Ogród Petenery
Advertisement


Crystal Clear app printer Dostępny jest E-book / wersja do druku tego tekstu


Jangada

(La Jangada, sous-titré 800 lieues sur l'Amazone)

Juliusz Verne

¤ ¤ ¤ ¤

Przekład: Joanna Belejowska
Ilustracje: Léon Benett


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 01



CZĘŚĆ PIERWSZA.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 03


I.


Leśny kapitan.


W głębokiej puszczy lasów brazylijskich, przy pniu rozłożystego drzewa, zwanego drzewem żelaznem, leżał jakiś mężczyzna w wieku lat trzydziestu i trzymał kartę papieru, zapisaną od góry aż do dołu samemi pojedyńczemi głoskami: P-h-j-s-l-y-d-g-f-d-z-x: i t. d. Liter tych, w ten sposób wypisanych, niepołączonych z sobą w wyrazy i nie rozłączonych znakami pisarskiemi, znajdowało się prawie całe trzy setki.

Nieznajomy, wpatrując się w trzymany w ręku dokument, wsparł głowę na ręku i głęboko się zamyślił. Litery mieszczące się na nim, dawno bardzo musiały być napisane, gdyż czas położył już na nim żółtą cechę starości. Tylko sam obecny posiadacz mógł odczytać powyższe hieroglify, gdyż jak sztucznych zamków tegoczesnych kas ogniotrwałych nikt nie otworzy, nieznający sposobu lub wyrazu na jaki się otwierają, tak nie znając klucza, nikt nie przeczyta podobnie tajemniczych pism. Powyższe tak dowcipnie było obmyślone, iż pomimo największych usiłowań i w nader ważnych okolicznościach, w których, jak się przekonamy, chodziło o życie ludzkie, nikt odcyfrować go nie mógł.

Ten który właśnie skończył go czytać, był prostym leśnym kapitanem.

Nazwę tę „capitaes de mato” nadają w Brazylii ajentom zajmującym się poszukiwaniem zbiegłych negrów. Stowarzyszenie to istnieje od r. 1772. W owej epoce kilku zaledwie filantropów zaczynało powstawać przeciw handlowi niewolnikami, i więcej niż wiek cały miał upłynąć do chwili w której ludy ucywilizowane miały przejąć ich pojęcia i zasady i wprowadzić je w wykonanie. Tak więc jedno z przyrodzonych praw człowieka, najpierwsze i najświętsze, aby był wolnym i mógł rozporządzać sobą, przez kilka tysięcy lat było gwałcone zanim nareszcie głośno zostało uznane.

Powieść nasza rozpoczyna się w 1852 r., kiedy w Brazylii istniało jeszcze niewolnictwo, a więc i kapitanowie leśni zajmujący się poszukiwaniem zbiegłych murzynów. Względy gospodarsko-społeczne opóźniły godzinę powszechnego wyswobodzenia, ale wtedy już przysługiwało murzynom prawo wykupu, a zrodzone z nich dzieci były już wolne. Zbliżał się ostateczny termin, kiedy piękny ten kraj, tak rozległy jak trzy części Europy, nie miał już miéć ani jednego niewolnika, w ogólnej liczbie dziesięciu milionów mieszkańców.

Z ustaniem niewolnictwa zniknąć miała instytucya kapitanów leśnych, a dochody istniejących jeszcze nadzwyczaj się zmniejszyły. Obowiązków tych zazwyczaj podejmowali się tylko awanturnicy, dezerterzy i wogóle ludzie najgorszej używający opinii; teraz więc tem więcej pełnili je same wyrzutki społeczeństwa, do jakich też należał „capitaes de mato” posiadający ów osobliwszy dokument.

Nazywał się Torres; nie był on ani metysem, ani murzynem, ani indyaninem, jak większość jego towarzyszy; był białym, pochodzenia brazylijskiego i posiadał nieco wyższe wykształcenie niż tego wymagało niecne jego zajęcie. Zaliczał się do rzędu tych złych i upadłych ludzi, tak często napotykanych w Nowym Świecie i w owej epoce, kiedy obowiązywało jeszcze w Brazylii prawo wykluczające od pewnych posad i zajęć mulatów i pochodzących z krwi mieszanej; jemu nie pochodzenie, ale osobista nikczemność zamykałaby do nich drogę.

Przeszedłszy granicę brazylijską, Torres od kilku już dni błąkał się po lasach peruwiańskich, w pośród których roztaczają się fale wyższej Amazonki. Liczył, jak powiedzieliśmy, około lat 30, był silnie zbudowany, a dzięki wyjątkowemu temperamentowi i żelaznemu, jak to mówią, zdrowiu, awanturnicze życie nie wywarło żadnego wpływu na jego siły fizyczne. Średniego wzrostu, szeroki w ramionach, rysy twarzy regularne, cera opalona piekącem słońcem południowem, broda czarna, oczy jego rzucały bystre ale ostre, bezczelne spojrzenia; wyraz twarzy zdradzał najgorsze skłonności.

Nosił na sobie bardzo zniszczony ubiór leśnych kapitanów; kapelusz skórzany z szerokiem rondem, włożony na bakier; grube wełniane pantaliony, włożone w długie buty, na ramionach miał zarzucone „puncho” (ponszo), zniszczone i pożółkłe, nie dozwalające widzieć kamizelki i zwierzchniego ubrania.

Obecnie nie wykonywał widocznie obowiązków swego zajęcia, gdyż nie miał przy sobie dostatecznych środków obrony ani napaści w razie spotkania zbiegłych. Ani dubeltówki ani rewolweru, tylko za pasem nóż zwany „manchetta”, podobniejszy do szpady niż do noża, oraz tak zwaną „enchada”, rodzaj motyki, używanej zwykle do ścigania pancerników i agutów tak licznych w lasach przybrzeżnych wyższej Amazonki.

Dnia 4 maja 1852 r. był tak zatopiony w czytaniu wzmiankowanego dokumentu, iż nic nie widział wkoło siebie. Nie podziwiał wcale wspaniałej piękności tych lasów południowej Ameryki, nie słyszał przeciągłego krzyku małp wyjców, ani suchego dzwonienia obrączek krotala, węża niezbyt napastniczego ale nadzwyczaj jadowitego, ani krzykliwego głosu rogatej ropuchy, której słusznie należy się palma strasznej brzydoty, ani głośnego i poważnego zarazem skrzeku żab ryczących, tak głośnego jak ryk wołu. Leżał u stóp wspaniałego i rozłożystego drzewa „paoferro”, t. j. drzewa żelaznego, z bardzo ciemną korą, twardego jak metal, który zastępuje przy broni i narzędziach dzikich Indyan. Leśny kapitan zajęty był wyłącznie trzymanym w ręku dokumentem; za pomocą znajomego sobie klucza, rozumiał prawdziwe znaczenie każdej litery, czytał i rozważał znaczenie wierszy niezrozumiałych dla nikogo, i brzydki, złośliwy uśmiech wykrzywiał jego usta.

Po chwili, pewien że nikt słyszeć go nie może, mówił sam do siebie:

— Tak, tak, te kilkanaście tak dziwacznie napisanych wierszy, ma dla kogoś, co wiem, nader ważne znaczenie... Chodzi tu o śmierć lub życie, za takie rzeczy płaci się niesłychanie drogo, a ów ktoś jest bardzo, bardzo bogaty!... Gdyby liczyć tylko po conto reisów[1] za każdy wyraz ostatnich wierszy, uczyniłoby to już sumę bardzo pokaźną... Ale bo też w tym końcowym ustępie mieści się treść całego dokumentu i wymienione są nazwiska rzeczywistych sprawców... tylko, że nikt nie potrafi złożyć z tych liter potrzebnych słów, a gdyby nawet ktoś tego dokazać potrafił, nie zrozumie jeszcze prawdziwego ich znaczenia.

I zaczął coś obliczać na pamięć.

„Pięćdziesiąt ośm słów! zawołał, więc wyniosłoby to 58 contos!... (174,000 fr.) Posiadając taką sumę, możnaby żyć sobie bezczynnie w Brazylii, w Ameryce, wreszcie gdzieby się podobało... Tak, ale jakąż to dopiero uczyniłoby sumę, gdyby wszystkie słowa, zawarte w tym dokumencie, zapłacono mi po tej cenie... ha! ha! wypadłyby całe setki contos!... Do stu piorunów! byłbym ostatnim głupcem, gdybym nie miał odpowiednich wartości dokumentu wyciągnąć z niego korzyści!...”

I poruszał rękami jak gdyby zgarniał już niemi ogromne stosy złota.

„A otóż nareszcie dochodzę do celu, mówił, i z pewnością nie będę żałował trudów, poniesionych w ciągu tej długiej podróży od brzegów Atlantyku w górę Amazonki. Gdyby mi szczęście nie sprzyjało, człowiek ten mógłby był już opuścić Amerykę i być już gdzieś daleko za morzami, a w takim razie czyż zdołałbym go dosięgnąć!... ale pozostał, i wszedłszy na drzewo można dojrzeć dach domu w którym zamieszkuje z rodziną.” A wznosząc papier w górę, zawołał, groźnie poruszając ręką:

„Nim jutro zaświta, stanę przed nim! nim jutro zaświta, człowiek ten dowie się, że jego honor i życie zależą od tego kawałka zażółconego papieru... zapragnie więc poznać klucz, dozwalający mu odczytać i zrozumieć co zawiera... otóż, jak zechcę, zapłaci za niego choćby całym swoim majątkiem, wszystką krwią swoją... A! do kroćset! dobry człowieczyna, który mi powierzył ten dokument, dał poznać klucz do odczytania go i wskazał gdzie szukać dawnego jego kolegi i pod jakiem nazwiskiem tenże ukrywa się od lat tylu; ani przypuszczał, że dał mi możność pozyskania wielkiego majątku.”

I znowu obejrzał raz jeszcze pożółkły dokument, poczem, złożywszy go starannie, schował do mosiężnej puszki, służącej mu zarazem za nosigrosz. W puszce tej miał okrągłe 500 fr. najróżnorodniejszą monetą, sam już nie wiedział zkąd zdobytą, a z taką sumą nigdzie na świecie nie mógłby uchodzić za bogacza.

Torres od kilku już miesięcy porzucił dawne rzemiosło kapitana leśnego, jakiem trudnił się w prowincyi Para, i przeszedłszy granicę brazylijską, przeszedł na ziemię peruwiańską. Niewiele potrzebował wydawać w drodze; nie potrzebował sprawiać ubrania ani płacić za mieszkanie, a lasy dostarczały mu pożywienia; cały więc wydatek ograniczał się do kilku reisów na tytoń i wódkę, co nie mogło bardzo uszczuplać posiadanego kapitału.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 04

Schowawszy papier do metalowej puszki, którą zamknął szczelnie, Torres umyślił sobie, wiedziony zbyteczną przezornością, iż bezpieczniej będzie ukryć go w wydrążeniu drzewa, pod którem leżał, niż schować do kieszeni, pod punchę. Była to nieoględność której o mało drogo nie przypłacił.

Znajdował się o dwie mile od sąsiedniego miasteczka; powietrze było gorące i duszne, godzina druga po południu. Zegarka nie miał i nie dbał o niego, bo nawykł miarkować godziny po wysokości słońca nad horyzontem, a zresztą czyż podobny awanturnik rządzi się akuratnością? Co go obchodziły godziny; śniadał i obiadował kiedy chciał i kiedy mógł, sypiał gdy go sen zmorzył, gdzie mógł i jak mógł. Murawa pod drzewami zawsze gotowem dlań była posłaniem, — o jakiekolwiek wygody nie troszczył się wcale. I teraz czuł się znużonym kilkogodzinną drogą, chciał więc przespać się parę godzin, zanim w dalszą puści się drogę, i jak mógł najdogodniej ułożył się pod drzewem.

Swoim zwyczajem przed udaniem się na spoczynek, napił się wódki i wypalił fajkę. Nie była to właściwie wódka, ale napój zwany „szika”, a w okolicach górnej Amazonki „Kajsuma”, otrzymywany przez dystyllacyą z korzenia słodkiego manioku; leśny kapitan udoskonalał sobie ten likwor dodaniem pewnej części tafii. Tytoń brazylijski, którym nałożył fajkę, był bardzo mocny i ordynarny, ale dla Torresa było to obojętne; skrzesiwszy ogień krzemieniem, zapalił nim kawałek kleistej substancyi, zwanej „mrówczą hupką”, preperowanej z odchodów pewnych nagoskrzydłych owadów. Niezadługo fajka z rąk mu wypadła, oczy się zamknęły i zasnął, a raczej zapadł w rodzaj obezwładnienia, niebędącego zwykłym snem, może był to wynik zbytniego uraczenia się „kajzumą.”



II.


Złodziej okradziony.


Torres spał już tak przeszło pół godziny, gdy nagle wpośród drzew rozległ się jakiś szelest. Był to odgłos lekkich kroków, jak gdyby ktoś stąpał ostrożnie bosemi nogami, z obawy aby ktoś nie posłyszał. Gdyby awanturnik nie spał, byłby niezawodnie przedsięwziął środki ostrożności, aby nie zostać niespodzianie zaskoczonym. Ale chód był tak cichy, iż zbudzić go nie zdołał, i nadchodzący zbliżył się niepostrzeżenie o jakie dziesięć kroków od drzewa. Nie był to jednak człowiek ale małpa z rodzaju „guariba”.

Jest to najoryginalniejszy rodzaj ze wszystkich małp znajdujących się w lasach górnej Amazonki. Guariby są towarzyskie, niedzikie i lubią zawsze trzymać się gromadnie. Obecność ich zaznacza się z oddali koncertem jednotonnych głosów, zakrawających na psalmodyą. Lecz choć nie są złośliwe z natury, nie należy jednak napastować je nieostrożnie, a podróżny śpiący w lesie, a więc nie mogący się bronić, bywa nieraz wystawiony na ich napaść i psoty. W Brazylii małpy te nazywane są „barbado”.

Nadchodząca małpa była wysokiego wzrostu, silnie zbudowane i zwinne jej członki, dozwalały jej równie prędko biedz po ziemi, jak przeskakiwać z gałęzi na gałęź, aż na najwyższych drzew wierzchołki. Teraz podchodziła ostrożnie i powoli, rozglądając się to na prawo to na lewo i prędko poruszając ogonem. Przyroda okazała się nader szczodrą dla tych przedstawicieli małpiego rodzaju; nie dość że dała im cztery ręce, z powodu czego nazywają się czwororękie, ale jeszcze obdarzyła chwytnym ogonem.

Guariba zbliżył się cichutko, poruszając wielkim grubym kijem, który w silnych jego łapach, mógł stać się groźnem narzędziem. Widać od kilku już minut dostrzegł człowieka leżącego pod drzewem, a nieruchomość tego zachęcała go do przyjrzenia mu się zblizka. Podszedł wahając się nieco, i zatrzymał o jakie trzy kroki. Brodata jego twarz wykrzywiła się, odkrywając ostre zęby białe jak kość słoniowa i poruszył pałką w sposób niebardzo bezpieczny dla leśnego kapitana.

Widocznie widok Torresa, nie budził w guaribie życzliwego usposobienia, czyż miał jakie powody niechęci do tej próbki rodzaju ludzkiego, jaką los stawiał mu przed oczy? Nic niepodobnego, bo wszak wiadomo jak długo zwierzęta pamiętają złe z sobą obchodzenie, może więc i guariba miał jakąś złość do kapitanów leśnych.

Wszelkie rodzaje małp Indyanie uważają za wyborną zwierzynę, polują też na nie zapamiętale, nietylko z zamiłowania do łowów, ale i dla przyjemności zjadania smacznych kąsków.

Cokolwiek było powodem niechęci, dość iż zdawało się że jakby zapominając iż natura stworzyła go roślinożernym, guariba miał zamiar pozbyć się tym razem jednego ze swych przyrodzonych wrogów. Przypatrzywszy mu się dobrze, zaczął obchodzić dokoła drzewo i powoli, zatrzymując oddech, przysuwał się coraz bliżej. Postawa jego była groźną, spojrzenie dzikie. Nietrudnoby mu przyszło zabić śpiącego jednem silnem uderzeniem pałki, i nie ulega wątpliwości iż w tej chwili życie Torresa wisiało na włosku.

Guariba stanął tuż przy drzewie i podniósł pałkę aby w niego ugodzić. Torres postąpił nieoględnie, umieszczając w wydrążeniu pnia puszkę z dokumentem i całem swojem mieniem, — jednakże nieoględność ta ocaliła mu życie. Padł na puszkę promień słońca przedzierający się przez gałęzie, i świecący metal zajaśniał jak źwierciadło. Oderwało to na chwilę uwagę małpy, zmiennej i lekkomyślnej jak cały jej rodzaj, i dążenia jej do innego zwróciły się celu. Pochylił się, podjął puszkę, i cofnąwszy się o parę kroków podniósł ją do oczu i poruszając, zdawał się bawić i dziwić jej migotaniem. Zadziwienie spotęgowało się jeszcze, gdy za poruszeniem dawał się słyszeć dźwięk zawartej w puszce złotej monety. Odgłos ten wydał mu się widać zachwycającą muzyką; bawił się jak dziecko zabawką. Następnie poniósł puszkę do gęby i zęby jego zazgrzytały po metalu; nie próbował jednak jej przegryźć.

