Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział V Król przestrzeni • Rozdział VI • Juliusz Verne Rozdział VII
Rozdział V Król przestrzeni
Rozdział VI
Juliusz Verne
Rozdział VII
Uwaga! Tekst wydano w 1905 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!

List pierwszy.


Pożegnałem pana Warda i wróciłem do swego mieszkania przy ulicy Long-Street. Nie miałem ani żony ani dzieci, nikt mi więc w rozmyślaniach nie przeszkadzał.

Dobro publiczne, bezpieczeństwo na lądzie i morzu wymagało przeprowadzenia ankiety w sprawie tajemniczego samochodu i zagadkowych zjawisk w zatoce Bostońskiej…

Przypuszczałem, że mnie właśnie powierzą to trudne zadanie… W jaki sposób trafić na ślad tajemniczego palacza, czy też palaczy?…

Po spożyciu śniadania zapaliłem fajkę i zacząłem przeglądać dzienniki… polityka zazwyczaj niewiele mnie obchodziła. Głównie pociągała mnie zawsze kronika wypadków.

W ostatnich czasach najskwapliwiej wyszukiwałem wiadomości z Karoliny Północnej, korespondecyi z Morgantonu lub z Pleasant Garden. Pan Eliasz Smith obiecał mnie zawiadomić w razie ukazania się tajemniczych płomieni… Lecz dotąd mnie otrzymałem od niego ani listu ani depeszy… na Great-Eyry więc wszystko było spokojnie.

Z dzienników nie dowiedziałem się nic nowego. Znowu więc wróciłem do nurtujących mnie myśli.

…Czyżby samochód i statek były dziełem tego samego wynalazcy?… A może jeden i ten sam przyrząd daje się zastosować do wędrówki na lądzie i morzu… Jakiego rodzaju motor wytwarza szybkość tak niezwykłą, w dwójnasób przewyższającą szybkość największą, osiągniętą dotychczas?… Jaki związek istnieje między tajemnicą zatoki Bostońskiej?… Pierwsza zagrażała tylko mieszkańcom Karoliny Północnej. Druga przedstawiała niebezpieczeństwo poważne dla całych Stanów Zjednoczonych nawet dla całej Europy, a właściwie dla całego świata.

Nic dziwnego zatem, że ogół z gorączkową niecierpliwością oczekiwał wieści o tajemniczych wypadkach i rozchwytywał dzienniki.

Nawet stara Grad, dawna służąca mojej matki, która obecnie zajmowała się mojem gospodarstwem, była wielce zaniepokojoną.

I dzisiaj po obiedzie, sprzątając ze stołu, zwróciła się do mnie z zapytaniem:

'Master of the World' by George Roux 15

– Cóż słychać nowego?

– O czem? o samochodzie?

Skinęła głową w milczeniu.

– Nic!

– A o statku?

– Także nic.

– Mój Boże! po co też mamy policyę.

– Nieraz stawiałem sobie podobne pytanie.

– A zatem pewnego pięknego poranku przeklęty palacz może się zjawić na ulicach Waszyngtonu i rozjeżdżać przechodniów!

– Tak źle nie będzie!

– Dlaczego?

– Zatrzymamy go.

– Ba, skoro to sam dyabeł, któż go zdoła pochwycić?!

Co za przepyszny wynalazek ten dyabeł! – pomyślałem – można mu przypisać wszystkie zjawiska, których wytłomaczyć nie umiemy! Dyabeł rozniecił pożar na wierzchołku Great-Eyry… dyabeł zdobył pierwszą nagrodę na wyścigach automobilistów … Dyabeł przejeżdża się po morzu około wybrzeży Nowej Anglii!…

Myśli moje uparcie wracały do tego samego przedmiotu: kim był wynalazca tajemniczy, mający do swego rozporządzenia dwa przyrządy znakomite, które przewyższały wszystko, o czem dotąd ludzkość zamarzyć mogła?… Dlaczego się ukrywał tak starannie?… Cóżby to była za strata niepowetowana, gdyby się stał ofiarą jakiegoś wypadku i tajemnicę swą uniósł ze sobą do grobu!?… Przygody jego zaliczonoby z czasem do legend…

'Master of the World' by George Roux 16

Dzienniki amerykańskie i europejskie przez czas dłuższy sprawą tą zajmowały się gorliwie. Wypisywano rzeczy niestworzone. Artykuły następowały po artykułach. Publiczność czytała je chciwie. Kto wie nawet, czy Europa nie zazdrościła Ameryce genialnego mechanika, którego pomysł mógł zapewnić ojczyźnie zyski nieobliczone i przewagę olbrzymią?

Policya z wielką gorliwością poszukiwała śladów tajemniczego palacza. Z panem Ward prowadziłem na ten temat nieskończenie długie rozmowy…

15-go czerwca rano stara Grad podała mi list rekomendowany. Spojrzałem na adres, pismo było zupełnie nieznane, stempel pocztowy z Morgantonu…

Z Morgantonu?.. Nie wątpiłem ani na chwilę, że to list od pana Eliasza Smitha i powiedziałem o swem przypuszczeniu staruszce.

– Morganton? – powtórzyła z niepokojem to, – zdaje się gdzieś w pobliżu był ten pożar piekielny?…

– Tak, przypuszczam, że znowu zaszło tam coś niezwykłego, skoro pan Smith pisze do mnie.

– Lecz mam nadzieję, że pan już tam nie pojedzie!

– Dlaczegoż to?

– Bo zginąłby pan z pewnością na tym przeklętym Great-Eyry.

– Uspokój się. Najpierw dowiedzmy się, o co idzie.

Rozerwałem kopertę opatrzoną pieczęciami z laku czerwonego. Na pieczątce odciśnięta była tarcza, a na niej trzy gwiazdy…

Wyjąłem list. Składał się z jednej tylko ćwiartki, złożonej we czworo.

Rzuciłem okiem na podpis.

Nie było go wcale. Tylko dwa inicyały: K. P.

– To nie jest list od mera z Morgantonu!

– Od kogóż zatem? – zapytała Grad.

– Nie mam najmniejszego pojęcia! W Morgantonie nie znam nikogo więcej!

Pismo było duże, litery wyraźne.

Oto kopia dosłowna listu, datowanego z Great-Eyry!

Great-Eyry. Góry Niebieskie. Karolina Północna.

13-go czerwca.

Do pana Strocka, głównego inspektora policyjnego w Waszyngtonie, przy Long-Street, 34.

Szanowny panie.

„Powierzono panu zbadanie Great-Eyry.

W tym celu 28-go kwietnia, w towarzystwie mera z Morgantonu i dwu przewodników urządziłeś pan wyprawę na szczyt.

Doszedłeś pan aż do zwartego pierścienia skał, które były tak wysokie, że nie mogłeś się na nie dostać.

Daremnie szukałeś pan wyłomu albo szczeliny, kędybyś mógł pan zajrzeć do wnętrza.

Pamiętaj pan jedno: na Great-Eyry nie wejdzie nikt – a gdyby nawet wszedł, nie wróci stamtąd z pewnością!…

Zaniechaj więc pan dalszych prób, które się powiodą nie lepiej jak pierwsze, a mogą sprowadzić na pana skutki niebezpieczne.

Usłuchaj pan mojej dobrej rady – w przeciwnym razie – biada Ci!”

K. P.

Advertisement