. Cała załoga stała pod bronią. Liczne torpedy broniły wejścia do portu, a „Ferrato” i trzy „Elektryki” były przygotowane na wszelkie wypadki. Mogły skutecznie bronić się i atakować.

Pomimo to przecież wyspa ta w jednem miejscu dawała nieprzyjacielowi możność zbliżenia się do kolonii. Było to od południowo-zachodniej strony. W tym załomie wybrzeża wylądowanie oblegającej hordy mogło łatwo nastąpić, gdyż strzały z ustawionych bateryi nie dostateczne broniły przystępu.

Z tej więc tylko strony groziło niebezpieczeństwo, a nie było już czasu do zapobieżenia temu brakowi odpowiedniemi robotami.

Zresztą niepewną było rzeczą, czy Senusici zamierzają targnąć się na Antekrittę. Biorąc taki krok pod rozwagę, nie można było zapoznać olbrzymich trudności, nastręczających się przy tem niebezpiecznem przedsięwzięciu.

Luigi powątpiewał nawet, by sekciarze zdecydowali się na tak ryzykowną wyprawę. Takie poglądy wyraził też dnia pewnego, gdy doktór w jego i Piotra towarzystwie zwiedzał fortyfikacye wyspy.

— Sądzę zupełnie inaczej — odparł doktór, Antekritta jest bogatą i dominuje w okolicach syryjskich mórz... Z tych więc tedy powodów prędzej, czy też później zostanie zaatakowaną, bo zanadto wiele Senusitom na niej zależy.

— Nastąpi to z największą pewnością — dodał Piotr — jest to wypadek, przeciw któremu należy się dobrze zabezpieczyć!

— Jednak pragnę wam także powiedzieć — ciągnął dalej doktór — z jakiego innego powodu przewiduję blizki napad. Sarkany był zawsze czynnym stronnikiem niebezpiecznego stowarzyszenia i wiadomo mi nawet, że był zawsze agentem sekciarzy za granicą. Przypomnijcie sobie też, moi przyjaciele, jak w domu makadema Cypel Pescade podsłuchał rozmową Sidi-Hazama z Trypolitańczykiem... Przy tej sposobności wspomniano kilkakrotnie nazwisko Antekritty, a przecież Sarkany wie, że wyspa należy do doktora Antekritta, to jest do wielce mu podejrzanego człowieka, który z jego rozkazu napadnięty został przez Zironiego na pochyłościach Etny. Ponieważ nie udało mu się tam w Sycylii, przeto nie ulega najmniejszej wątpliwości, że spróbuje szczęścia tu, w lepszych warunkach.

— Czy żywi przeciw panu osobistą nienawiść i czy zna pana? — spytał Luigi.

— Prawdopodobnie widział mnie w Raguzie — odparł doktór — wiedział jednak z pewnością o moich stósunkach w tem mieście z rodziną Batorego. Oprócz tego, w chwili, w której Cypel Pescade uprowadził Sawę z domu Sidi-Hazama dowiedział się, że Piotr żyje. Wszystko to razem musiało utkwić w jego pamięci i zapewne nie wątpi, iż Piotr i Sawa znaleźli schronienie na wyspie Antekrycie... Ażeby się pomścić zwróci niewątpliwie przeciw nam całą hordę Senusitów i nie wypada spodziewać się żadnych względów, jeżeli wyspa dostanie się w ręce rabusiów.

Taka argumentacya była nader trafną. Nie ulegało wprawdzie najmniejszej wątpliwości, że Sarkany nie domyślał się egzystencyi hrabiego Macieja Sandorfa pod imieniem doktora Antekritta, ale pomimo to wiedział on dość, aby nie pokusił się o odebranie dziedziczki posiadłości Artenah...

Zatem nie zadziwi też nikogo, iż Trypolitańczyk namówił Kalifa do urządzenia wyprawy przeciw kolonii Antekritty.

Jednakże aż do dnia 3 grudnia nic nie zdradziło blizkiego napadu.

Zresztą ogólna radość, wynikająca z połączenia się uwodziła wszystkich, oprócz doktora. Myśl o wkrótce mającym się odbyć ślubie Piotra Batorego z Sawą zajmowała wraźliwe umysły i serca.

W całej kolonii wierzono, iż dnie smutków i nieszczęść bezpowrotnie minęły.

Należy wyznać, że Cypel Pescade i Przylądek Matifon podzielali ogólne mniemanie. Byli tak uradowani szczęściem drugich, że żyli jedynie ustawicznem uniesieniem otaczających.

— To nie do uwierzenia! — powtarzał Cypel Pescade.

— Co nie do uwierzenia?... — zapytywał Przylądek Matifon.