Jeźli małpy mogą wytwarzać sobie jakieś pojęcia, to guariba ten mniemał zapewne, że znalazł jakiś nieznany mu owoc, jakiś ogromny migdał, cały błyszczący, którego jądro tak skakało w swej skorupie. Widać poznał prędko swój błąd; nie rzucił jednak puszki, ale owszem mocno ścisnął ją w lewej ręce, a jednocześnie z prawej wypadła mu pałka, łamiąc suche, na ziemi leżące gałęzie. Hałas ten przebudził Torresa, który też, z przytomnością ludzi przyzwyczajonych do czatowania i umiejących w jednej chwili otrząsnąć się ze snu, zerwał się zaraz na równe nogi. W okamgnieniu wiedział z kim ma do czynienia.

— Guariba! zawołał.

I chwytając leżącą obok niego manchettę, gotów był wnet do obrony. Przestraszona małpa odskoczyła w tył, ujrzawszy obudzonym tego, na którego, póki spał, napaść zamierzała; po kilku posuwistych skokach, wsunęła się między drzewa.

— W sam czas się obudziłem! zawołał Torres, jeszcze chwila, a rozbój ten zabiłby mnie pałką, bez wszelkich ceremonii.

Małpa zatrzymała się o jakie dwadzieścia kroków, wykrzywiając się, jakby drwić z niego chciała; wtem nagle spostrzegł, że trzyma jego puszkę.

— A łotr! a niecnota! krzyknął, dopuścił się strasznej zbrodni, okradł mnie!

W pierwszej chwili nie pomyślał nawet o tem, że całe jego mienie mieści się w tej puszce; pamiętał o tem tylko, że w niej znajduje się dokument, którego utrata zadałaby śmiertelny cios wszystkim jego świetnym nadziejom i widokom. Nie namyślając się, puścił się w pogoń za guaribą.

Wiedział dobrze, iż doścignąć małpę było nader trudno, albowiem po ziemi umykała nadzwyczaj szybko, po drzewach nadzwyczaj wysoko. Sam tylko celnie wymierzony strzał odraz u powstrzymałby ją w biegu, ale Torres nie miał broni palnej. Nóż, szpada i motyka, jakie posiadał, nie mogły nic zrobić małpie, bo jej nie dosięgały.

Torres przekonał się wkrótce, że tylko podejściem może pokonać małpę. Więc, już to zatrzymywał się za jakimś pniem, już znikał w gęstwinie, aby i małpę zniewalać do zawracania się lub zatrzymywania. Ale małpa była nader sprytna; gdy Torres znikał, czekała cierpliwie póki się nie pokaże; męczył się więc daremnie.

— Przeklęta małpa! krzyknął ze złością, nie trafię z nią do końca! gotowa doprowadzić mnie tak aż do granicy brazylijskiej!... Ah! żeby też upuściła moją puszkę!... Ale próżna nadzieja, bawi ją dźwięk zawartej w niej monety!... A złodzieju! żebym tylko mógł cię dostać!... popamiętałbyś, jeślibyś zdołał ujść żywcem!...

I znów gonił za guaribą, która zawsze wymknąć mu się umiała. Godzina zeszła na tej pogoni; Torres nie ustawał w zapale; mógłże nie gonić za dokumentem, mającym być węgielnym kamieniem jego bogactwa?

Zmęczony daremnemi pokuszeniami, wpadał w złość, klął i tupał nogami; złośliwa małpa odpowiadała na to wykrzywianiem, doprowadzającem go do wściekłości — widocznie guariba drwiła sobie z niego. Więc pogoń rozpoczynała się nanowo; tchu mu już brakło; to krzaki zastępowały drogę, to noga zaplątała się w wysokiej trawie, to nierozwikłane pnącze zatrzymywały w biegu. Raz po raz upadał, potknąwszy się o wystający korzeń, aż nareszcie, zapominając że jest w lesie, zaczął krzyczeć z całych sił: łapajcie! łapajcie złodzieja!

Nareszcie tchu mu zbrakło, musiał się zatrzymać.

— Do miliona bomb i granatów! zawołał, nigdy tyle nie podjąłem trudów, goniąc za zbiegłymi murzynami... Ale ja cię doścignę, przeklęta małpo! a wtedy zobaczymy!...

Małpa wykrzywiała się coraz więcej, i ona także trochę była znużona, nigdy jednak ani w setnej części jak Torres, któremu nogi zaczynały już wypowiadać posłuszeństwo. Gdy się zatrzymywał, zrywała wystające z ziemi korzonki, i chrupiąc je z apetytem, pobrzękiwała puszką.

Co tu robić!... Gonić dłużej małpę tak daremnie, stałoby się niedorzecznością, a na samą myśl że ucieknie mu z puszką, rozpacz ogarniała Torresa. Noc nadchodziła, złodziej lada chwila zniknie bez śladu, a on zabłądzi w gęstym lesie...

Co tu począć? miałże wyrzec się nadziei odzyskania nieocenionego dokumentu?... Nie! jeszcze ostatnie wysilenie.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 05

Powstał — małpa także. Postąpił kilka kroków naprzód, małpa odskoczyła kilka kroków wstecz, ale zamiast zagłębiać się w las, zatrzymała się przy olbrzymim fikusie, i obejmując pień, wdrapała się na najwyższy szczyt jego z wprawą i zręcznością najwytrawniejszego linoskoka. Tam, usadowiwszy się wygodnie, zaczęła zrywać i zjadać owoce, jakich dosięgnąć mogła. Torres także uczuwał głód i pragnienie — ale nie miał żadnego pożywienia, a manierka była już pusta. Podszedł pod fikus, ale nie próbując wdrapać się na niego, gdyż wiedział że małpa po gałęziach przeleciałaby na inne drzewo, zaczął rzucać w nią kamieniami. Ale choć który trafił, niewiele małpie zrobił złego, zawiodła go więc nadzieja, że ugodzona, puści puszkę. Jakby na większe dokuczenie, pobrzękiwała nią ciągle.

Zrozpaczony Torres wymyślał i klął na czem świat stoi, ale małpa słuchała tego obojętnie; tchu i sił pozbawiony miał już wyrzec się nadziei odzyskania dokumentu, gdy nagle posłyszał głosy ludzkie, o jakie dwadzieścia kroków dalej. Przezorny i ostrożny, ukrył się zaraz w gęstwinie, aby się nie pokazać, póki się nie dowie z kim miałby do czynienia. Zaciekawiony, drżąc z niecierpliwości, zaczął nasłuchiwać; wtem rozległ się odgłos wystrzału, i tuż za nim krzyk przeraźliwy, i małpa, ugodzona śmiertelnie, spadła na ziemię, nie puszczając puszki Torres’a.

— Do miliona piorunów! krzyknął w uniesieniu radości, nigdy strzał nie padł w właściwszą porę!

I wybiegł z krzaków, ani pomyślawszy że go ktoś zobaczy, a jednocześnie dwóch młodych ludzi wyszło z pośród drzew.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 06

Byli to Brazylijczykowie przybrani w strój myśliwski: w wielkie skórzane buty, lekkie kapelusze z palmowych włókien, kurtki obcisłe w pasie, dogodniejsze daleko od narodowego poncho. Rysy ich i cera zdradzały pochodzenie portugalskie.

Uzbrojeni byli w długie dubeltówki hiszpańskie, przypominające nieco broń arabską, celne i dalekonośne, któremi mieszkańcy stref górnej Amazonki biegle władać umieją. Dowiódł tego strzał dany przed chwilą z odległości przeszło 80 kroków, a który trafił małpę w samo czoło.

Oprócz tej broni, obaj młodzieńcy mieli zatknięte za pasem tak zwane w Brazylii „foca” (foka), rodzaj noża i sztyleta zarazem, z którym myśliwi nie obawiają się polować na rozmaite dzikie zwierzęta, tak liczne w tych lasach.

Widząc że bynajmniej nie potrzebuje obawiać się tego spotkania, Torres zaczął biedź ku zabitej małpie; ale młodzi ludzie krótszą mieli przebyć do niej drogę, wyprzedzili więc Torresa i spotkali się z nim oko w oko. Teraz Torres odzyskał zwykłą przytomność umysłu.

— Dziękuję panom najuprzejmiej, rzekł, uchylając kapelusza; zabiciem tej przeklętej małpy oddaliście mi nieocenioną przysługę.

Myśliwi spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc za co im tak dziękuje; Torres objaśnił ich w kilku słowach.

— Mniemacie panowie żeście zabili małpę — rzeczywiście przecież zabiliście złodzieja.

— Jeźli oddaliśmy panu przysługę, rzekł młodszy myśliwy, to zupełnie bezwiednie, nie mamy więc prawa do podziękowań — ale w każdym razie miło nam, że mogliśmy być mu użyteczni.

I pochylając się nad małpą, wyjął puszkę z jej zaciśniętej ręki i oddając Torresowi dodał: oto zapewne własność pana?

— O tak! odrzekł żywo chwytając puszkę i oddychając swobodnie — ciężar bowiem spadł mu z piersi. Komuż mam podziękować za tak ważną przysługę?

— Mojemu przyjacielowi Manoelowi, starszemu doktorowi wojsk brazylijskich, odpowiedział młodzieniec. Wprawdzie ja strzeliłem do małpy, ale tyś mi ją pokazał kochany Benito.

— W takim razie obu panom winienem wdzięczność, odrzekł Torres, tak panu Manoelowi jak panu?...

— Benito Garral — odpowiedział Manoel.

Usłyszawszy to nazwisko, kapitan leśny musiał całą siłą woli zapanować nad sobą, żeby nie drgnąć i nie zdradzić wrażenia jakiego doznał, szczególniej gdy młody myśliwy dodał uprzejmie:

— Ferma mojego ojca leży ztąd o trzy milki[2], jeźli więc pan?...

— Torres, rzekł awanturnik.

— Jeźli więc pan Torres zechce wstąpić, zostanie najgościnniej przyjęty.

— Nie wiem doprawdy czy będę mógł... odpowiedział Torres, który zaskoczony niespodziewanem spotkaniem, wahał się jak miał postąpić... Przykro mi że nie mogę korzystać z pańskiej ofiary... ale zajście z małpą tak wiele zajęło mi czasu, a muszę jak najspieszniej wracać na wybrzeża Amazonki... Zamierzam dostać się do Para...

— W takim razie, odrzekł Benito, prawdopodobnie spotkamy się w drodze, gdyż nim miesiąc upłynie, ojciec mój z całą rodziną ma udać się w tymże kierunku.

— A!... zawołał żywo Torres, więc ojciec pana zamierza przejść granicę brazylijską?

— Tak, podróż ta potrwa kilka miesięcy, odrzekł Benito; przynajmniej mamy nadzieję że ojciec da się do niej namówić. Nieprawdaż Manoelu?

Manoel potwierdzająco skinął głową.

— Więc być bardzo może iż rzeczywiście spotkamy się w drodze, rzekł Torres, ale obecnie pomimo największej chęci, nie mogę korzystać z uprzejmie ofiarowanej mi gościnności. Mimo to dziękuję najmocniej za zaproszenie, dzięki któremu, podwójnie jestem panom obowiązany.

To powiedziawszy, ukłonił się bardzo grzecznie obu myśliwym, którzy odkłoniwszy się zwrócili się na drogę wiodącą do fermy.

Torres patrzył za nimi dopokąd nie znikli mu z oczu, poczem zawołał głuchym głosem:

— Aha! zamyśla przebyć granicę!... wybornie! tam więcej jeszcze będzie na mojej łasce!... Szczęśliwej drogi Joamie Garral!

To powiedziawszy, leśny kapitan zwrócił kroki ku południowi, chcąc jak najspieszniej dostać się znów na lewe wybrzeże Amazonki i za chwilę znikł w gęstwinie lasów.



III.


Rodzina Garralów.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 07

Wieś Iquitos leży w pobliżu lewego wybrzeża Amazonki. Jak wszystkie wogóle miasteczka, wsie i wioseczki położone w tych stronach Amazonki, założona została przez missyonarzy. Zamieszkuje ją ludność mieszana i parę rodzin metysów. Składa się z jakich czterdziestu nędznych chatek krytych słomą, wzniesionych na gruncie wyniesionym o 60 stóp nad poziom wybrzeży. Prowadzą do niej schodki ułożone z pni poprzecznych, ukryte wśród zarośli.

W owej epoce Indyanie z Iquitos chodzili jeszcze prawie zupełnie nago; sami tylko Hiszpanie i metysowie, spoglądając pogardliwie na współmieszkańców krajowców, nosili koszule lekkie bawełniane, pantoliony i słomiane kapelusze. Wszyscy nędzne prowadzili życie, prawie nie widywali się z sobą, wyjąwszy w godzinach nabożeństwa, gdy dzwon Missyi zwoływał ich do zniszczonej chaty, zastępującej kościół.

Wieś jak widzimy, była biedna i pozbawiona wszelkich wygód, ale nie o całą milę od niej, na temże samem wybrzeżu, wznosiła się bogata i piękna siedziba, w której nie brakowało nic co tylko mogło służyć do wygód i uprzyjemnienia życia.

Była to ferma Joama (Zoama) Garrala, i do niej właśnie wracali dwaj młodzieńcy, rozszedłszy się z leśnym kapitanem.

Ferma ta, a mówiąc językiem krajowym „fazenda”, dawno tu już założona, dosięgnęła już wysokiego stopnia rozwoju pomyślności. Dwadzieścia sześć lat przed czasem, w którym rozpoczyna się nasze opowiadanie, to jest w 1826 r. Joam Garral znalazł w niej przytułek ofiarowany mu przez ówczesnego właściciela.

Był to Portugalczyk, nazwiskiem Magalhaës, trudniący się wyłącznie handlem drzewa wycinanego z lasów miejscowych, a jego świeżo założony zakład, zajmował wtedy zaledwie półmilową przestrzeń na wybrzeżu rzeki. Tu Magalhaës, ludzki i gościnny jak wszyscy dawni Portugalczycy, zamieszkiwał wraz z córką swoją Jakitą (Yaquita), która od śmierci matki zarządzała domem i całem gospodarstwem. Był to niezmordowany prawnik, ale brakło mu wyższego ukształcenia, umiał dojrzéć i kierować kilku posiadanymi niewolnikami i dwunastu indyjskiemi niewolnicami, ale nie był zdolnym rozwinąć i nadać właściwego kierunku swemu zewnętrznemu handlowi. I dlatego zakład jego nie przynosił mu odpowiednich korzyści a interesa bardzo były zaniedbane.

W tym stanie rzeczy poznał się z 22-letnim wówczas Joamem Garral, który przybył do tej okolicy pozbawiony wszelkich funduszów; Malgaës spotkał go w sąsiednim lesie umierającego prawie z głodu i znużenia, a że był zacnym i dobroczynnym człowiekiem, więc nie pytał nieznajomego kto jest i zkąd przybywa, ale czego potrzebuje. Przypadła mu do serca szlachetna i dumna postawa Joama Garral, podniósł więc bezsilnego, odprowadził do domu, i na kilka dni ofiarował gościnność, mającą następnie trwać do końca życia.

Joam Garral, brazylijczyk rodem, nie miał rodziny ani majątku. Jak powiedział, ciężkie zmartwienia zmusiły go raz na zawsze opuścić ziemię ojczystą. Prosił swego gospodarza aby nie żądał od niego żadnych objaśnień odnośnie do wielkich jego, a zupełnie niezasłużonych nieszczęść. Pragnął rozpocząć nowe życie pracy i trudów i szedł na los szczęścia szukać zajęcia w jakiejś fazendzie. Był ukształcony i zdolny; cała postawa jego zapowiadała człowieka uczciwego i prawego, to też Magalhaës uczuł żywe dla niego współczucie i prosił aby pozostał a może stać mu się nader użytecznym, pracując w jego zakładzie. Joam Garral przystał na to bez wahania, pozostał w fazendzie z postanowieniem poświęcenia wszelkich sił i zdolności swoich dla podniesienia zakładu.

Magalhaës został tedy wynagrodzony za swój dobry uczynek, interesa jego poprawiły się niebawem dzięki rozumnemu kierunkowi Joama Garral, handel rozszerzył się, znaczne przybrał rozmiary, rozciągając się aż do ujścia rzeki Nanay. Wzniesiono piękny i wygodny jednopiętrowy dom mieszkalny, okolony werandą kryjący się w cieniu rozłożystych drzew, których pnie otaczały piękne kwiaty i pnącze.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 08

Nieco w oddali, po za olbrzymiemi drzewami postawiono budowle potrzebne do zakładu i na mieszkania niewolników i najemnych Indyan. Wszystko tak kryło się w cieniu olbrzymich drzew, iż z wybrzeży rzeki sam tylko dom mieszkalny dostrzedz można było, jako najwyżej wyniesiony. Wykarczowane pola potworzyły wyborne pastwiska, a liczna trzoda ogromne zapewnia tu zyski, gdyż podwaja się w przeciągu czterech lat, a sprzedaż mięsa i skóry bydląt zabitych na pożywienie, przynoszą znaczne bardzo dochody. Garral korzystając z obszarów gruntu, pozakładał plantacye manioku i trzciny cukrowej, fabryki melasu, tafii i rumu; to też w dziesięć lat po jego przybyciu, fazenda Magalhaësa stała się najbogatszym zakładem w górze Amazonki, i dzięki niezmordowanej pracy rozumnego kierownika, rozwój jej i pomyślność wzrastały nieustannie.

Szlachetny Portugalczyk umiał okazać swą wdzięczność; najpierw przypuścił Garrala do pewnej części zysków, a w cztery lata po jego przybyciu, zrobił go swoim wspólnikiem, dzieląc się równo wszelkiemi dochodami. Ale nie poprzestał na tem, widząc że córka jego Jakita umiała ocenić rzadkie przymioty cichego tego pracownika, dobrego i wyrozumiałego dla wszystkich, a surowego tylko dla siebie, postanowił połączyć ich z sobą. Joam kochał także tę piękną i dzielną dziewczynę, ale czy to że nie uważał się odpowiednim dla niej, czy z innych może względów, dość że ukrywał swoje uczucia. Nieszczęśliwy wypadek przyśpieszył porozumienie.

Pewnego dnia, doglądając wycinania drzew, Magalhaës został śmiertelnie raniony upadłem na niego drzewem; bezwładnego prawie odniesiono do domu. Czując że zbliża się ostatnia godzina, ujął dłonie płaczących przy jego łożu Jakity i Joama i łącząc je powiedział:

— Joamie, tobie zawdzięczam mój majątek i pomyślność, umrę spokojnym o przyszłość córki, jeźli się z nią połączysz.

— Mogę być do końca życia najwierniejszym jej sługą, doradzcą i opiekunem, nie zostając jej mężem, odrzekł nieśmiało Garral. Nigdy nie zapomnę, Magalhaësie że tobie zawdzięczam wszystko, zasługa moja nie warta tak wielkiej nagrody, jaką chcesz mnie zaszczycić.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 09

Ale umierający starzec nalegał, aby nim zamknie oczy, Joam i Jakita przyrzekli mu że się połączą z sobą. Jakita miała wtedy lat 22, Joam 30, oboje w głębi duszy pragnęli tego związku; przywołano więc kapłana, wzięli ślub na kilka godzin przed śmiercią Magalhaësa, który zdołał jeszcze udzielić im ostatnie błogosławieństwo.

Tak więc w roku 1830 Joam Garral stał się wyłącznym właścicielem fazendy, i wspólnie z Jakitą pracowali nad coraz większym rozwojem zakładu. Po kilku latach pożycia mieli syna Benitta i córkę Minę. Zajęli się gorliwie wychowaniem i nauczaniem swoich dzieci, starając się tak ukształcić Minę, aby umiała odpowiedzieć każdemu stanowisku jakieby jej przeznaczyła Opatrzność.

Co do Benita, ojciec pragnął dać mu jak najgruntowniejsze ukształcenie i dlatego umieścił go w zakładzie naukowym w Para, w jednem z wielkich miast brazylijskich. Chłopczyk obdarzony był wiekiemi przymiotami umysłu i serca. Przymioty te i zdolności rozwinęły się pomyślnie pod kierunkiem uczonych profesorów — żadna gałęź wiedzy nie została mu obcą. Rozumnie wychowywany, Benito pojmował doskonale że największy majątek nie uwalnia od nauki i pracy, ale przeciwnie, większe jeszcze wkłada na nas obowiązki, których niespełnienie czyni nas niegodnymi nazwy człowieka. Uczył się też pilnie, aby w przyszłości umiał dobrze używać przekazanego mu przez ojca majątku.

Zaraz w pierwszych latach swego pobytu w Belem, Benito zapoznał się z młodym Manuelem Valdez, synem przemysłowca z Para, pobierającego nauki w tymże samym zakładzie. Im lepiej się poznawali tem przyjaźń ich stawała się serdeczniejszą i wkrótce zostali nierozłącznymi towarzyszami.

Manuel przyszedł na świat w r. 1832, był więc o rok starszy od Benita. Nie miał już Ojca, a matka utrzymywała się ze szczupłego funduszu pozostałego po mężu. Skończywszy szkoły, Manuel idąc za powołaniem swojem, zaczął uczęszczać na wydział medyczny, aby zostawszy doktorem, wstąpić w tym charakterze do służby wojskowej.

W epoce w której rozpoczyna się to opowiadanie, Manuel otrzymał już stopień lekarza i przybył z Benitem do fazendy, gdzie zazwyczaj spędzał czas wakacyi. Młody, przystojny, odznaczający się wykwintnem obejściem, był lubiony od wszystkich, Joam i Jakita uważali go jakby za drugiego syna, a Benito kochał go jak brata.

W bieżącym wówczas 1852 r. którego cztery już upłynęły miesiące, Joam Garral liczył lat 52. W tym gorącym klimacie, który zazwyczaj prędko zużywa siły i przedwczesną sprowadza starość, on, dzięki umiarkowanemu i skromnemu życiu, zajęte mu nieustannnie pracą, wyglądał jeszcze bardzo dobrze. Jego krótko obcięte włosy i długa siwiejąca broda, nadawały twarzy jego jakiś purytański wyraz, a cała postać jego nacechowana była przysłowiową prawością przemysłowców i fazenderów portugalskich. Jakkolwiek spokojnego temperamentu, zdradzał jednak jakby nieustanny gorejący w nim ogień wewnętrzny, który tylko siłą woli przytłumiać zdołał. Śmiałe i pewne spojrzenie oznaczało wielką siłę żywotną, dzięki której, nie wahał się narażać na niebezpieczeństwo, ilekroć rzeczywista tego zachodziła potrzeba.

I dziwna rzecz! w życiu tego człowieka tak silnego i spokojnego, któremu świetne powodzenie, jak się zdawało, sprzyjało nieustannie, bywały chwile tak głębokiego smutku i przygnębienia, że nawet przywiązanie kochającej żony rozproszyć ich nie mogło.

Dlaczegóż więc ten człowiek sprawiedliwy, tak wysoko ceniony i szanowany przez wszystkich, łączący wszelkie warunki szczęścia, nie był w gruncie szczęśliwym? Dlaczego czoło jego nie jaśniało pogodą, czemu nie mogąc znaleźć szczęścia w sobie szukał go w innych? Czyż było to skutkiem jakiejś tajonej bezmiernie boleści?... Żona jego dotąd nie mogła tego dociec, mimo najtroskliwszych usiłowań.

Jakita miała wtedy lat 44; w tych podzwrotnikowych klimatach, już trzydziestoletnie kobiety wydają się stare, ona zachowała przecież ślady piękności i pewien odblask młodości. Piękne dotąd rysy odznaczały się poprawnością typu portugalskiego, łączącym szlachetność twarzy ze szlachetnością przebijającej z niej duszy.

Benito i Mina odpłacali rodzicielską miłość bezgranicznem przywiązaniem. Benito miał lat 21; żywy, szczery, serdeczny i wylany, różnił się w tem od poważnego i rozważnego Manuela Z jakąż to nieograniczoną radością przybywał z przyjacielem swoim do domu rodzicielskiego, po roku przebytym w Belem, aby powitać serdecznie Ojca, Matkę i Siostrę i módz polować, — a był zapalonym myśliwym, w tych wspaniałych lasach w górze Amazonki, których tajników przez długie jeszcze wieki człowiek zbadać nie zdoła!

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 10

Mina miała lat 18; była to śliczna brunetka z niebieskiemi oczami, w których czysta i wzniosła przebijała dusza. Średniego wzrostu, kształtna i pełna niewysłowionego wdzięku, przypominała Matkę gdy była w jej wieku. Poważniejsza od brata, dobra, łagodna, miłosierna, od wszystkich była kochana.

Musimy jeszcze opisać niektóre osoby nieodłączne prawie od rodziny Garralów.

Najpierw wymienić należy starą 60-letnią murzynkę Cybelę, wolną z łaski pana, niewolnicę skutkiem przywiązania swego do niego i całej rodziny, która była mamką Jakity. Cybela należała prawie do rodziny; całe jej życie ubiegło w śród tych pól i lasów, nad brzegiem tej rzeki zakreślającej widnokrąg fermy. Do Iquitos przybyła z dzieckiem w czasie kiedy istniało jeszcze niewolnictwo, i nigdy nie opuszczała tej wioski; tu poszła za mąż, a owdowiawszy młodo i utraciwszy jedynego syna, pozostała w służbie u Magalhaësa, znała tę tylko cząstkę Amazonki którą z fermy widzieć było można.

Dalej młoda i wesolutka mulatka Lina, przeznaczona wyłącznie do usług Miny, będąca w jej wieku i nadzwyczaj do niej przywiązana. Żywa, pieszczotliwa, szczebiotka, miała łaski u wszystkich w domu.

Służba męzka składała się: ze stu Indyan najmowanych do robót w fermie i z dwiestu murzynów, jeszcze niewolników, ale których dzieci były już wolne. Joam Garral wyprzedził pod tym względem rząd brazylijski. Zresztą w tej okolicy zawsze dobrze obchodzono się z niewolnikami, a cóż dopiero w fazendzie Iquitos której właściciel był tak uczciwym i ludzkim.



IV.


Wahanie.


Manuel przywiązał się do siostry przyjaciela, a Mina odpłacała mu wzajemnością. Upewniwszy się o tem, Manuel zwierzył się przyjacielowi.

— A wiesz co, przyjacielu, zawołał Benito, wielki masz rozum że chcesz pojąć za żonę Minę, bo dobra jak anioł, rządna i pracowita. Spuść się na mnie, zaraz zawiadomię o tem Matkę naszą, ona wyjedna nam zezwolenie Ojca.”

Matka nic nie miała przeciw ich połączeniu, o zezwoleniu Ojca nie wątpili nawet, i dlatego tylko nie mówili mu jeszcze o zamierzonym związku, iż chcieli aby jednocześnie roztrzygnął trudniejszą może kwestyą, gdzie ślub ma się odbyć.

Wprawdzie mogliby wziąć go w ubogiej chacie służącej za kościół, w której połączyli się dozgonnym węzłem Joam i Jakita, a stary padre Passanha pobłogosławiłby ich związek, i zapewnie tego życzyć sobie będzie Joam Garral, ale Mina znowu chciała aby ślub odbył się w Para, przez wzgląd na Matkę narzeczonego.

— Manuelu, rzekła do niego, życzyłabym sobie bardzo aby ślub nasz odbył się w Para, Matka twoja jest cierpiąca i nie mogłaby przybyć do Iquitos, a nie chciałabym zostać jej synową zanim się poznamy z sobą. Matka moja także jest tego zdania, i dlatego pragniemy namówić Ojca, aby udał się z nami do Belam, do pani Valdez, której dom ma się stać moim. Czy zgadzasz się na to?

Manuel serdecznie podziękował narzeczonej, że odgadła najgorętsze jego życzenie, Benito pochwalił ich zamiar, szło więc tylko o to aby Joam Garral przychylił się do ich życzeń.

Tego właśnie dnia w którym młodzi przyjaciele udali się do lasu na polowanie, Jakita weszła do pokoju w którym Joam Garral spoczywał na wyplecionej z bambusów sofce, i usiadła przy nim. Nie troszczyła się o zezwolenie męża na wybór córki, bo wiedziała iż chętnie przyjmie za syna młodzieńca, którego szlachetny charakter miał sposobność poznać i ocenić, — cała trudność leżała w nakłonieniu go do opuszczenia fazendy i wybrania się w podróż.

Od czasu gdy młodzieńcem przybył w te strony, Joam Garral nigdy jeszcze ani na dzień jeden z nich się nie oddalił. Chociaż widok Amazonki toczącej swe wody ku wschodowi, zdawał się zapraszać aby popłynąć z ich biegiem, chociaż corocznie wysełał wielkie transporta drzewa do Manao, Belam i na wybrzeża Para, a nadto chociaż corocznie po wakacyach syn odjeżdżał kończyć nauki, zdawało się że nigdy ani na myśl mu nie przyszło aby mu towarzyszyć.

Wszelkie produkta fermy i lasu fazender sprzedawał na miejscu, i wnosić trzeba było że nie chciał przekroczyć ani myślą ani nawet spojrzeniem krańców horyzontu tego Edenu, w którym ześrodkowało się jego życie i szczęście.

Z tego powodu ani żona ani córka jego nigdy nie były w Brazylii, choć szczerze pragnęły poznać kraj o którym Benito tak wiele im mówił. Parę razy Jakita nadmieniła o tem mężowi, nie nalegała jednak widząc że na samą myśl opuszczenia fazendy, choćby na kilka tygodni, chmura smutku zasępiała jego czoło.

— Pocóż mamy opuszczać dom nasz w którym tak jesteśmy szczęśliwi? odpowiadał, i ciężkie westchnienie wydzierało się z jego piersi.

Tym razem jednak Jakita miała powód bardzo ważny aby nakłonić męża do upragnionej podróży. Czyż nie należało bowiem odprowadzić Minę do Belem, gdzie miała zamieszkać z mężem? Przed tym obowiązkiem Joam Garral nie zawaha się pewno. A potem zrozumie, że i ona pragnie poznać panią Valdez mającą być matką ich córki, i sam niezawodnie podzieli to jej życzenie.

Ująwszy dłoń męża, rzekła słodkim głosem.

— Joamie, przychodzę pomówić z tobą o zamiarze który gorąco pragniemy urzeczywistnić, a który i ciebie uszczęśliwi zarówno jak mnie i dzieci nasze.

— O cóż chodzi, Jakito?

— Manuel pokochał naszą córkę i pozyskał jej wzajemność; związek ten obojgu zapewni szczęście...

Zaledwie wypowiedziała te słowa, Joam Garral zerwał się nie mogąc zapanować nad sobą; potem spuścił oczy, jakby unikając spojrzeń żony.

— Co tobie, Joamie? zapytała.

— Mina... miałaby iść zamąż... wyszeptał.

— Czy masz co przeciw temu związkowi? spytała zasmucona. Czyż oddawna już nie odgadłeś uczuć Manuela?

— O! tak... już od roku!...

I usiadł, nie kończąc co mówić zaczął. Wysiłkiem woli zapanował nad sobą, poskromił doznane wrażenie i nie unikając wzroku żony, zamyślony patrzał na nią.

— Joamie, rzekła, czyżbym się omyliła? Czyżbyś nie życzył sobie tego małżeństwa, zapewniającego córce naszej wszelkie warunki szczęścia?

— Tak... odrzekł, zapewne... wszelkie warunki... tak... tak... jednakże, Jakito... kiedyż ma przyjść do skutku ten związek... którego wszyscy pragniemy... zapewne... niezadługo?

— W dniu i czasie który sam oznaczysz, odpowiedziała.

— I ślub odbyłby się... w Iquitos?

Jakita zawahała się z odpowiedzią, nareszcie rzekła po chwili milczenia:

— Posłuchaj, Joamie, z powodu tego małżeństwa mam do ciebie prośbę, której zapewne nie odrzucisz. Od lat dwudziestu, to jest od czasu naszego pobrania się, niejednokrotnie nadmieniałam ci, abyś mnie i córce naszej dał poznać okolice dolnej Amazonki, których nie zwiedzałyśmy nigdy. Ważne zajęcia i nieustanna praca nad podniesieniem fazendy, nie dozwoliły ci nawet na krótki czas ją opuszczać. Dziś interesa nasze stoją tak świetnie, iż możesz spokojnie wypocząć po tyloletniej pracy i oderwać się od niej choćby na kilka tygodni.

Joam nie odpowiadał, ale Jakita uczuła że ręka jego, którą trzymała w swojej, zadrżała jakby pod wpływem bolesnego wrażenia; jednakże na ustach jego zarysował się blady uśmiech, jakby zachęcający żonę aby mówiła dalej.

— Joamie, Mina ma nas opuścić i daleko od nas zamieszkać z mężem; pierwszy to smutek jakiego doznamy z jej przyczyny. Serce mi się ściska na samą myśl tego rozłączenia... pragnę gorąco odprowadzić ją do Belem, aby poznać matkę jej przyszłego, która ma jej mnie zastąpić. A i Mina nie chciałaby sprawić Manuelowi tej przykrości, aby w dzień ślubu nie odebrał macierzyńskiego błogosławieństwa. Odprawmy więc podróż tę z całą rodziną; poznamy piękną naszą Brazylię, a po powrocie będę mogła przenosić się myślą do miejsca w którem Mina przebywać będzie ze swoją drugą matką, a tak rozłączenie mniej mi będzie bolesnem... Mina, Benito i Manuel wiedzą że proszę cię o to, nie odmawiaj wspólnej naszej prośbie!...

Co mogło dziać się w sercu Joama, iż wahał się zadość uczynić tak słusznemu żądaniu, kiedy jednem słowem mógł uszczęśliwić całą rodzinę?