— Że stałeś się tak potężnie grubym, jak przystoi na porządnego kapitalistę, mój Przylądku. Powinienbyś pomyśleć o ożenieniu!

— O ożenieniu?

— Zapewne... z jaką ładną małą kobietką!

— Dla czegóż z małą?

— No, niech będzie z wielką, olbrzymią kobietą!... Ho! ho! Panie Przylądek Matifon!... Poczekaj... pojedziemy poszukać do Patagonii.

Tymczasem, w rzeczy samej, Cypel Pescade zajmował się urządzeniem weselnych godów Piotra i Sawy. Z upoważnienia doktora układał plan publicznego festynu, połączonego z rozmaitemi nadzwyczajnymi niespodziankami. Mały akrobata był prawdziwym mistrzem w podobnego rodzaju zleceniach; można też było przewidzieć, że dzieło stanie się godnem swego pomysłowego twórcy.

Nagły wypadek sparaliżował wszystkie projekta.

W nocy dzwonek elektryczny odezwał się alarmująco w gabinecie doktora Antekritta.

Stało się to po dziesiątej godzinie z wieczora.

Na takie wezwanie, doktór i Piotr opuścili salon, w którym zamierzali spędzić wieczór z panią Batory i Sawą Sandorf. Wszedłszy do gabinetu, przekonali się, iż sygnał dany był przez straż obserwacyjną, znajdującą się na wyższym punkcie wyspy Antekritty.

Pełniący służbę spostrzegł w południowo-wschodniej stronie zbliżającą się flotyllę, którą z powodu wielkiej odległości i ciemności nocy zaledwie spostrzedz było można.

— Należy zwołać natychmiast radę! — rzekł doktór Antekritt.

W dziesięć minut później, doktór, Piotr, Luigi, kapitanowie Koestrik i Narsos, jakoteż naczelnicy milicji, stawili się w pałacu. Tu uwiadomiono przybywających o spostrzeżeniu stacyi obserwacyjnej, poczem wszyscy się udali do portowej tamy, gdzie przyświecała latarnia morska.

Z tego miejsca, za mało wyniesionego nad powierzchnię morza, prawie niepodobieństwem było rozeznać zbliżającą się flotyllę. Lecz oświeciwszy należycie południowo-wschodnią część horyzontu możnaby było rozróżnić ilość i jakość statków, zagrażających kolonii.

Chodziło tylko o to, czy użycie takiego środka nie zdradzi położenia wyspy? Doktór nie podzielał tego zdania, twierdząc, iż oczekiwany nieprzyjaciel nie działał na ślepo, ale wiedział dokładnie, gdzie należy szukać najponętniejszej wyspy mórz syryjskich.

Użyto więc natychmiast przyrządów, będących zawsze w pogotowiu, a dziwki dwom potężnym strumieniom, puszczonym na morze, horyzont zajaśniał nagle w szerokiem kole.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 110

Straż obserwacyjnych stacyi nie myliła się wcale. Co najmniej dwieście rozmaitych większych i mniejszych statków zbliżało się zwolna ku wyspie. Nie uległo najmniejszej wątpliwości, że była to flotylla Senusitów, zbierana w portach afrykańskich wybrzeży. Z powodu braku wiatru płynęła za pomocy wioseł.

W takich warunkach, skutkiem niewielkiej odległości, jaka dzieliła Antekrittę od Cyrenajki nieprzyjaciel, nie potrzebował oczekiwać zmian w powietrzu, a cisza morska pożądaną nawet była rabusiom, albowiem ułatwiała do pewnego stopnia w wylądowaniu.

W tej chwili flotylla znajdowała się jeszcze w znacznej odległości od wyspy. Pięć lub sześć mil Pozostawało nieprzyjacielowi do przebycia, tak, że zbliżenie się do lądu mogło nastąpić dopiero wraz ze wschodem słońca.

Po skonstatowaniu tych pierwszych szczegółów grożącego niebezpieczeństwa, zgaszono elektryczne światła, a cały widnokrąg pogrążony znów został w głębokich ciemnościach.

Nie pozostawało już nic innego, jak tylko w spokoju oczekiwać nastania dnia.

Jednakże na rozkaz doktora cała milicya stanęła pod bronią.

Należało być w pogotowiu do dania pierwszych strzałów, od których zależeć może będzie ostateczne rozwiązanie tej niebezpiecznej z nieprzyjacielem rozprawy.

W ciągu ostatnich godzin nocy czuwano z wielką przezornością.

Horyzont oświecano jeszcze kilkakrotnie, aby się upewnić co do rzeczywistej odległości flotylli.

Nie można było wątpić, że nieprzyjaciel zbliża się z wielkiemi siłami, mniej jednak pewną było rzeczą, czy uzbrojenie napastników odpowiadało potrzebom walczących z wybornemi bateryami Antekritty.

Prawdopodobnem nawet się zdawało, że Senusici nie posiadali wcale artyleryi. Dowódzca wyprawy jedynie rozporządzał masami, któremi mógł równocześnie rzucić w kilku miejscowościach.

Nakoniec poczęło świtać, a pierwsze promienie słońca rozprószyły mgły nocne.

Wszystkie oczy zwróciły się na pełne morze w południowo-wschodnią stronę.

Flotylla rozwinęła się już natenczas w długiej wygiętej linii, usiłując opasać wyspę. Zdawało się, że było tam przeszło dwieście statków, pomiędzy któremi znajdowały się dość znaczne nawet okręty. Siłę nieprzyjaciela liczyć należało co najmniej na dwa tysiące ludzi.

Około piątej godziny rano flotylla zbliżyła się do wysepki Kenkraf. Jeżeliby Senusici zajęli wysepkę, wypadek taki możnaby nazwać szczęśliwym. Dokonane tam podminowania, których skutków musieliby napastnicy na sobie doznać, zniewoliłyby rabusiów do odwrotu, albo też przynajmniej osłabiły ich siły.

Upłynęło pół godziny w oczekiwaniu wypadków. Zdawało się nawet, że niektóre statki, zbliżające się zwolna do wysepki Kenkraf, zamierzają tam wylądować. Stało się jednak inaczej.

Ani jedna łódź nie zatrzymała się w tem miejscu, a zbliżający się nieprzyjaciel posunął się ku południowi, pozostawiając na prawej stronie wysepkę.

Widocznem było, że Antekritta zostanie bezpośrednio zaatakowaną, a raczej opanowaną.

— Teraz nie wypada nam nic innego, jak tylko się bronić! — rzekł doktór do naczelników milicyi.

Na dany alarm wszystko, co żyło po wsiach, zbiegło się do miasta, ażeby stanąć do zaciekłej walki. Każdy zajął powierzony mu posterunek, gotów do największych poświęceń.

Z rozkazu doktora, Piotr objął dowództwo w południowej części fortyfikacyi, Luigi strony wschodniej. Obrońców wyspy rozstawiono w taki sposób, iżby można w każdem miejscu stawić opór usiłującemu wtargnąć do miasta nieprzyjacielowi.

Doktór postanowił czuwać zawsze nad całą linią bojową, pragnął być wszędzie, gdziekolwiek obecność jego potrzebną się okazała.

Pani Batory, Sawa Sandorf i Marya Ferrato musiały pozostać w pałacu. Inne zaś kobiety, na wypadek zajęcia miasta, miały skryć się wraz z dziećmi w głębi kazamat, gdzie nic im grozić nie mogło, gdyby nawet oblegająca horda stanęła na lądzie.

Po zawodzie, jakiego doznał doktór przez pominięcie zbliżającego się wroga do wysepki Kenkraf, jedyną było jeszcze nadzieją, że Senusici napadną Antekrittę od strony portu.

Flotylla musiałaby w takim razie zdobywać wejście, tymczasem forty zbudowane na dwóch olbrzymieli tamach mogłyby przyjąć napastników krzyżowem ogniem z dział „Ferrata”, torpedów „Elektryków”, jakoteż torpedy zanurzone w morzu niewątpliwie skutecznieby podziałały.

Taki skład rzeczy możnaby nazwać jedynem szczęściem dla zagrożonych wyspiarzy.

Ale widocznem było, że dowodzący korsarzami znał wybornie środki obrony wyspy Antekritty, a nawet wiadomem mu było, że południowe wybrzeże niezdołano dostatecznie ufortyfikować. Próbować zdobyć sobie wejście do portu, znaczyło to szukać dobrowolnie zupełnej zagłady, podczas gdy atak południowych wybrzeży wyspy, przedstawiał się bardzo korzystnie.

Z tych też powodów dowódzca rabusiów trzymał się planu ostatniego, co udowodnił zręcznym manewrem, za pomocą którego omijał zdala port, jak niedawno ominął wysepkę Kenkraf i skierował całą potęgę swej flotylli ku najsłabiej bronionym częściom Antekritty.

Doktór spostrzegłszy to wszystko, nie zaniedbał niczego, co mogło się okazać użytecznem w podobnych okolicznościach.

Kapitanowie Koestrik i Narsos wskoczyli do torpedowych łodzi i wypłynęli z portu.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 111

W kwadrans później oba „Elektryki” natarły na flotyllę z taką gwałtownością, że złamały linią bojową wroga rozbiwszy i zatopiwszy kilkanaście statków. Pomimo to jednak liczba korsarzy była tak znaczną, iż kapitanowie zagrożeni wzięciem do niewoli, musieli cofnąć się na powrót do portowej tamy.