Wsparł głowę na ręku i ukrył twarz w dłoniach, jak człowiek potrzebujący się namyśléć zanim odpowie. Widocznie chciał poskromić miotający nim niepokój i tajemna jakaś walka staczała się pod tem myślącem czołem. Zaniepokojona Jakita, zaczynała już żałować że poruszyła tę kwestyą; postanawiała sobie nigdy już ani wspomnieć o podróży, tak wielką przykrość sprawiającej mężowi, i nie badając powodów, we wszystkiem zastosować się do jego woli.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 11

Kilka chwil trwało milczenie; nareszcie Joam powstał, nie odwracając się podszedł do okna, jakby chcąc ostatniem spojrzeniem pożegnać ulubiony zakątek, w którym od lat dwudziestu tak szczęśliwie płynęło mu życie.

Potem wolnym krokiem powrócił do żony; twarz jego przybrała teraz wyraz rozkazujący, iż zapanowawszy nad dotychczasowem wahaniem, powziął stanowcze postanowienie.

— Masz słuszność Jakito, rzekł pewnym głosem; podróż ta jest niezbędną: kiedy chcesz ją przedsięwziąć?

— Ah! Joamie drogi! zawołała radośnie, ściskając dłonie męża, dziękuję stokrotnie... dziękuję za siebie i za nich!

W tejże chwili, jakby odgadując radosne postanowienie, Benito, Mina i Manuel wbiegli do pokoju.

— Dzieci, Ojciec się zgadza! zawołała Jakita, wszyscy jedziemy do Belem!

Joam Garral milcząc i z poważną miną przyjmował podziękowania i pieszczoty dzieci.

— Któregoż dnia ma się odbyć ślub, kochany ojcze? zapytał Benito.

— Którego dnia?... powtórzył,... nie wiem... wyznaczymy dzień w Belem.

— Ah! jakże się cieszę! zawołała Mina; poznamy Amazonkę w całej jej świetności i długości, na całej przestrzeni prowincyi brazylijskich. O! dziękuję ci, drogi, kochany Ojcze!

I puszczając wodze rozbujałej wyobraźni, zawołała na brata i na Manuela.

— Chodźmy do biblioteki, przejrzyjmy wszystkie mapy i książki, dozwalające nam poznać dokładnie wszystko, co tylko odnosi się do tej królowej rzek, abyśmy nie podróżowali jak niewidomi!



V.


Amazonka.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 12

— Największa na świecie rzeka! rzekł nazajutrz Benito do Manuela[3].

— I największą ilość wody dostarcza morzu, i to do tego stopnia, że prawie odbiera jego falom smak słony w wielkiej jeszcze od ujścia odległości.

— A fale jej, spotęgowane tysiącem dopływów, dostarczają oceanowi Atlantyckiemu przeszło 250 milionów metrów kubicznych wody na godzinę.

— Stanowi ona granice dwóch rzeczpospolitych i przepływa wspaniale przez największe królestwo w Ameryce południowej, jak gdyby to był sam ocean Spokojny, któryby kanałem swoim przelewał się cały w Atlantyk.

I młodzi zapaleńcy długo tak unosili się nad niezrównanemi przymiotami i właściwościami swej ulubionej rzeki.

Ileż to jest ludów i plemion których początek ginie w pomroce wieków, to samo odnosi się i do wielkich rzek wszechświata. Prawdziwe ich źródła dotąd wykryte być nie mogły, i wiele krajów przypisuje sobie zaszczyt że są ich kolebką. Dziś jednak zdaje się nie ulegać wątpliwości że wypływa z jeziora Llauvicocha, w Andach peruwiańskich, na 3,000 metrów nad powierzchnię morza, między 11-ym a 12-ym stopniem szerokości południowej. Indyanie zowią ją Gujena, Hiszpanie Arellana, Portugalczycy Maranhao, Francuzi Maranon. Wogóle jednak Europejczycy zostawili jej nazwę rzeki Amazonek (Amazenas) nadane jej z powodu iż Orellana, który pierwszy popłynął całym jej biegiem, utrzymywał iż w podróży tej ciągłe odbywał walki z uzbrojonemi kobietami, zamieszkującemi na wybrzeżach rzeki, którym nadał nazwę Amazonek, zapożyczony od bohaterek starożytnego świata. Począwszy od Andów, Amazonka przerzyna najpiękniejsze i najżyźniejsze prowincye w Peru, Ekwador i Brezylii, gdzieniegdzie tylko na jej wybrzeżach założone są missye chrześciańskie, przy których gromadzą się nieliczni Indyanie. Podczas pory dżdżystej, rzeka Amazonek wylewa ogromnie; głębokość jej o 150 mil od ujścia dochodzi 400 stóp, o 250 mil przed ujściem ma do dwóch mil szerokości, przy samem ujściu blizko 50 mil morskich szerokości, a w oceanie, jeszcze na przestrzeni 60 mil, poznać można massę jej wód nie zmieszanych z wodą morską. Po 800 milowym biegu przez niziny Ameryki południowej, wlewa swe wody do oceanu Atlantyckiego. Nie mogąc odeprzeć napływu tych wód, ocean Atlantycki stacza z niemi straszną walkę wywołując przerażające zjawisko, zwane przez krajowców pororoca, wtedy przez trzy dni poprzedzające nów i pełnię księżyca, morze zamiast wzbierać jak zwykle w przeciągu sześciu godzin, dochodzi w dwóch minutach do 45 stóp wysokości.

Od XVI wieku kiedy awanturniczy Orellana pierwszy po ośmnastu miesiącach błądzenia bez przewodnika po jej wodach, dopłynął nareszcie do jej ujścia w 1540 r., tak Amazonka jak liczne dopływające do niej rzeki nie przestawały być przedmiotem badań i dochodzeń zwiedzających je uczonych i żeglarzy, którzy nareszcie przekonali się, że dopływy jej główne nadają się do żeglugi; największa jednak zasługa należy się rządowi brazylijskiemu. W r. 1857 po długich zatargach o granice między Francyą a Brazylią na wybrzeżach Gujanny, ogłoszono Amazonkę wolną i otwartą dla wszystkich pawilonów, a Brazylia pozawierała układy z przybrzeżnemi krajami o wolność żeglugi na wszystkich dopływach Amazonki.

Dziś całe szeregi statków parowych, doskonale urządzonych, znoszą się bezpośrednio z Liverpoolem, przepływając po Amazonce od jej ujścia aż do Manao.

Łatwo pojąć jak olbrzymi będzie kiedyś rozwój handlu na całej przestrzeni bezmiernego tego łożyska; ale drugą smutną stroną tego medalu jest: że rozwój ten rozszerza się kosztem plemion krajowych.

Wiele już zaginęło plemion indyjskich, zamieszkałych w górze Amazonki, a między innemi plemiona Kurisikurusów i Sorimaosów. Yurisowie i Yohnasowie schronili się na wybrzeża oddalonych dopływów, a Maoosi tułają się po lasach Jopury. Z niektórych plemion pozostało zaledwie po kilka koczujących rodzin przy ujściu Jurna, na wybrzeżach Rio Negro napotyka się tylko metysów z Portugalczyków i krajowców, tam gdzie przedtem liczono aż do dwudziestu czterech narodowości. Z wielkiego narodu Umana przy źródłach Jopury, szczątki zaledwie pozostały.

Ale te liczne dziś środki komunikacyi nie istniały jeszcze w 1852 r. a podróż Joama Garral miała trwać co najmniej cztery miesiące, co było nieuniknionem, szczególniej w warunkach w jakich odbyć się miała.



VI.


Cały las na ziemi.


Rodzina Joama Garral nie posiadała się z radości; przepyszna podróż po Amazonce miała odbyć się tylko w tak przyjaznych okolicznościach, a należeć do niej miała nietylko cała rodzina ale i część służby z fazendy.

Patrząc na uszczęśliwienie całego swego otoczenia, Joam Garral zdawał się zapominać o dręczącym go niepokoju. Powziąwszy raz stanowcze postanowienie, stał się jakby innym człowiekiem i ze zwykłą sobie energią zajął się przygotowaniami do podróży. Rodzina patrzyła z radością na jego ożywienie, stan moralny oddziałał na fizyczny; Joam był znowu dzielnym i wytrwałym człowiekiem, nawykłym do trudów i pracy na otwartem powietrzu, do walki z przeszkodami i żywiołami.

Aż nadto były zajęcia na te kilka tygodni mające upłynąć przed podróżą.

Jak to już powiedzieliśmy, nie była jeszcze wówczas zaprowadzona regularna kommunikacya statkami parowemi po Amazonce i jej dopływach, były tylko statki utrzymywane nie przez towarzystwa ale przez prywatnych na ich wyłączną korzyść, i najczęściej obsługiwały one tylko nadbrzeżne zakłady.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 13

Statki te były to tak zwane „ubasy”, rodzaj progów wydrążonych z grubego pnia; przód lekki i spiczasty, tył ciężki, zaokrąglony. Mogły pomieścić stosownie do wielkości, od jednego do dwunastu wioślarzy i zabrać trzy do czterech tonn towarów. Dalej „egaritesy” niezgrabnie i nędznie zbudowane pokryte w środku dachem z liści, a od przodu zostawione miejsce dla „pagayerów” (pagaye zastępują wiosła, ztąd nazwa pagayerów) i nareszcie „jangady” — jest to rodzaj tratwy poruszanej trójkątnym żaglem, na której wznosi się chatka, stanowiąca jakby pływające chaty dla Indyan i ich rodzin.

Wprawdzie mają tam inne jeszcze rodzaje statków, mogące objąć większe ładunki, ale nie nadawały się one dla Joama Garral.

Jak tylko raz zdecydował się na podróż po Amazonce, chciał zarazem spożytkować ją do przewozu różnych przedmiotów handlu, które miał odstawić do Para. Z tego względu nie wiele go obchodziło czy żegluga potrwa dłużej czy króciej.

Z drugiej znów strony, ten nazbyt pierwotny rodzaj statku, ułatwiał zabranie większej liczby osób i zapewniał większe wygody i bezpieczeństwo podróży.

Joam Garral był właścicielem części przepysznych, nieprzejrzanych lasów, niewyczerpanych prawie w tej środkowej części południowej Ameryki. Zaprowadził doskonałe urządzenie i gospodarstwo leśne, ochraniając umiejętnie te piękne i wspaniałe drzewa, nadające się na wyroby stolarskie, ciesielskie, na maszty i wiele innych, i wielkie z nich ciągnął zyski. Amazonka ułatwiała tanią odstawę, to też corocznie ścinał kilkaset drzew i wysełał je do Para, już jako tarcice i belki, już wprost nieobronione kloce. Odstawami takiemi kierowali biegli sternicy, znający dobrze głębokość i kierunek prądu rzeki.

I w tym tedy roku zamierzał wyprawić doroczny transport, zamyślając powierzyć synowi kierunek tej handlowej operacyi. Nie było czasu do stracenia; początek czerwca był najprzyjaźniejszą porą do rozpoczęcia podróży, ponieważ wody podniesione przypływem wyższego łożyska, aż do października stopniowo opadać będą.

Niezwłocznie też zabrano się do pracy, gdyż w tym roku transport drzewa miał być znacznie większym niż kiedykolwiek dotąd. Zamierzano wyciąć las na przestrzeni pół mili kwadratowej i przewieźć ją na jangadzie tak wielkiej jakby mała jaka wysepka.

— Doskonały pomysł! wołała Mina klaszcząc w dłonie, gdy Ojciec zawiadomił ją o tem.

— O tak! dodała Jakita, w takich warunkach bez znużenia dopłyniemy do Belem

— A podczas wypoczynków będzie można polować w nadbrzeżnych lasach, rzekł Benito.

Joam Garral kazał przywołać Indyanina zarządzającego całą fazendą.

— Każ zbudować jangadę, rzekł mu, ale trzeba żeby była gotowa za miesiąc.

— Dziś jeszcze zabierzemy się do roboty, odrzekł rządca.

Ciężkie to było zadanie. Przez pierwszą połowę maja stu Indyan i murzynów pracowało niezmordowanie. Ludziom nieoswojonym z podobną rzezią drzew, boleśnie byłoby patrzéć na upadek tylu olbrzymów, upadających w przeciągu kilku godzin pod ciosami drwali, ale tak niezliczona ich liczba wznosiła się na wybrzeżach rzeki, w górze i na dole, na wysepkach i najodleglejszych krańcach horyzontu obu brzegów wody, iż wycięcie drzew na przestrzeni półmilowej dostrzedz się nawet nie dało.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 14

Stosownie do rozporządzeń Joama Garral, intendent rozkazał najpierw oczyścić grunt z pnączy, krzaków, traw i roślin krzewiastych. Przed użyciem pił i siekier zaopatrzyli się, w tak zwane „szable ścinające” niezbędne każdemu pragnącemu przedzierać się przez lasy amazońskie. Mają one szerokie i płaskie zakrzywione nieco ostrza, długie dwie do trzech stóp, ujęte w bardzo mocną oprawę, krajowcy posługują się niemi nadzwyczaj zręcznie i wprawnie. Z pomocą tych szabli w kilka godzin oczyścili grunt i w największych gęstwinach szerokie powycinali otwory. Stare pnie zostały ogołocone z okalających je pnączów, kaktusów, paproci i mchów; ukazała się goła ich kora, z której z kolei miały być odarte.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 15

Przed tą zgrają pracowników uciekały całe legiony małp, wdrapywały się na najwyższe gałęzie, obcinały je, i te miały być spotrzebowane na miejscu. Wkrótce na oznaczonej przestrzeni sterczały tylko nagie pnie odarte z wierzchołków i liści, i wraz z powietrzem, wdzierały się świetne promienie słońca, ogrzewając grunt wilgotny, który dotąd nigdy jeszcze może nie ucieszył się jego widokiem.

Pomiędzy drzewami odznaczały się palmy woskowe, 120 stóp wysokie, a 4 stóp mające w podstawie, których drzewo jest nadzwyczaj trwałe; kasztany, rodzące trójkątne owoce, murikisy, przydatne do budowli, barrigudosy, o czerwonej lśniącej korze, bombaksy z gładkiemi białemi pniami, prostemi i bardzo wysokiemi. Dalej „kwatibosy” których różowe wierzchołki wznoszą się po nad otaczające drzewa, a drzewo jasno fioletowe, poszukiwane jest do budowy okrętów, „ibirirateo” drzewo zwane żelaznem, prawie czarne i nadzwyczaj ścisłe; z niego to Indyanie wyrabiają używane w bojach siekiery i wiele innych, nieznanych w Europie.

W trzy tygodnie po rozpoczęciu robót ani jedno drzewo nie wznosiło się na oznaczonej przestrzeni. Joam Garral nie potrzebował troszczyć się o las, który, jak wiedział, odrósłby niezawodnie za jakie lat dwadzieścia lub trzydzieści. Ale nie myślał o tem; owszem, cała ta przestrzeń miała być wykarczowaną, uprawioną i zasianą, a na rok przyszły na miejscu lasu ukażą się łany manioku, kawy, trzciny cukrowej, kukurydzy i innych pożytecznych roślin.

Zanim upłynął ostatni tydzień miesiąca maja, pnie zostały porozdzielane odpowiednio do gatunku i poukładane symetrycznie nad brzegiem Amazonki. Następnie zajęto się budową wielkiej jangady, na której miały być pourządzane oddziały i pomieszkania potrzebne do pomieszczenia licznej załogi i która po ukończeniu stanie się istną pływającą wioską. W oznaczonym czasie, podniesioną przypływem wody, rzeka poniesie ją na swych falach przez całe setki mil, aż na wybrzeża Atlantyku.

Joam Garral sam doglądał i kierował pracą robotników. Jakita z Cybellą zajęte były przygotowaniami do podróży, ale stara murzynka nie umiała pojąć jak można opuszczać miejscowość w której tak dobrze im było.

— Ale w tej podróży zobaczysz rzeczy jakich nigdy nie widziałaś, powtarzała jej Jakita.

— Czy tylko warte będą tego co tu widzimy? odpowiadała nieprzekonana. Mina wraz z faworytką swoją Liną zajmowały się tem tylko co ich dotyczyło wyłącznie. Nie miały odbyć prostej tylko podróży, ale stanowczo opuścić fazendę i zamieszkać w innym kraju — to też ileż to rzeczy miały do załatwienia! Minie serce się ściskało na myśl że ma opuścić rodziców, brata i miejsce rodzinne — ale Lina niewiele troszczyła się o to. Wszak i tam miéć będzie swoją ukochaną panię, będzie śmiać się i szczebiotać wesoło.

Benito dopomagał Ojcu, nabierał wprawy do zajęć mających stanowić jego zawód. Manuel dzielił swój czas jużto przebywając w domu z Jakitą i Miną, już towarzysząc Benitowi, który niechętnie dozwalał mu się oddalać. Ale pomimo to wymykał się zręcznie powracając do domu, w którym Jakita i Mina nie miały prawie chwili wytchnienia.



VII.


Idąc za bluszczem.