Ale „Ferrato” zajął korzystną pozycyą i gęstym ogniem działowym atakował dzielne afrykańską flotyllę. Jednak strzały te, nawet w połączeniu z celnymi pociskami nadbrzeżnych bateryi nie wystarczyły, by przeszkodzić wylądowaniu Senusitom, którzy masami rzucili się do wybrzeży. Aczkolwiek znaczna już liczba korsarzy poległa i choć przeszło dwadzieścia łodzi zatonęło, to przecież co najmniej tysiąc rabusiów wdzierało się już na skały, korzystając ze spokojnego przystępu do lądu.

W tej chwili okazało się dopiero, że dzikiej tej hordzie nie zbywało i na artyleryi. Największy szepek miał na swym pokładzie kilka polowych armat, poruszanych za pomocą lawet na kołach. Rozzuchwalona tłuszcza wciągała na brzegi z tryumfem swe działa, widząc, że kule oblężonych ani z miasta, ani centralnego fortu dosięgnąć ich nie mogły.

Doktór przypatrywał się tej operacyi najazdów z pozycyi dominującej nad całem wybrzeżem. Nie mógł Senusitom w działaniu przeszkodzić, mając do swej dyspozycyi względnie zbyt szczupłą liczbę walczących. Ale że pod ochroną murów miasta był silniejszym od nieprzyjaciela, przeto położenie oblegających, pomimo przewagi liczebnej, musiało się stać wkrótce trudnem.

Korsarze, ciągnąc za sobą swą lekką artyleryą, sformowali się w dwóch kolumnach. Szli naprzód wyzywająco, z ową brawurą właściwą Arabom, z owem fanatycznem męztwem, pochodzącem z pogardy śmierci, nadziei rabunku i nienawiści do Europejczyków.

Gdy Senusici zbliżyli się do fortyfikacyi, dano do nich ognia ze wszystkich bateryj, które gradem kul rozmaitej wielkości zasypały zuchwałą czeredę. Przeszło stu Afrykanów padło pod celnymi strzałami, ale tłuszcza nie zachwiała się w swoim gwałtownym pochodzie ani na chwilę. Ustawili oni swoje armaty na korzystnych pozycyach i poczęli ciągłymi pociskami robić wyłomy w murze południowego skrzydła niedokończonego wału.

Dowódzca korsarzy stojąc na czele swoich szeregów, pomimo ciągłego niebezpieczeństwa, wydawał z zimną krwią rozkazy.

Sarkany znajdował się przy nim; zachęcając do szturmu powierzony mu oddział, składający się z kilkuset ludzi.

Doktór i Piotr poznali Trypolitańczyka zdaleka. On spostrzegł ich także.

Tymczasem skupione tłumy Senusitów zbliżały się coraz bardziej do wyłomu w murze, zwiększającego się z każdą chwilą.

Nie można było zapoznać niebezpieczeństwa, jakie antekrytanom groziło w razie zajęcia miasta przez oblegających. Przy wrodzonem barbarzyństwie tych dzikich afrykańskich szczepów, zwycięstwo korsarzy zakończyłoby się rzezią.

Wkrótce tez przyszło do starcia się walczących szeregów i straszliwa wszczęła się walka. Pod rozkazami doktora, który był niewzruszonym pośród gradu świsczących kul Piotr Batory i jego towarzysze dokazywali prawdziwych cudów waleczności.

Cypel Pescade i przylądek Matifon dopomagali z niezrównaną śmiałością, zawdzięczając jedynie sprzyjającemu szczęściu, że wychodzili cało z pod wymierzanych przeciw nim ciosów.

Herkules z nożem w jednem, a toporem w drugiem ręku zadawał wokoło siebie liczne śmiertelne rany.

— Tylko śmiało, mój Przylądku, tylko śmiało!... Morduj ich! — wołał Cypel Pescade, który dawał nieprzyjacielowi ciągłe dowody celności swoich rewolwerowych strzałów.

Pomimo to jednak napastnicy nie cofali się. Kilkakrotnie wyparci za wyłom z podwójną zapamiętałością rzucili się do jedynego w murze otworu i byliby może zajęli tym razem miasto, gdyby nie wypadek zaszły niespodziewanie.

Ferrato zręcznym manewrem zbliżył się niepostrzeżenie do wybrzeży, zajął bardzo korzystną pozycją, z której wszystkie armaty statku wycelowano przeciw nieprzyjacielskiej armii.

Cztery odtylcowe działa, dwie rewolwerowe armatki systemu Hotchkinsa i dwie mitralezy Gatlings’a zrobiły nagle okropne spustoszenie na tyłach oblegających, niszcząc równocześnie statki afrykańskie pozostawione w pobliżu skał wybrzeży.

Był to cios straszny i niespodziewany dla Senusitów. Nietylko, że byli wzięci z tyłu, ale i odwrót stał się już niemożebnym.

Rozwścieklona czereda wstrzymała się przed wyłomem, do którego broniła dzielnie przystępu miejska milicya. Przeszło pięciuset Afrykanów padło pod strzałami wyspiarzy, podczas gdy pomiędzy napadniętymi stosunkowo żadnych prawie strat nie można było dopatrzeć.

Dowódzca korsarzy zrozumiał, że nie pozostało ani chwili do stracenia. Należało szukać ratunku w ucieczce, chcąc od zupełnej zagłady ratować swych towarzyszów. Sarkany napróżno usiłował przekonać naczelnika, że lepiej byłoby raz jeszcze uderzyć na miasto, rozkaz odwrotu został wydany, a Senusici pierzchali w największym popłochu.

Ale wypadało jeszcze dać rabusiom dobrą nauczkę na przyszłość.

— Naprzód!... Moi przyjaciele! naprzód! — zawołał doktór.

I pod rozkazami Piotra i Luigiego znaczniejszy odział poskoczył za uciekającemi, którzy biegli ku wybrzeżom. Wzięci w dwa ognie, padali jak słoma. Niedobitki rzuciły się ku resztkom ocalonych łodzi.

Piotr i Luigi, wmieszani w tłumy uciekających, starali się przedewszystkiem o pochwycenie tylko jednego człowieka.

Czytelnik domyśla się, że chodziło im o Sarkanego. Pragnęli jednak dostać go żywego do niewoli i tylko prawdziwym cudem uniknęli kilku strzałów rewolwerowych, któremi nędznik bronił się do upadłego.

Ale zdawało się, że i tym razem uda mu się umknąć przed sprawiedliwą dłonią mścicieli.

Sarkany w towarzystwie dowódzcy Senisitów i kilkunastu afrykanów, dostał się do małego statku, stojącego w blizkiej zatoce. Wskoczywszy szczęśliwie na statek, odbijali od wybrzeży wyspy.

„Ferrato” stał zbyt daleko, ażeby na pokład okrętu można było przesłać rozkaz ścigania polakru na pełnem morzu.

Afrykański statek mógł się wymknąć swobodnie.

W tej chwili Przylądek Matifon spostrzegł małą armatkę, leżącą na piasku.

Jednym ruchem ręki dźwignął działo nadludzką siłą i położył na skale, podpierając swemi potężnemi barkami, poczem grzmiącym głosem:

— Do mnie, Cyplu! — zawołał.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 112

Mały akrobata usłyszał nawoływania olbrzyma, rzucił okiem na Przylądka, zrozumiał go natychmiast i podbiegł w jednej chwili. Wycelowawszy działo do Polakru, wypalił z armaty, podpartej żyjącą lawetą.

Kula ugodziła statek, którego część przednia rozpadła się w drzazgi... Herkules ani drgnął pod wstrząśnieniem działa.

Załoga tonącego statku wpadła do wody. Większa część znalazła śmierć pod falami morza. Co się zaś tyczy Sarkaniego, to ten wypłynął i właśnie ręką chwytał się skały, gdy Luigi skoczył do wody...

Po chwili Sarkany został powierzony niezawodnym dłoniom Przylądka Matifon. Olbrzym zapewnił, że się nim zaopiekuje.

Antekrittanie odnieśli zupełne zwycięstwo. Z dwóch tysięcy korsarzy zaledwie kilkuset zdołało ucieczką uratować się od śmierci i po pamiętnej klęsce powrócić na wybrzeże Cyrenajki.

Po tej katastrofie można się też było spodziewać, że Antekritta nieprędko już przez Senusitów napadniętą zostanie.



V.


Sprawiedliwość.


Hrabia Sandorf Maciej spłacił dług wdzięczności dzieciom Andrzeja Ferrato. Pani Batory, Piotr i Sawa byli nakoniec połączeni. Należało tylko ukarać zbrodniarzy.

Kilka dni po walce, stoczonej z Senusitami, wyspiarze zajęli się gorliwie uporządkowaniem pobojowiska i naprawą uszkodzonych fortyfikacyj. Nie bacząc na lekkie rany, Piotr, Luigi, Cypel Pescade i Przylądek Matifon, czuli się zdrowymi i swobodnymi. Można jednak zapewnić, że żaden z nich nie oszczędzał się w niebezpieczeństwie. To też jaka była ich radość, gdy wszyscy spotkali się w pałacu z Sawą Sandorf, z Maryą Ferrato, z panią Batory i ze starym wiernym Borikiem.