Pewnej jednak niedzieli, dnia 26 maja, Mina, Benito i Manuel postanowili użyć przechadzki. Czas był prześliczny, powietrze nasycone świeżym, od Kordylierów zawiewającym wietrzykiem, ochładzało temperaturę. Wszystko zachęcało do wycieczki w pole i do lasu.

Wybrali się więc do wielkiego lasu, leżącego na prawem wybrzeżu Amazonki, naprzeciw fazendy. Miało to być pożegnanie z prześlicznemi okolicami Iquitos. Manuel i Benito wzięli z sobą broń aby polować na co się da, nie oddalając się od Miny i Liny, nie lękających się wcale dwu lub trzy milowej wycieczki.

Ani Joam Garral ani Jakita nie mogli im towarzyszyć. On musiał doglądać budowy nieukończonej jeszcze jangady, ona pomimo Cybeli i innych służebnic, bardzo wiele jeszcze miała do załatwienia przed wyjazdem.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 16

Po śniadaniu, około godziny 11-stej, Benito, Manuel, Jakita i Lina udali się na wybrzeże; jeden murzyn im towarzyszył. Wsiedli do ubasa przeznaczonego na usługi fermy i opłynąwszy wyspy Iquitos i Parianta, dostali się na prawy brzeg Amazonki. Statek przybił do ślicznego gaiku z paproci drzewnej, uwieńczonych na wysokość trzydziestu stóp lekkiemi jakby aksamitnemi zielonemi gałązkami liści delikatnych jak koronka.

— Braciszku, rzekła Mina, musisz mi przyrzec, iż podczas naszej przechadzki zapomnisz że jesteś zapalonym myśliwym...

— Jakto? przerwał, chcesz...

— Chcę żebyś nie strzelał do tych prześlicznych ptaszków, papug, kacyków, kuruku i innych, tak wesoło latających po tym lesie. Tenże zakaz stosuje się i do drobnej zwierzyny, której dostateczny posiadamy zapas. Jeźli jaki ryś lub jaguar zanadto zbliży się do nas, wtedy, ale wtedy tylko wolno ci strzelić.

— Ależ... rzekł Benito.

— Żadnego ale, bardzo cię proszę.

— Ha, cóż robić, chcąc nie chcąc muszę ci być posłusznym, tem więcej iż wiem że w razie sprzeczki Manuel pewnie stanąłby po twojej stronie.

— Ma się rozumiéć, odrzekł Manuel.

Cała wesoła drużyna, śmiejąc się i gawędząc, przesuwała się wśród zarośli; idący przed niemi murzyn szablicą swoją torował im drogę, gdzie krzaki lub trawy były zagęste. Machając nią, płoszył tysiące ptasząt świergoczących wesoło.

A byli tu najświetniejsi przedstawiciele podzwrotnikowej ornitologii. Papugi, wszelkie odmiany kolibrów, kosy z źółtawem upierzeniem, zakończonem czarną obwódką, czarne jak kruki „sabaisy”, długodziobe tukany i wiele jeszcze innych, śpiewając i krzycząc jednocześnie, ogłuszający wyprawiały koncert.

Lecz cały ten ród skrzydlaty przestawał śpiewać i krył się jak mógł, gdy tylko na wierzchołku jakiegoś drzewa ukazywał się tak zwany „alma de gato” (dusza kota); jest to rodzaj szarego jastrzębia. Unosił się on wysoko, roztaczając dumnie długie białe pióra swego ogona, lecz z kolei i on uciekał tchórzliwie, gdy tylko dostrzegł po nad sobą „gaviao”, wielkiego orła z głową śnieżnej białości, postrach całego ptasiego rodzaju.

Upłynęła godzina a uszli zaledwie małą milkę. W miarę oddalania się od wybrzeży, drzewa inną przybierały postać. Zwierzęta nie pokazywały się jeszcze na ziemi, ale o 60 do 80 stóp po nad nią przebiegały wśród gałęzi całe gromady małp. Tu i owdzie przedzierał się przez drzewa słaby promyk słońca; zdawałoby się, że w tych podzwrotnikowych lasach światło nie jest koniecznem do ich istnienia; samo powietrze wystarcza do rozwoju tej roślinności, tak wielkich jak małych drzew, krzewów i roślin, a ciepło potrzebne do wytworzenia się ich soków, czerpią nie z otaczającej atmosfery ale z łona ziemi, w której nagromadza się ono jak w ogromnym kaloriferze.

Na powierzchni tych krzewów, traw, kaktusów i najrozmaitszych pasożytów, tworzących mały las w wielkim, ileżto było cudnie pięknych owadów, tak błyszczących i tak wielkie rzucających światło, że z zapadnięciem nocy cały las wyglądał jakby oświetlony różnobarwnem światłem.

— Jakże to wszystko jest cudowne i zachwycające! zawołała z zapałem Mina.

— Ależ, Mino, jesteś tu u siebie i unosisz się tak jakbyś się chełpiła ze swoich bogactw, rzekł żartobliwie Benito.

— Nie żartuj, braciszku, odpowiedziała. Wszak prawda Manuelu, że wolno mi podziwiać te cuda przyrody, które jako utwór Boży zarówno do wszystkich należą.

— Niech sobie Benito żartuje, skoro go to bawi, odrzekł Manuel. On tylko się z tem kryje, ale bywają godziny w których staje się poetą i równie jak my czuje i wielbi piękności przyrody: tylko wtedy gdy ma dubeltówkę na ramieniu, bierze rozbrat z poezyą.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 17

W rzeczywistości, Mina zadała bratu wielkie zmartwienie, zabraniając mu polować. W mniej zagęszczonych częściach lasu zaczęły ukazywać się pary strusiów, mających po pięć stóp wysokości. Tuż za niemi szły nieodłączne od nich „seriemasy”, rodzaj indorów, których mięso daleko jest smaczniejsze niż strusie.

— Oto, jaką ofiarą okupywać muszę nieszczęsne przyrzeczenie jakie wymogłaś na mnie! rzekł, na skinienie siostry opuszczając dubeltówkę, którą machinalnie podniósł do strzału.

— Nie trzeba zabijać seriemasów, rzekł Manuel, gdyż one bardzo wytępiają węże.

— Aha! odparł Benito, a węże znowu trzeba szanować, ponieważ zjadają szkodliwe owady, owady, bo żywią się szkódliwemi mszycami i t. p. Z tej wychodząc zasady, na nicbym polować nie mógł.

Doprawdy, biedny Benito, zapalony myśliwy, dał dowód nietylko cnoty ale bohaterstwa, dotrzymując uczynionego siostrze przyrzeczenia, gdyż lasy te, pełne najwyszukańszej zwierzyny, co chwila nowe stawiały mu pokusy.

Dubeltówka paliła mu palce, ale wierny danemu słowu, nie użył jej ani razu.

— Dobrze to przechadzać się, rzekł, ale taka przechadzka bez celu...

— Jakto bez celu! przerwała Mina; naszym celem jest patrzeć, podziwiać i uwielbiać, zwiedzić po raz ostatni te wspaniałe lasy środkowej Ameryki, jakich nie znajdziemy w Para, i po raz ostatni je pożegnać.

— Ah! przyszła mi myśl... zawołała Lina.

— Aha! pomysł Liny, niezawodnie jakie szaleństwo! rzekł Benito.

— Benito, źle robisz wyśmiewając się z Liny, wtedy właśnie gdy ona, chcąc ci dogodzić, pragnie cel jakiś nadać naszej przechadzce, rzekł Manuel.

— Tem gorzej, iż pewna jestem że pomysł mój spodoba się panu Benito, rzekła Lina.

— Jakiż jest ten twój pomysł, Lino? zapytała Mina.

— Widzicie państwo ten bluszcz?

I wskazała pnącz, obejmujący olbrzymi czułodrzew, którego liście, lekkie jak piórka, zwijają się za najlżejszem dotknięciem.

— Więc cóż? rzekł Benito.

— Otóż radzę, abyśmy szli za nim aż gdzie się skończy, rzekła Lina.

— Wyborny pomysł! jest rzeczywiście cel jakiś! zawołał Benito. Iść za tym bluszczem, nie zważając na napotykane przeszkody, zarośla, strumienie, skały, nie zatrzymać się choćby nawet...

— Miałeś słuszność, bracie, przerwała Mina, to prawdziwie szalony pomysł...

— Masz tobie! odrzekł, mówisz że pomysł jest szalony, żeby nie powiedzieć wprost że Benito jest szaleńcem skoro go popiera.

— A! bądźmyż wszyscy szaleńcami, skoro cię to bawi, odrzekła śmiejąc się Mina, idźmyż za bluszczem.

— Lecz czy nie trzeba się obawiać... zaczął Manuel.

— Ah! znowu występujesz z zastrzeżeniami czy tam przestrogami, Manuelu, czyż nie słyszałeś że Mina zgadza się na to.

— A więc nie powiem ani słówka, pójdźmyż za bluszczem.

I poszli, śmiejąc się i weseląc.

A bluszcz ten mógł zaprowadzić ich daleko, jeśliby się uparli iść za nim do końca jak za nicią Ariadny, tylko że nić dziedziczki Minosa ułatwiała wydostanie się z labiryntu, bluszcz zaś mógł tylko poprowadzić ich do głębi lasu.

Należał on do rodziny salsów, której niektóre gatunki ciągną się niekiedy na długość kilku mil, przerzucając się z drzewa na drzewo. A jakie to były krzyki i utyskiwania, gdy zdawało im się że stracili tę nić przewodnią! Wtedy trzeba było szukać jej i rozwikływać w pośród najrozmaitszych pasożytów.

— Tam! tam! widzę go! wołała Lina.

— Mylisz się, odrzekła Mina, jestto pnącz innego rodzaju.

— Ależ nie, Lina ma słuszność, mówił Benito.

— Lina się myli, potwierdzał Manuel Minie.

I wywiązała się długa rozprawa, w której każdy obstawał przy swojem zdaniu. Nareszcie Benito i murzyn wdrapali się na drzewa i rozsuwając gałęzie owite pnączem, starali się dojść w jakim zwraca się kierunku. A niełatwe to było zadanie, gdyż czepiał się najrozmaitszych, często kolczatych drzew i roślin, tworząc nierozwikłane prawie węzły. Jużto sięgał wierzchołków drzew, już znów, opuszczając się na ziemię, chwytał w objęcia najróżnobarwniejsze kwiaty.

Ale zato cóż to była za radość gdy go odszukali, jak wesoło szli dalej jego śladem.

Szli tak już przeszło godzinę a nic nie zapowiadało że się zbliżają do zamierzonego celu. Chcąc przekonać się czy się nie kończy, wstrząsano silnie pnączem, ale nie ustępował, tylko unosiły się setki ptaków a małpy przeskakiwały z drzewa na drzewo, jakby wskazując drogę.

Jeśli gąszcz ją zagradzał, murzyn wycinał przejście swoją szablą i wszyscy przesuwali się zrobionym otworem; jeśli zawadzała im zielenią pokryta skała, na której pnącz wił się jak wąż, wdrapywali się na nią i szli dalej.

Nareszcie ukazała się obszerna łączka; tu, dzięki przestrzeni mającej więcej powietrza, tak mu niezbędnego jak światło słoneczne, wznosił się samotnie wielki banan, to drzewo będące rzeczywiście karmicielem mieszkańców stref gorących, o którem Humboldt powiedział: „iż już w kolebce cywilizacyi towarzyszyło człowiekowi”. Około wysokich jego gałęzi owijały się długie festony pnączu i przebiegały przez całą łączkę, nowe po za nią obejmując drzewa.

— Może się zawrócimy? rzekł Manuel.

— Nie! stokroć nie! zawołał Benito, musimy dojść do końca pnączu.

— O! pani kochana, chodźmy dalej! prosiła Lina. Gałązki stają się coraz rzadsze, postawimy na swojem, dojdziemy do końca.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 18

Doszli do szerokiego strumienia; nie przeszkodziło im to jednak iść dalej, gdyż zwoje pnączu, przerzucające się z jednej strony na drugą, tworzyły rodzaj ruchomego mostu, po którym przejść było można.

Wtem idący przodem Benito zatrzymał się nagle.

— Czy doszliśmy nareszcie do końca? zapytała Mina.

— Nie, odrzekł Benito, ale przezorność nakazuje się zatrzymać. Patrzcie! I wskazał ręką na zwoje pnączu, okalające wielki fikus, nader gwałtownie szarpane.

— Go może być tego powodem? rzekł Manuel.

— Może jest tam zwierz jaki, odpowiedział Benito, zatem należy zbliżać się bardzo ostrożnie.

Skinął aby się zatrzymali i chwytając w rękę dubeltówkę, postąpił kilka kroków naprzód. Manuel i obie dziewczyny pozostali na miejscu.

Wtem nagle Benito krzyknął i prędko pobiegł do drzewa; wszyscy pospieszyli zanim. I jakiż to niespodziewany widok przedstawił się ich oczom.

Człowiek jakiś wisiał na zwojach pnączu jakby na postronku; skręciwszy kilka gałęzi zrobił z nich pętlicę i zaciągnął ją sobie na szyi; gdy zaczęła go dusić, rzucał się jak opętany. Benito przyskoczył szybko i nożem przeciął pętlicę. Powieszony spadł na ziemię.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 19

Manuel przysunął się prędko aby go ratować, jeśli to jeszcze było możebnem.

— Biedny człowiek! zawołała Mina.

— Panie Manuelu! wołała pochylona nad nim Lina; panie Manuelu ratuj go! serce bije jeszcze, więc żyje!

— Masz słuszność; ale gdybyśmy przyszli nieco później, byłoby po czasie.

Wisielec był to biały, mogący miéć około lat trzydziestu, wychudły i bardzo nędznie przyodziany; zdawało się, że musiał wiele wycierpiéć. U nóg jego leżała próżna flaszka po wódce, bilboket z palmowego drzewa, do którego przywiązana była na włóknie kula z żółwiego łba zrobiona.

— Taki młody jeszcze, wołała Lina, i powiesił się! Co mogło popchnąć go do tego?

Wkrótce starania Manuela zdołały go otrzeźwić: otworzył oczy, odetchnął ciężko i nareszcie tak głośno zawołał: hum! że Lina aż krzyknęła z przestrachu.

— Kto jesteś, przyjacielu? zapytał Benito.

— Ex-wisielec, jeśli się nie mylę.

— Ale jakże się nazywasz?

— Zaraz, zaraz, niechno sobie przypomnę, odrzekł, przesuwając ręką po czole. A! wiem już! do usług pańskich nazywam się Fragoso, i jeźli pozwolicie, mogę was golić i fryzować według wszelkich reguł. Jestem bowiem cyrulikiem, a raczej najwięcej zrozpaczonym ze wszystkich na świecie Figarów.

— Zkąd mogła przyjść ci myśl tak zbrodnicza.

— Cóż chcesz, mój dobry panie, odrzekł z uśmiechem, sam nie wiedziałem co robię; zmęczony i zgłodniały, nie mając kawałka chleba, wypiłem resztę wódki z manierki, rozpacz nabawiła mnie obłędu. Ale nie potępiajcie mnie państwo zbytecznie, bo doprawdy straszna to rzecz miéć przed sobą 800 mil do przebycia a ani grosza przy duszy... Zgorączkowany, sam nie wiedziałem co robię.

Fragoso miał miłą i pociągającą fizyognomią, i w miarę jak przychodził do siebie, znać było iż był wesołego usposobienia. Był to jeden z tych koczujących cyrulików, uwijających się na wybrzeżach górnej Amazonki, błąkający się od chaty do chaty i ofiarujący swe usługi Indyanom i Indyankom, murzynom i murzynkom, którzy je wysoko cenią i chętnie wynagradzają.

Biedny Figaro, opuszczony i wszelkiej pozbawiony pomocy, nie jadł nic od dwóch dni, wynędzniały i zrozpaczony stracił głowę... i wiemy co potem nastąpiło.

— Przyjacielu, rzekł Benito, udasz się z nami do fazendy Iquitos.

— O! z największą radością! odrzekł Fragoso; ponieważ uwolniliście mnie państwo od stryczka, więc należę do was duszą i ciałem.

— A cóż, kochana moja pani, czyż nie na dobre wyszło żeśmy nie przestali iść dalej? rzekła Lina.

— Masz zupełną słuszność, odpowiedziała Mina.

— No! nigdybym nie pomyślał że na końcu pnącza znajdziemy człowieka, zawołał Benito.

— I to jeszcze biednego cyrulika, który tylko co się nie powiesił, odrzekł Fragoso.

Opowiedziano mu jak do tego przyszło że go znaleźli wiszącego na pnączu. Podziękował serdecznie Linie za jej szczęśliwy pomysł, poczem wszyscy powrócili do fazendy, w której Fragoso tak gościnnie został przyjęty iż nie mógł dość się nadziękować że mu ocalono życie, skoro mu teraz tak dobrze na świecie.



VIII.


Jangada.