Oddawszy ostatnią posługę poległym, mała kolonia mogła swobodnie odetchnąć z taką błogą ufnością, że nic już nie zamąci jej spokoju.

Porażka zadana Senusitom była rozstrzygającą, a Sarkany, który namówił sekciarzy do tej wyprawy był w mocy doktora i nie mógł złośliwemi podźeganiami dogadzać swemu uczuciu zemsty i nienawiści. Zresztą Antekrittanie postanowili zająć się gorliwie wykończeniem niezawodnego systemu obrony. Miano też postarać się o więcej kolonistów, którym bogactwo ziemi mogło zapewnić dobrobyt.

Nakoniec nic już nie stało na przeszkodzie małżeństwu Piotra z Sawą Sandorf. Uroczystość tę tak pożądaną naznaczono na dzień 9 grudnia. Cypel Pescade wziął się gorliwie do powierzonego mu zadania przerwanego napadem korsarzy afrykańskich.

Jednak należało bez dalszej zwłoki postanowić coś o losie Sarkaniego, Silasa Toronthala i Karpeny. Uwięzieni oddzielnie w kazamatach warowni, nie wiedzieli dotychczas, że są w ręku doktora Antekritta.

Dnia 6 grudnia, we dwa dni po odniesionem zwycięztwie nad Senusitami, doktór rozkazał wprowadzić więźniów do wielkiej sali oczekując ich przybycia na uboczu wraz z Piotrem Batorym.

W tem to miejscu trzej zbrodniarze ujrzeli się po raz pierwszy po dłuższem niewidzeniu. Zdrajców stawiono przed trybunałem miasteczka Artenah, składającym się z najpoważniejszych kolonistów wyspy.

Karpena drżał jak liść osiki, w każdym jego ruchu i słowie znać było trwogę i dręczący niepokój. Ponure jego oblicze przybrało bardziej jeszcze dziki wyraz. Rzucił złowrogie spojrzenie na wszystkie strony, nie śmiąc patrzeć swoim sędziom w oczy.

Silas Toronthal nie starał się nawet ukryć swego pognębienia. Ze zwieszoną na piersi głową unikał instynktowo wzroku swego wspólnika.

Sarkany był pod wpływem jednego tylko uczucia. Miotał nim zapamiętały gniew, że poddał w ręce doktora Antekritta.

Gdy wszyscy usiedli na swoich miejscach, Luigi stanął przed trybunałem, a zwróciwszy się do Hiszpana, rzekł:

— Karpeno, jestem Luigi Ferrato, a moim ojcem był Rybak z Rovigno. Ty nikczemną zdradą pchnąłeś go do więzienia w Stein, gdzie umarł!

Oskarżony drgnął i na chwilę się podniósł. Pod wrażeniem zawiści krew uderzyła mu do głowy. Oczy nawet krwią zabiegły.

Dopiero dziś uwierzył, że w uliczkach Maderaggio spotkał rzeczywiście Maryą i że brat jej, Luigi Ferrato, wie o nikczemnym jego postępku, który jak mu się zdawało, powinien był pozostać tajemnicą.

Miejsce Luigiego zajął Piotr. Zwróciwszy się do bankiera, odezwał się, następującemi słowami:

— Silasie Toronthalu, poznajesz przecież we mnie Piotra Batorego, syna Stefana Batorego, patryoty węgierskiego, którego wraz Sarkanym, twoim wspólnikiem, wydałeś w ręce austryackiej policyi w Tryeście. Przez was to zostali oni na śmierć skazani!

A spojrzawszy na Trypolitańczyka, dodał:

— Jestem Piotrem Batorym, którego usiłowałeś zamordować w Raguzie, panie Sarkany! Jestem też narzeczonym panny Sawy, córki hrabiego Macieja Sandorfa, wykradzionej przez ciebie przed piętnastu laty z zamku Artenah!

Zdawało się, że słowa te miały skutek piorunu, uderzającego nad głową Silasa Toronthala. Bankier zbladł jak trup, ujrzawszy przed sobą młodego inżyniera...

Sarkany milczał. Skrzyżował ręce na piersi i usiłował okazać bezczelną obojętność na czynione mu zarzuty, pomimo, że w jednej chwili powieki jego nerwowo zadrgały.

Żaden ze zbrodniarzy nie odważył się przemówić w swojej obronie. Bo i cóż zresztą mogli powiedzieć wobec ofiar, które zdawały się powstawać z grobu, aby zdrajców oskarżyć!

A nędzników czekała jeszcze większa niespodzianka.