Las został wycięty; teraz przyszła kolej na cieśli, którzy mieli urządzić tratwę z tych drzew stuletnich, leżących na ziemi. Pracować nad tem mieli Indyanie, nadzwyczaj zręczni do podobnych robót, pod kierunkiem Joama Garral. Czyto użyć ich do budowy domów, czy do budowy okrętów, są wybornymi robotnikami. Nie mają innych narzędzi prócz siekier i pił, a choć drzewo obrabiane przez nich jest niesłychanie twarde, tak że ostrze pił się ściera, jednak czy chodzi o ociosanie pni czy o potarcie ich na tarcice lub deski, dokonywają tego jedynie za pomocą zręczności swych rąk i niezmordowanej wytrwałości.

Stosy pościnanych drzew zostały poukładane symetrycznie na równem i obniżonem nieco wybrzeżu rzeki, w miejscu gdzie rzeczka Naney wpływa do Amazonki i gdzie miała być zbudowana jangada. Wielka rzeka sama miała spuścić je na wodę, gdy odpowiednia nadejdzie pora.

Musimy podać tu krótkie określenie geograficznego rozkładu tych bezmiernych fal i biegu ich prądu, a to z powodu szczególniejszego fenomenu, jakiego żadne inne rzeki nie przedstawiają.

Nil i Missuri-Missisipi, które według najnowszych wyrachowań są rozleglejsze od wielkiej arteryi brazyliańskiej, płyną: jedna z południa ku północy, na ziemiach afrykańskich, druga z północy na południe w Ameryce północnej. Przepływają więc grunta, leżące na różnej szerokości geograficznej, a tem samem różnym podlegają klimatom. Kiedy przeciwnie, cała Amazonka, przynajmniej od punktu w którym widocznie zwraca się na wschód na granicy Ekwatoru i Peru, toczy swe fale między czwartym a drugim stopniem południowym; ztąd też na całej swej przestrzeni podlega jednakim warunkom klimatycznym.

Z tego powodu bywają tu dwie całkiem różne pory roku, w ciągu których padają deszcze z przerwą sześciomiesięczną. Na północy Brazylii okres deszczowy następuje we wrześniu, na południu zaś w marcu. Następstwem tego jest, że w dopływach z prawej i lewej strony rzeki, wody podnoszą się tylko po półrocznej przerwie, a tem samem i poziom wód Amazonki, doszedłszy maximum swego podniesienia w czerwcu, opada stopniowo aż do października.

Joam Garral wiedział o tem z wieloletniego doświadczenia i dlatego postanowiwszy sobie korzystać z tego fenomenu w celu spuszczenia jangady na wodę, kazał ją budować na samem wybrzeżu rzeki.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 20

Do budowy tej przystąpiono też niezwłocznie. Układano pnie odnośnie do ich wielkości i grubości, zwracając zarazem uwagę na ich spławność, gdyż pomiędzy temi ciężkiemi i twardemi drzewami bywają takie, których ciężkość gatunkowa wyrównywa prawie ciężkości wody.

Na pierwszem tem podbudowaniu, pni nie układano ściśle przy sobie, zostawiano mały przedział, a tarcice kładzione w poprzek, łączyły je z sobą, tworząc stałą podstawę. Łączyły je przytem liny kręcone z „piasaba”, a były tak mocne jak najsilniejsze konopne powrozy. Materyału na takie liny dostarczają gałązki pewnego gatunku palm, obficie rosnących na wybrzeżach rzeki; piasaba unosi się na powierzchni wody, nie podpada zatonięciu, wyrób z niej jest łatwy i tani, i dzięki tym zaletom nietylko jest powszechnie używana w kraju, ale jest przedmiotem handlu ze starym światem.

Na tym pokładzie z pni i desek ułożono belki i deski, mające tworzyć podłogę jangady, podniesioną trzydzieści cali po nad linię zanurzenia. Wartość spotrzebowanego drzewa znaczną wynosiła sumę, co łatwo pojąć wziąwszy na uwagę że jangada miała tysiąc stóp długości a sześćdziesiąt szerokości, co stanowiło powierzchnię 60,000 stóp kwadratowych. W rzeczywistości, drzewo mające być spuszczone na wody Amazonki, mogłoby utworzyć piękny las.

Prace budowlane odbywały się wyłącznie pod kierunkiem Joama Garral, ale po ich ukończeniu wszyscy zawezwani zostali na naradę co do wewnętrznego urządzenia jangady; nawet i Fragoso nie był od niej wyłączony. Biedak ten nigdy nie był tak szczęśliwy jak od czasu gdy znalazł przytułek u tej gościnnej rodziny. Joam Garral obiecał zawieźć go do Para, gdzie dostać się pragnął i gdzie zmierzał, gdy, jak mówił, „ów nieszczęsny pnącz ujął go za szyję i zatrzymał w drodze”. Fragoso wdzięczny był serdecznie za udzieloną mu pomoc i pragnął być użytecznym w miarę swej możności; a że był bardzo usłużny, sprytny i zręczny do wszystkiego, co tylko robił, robił dobrze, a przytem zawsze wesół, dowcipny i chętny do wszystkiego; wkrótce więc polubili go wszyscy.

On jednak utrzymywał, że największy dług wdzięczności zaciągnął względem młodej mulatki.

— Cóż to za dowcipny miałaś pomysł, panno Lino, bawić się „w pnącza przewodnika”, powtarzał; doprawdy, to genialna zabawa, tylko że niezawsze znajdzie się przy końcu wiszącego na nim biednego balwierza.

— Ależ to prosty przypadek, odpowiadała śmiejąc się Lina; zapewniam, że nic mi nie jesteś winien.

— Jakto nic! skoro zawdzięczam ci życie, panno Lino; i teraz pragnąłbym żyć całe wieki, aby wdzięczność moja dłużej trwała. Doprawdy, gdyby nie ta nieszczęsna wódka, która zgłodniałemu odebrała przytomność, nigdy nie posunąłbym się do takiej ostateczności, pomimo smutnego położenia w jakiem zostawałem. To też pnącz stanowi nierozerwalnie łączący nas węzeł, którego żadna siła zniweczyć nie zdoła...

I zawsze na ten temat rozmawiali z sobą.

Postanowiono urządzić wnętrze jangady o ile można najwygodniej i najładniej, z powodu że podróż a zatem i pobyt na niej miał trwać kilka miesięcy. Rodzina Garral składała się z Ojca, Matki, córki, syna i Manuela, oraz Cybeli i Liny, przeznaczonych do usług, dla których urządzono oddzielne pomieszczenie. Oprócz tego miano zabrać 40 murzynów, 40 Indyan, Fragoza i sternika mającego kierować statkiem. Osada ta była niezbędną do obsługi statku, mającego płynąć wśród różnych zakrętów rzeki, wśród setek wysp i wysepek gęsto się wyłaniających. Za motora służył prąd Amazonki; nie mógł on przecież nadawać kierunku, i dlatego potrzeba było tych ośmdziesięciu rąk do manewrowania wielkiemi bosakami, utrzymującemi olbrzymią tratwę w równej od obu brzegów odległości.

Najpierw zajęto się zbudowaniem na tyle statku pomieszkania dla właściciela statku i jego rodziny, mającego składać się z pokoików i salki jadalnej. Jeden przeznaczony był dla Garrala i jego żony, drugi dla Cybeli i Liny, trzeci dla Benita i Manuela, czwarty dla Miny. Pomieszkanie to wykończone było nader starannie aby woda, wiatr lub deszcz nie mogły przedrzeć się do niego. Oświetlały go jasno okna dane z frontu i z boku. Drzwi frontowe prowadziły do wspólnej sali, osłoniętej przed palącemi promieniami słońca, werandą wspartą na bambusowych słupkach. Wszystko pociągnięte było blado-źółtą okrą, odbijającą ciepło bez pochłaniania go, przez co we wnętrzu panowała średnia temperatura.

Gdy już główne zadanie ukończono zgodnie z rozporządzeniem Garrala, Mina rzekła do niego:

— Ojczulku, gdy dzięki tobie mamy już pomieszkanie, pozwól nam zająć się jego urządzeniem. Ja i Mama chcemy tak się z tego wywiązać, abyś mógł myśleć żeś nie opuścił Iquitos i naszego domu w fazendzie.

— Rób jak chcesz, moje dziecię, odrzekł ze zwykłym smutnym uśmiechem.

— Zobaczysz, Ojczulku, urządzimy wszystko tak jak tego godzien piękny twój kraj rodzinny, do którego zawitasz po tylu latach nieobecności.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 21

Mina przybrała do pomocy Manuela, Linę i Fragoza. Najładniejsze meble i sprzęty przeniesiono na jangadę. Stoły, fotele bambusowe, trzcinowe kanapy, rzeźbione etażerki, wszystko co stanowi umeblowanie podzwrotnikowych pomieszkań, pozostawione było gustownie w pływającym domu; a i ściany nie pozostały gołe — pokrywały je piękne obicia zwane „tuturys” wyrobione z kory tych kosztownych drzew, które opuszczały się w pięknych draperyach, jakby najpiękniejsze drogocenne brokadye i adamaszki, używane obecnie na meble i obicia. Podłogi wyłożone były skórami, pięknie centkowanych jaguarów, małp i innemi długowłosemi futrami, po których stąpało się jak po puchu. W oknach zawieszone były jedwabne firanki wyrobione „z suma-uma”. Łóżka osłonięto starannie tak zwanemi „mustykami” nie dopuszczającemi dostępu owadom, a poduszki i materace wypchane były chłodzącym i elastycznym materyałem, otrzymywanym z bombaksu zalegającego wyższe łożysko Amazonki.

Na konsolach i etażerkach porozkładane były różne cacka i drobiazgi przywiezione z Belem i Rio-Janeiro, wielką mające cenę dla Miny, gdyż dostała je od Manuela. Urządzenie to zostało ukończone w przeciągu kilku dni, i rzeczywiście pokoje przedstawiały łudzące podobieństwo z domem fazendy. Możnaby z przyjemnością zamieszkać w nich stale, i godne były malowniczych krajobrazów wśród jakich przesuwać się miały.

Prześliczne kwiaty i pnącze pokrywały całe to pomieszkanie od podstaw do szczytu, tak że z pierwszego wejrzenia wydawało się jak wielki bukiet najcudniejszych kwiatów. To też nie potrzebujemy dodawać że wszyscy byli bardzo zadowolnieni.



IX.


Wieczór piątego czerwca.


Podczas gdy młodzi zajmowali się urządzeniem domu, Joam Garral starał się o dostateczne zaopatrzenie składów i śpiżarni. Najpierw nagromadzono znaczne zapasy korzeni krzewu z których wyrabia się maniok, stanowiący główne pożywienie mieszkańców międzyzwrotnikowych. Korzenie te, podobne do długiej czarnej rzodkwi, rosną kępkami jak kartofle. W strefach afrykańskich korzenie te nie są szkodliwe, ale w Ameryce południowej zawierają w sobie sok trujący, który trzeba wycisnąć przed użyciem. Następnie sproszkowane na mączkę korzenie, używa się na różny, przyprawiane sposób.

Dalej, oprócz całej trzody baranów, trzymanych w urządzonej dla nich zagrodzie na przodzie statku, zaopatrzono się w rozmaite konserwy mięsne, a nadewszystko w wyborne szynki krajowe zwane „presuntos”, a prócz tego liczono na to że Benito i Manuel oraz kilku Indyan, którzy byli dobrymi strzelcami, dostarczać będą świeżej zawsze zwierzyny, której nie brakuje na wyspach i w lasach leżących na wybrzeżach Amazonki. A zresztą i sama rzeka dostarczy aż nadto najrozmaitszych zapasów żywności, albowiem w jej wodach poławiają się obficie: krewety, które możnaby nazwać rakami, tambagus, wyborna ryba, smakiem przypominająca łososia; pira-rukus, pokryty czerwoną łuską, wielki jak jesiotr; kandirus, trudny do złowienia, ale do jedzenia wyborny; piranhas, inaczej ryba-dyabeł, prążkowana czerwono, trzydzieści cali długa, i wiele różnej wielkości żółwi.

Codziennie tedy miano zajmować się polowaniem i rybołówstwem.

Zrobiono także znaczne zapasy najlepszych krajowych napoi, jako to: kayzuma zwane także „machachera” napój smaczny, kwaskowy, wygotowywany i wyciskany z owocu bananów: guarana, rodzaj ciasta otrzymywanego z migdałów: „paulliniasorbilis” urządzanego w tabliczkach jak czekolada, które sproszkowane i rozpuszczone w wodzie, dają bardzo smaczny napój.

Oprócz tego Benito, który zajął się urządzeniem piwnicy, zaopatrzył ją w pewien rodzaj ciemnofiołkowego krajowego wina, oraz w wielki zapas najlepszych win portugalskich.

Tak więc na tyle statku urządzone było pomieszkanie główne i wszelkie zabudowania gospodarskie, spiżarnie, kuchnie, piwnice i t. p., zaś od przodu, ku środkowi, baraki przeznaczone dla Indyan i murzynów. Mieli oni być pomieszczeni w taki sposób, jak w fazendzie Iquitos, i tak aby mogli zawsze manewrować pod kierunkiem sternika.

Ta znaczna liczba pomieszkań nadawała jangadzie postać pływającej wioski, i co prawda była ona więcej zabudowana i liczniej zaludniona niż wiele wiosczyn leżących w górze Amazonki. Nareszcie na samym przodzie jangady urządzone były składy na drzewo i towary które Garral prowadził do Belem. Benito zajął się rozmieszczeniem tego wszystkiego tak składnie i starannie jakby na dnie okrętu.

Najpierwsze miejsce zajmowało 7,000 arobów[4] kauczuku, — towar wielkiej wartości ponieważ za funt płacono wówczas 3 do 4 fr.; dalej 50 cetnarów sassaparyli, stanowiącej ważną gałęź handlu wywozowego w całej kotlinie Amazonki. Roślina ta coraz jest rzadszą na wybrzeżach rzeki, z powodu niszczenia jej przez krajowców, przez nieoględne zbieranie; ładunek stronków rośliny „kumarus” z których otrzymuje się przez dystylacyą ceniony bardzo olej; sassafras, z którego wyrabiają balsam bardzo skuteczny na rany; paki roślin używanych w farbiarniach, i nakoniec ładunek drzew rzadkich i kosztownych. Wszystko to można było zbyć bardzo korzystnie w prowincyi Para.

Może wydaje się dziwnem że wioząc tak kosztowny ładunek, tak mało zabrano Indyan i murzynów, że chociaż dość było rąk do manewrowania, ale w razie napadu nie zdołaliby obronić statku.

Ale Garral wiedział że minęły już czasy kiedy trzeba było obawiać się napaści. Indyanie zamieszkujący obecnie wybrzeża, są to plemiona spokojne; dzicy uciekli daleko przed szerzącą się stopniowo cywilizacyą w zdłuż brzegów Amazonki i jej dopływów. Możnaby jedynie obawiać się zbiegłych murzynów i zbiegów z kolonii karnych należących do Brazylii, Anglii, Holandyi lub Francyi; ale ci tułają się małemi jedynie oddziałkami po lasach i sawanach, i jangada mogła śmiało stawić im opór.

Zresztą na wybrzeżach Amazonki rozrzucone są liczne stacye, miasta, wsie, i misye; nie jest to już pustynia przez którą płynie olbrzymia rzeka, ale kotlina kolonizująca się coraz więcej. Z tej strony więc nie trzeba było żadnego obawiać się niebezpieczeństwa.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 22

Uzupełniając opis jangady, dodamy, że z przodu wznosiła się budka sternika, i że miano na pokładzie parę ubasów i dwie pirogi aby w razie potrzeby z łatwością dopływać niemi do wybrzeży.

Tak tedy sternik był kierownikiem ogromnego statku, ale rodzina tak pobożna potrzebowała jeszcze i duchownego, a tym był padre Passanha, członek Misyi z Iquitos, czczony i szanowany przez wszystkich.

Padre Passanha liczył około 70 lat; był bardzo dobry i miłosierny, zdobiły go prawdziwie ewangeliczne cnoty, stanowił wzorowy typ tych gorliwych missyonarzy, którzy tak wielkie położyli zasługi dla cywilizacyi, w pośród tych najdzikszych w świecie okolic.

Padre Passanha już od pięciu lat zamieszkiwał w Iquitos, będąc przełożonym tamecznej Missyi. Dzięki wielkim cnotom swoim, był powszechnie kochany; rodzina Garral otaczała go największym szacunkiem. On to dawał ślub córce fermiera Magalhaës z młodym Garralem, któremu kiedyś dano przytułek w fazendzie. Chrzcił i uczył ich dzieci, i miał nadzieję że i im także ślub dawać będzie.

Podeszły wiek padre Passanha nie dozwalał mu sprawować dłużej świętego swego posłannictwa; młodszy misyonarz przybył zająć jego miejsce, on zaś miał wracać do Para, aby tam spokojnie spędzić resztę życia w jednym z klasztorów przeznaczonych na przytułek dla starych, zasłużonych sług Bożych.

Nie mógł znaleźć lepszej sposobności odbycia tej podróży, jak w gronie tej rodziny którą uważał za własną. Postanowiono że za przybyciem do Belem on pobłogosławi związek Miny i Manuela.