Po przemowie Piotra i Luigiego, powstał doktór Antekritt i rzekł głosem poważnym:

— Ja zaś jestem towarzyszem Władysława Zathmara i Stefana Batorego, rozstrzelanych patryotów w dziedzińcu warowni Pizino, skutkiem waszej denuncyacyi! Jestem ojcem Sawy, porwanej przez was z domu rodzicielskiego, aby zagarnąć resztki mego mienia! Jestem hrabia Maciej Sandorf!...

Tym razem skutek oskarżenia był zbyt widocznym. Nogi Silasa Toronthala drżały tak, że się pochylił aż do ziemi, podczas gdy Sarkany zwinął się w kłębek, jak gdyby chciał zniknąć z przed oczów otaczających go osób.

Natenczas rozpoczęto przesłuchiwać oskarżonych. Zbrodnie ich nie były tego rodzaju, by się dały zaprzeczyć lub by je można przebaczyć. Przewodniczący przypomniał Sarkaniemu, że napad Senusitów na wyspę uorganizowany przez niego dla osobistych interesów, pociągnął za sobą wiele nowych ofiar, których przelana krew domaga się zemsty, poczem, pozwoliwszy oskarżonym bronić się, odwołał się na prawa stósownie do ustawy, nadającej mu władzę doraźnego sądu.

— Silasie Toronthal, Sarkany, Karpeno — rzekł on — ponieważ staliście się przyczyną śmierci Stefana Batorego, Władysława Zathmara i Andrzeja Ferrato, przeto na śmierć jesteście skazani!

— I owszem! — odparł szyderczo Sarkany, którego wrodzona bezczelność nie opuszczała do ostatniej chwili.

— Łaski — zawołał Karpena w przystępie podłego upokorzenia.

Silasowi Toronthal brakło sił, ażeby przemówić choć słowo.

Niebawem odprowadzono zasądzonych do więzienia, gdzie byli bacznie strzeżeni.

Zachodziło teraz pytanie, jaką śmiercią ukarać zbrodniarzy? Ażeby nie kalać krwią zdrajców wyspę Antekrittę, postanowiono odesłać zbrodniarzów na wysepkę Kenkraf, gdzie wyrok śmierci miał zostać wykonanym przez rozstrzelanie.

Tego samego wieczora jeden z „Elektryków” pod dowództwem Luigiego Ferrato przewiózł pod silną eskortą trzech skazanych na wysepkę. Nazajutrz rano miała się odbyć egzekucya.

Sarkany, Silas Toronthal i Karpena uwierzyli, że ostatnia godzina życia jest blizką...

Wylądowawszy na wysepce Sarkany zbliżył się do Luigiego.

— Czy dziś wieczór? — zapytał.

Luigi nie odpowiedział ani słowa.

Skazani zostali sami, a noc już zapadła, gdy „Elektryk” powrócił do portu Antekritty.

W taki to sposób wyspa została oswobodzoną od obecności zdrajców. Nie było też najmniejszej obawy, iżby wydaleni mogli się ratować ucieczką, gdyż dwadzieścia mil pełnego morza oddzielało ich od stałego lądu.

— Niewątpliwie pozjadają się wzajemnie do jutra — rzekł Cypel Pescade.

Noc ta wydała się wszystkim nieskończenie długą. Hrabia Sandorf niezmrużył oka. W jego oknie widziano światło do świtu. O godzinie piątej zrana opuścił swój gabinet, ażeby udać się do głównej sali pałacowej, gdzie Piotr Batory i Luigi już go oczekiwali.

W dziedzińcu stał oddział strzelców, odkomenderowany do egzekucyi.

— Piotrze i Luigi — odezwał się hrabia Sandorf do przyjaciół — czy zdrajcy sprawiedliwie na śmierć skazani zostali?

— Bezwątpienia na taką zasłużyli karę! — odparł Piotr.

— Nie inaczej! — rzekł Luigi — niepodobna się litować nad tymi nędznikami!

— Niech się więc spełni czyn sprawiedliwy, a Bóg niech wybaczy zbrodniarzom to, czego ludzie przebaczyć im nie mogli!...

Hrabia Sandorf kończył te słowa, gdy nagle straszliwy huk, spowodowany wybuchem, wstrząsnął pałacem, a nawet całą wyspą, jak gdyby gwałtowne trzęsienie ziemi nastąpiło.

Wszyscy trzej wybiegli z sali, podczas gdy przerażona ludność miasteczka Artenah poczęła uciekać z pomieszkań.

'Mathias Sandorf' by Léon Benett 113

Olbrzymi słup ognia i dymu, zmięszanego z ogromnemi bryłami i gradem kamieni wzbił się ku niebu do nadzwyczajnej wysokości. Po pewnem przeciągu czasu liczne te gruzy padały koło wyspy, wzruszając potężnie wodami morza, a gęste chmury zakryły cały horyzont...

Z wysepki Kenkraf i z trzech skazanych nie pozostało ani śladu, gdyż nagły wybuch wszystko zniweczył.

Jak wiadomo wysepka Kenkraf, z obawy przed Senusitami podminowaną została. Podmorskie druty łączyły dwie wyspy ze sobą, a jedna elektryczna iskra wystarczała, by najniezawodniejszy wybuchowy materyał spowodował straszną katastrofę. Ukryto też pod cienką warstwą zimni wiele samopalnych przyrządów, które naciśnięte nogą musiały wywołać eksplozyą. I tak się też stało.

Jeden ze skazanych stanął przypadkiem na taki przyrząd. Z tego powodu cała wysepka uległa najzupełniejszemu zniszczeniu.

— Bóg sam ukarał zbrodniarzy! — rzekł hrabia Maciej Sandorf.


∗             ∗

W trzy dni później odbył się ślub Piotra Batorego z Sawą Sandorf w kościółku miasteczka Artenah. Przy tej to sposobności doktór Antekritt podpisał się po raz pierwszy swojem prawdziwem nazwiskiem. Od onej chwili pozostał już dla wszystkich hrabią Maciejem Sandorfem spełniwszy czyn sprawiedliwy, który był zadaniem jego żywota.

Kilka słów wystarczy, ażeby zakończyć to opowiadanie.

Po upływie trzech tygodni Sawa Batory uznaną została przez rząd austryacki za prawną dziedziczkę mienia hrabiego Sandorfa.

List pani Toronthal, jakoteż uczyniona przez bankiera deklaracya, która wyjaśniała wszystkie szczegóły i cel porwania małej dziewczynki wystarczała, aby udowodnić tożsamość osoby.

Ponieważ Sawa nie miała jeszcze lat ośmnastu, przeto zwrócono jej wszystkie dobra pozostałe w Karpatach i w Siedmiogrodzie.

Zresztą hrabia Sandorf mógł sam odebrać swe posiadłości, korzystając z amnestyi, danej politycznym przestępcom, ale nie chciał przestać być opiekunem i głową licznej rodziny Antekritanów. Na tej to wyspie postanowił zakończyć swój żywot pośród tych, co go tak szczerze kochali.

Dzięki też nowym zabiegom naczelnika, mała kolonia ciągle się zwiększała. W przeciągu jednego roku ludność się zdwoiła.

Uczeni i wynalazcy wezwani przez hrabiego Sandorfa przybyli tu zużytkować swoje pomysły, które bez jego porady i materyalnego poparcia byłyby pozostały bezowocnemi na zawsze.

To też Antekritta stała się wkrótce najwspanialszą wyspą mórz syryjskich, uzyskawszy najzupełniejsze bezpieczeństwo przez wykończenie niezrównanego systemu obronnego.

Cóż powiedzieć o pani Batory, Maryi i Luigim Ferrato, albo o Piotrze i Sawie, którzy czuli się być u szczytu wymarzonego szczęścia? Cóż mówić o Cyplu Pescade i Przylądku Matifon, najpoważniejszych kolonistach Antekritty, co żałowali tylko, że już nie mieli sposobności poświęcać się dla swego dobroczyńcy...

Hrabia Maciej Sandorf spełnił w zupełności swe zadania życia, a gdyby nie smutne wspomnienie o dwóch towarzyszach: Stefanie Batorym i Władysławie Zathmarze byłby też zaznał zadowolenia, jakiego doczekać się może tu ca tym świecie szlachetny człowiek uszczęśliwiający wszystkich około ciebie.

Pewną bowiem jest rzeczą, że na żadnem morzu tego ziemskiego globu, nie istnieje wyspa pod każdym względem tak szczęśliwa, jak Antekritta.

To też, gdy Przylądek Matifon zawoła nieraz w uniesieniu:

— Doprawdy!... czy też zasłużyliśmy na to wszystko, co posiadamy?...

— Zapewne że nie mój Przylądku... Ale cóż chcesz, musimy się z naszym losem pogodzić! — odpowiada z rezygnacyą Cypel Pescade.


Koniec części piątej i ostatniej.



'Mathias Sandorf' by Léon Benett 002




Przypisy

  1. W starożytności skała gibraltarska, znana Calpé, tworzyła wspólnie z Abylą pod Centą na brzegach Afryki, tak zwane słupy Herkulesa.
  2. Przypis własny Ogrodu Petenery Chodzi o Ceutę — hiszpańską eksklawę na terytorium Maroka. Zobacz w Wikipedii hasło Ceuta.
  3. Stare miasto Monaco liczy około 2 000 mieszkańców.
  4. Dom zajezdny na Wschodzie.
  5. Kaïmanem nazywają pewien rodzaj krokodyla.
Advertisement