Joam Garral pragnął jak najwygodniej pomieścić sędziwego kapłana, i dla niego to przeznaczony był ów piąty pokoik w jego pomieszkaniu. Oprócz tego urządzono na statku maleńką kapliczkę, bogato przystrojoną, w której pobożny kapłan odprawiał nabożeństwo.

Zadziwiający ten statek został zupełnie ukończony i urządzony i stał na wybrzeżu oczekując aby rzeka sama spuściła go na swoje wody. Wnosząc z przyboru wody miało to nastąpić niezadługo. Dnia 5 czerwca wszyscy byli gotowi,

W przeddzień przybył sternik; był to człowiek 50-letni, bardzo biegły w swojem zajęciu, i to tylko można mu było zarzucić że niekiedy nadużywał mocnych trunków. Pomimo to, Joam Garral cenił wielce jego zdolności i gorliwość; kilkakrotnie powierzał mu ładunki drzewa do Belem i Araujo. Nigdy nie zawiódł jego zaufania.

Od kilku dni przybór rzeki stawał się coraz widoczniejszym; poziom wód podnosił się co chwila, a na 48 godzin przed dojściem do maximum, zalały szeroko wybrzeża fazendy, ale jeszcze nie zdołały unieść tak wielkiego ładunku.

Wieczorem 5 czerwca, przyszli pasażerowie jangady zebrali się na wzgórzu wyniesionem sto stóp po nad wybrzeże, oczekując z pewnym niepokojem stanowczej chwili. Jakkolwiek znano zwykłą wysokość przyboru i z nią się obliczano, jednak gdyby nieprzewidzianym wypadkiem wody tym razem nie dosięgły tak wysoko aby poniosły jangadę, cała praca poszłaby wniwecz, i trzebaby długie miesiące oczekiwać nowego przyboru.

Fragozo nie mógł ustać na miejscu; zbiegał na wybrzeże, wracał na wzgórze, wydając głośne okrzyki radości ilekroć woda posunęła się wyżej.

Oh! jangada popłynie, wołał, popłynie i poniesie nas do Belem! W razie potrzeby otworzą się wszystkie niebieskie upusty, aby podnieść wody Amazonki!

Joam Garral stał na tratwie otoczony służbą, aby przedsięwziąć odpowiednie środki w chwili odpłynięcia. Zresztą jangada mocno była przytwierdzona grubemi linami, aby prąd nie mógł jej unieść gdy zacznie pływać. Oprócz ludności Iquitos blizko dwiestu Indyan okolicznych przybyło przyglądać się temu zajmującemu widowisku. Wszyscy czekali w milczeniu.

Około piątej wieczorem, woda podniosła się i zalała wybrzeża. Jangada zadrgała, ale do uniesienia jej poziom wód potrzebował podnieść się o kilka jeszcze cali.

Przez jaką godzinę statek drgał coraz silniej; belki i deski trzeszczały, znać było że woda odrywa powoli pnie od ich piasczystego łoża.

Około szóstej krzyki radości rozlegli się w przestrzeni. Jangada zaczęła płynąć, prąd unosił ją ku środkowi rzeki, ale pociągniona linami, zatrzymała się spokojnie przy brzegu, i padre Passanha pobłogosławił ją jak błogosławi się okręt wypływający na morskie przestrzenie.



X.


Z Iquitos do Pewas.


Nazajutrz dnia 6 czerwca, Joam Garral, rodzina jego i osada jangady żegnali się z rządzcą, oraz z Indyanami i murzynami pozostającymi w fazendzie. O szóstej rano wszyscy pasażerowie a raczej mieszkańcy jangady zajmowali przeznaczone im pomieszkania.

Nadeszła chwila odpłynięcia. Sternik zajął swoje stanowisko, osada z bosakami w ręku stała na wyznaczonych miejscach. Joam Garral, wraz z Benitem i Manuelem czuwali nad odwiązaniem lin przytrzymujących statek.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 23

Rozpoczęła się więc żegluga, ale kiedy się skończy? Jeźli żadne nie zajdą przeszkody, dopłyną do Para i Belem, leżących o 800 mil od tej peruwiańskiej mieściny.

Czas był prześliczny. Orzeźwiający „pampero” łagodził skwar słoneczny. Jest to jeden z wiatrów wiejących w czerwcu i lipcu, dolatujący od Kordylierów o kilkaset mil ztamtąd po przebyciu niezmierzonej płaszczyzny Sacramento. Gdyby jangada zaopatrzona była w maszty i żagle, wiatr ten byłby przyśpieszył żeglugę, ale ze względu nagłych i krętych zwrotów rzeki, trzeba było wyrzec się podobnych motorów.

Jangada przesuwała się wśród licznych malowniczych wysepek, zielonych jeszcze drzew i szczątków roślinności i traw zabieranych ciągle z wybrzeży. Aranjo sterował wprawnie. Na jego rozkaz pięćdziesiąt bosaków podnosiło się do góry i opuszczało w wodę. Jakita z Liną i Cybelą obchodziły pokoiki patrząc czy wszystko jest w porządku, kucharka Indyanka przyrządzała śniadanie. Benito, Manuel i Mina przechadzali się po pokładzie w towarzystwie padre Passanha; Mina zatrzymywała się dla podlewania kwiatów zasadzonych wkoło pomieszkania.

— Wszak prawda, mój Ojcze, że nie ma milszego sposobu podróżowania? rzekł Benito.

— Masz słuszność, odrzekł padre Passanha; na tej jangadzie jesteśmy jak w domu.

— I żegluga taka nic a nic nie nuży, możnaby setki mil płynąć tak bez utrudzenia, dodał Manuel.

— Czyż nie zdaje ci się, Ojcze, że płyniemy na wyspie oderwanej od rzeki, ze wszystkiemi jej łąkami i drzewami? Ale przekładam tę wyspę naszą nad wszystkie wyspy Amazonki i jestem z niej dumną, bo jest dziełem rąk naszych, rzekła Mina.

— Czy czasem nie grzeszysz pychą, moje dziecię, rzekł żartobliwie Passanha; ale nie śmiem łajać cię w obecności Manuela.

— Ale owszem, łaj mnie, mój Ojcze, aby Manuel nauczył się łajać mnie gdy na to zasłużę. Zanadto jesteś dobry i pobłażliwy, a mała moja osóbka ma swoje ale, odrzekła wesoło.

— Dobrze, Mino, rzekł Manuel, więc korzystając z pozwolenia, połaję cię...

— Za co?

— Iż pomimo że całe godziny przesiadywałaś w bibliotece fazendy, aby nauczyć się wszystkiego co tylko odnosi się do Amazonki, i obiecałaś mnie objaśniać, przecież choć już tyle wysp minęliśmy, ani pomyślałaś wymienić mi ich nazwisk.

— A któż zdołałby to uczynić? odrzekła.

— Mina ma słuszność, dodał Benito. Nikt nie może spamiętać setek nazwisk w narzeczu „tupi”, jakie ponadawano tym wyspom. To prawie niepodobieństwo. Praktyczniejsi od nas Amerykanie ponumerowali wyspy swojej Missisipi...

— Tak jak ulice i uliczki swoich miast, dodał Manuel. Co prawda, nie jestem zwolennikiem tego liczbowego systemu, nic nie przemawia on do wyobraźni... Czy nie podzielasz mego zdania, Mino?

— Najzupełniej. Lecz choć nie znamy nazw wysp naszej rzeki, trzeba przyznać że są prześliczne. Jak pięknie ocieniają je te olbrzymie palmy ze spuszczonemi liśćmi! Albo ten wieniec otaczającej je trzciny, wśród której zaledwie mała łódka przemknąćby się mogła! Albo te mangowce, których korzenie fantastycznych kształtów rozpościerają się na wybrzeżach, jakby łapy potwornych krabów. Lecz pomimo całej wysp tych piękności, nasza je przewyższa, bo nie jest przykutą do miejsca.

— Oh! oh! mała Mino, z jakiemże mówisz uniesieniem! rzekł Passanha.

— A! bom taka szczęśliwa, czując że wszyscy wkoło mnie są szczęśliwi!

W tej chwili posłyszano głos Jakity, która wołała Miny; pobiegła do Matki, podskakując wesoło.

— Będziesz miéć milutką towarzyszkę życia, Manuelu, rzekł padre Passanha; wraz z nią radość i wesele dom opuści.

— Masz słuszność, Ojcze, rzekł Benito; droga, kochana siostrzyczka!... Wiesz co, Manuelu, jeszcze czas, namyśl się i nie zabieraj naszej pieszczotki...

— Nie mógłbym wyrzec się Miny, ale mam przeczucie iż choć zostanie moją żoną nie rozłączymy się i wszyscy będziemy razem, odpowiedział Manuel.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 24

Pierwszy dzień podróży przeszedł bardzo prędko; śniadanie, obiad, drzemka poobiednia, przechadzka na pokładzie statku, wszystko odbyło się jak gdyby Joam Garral z rodziną nie opuścił wygodnego swego mieszkania w fazendzie Iquitos. Jasna noc księżycowa dozwoliła żeglować bez zatrzymywania się, to też jangada płynęła spokojnie po gładkiej powierzchni Amazonki.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 25

Nazajutrz, 7 czerwca, płynęli wzdłuż wybrzeży miasteczka Pukalppa, zwanego także Nowy-Oran. Stary-Oran, położony w dole rzeki o kilkanaście mil dalej, na tymże lewym brzegu Amazonki, został zupełnie opuszczony; ludność Nowego-Oranu składa się z Indyan, należących do plemion Mayorunas i Oreżones. Miejscowość ta leży w nader malowniczem położeniu; jej niedokończony kościołek, chaty ocienione wysokiemi palmami, ubasy (rodzaj łodzi) rozrzucone na wybrzeżu piękny tworzą krajobraz. Nad wieczorem opłynęli małą wysepkę Mango; gromadki Indyan uwijały się na niej. Byli oni wysocy i silnie zbudowani; mieli długie rozpuszczone włosy, przez nozdrza poprzeciągane były małe gałązki palmowe; końce uszu obciążone ciężarem kawałów kosztownego drzewa, w kształcie denek, tak się wyciągnęły, iż sięgały prawie do ramienia. Były wśród nich i kobiety patrzyli spokojnie na płynącą jangadę, nie okazując chęci dostania się na jej pokład. Wielu podróżników utrzymuje że krajowcy ci są ludożercami, jednakże dotąd żaden najmniejszym nawet dowodem nie poparł swych twierdzeń.

Przez dwa dni następne, zgodnie z wymaganiem prądu, jangada zwracała się już to ku prawym już ku lewym brzegom rzeki, i pomimo trudnego nie raz manewrowania, żadnego nie poniosła uszkodzenia. Pasażerowie jej oswoili się już z tym nowym rodzajem życia. Joam Garral poruczył synowi nadzór i kierunek nad wszystkiem co tylko odnosiło się do interesów handlu a sam długie godziny przesiadywał w swoim pokoiku pisząc i rozmyślając. Nikomu, nawet Jakicie, nie mówił co pisze, jednak rozmiary pracy jego dozwalały wnosić że układa pamiętnik.

Benito, dumny z zaufania Ojca, troskliwie czuwał nad wszystkiem. Jakita, Mina i Manuel ciągle prawie byli razem, już to rozmawiając i układając różne projekta na przyszłość, już znów przechadzając się po pokładzie, jak gdyby w parku fazendy. Benito, w wolnych chwilach zabawiał się ulubionem polowaniem, do którego często nadarzała mu się sposobność. Nie było tu wprawdzie olbrzymich lasów otaczających Iquitos i zaludnionych dzikiemi zwierzętami i grubą zwierzyną, ale zato ptactwo stadami nadlatywało od wybrzeży i często nie lękało się osiadać na jangadzie. Mina uprosiła brata że strzelał tylko do ptactwa nadającego się do jedzenia, ale pięknym szarym lub żółtym czaplom, białym i różowym ibisom, żadne nie groziło niebezpieczeństwo, mogły przylatywać i odlatać spokojnie. Wyjątek stanowiły czubate nury zwane „kajarora”, choć się nie zdały do śpiżarni. Ptaki te równie dobrze pływają jak latają, wydają krzyk bardzo przykry, ale pierze ich drogo są płacone na różnych targowiskach wybrzeży Amazonki.

Nareszcie, 11 czerwca, jangada dopłynęła do Pevas i tu przybiła do brzegu. Ponieważ zostawało jeszcze kilka godzin czasu zanim noc zapadnie, skorzystał z tego Benito, i zabrawszy chętnego do wszystkiego Fragoza i dwóch strzelców, udali się na polowanie do poblizkiego lasu. Wskutku tej wycieczki przynieśli do śpiżarni: kabię, aguta i 12 kuropatw.

Pewas liczy 260,000 mieszkańców; jest tu Misya której świeccy braciszkowie trudnią się także handlem, ale że świeżo wyprawili w dół Amazonki całe swoje zapasy sassaparilli i kauczuku, więc Benito nie mógł przeprowadzić z nimi jakiegoś handlu zamiennego, jakim się zwykle trudnią.

Ukazało się na wybrzeżu kilku krajowców, których czoła i policzki były wytatuowane, a w skrzydłach nosa i pod niższą wargą mieli poprzeciągane okrągłe blaszki metalowe. Uzbrojeni byli w sarbakany i strzały, ale nie uciekali się do nich i nie próbowali nawet porozumieć się z pasażerami jangady.



XI.


Od Pewas do granicy.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 26

Przez kilka dni następnych nie zaszło nic ważniejszego. Noce były prześliczne i jasne, tak że nigdzie nie potrzeba było się zatrzymywać. Skutkiem złudzenia optycznego, zdawało się pasażerom wpatrującym się w malownicze wybrzeża, iż jangada stoi nieruchoma, a one pochylają się i przesuwają. Benito nie mógł udawać się na polowanie, ponieważ płynęli nie zatrzymując się wcale, postanowił więc zabawiać się rybołówstwem. Niebawem złowiono liczny zapas najrozmaitszych ryb, wybornych do jedzenia, j. t. pakosy, surybisy, gamitanasy, jako też rodzaj rai zwany duridaris, czerwony z brzegu a czarny na grzbiecie. Napotykano także tysiące maleńkich rybek zwanych „kandirus” należących do rodziny sumów, które osadzają się niezliczonemi gromadami na ciele osób o tyle nieprzezornych iż kąpią się w zamieszkanych przez nie wybrzeżach wód.

Dnia 17 czerwca, ominąwszy szczęśliwie pewne zawady, jangada zarzuciła kotwicę na prawym brzegu, obok Missyi Cocha. Okolicę tę zamieszkiwali Indyanie Marabuas. Długie ich włosy opadały na ramiona, dokoła ust ich wbite były w ciało długie kolce palmowe, ułożone w kształcie wachlarza, co twarzom ich dziwnie dziki nadawało wyraz. Pokazało się także kilka kobiet z zapalonemi cygarami w ustach.

Kierownikiem Missyi w Cocha był wtedy zakonnik Franciszkanin; przybył na jangadę odwiedzić Ojca Passancha. Joam Garral i Jakita przyjęli go bardzo serdecznie i pragnęli zatrzymać na obiad, ale gorliwy kapłan nie mógł korzystać z ich zaproszenia, gdyż miał udać się niezwłocznie do pewnego chorego Indyanina, któremu, jako nawróconemu, chciał udzielić pociechy religijnej. Przyjął więc tylko niektóre drobne podarunki, mające wielką sprawić radość nawróconym przez Missyę Indyanom.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 27

Przez parę dni następnych sternik napracował się niemało. Łożysko rzeki rozszerzało się stopniowo, wyspy były coraz liczniejsze, a tamowany przez nie prąd stawał się coraz bystrzejszym. Przepływając między wyspami Caballo-Cocha, Tarapote, Cacao, trzeba było sterować bardzo ostrożnie, zatrzymywać się często, a mimo to wszystko parę razy o mało statek nie osiadł na piasku. W takich razach wszyscy dopomagali do manewrowania; nareszcie 20 czerwca dopłynięto do Nuestra-Senora-de Loreto (N. Panna Loretańska.)

Loreto jest ostatniem miastem peruwiańskiem na lewym brzegu rzeki, dopływając do granicy brazylijskiej. W rzeczywistości jest to po prostu wioska złożona z jakich dwudziestu domków stojących na nierównym gruncie wybrzeża. Missya ta została założona przez jezuitów missyonarzy w 1770 roku. Indyanie Tikumasy zamieszkujący te północne wybrzeża są to krajowcy czerwono-skórzy, z długiemy włosami, pocentkowani w różne gzygzaki na wzór lakowych stolików chińskich. Na wybrzeżu Atakoari liczą ich obecnie zaledwie dwiestu; jest to maluczki szczątek wielkiego kiedyś narodu, którym potężni kierowali wodzowie.

Oprócz nich przybywało w Loreto kilku żołnierzy peruwiańskich i kupców portugalskich handlujących bawełną, solonemi rybami i sassaparillą. Benito wylądował z myślą zakupienia pewnej ilości sassaparilli, która zawsze jest żądaną i popłaca na targach wybrzeży Amazonki, Joam Garral całkiem zajęty pracą, wcale nie wysiadał na ląd; Jakita z córką i z Manuelem także pozostali na statku. Obawiały się słynnych mustyków loretańskich boleśnie dających się we znaki podróżnikom. To co Manuel opowiedział o tych groźnych owadach, odjęło im zupełnie chęć zawarcia z niemi bliższej znajomości.

— Utrzymują powszechnie, mówił, że wszystkie 9 gatunków dwuskrzydłego tego owadu, jakie tylko znajdują się na wybrzeżach Amazonki, obrały sobie Loreto za główny punkt zejścia. Wierzmy temu na słowo, bez sprawdzenia na sobie. Gdyby obrały cię za cel swej napaści, dobra Mino, wkrótce zmieniłabyś się do niepoznania. Doprawdy, sądzę że zajadły ten owad lepiej strzeże granic brazylijskich niż ci, oto biedni, wychudli i opaleni żołnierze, którzy przechadzają się na wybrzeżu.

Gdy Benito powrócił na statek po załatwieniu zamierzonego kupna, cała twarz jego i ręce pokryte były czerwonemi centkami, a nie dość na tem, pomimo skórzanego obuwia, pełno kleszczy przedostało się do nóg jego i wpijały mu się w ciało.

— Odpływajmy natychmiast! wołał, lub oblegą nas chmary tych przeklętych owadów, i niepodobna będzie wytrzymać na jangadzie!

— A nie dość na tem powieźlibyśmy je do Para, a i tak już ich tam aż nadto, rzekł śmiejąc się Manuel.

Nie zatrzymując się na noc, popłynęli dalej.

Począwszy od Loreto, Amazonka pochyla się nieco ku południo-wschodowi. Jangada przesuwała się po czarnych wodach Cajaru i białych falach Amazonki, a 23 czerwca opłynęła wielką wyspę Jahuma.

Słońce zachodzące na horyzoncie wolnym od najlżejszej mgły, zapowiadało jedną z tych prześlicznych podzwrotnikowych nocy, nieznanych strefom umiarkowanym. Lekki wietrzyk mile chłodził powietrze. Księżyc tylko co miał się ukazać na zasianem gwiazdami niebie. Zmrok nieznany jest w tych szerokościach. Gwiazdy niezrównanem błyszczały światłem. Zdawało się że niezmierzona okiem równina obejmująca tysiące miliardów mil roztacza się w nieskończoność jakby powierzchnia morza: ku północy ukazywała się jedyna, błyszcząca jak dyament gwiazda polarna, ku południowi cztery brylanty południowego krzyża.

Drzewa lewego brzegu i wyspy Jahuma, w ciemnych, niepewnych zarysach widniały w półcieniu; niepodobna było nie rozpoznać wysokich wierzchołków kopajwy, rozkładających się jak parasole, całych kęp „sandisów” którego gęsty sok upaja podobno jak wino, oraz ośmdziesiąt stóp wysokich „vignatikosów” których wierzchołki drgały za powiewem najlżejszego wietrzyka. Jakim że to wspaniałym hymnem opiewa swego Stwórcę ta piękna przyroda podczas uroczych podzwrotnikowych nocy!

Na przodzie statku rysowała się wysoka postać sternika. Pawilon brazylijski zawieszony u szczytu masztu, zwieszał się spokojnie, wietrzyk był tak słaby, że poruszać nim nie zdołał.

Był to gorący dzień lipcowy. Jak zwykle, wieczorem cała rodzina siedziała na werandzie, dla odetchnienia świeżem powietrzem. Wszyscy rozmawiali wesoło, jeden tylko Joam Garral siedział pogrążony w zadumie.

— Jakaż to prześliczna i wspaniała ta nasza Amazonka! zawołała z zapałem Mina.

— Prześliczna! nieporównana! odrzekł Manuel, i pojmuję że można ją podziwiać i uwielbiać. Płyniemy po niej jak niegdyś przed wiekami Orellana i La Condamine, którzy tak cudowne o niej pozostawili opisy.

— Szkoda tylko że trochę bajeczne, rzekł Benito.

— Tylko bardzo proszę, braciszku, nie wyrażaj się z ujmą o naszej prześlicznej Amazonce! zawoła Mina.

— Chciałem tylko powiedzieć że piękna nasza rzeka ma swoje legendy, a przecież to żadnej nie przynosi jej ujmy, odrzekł Benito.

— Jakież to są owe legendy? zapytał Manuel, przyznam się że nie znam ich dotąd.

Jakto, mój panie, zawołała z komiczną powagą, czyż i tego np. nie wiesz, że olbrzymi wąż przybywa niekiedy w odwiedziny do Amazonki, i wody jej podnoszą się wtedy i opadają, odnośnie do tego czy się zanurza w ich falach lub wypłynie na wierzch.

— A czy widziałaś kiedy, Mino, tego olbrzyma? zapytał.

— Niestety! — nie!

— I nikt go widziéć nie może, dodała Lina.

— Co za szkoda! zawołał Fragozo.

— Pewnie nie znasz i innej pięknej baśni o „Mae Agua” tej zgubnej kobiecie, która urokliwem spojrzeniem pociąga w otchłanie wód każdego co jej się przygląda.

— O! co Mae Agua to istnieje rzeczywiście! zawołała naiwna Lina. Mówią nawet że niekiedy przechadza się po wybrzeżach, ale znika gdy kto chce zbliżyć się do niej.

— Jeźli tak, to pamiętaj zawiadomić mnie o tem Lino jak ją kiedy spostrzeżesz.

— Tak, żeby urzekła i pociągnęła w głębiny wód! Nic z tego panie Benito! odpowiedziała Lina.

— I ona temu wierzy! zawołała śmiejąc się Mina.

— Cóż dziwnego! przecież tyle ludzi wierzy w istnienie pnia z Manao, rzekł Fragozo.

— Pień z Manao! cóż to znów za nowa historya? zapytał Manuel.

— A to tak się rzecz ma, odrzekł z komiczną powagą Fragozo. Jest czy był podobno kiedyś pień drzewa „turuma” który corocznie w jednej porze przebywał Rio-Negro, zatrzymywał się kilka dni w Manao, i ztamtąd wędrował do Para odpoczywając we wszystkich portach, i tam krajowcy przystrajają go w różne chorągiewki. Przybywszy do Belem, znów się zatrzymywał, poczem zawracał się, przepływał Amazonkę i Rio-Negro i wracał do lasu który tajemnie opuścił. Pewnego razu chciano pień ten ściągnąć na ląd, ale rozgniewana tem rzeka, wezbrała gwałtownie i musiano zaniechać tego zamiaru. Innym znów razem, jakiś kapitan okrętu kazał pochwycić pień harponem i tak ciągnąć za okrętem, ale i teraz gniewem uniesione fale pozrywały krępujące liny i pień został wolnym.

— I cóż się z nim stało? zapytała zaciekawiona Lina.

— Widać zabłądził gdzieś podczas ostatniej podróży, bo odtąd nigdy go już nie widziano, odrzekł Fragozo.

— A! żebyśmy go też gdzie spotkali! zawołała Lina.

— Jeźli tylko spotkamy go, Lino, rzekł Benito, posadzimy cię na nim i poniesie cię do swego tajemnego lasu, a wtedy i ty zamienisz się w legendową najadę.

— Co tu legend! rzekł Manuel, ale prócz nich Amazonka służy za tło do zajmujących opowieści. Wiem jedną, ale boję się opowiadać bo jest bardzo smutna.

— O! niech pan Manuel opowie, ja tak lubię smutne historye! zawołała Lina, to tak miło zapłakać czasem!

— Jest to historya pewnej Francuzki, rzekł Manuel, nieszczęścia jej nadały rozgłos tym wybrzeżom. W r. 1741 rząd francuzki wysłał w te strony naukową wyprawę pod przewodnictwem pp. Bougner i La Condamine, do której dołączono znakomitego astronoma, nazwiskiem Godin des Odononais; ten zabrał sobą w tę podróż do Nowego świata młodą żonę, dzieci, brata i ojca żony. Do Quito wszyscy przybyli w dobrem zdrowiu, lecz odtąd rozpoczął się cały szereg nieszczęść spadających na panią des Odonais; w przeciągu kilku miesięcy straciła kilkoro dzieci.

Ukończywszy swe prace ku końcowi 1759 r., Godin des Odonais opuścił Quito i udał się do Kayenny. Przybywszy do tego miasta, miał zaraz sprowadzić do niego rodzinę, lecz ponieważ właśnie wojna była wypowiedziana, zniewolony był prosić rząd portugalski o upoważnienie do przejazdu dla żony i rodzinnego swego kółka. Lecz, rzecz nie do uwierzenia! upłynęło lat kilka zanim nadeszło żądane upoważnienie. Zrozpaczony pan des Odonais, postanowił przepłynąć Amazonkę i powrócić do Quito, ale nie mógł tego dokonać gdyż właśnie w chwili wyjazdu nagle zachorował.

Jednakże podanie i starania jego u rządu portugalskiego nie zostały bezowocne, pani des Odonais dowiedziała się nareszcie że król portugalski udziela jej żądane zezwolenie, i zaraz kazała przygotować statek którym miała popłynąć dla połączenia się z mężem. W Missyach znajdujących się w górze Amazonki, miała czekać na nią eskorta. Była to kobieta nieustraszonej odwagi i mężnego serca, to też nie ulękła się niebezpieczeństw tak dalekiej podróży i udała się w drogę, do Rio-Bamba, wraz ze szwagrem, z dziećmi i doktorem Francuzem. Celem podróży były Missye istniejące na pograniczu brazylijskiem, gdzie miał oczekiwać statek i eskorta.

Z początku podróż odbywała się szczęśliwie, płynęli łodzią po rzekach wpadających do Amazonki, lecz niedługo, gdy przyszło przebywać okolicę dziesiątkowane przez ospę, trudności i niebezpieczeństwa zwiększały się stopniowo. Po kilku dniach z całej liczby ugodzonych przewodników, pozostał jeden tylko, inni pouciekali, a i ten, utonął niezadługo w nurtach Bobonasa chcąc ratować francuzkiego doktora. Wkrótce statek tak został uszkodzony przez skały i pnie pływające iż trzeba było wylądować na skraju ogromnego lasu i zbudować sobie w nim parę budek z gałęzi. Doktor ofiarował się pójść naprzód z pewnym murzynem, który nigdy nie opuszczał pani des Odonais; oczekiwano ich powrotu przez dni kilka — daremnie — zginęły gdzieś bez śladu.

Zapas żywności zaczynał się wyczerpywać; biedni rozbitki daremnie próbowali przebyć Bobonasę na tratwie; musieli wrócić do lasu i piechotą w dalszą puścić się drogę, w pośród nieprzeniknionych zarośli. Były to trudy przechodzące zwykłe siły ludzkie, to też pomimo możliwych starań i opieki mężnej niewiasty, dzieci jej krewni i służba w przeciągu kilku dni poumierali.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 28

— Ach! biedna nieszczęśliwa kobieta! zawołała Mina.

— Tak więc, mówił dalej Manuel, pani des Odonais pozostała sama jedna, — i to o tysiąc mil od oceanu do którego dostać się potrzebowała. Idzie i idzie we dnie i w nocy, aż nareszcie po długiej wędrówce znajduje przytułek u gościnnych Indyan, którzy doprowadzili ją do Missyi, gdzie oczekiwała eskorta. Sama tylko doszła do nich, na przebytej drodze pozostały mogiły najdroższych sercu jej istot.

Dostała się nareszcie do Loreto, w którem byliśmy przed kilku dniami, i z tej peruwiańskiei osady, równie jak my popłynęła Amazonką i nareszcie po dziewiętnastu latach rozłączenia, połączyła się z mężem.

W tej chwili zbliżył się sternik Araujo, mówiąc:

— Panie Garral, dopływamy do wyspy de la Ronde, zaraz przebędziemy granicę.

— Granicę! powtórzył Joam.

Wstał i przeszedłszy naprzód jangady wpatrywał się długo w wyspę la Ronde, o której wybrzeża rozbijały się fale rzeki, potem potarł ręką czoło, jak gdyby chcąc odegnać myśl natrętną lub przykre wspomnienie.

— Granica! szepnął, mimowolnie opuszczając głowę na piersi. Podniósł ją jednak po chwili, i twarz jego przybrała wyraz człowieka niezdolnego się wahać gdy idzie o spełnienie obowiązku.



XII.


Fragoso znajduje robotę.


„Braza” (żar) — wyraz ten znany był już w XII-m wieku w języku hiszpańskim, i z niego powstała nazwa „brazil” oznaczająca pewien rodzaj drzew dostarczających czerwonej farby. Od ostatniego znów pochodzi nazwa „Brazylia” nadana tej wielkiej przestrzeni Ameryki południowej, w której drzewa te rosną nader obficie. Od bardzo dawnych czasów było ono przedmiotem znacznego handlu z Normandami, jakkolwiek drzewo to miało miejscową nazwę „ibirapitunga” jednak przyjęła się powszechnie nazwa hiszpańska „brazil” a od niej przyjął ją kraj cały, przedstawiający się zdala jakby wielkie ognisko, rozżarzone od promieni podzwrotnikowego słońca.

Dziś Brazylia jest jednem z największych państw Ameryki południowej, i zostaje pod panowaniem uczonego króla don Pedro.

— Jakie prawa przysługują ci w twojem plemieniu? zapytał Montaigne pewnego napotkanego w Hawrze Indyanina.

— Prawo stawania najpierwszemu na polu walki, odrzekł z prostotą.

Wiadomo że przez długi czas wojna była najpewniejszym i najprędszym sposobem rozszerzania cywilizacyi, — to też Brazylijczykowie postępowali jak ów Indyanin, walczyli, wojowali, bronili swych zdobyczy i rozszerzali je ciągle, stanowiąc pierwsze szeregi na drodze wiodącej do cywilizacyi. W r. 1824, w szesnaście lat po ogłoszeniu cesarstwa brazylijskiego, kraj ten ogłosił się niepodległym przez usta don Juana, którego wojska francuzkie wypędziły z Portugalii. Pozostawało tylko uregulować granice nowego cesarstwa z sąsiedniem Peru, — nie była to rzecz łatwa.

Lecz w trakcie tych sporów, Brazylia musiała wystąpić w obronie Indyan z wybrzeży Amazonki, których porywano na rzecz Missyi hiszpańsko-brazylijskich, i w tym celu ufortyfikowano wyspę la Rondo i umieszczono na niej garnizon wojskowy. Od owej chwili środek tej wyspy stanowi stałą granicę obu krajów.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 29

Wieczorem 25 czerwca, jangada zatrzymała się przed piewszem brazylijskiem miastem Tabatingą. Joam Garral postanowił zatrzymać się tu 36 godzin, aby dać wypocząć całej obsłudze statku. Mieli zatem odpłynąć ztąd dopiero d. 27 rano. Ponieważ Jakita, dzieci jej i Manuel nie potrzebowali tu obawiać się mustyków, postanowiono wylądować dla obejrzenia miasteczka. Ludność jego obliczają na 400 mieszkańców, prawie samych koczujących Indyan, raczej tułających się nad brzegami Amazonki i jej dopływów, niż osiadłych stale. Tabatinga nosi nazwę miasta garnizonowego, z powodu że od lat kilku port na wyspie la Ronde został opuszczony, a garnizon jego, złożony z dziewięciu żołnierzy i sierżanta, przeniesiono do tego miasta. Ów sierżant pełni tu obowiązki komendanta placu.

Mały fort urządzony jest na urwistem wybrzeżu, do którego prowadzą schody wykute w skale. Mieszkanie komendanta stanowią dwie chatki, postawione pod kątem prostym, żołnierze mieszczą się w podłużnym budynku, stojącym o sto kroków dalej, u stóp wielkiego drzewa. Z pozoru miejscowość ta nie różniłaby się niczem od wioseczek rozrzuconych na wybrzeżach, gdyby nie bandera o barwach brazylijskich, powiewająca nad budką szyldwacha. Właściwe miasteczko leży nieco poniżej i składa się z kilkunastu domków, pokrytych liśćmi palmowemi. Jest to jedna z najwięcej malowniczych miejscowości w górze Amazonki, okolice są prześliczne, i Tabatinga w niedalekiej zapewne przyszłości stanie się ważnym punktem handlowym i w duże zamieni się miasto. Tu zatrzymywać się będą parowce brazylijskie, płynące w górę rzeki i płynące ku dołowi jej parowce peruwiańskie; tu będą wyładowywać towary, zabierać i wysadzać pasażerów. W Ameryce najmniejsza wiosczyna może przy takich warunkach w przeciągu lat kilku w wielkie zamienić się miasto.

Tak więc, 26 czerwca rano, postanowiono wylądować dla zwiedzenia miasta; Joam, Benito i Manuel znali już wiele miast brazylijskich, ale Jakita z córką nigdy dotąd jeszcze nie przestąpiły granic tego cesarstwa i dlatego też pragnęły bardzo poznać pierwsze jego nadgraniczne miasto. Fragoso, jako wędrowny fryzyer, znał już różne okolice środkowej Ameryki; Lina pierwszą w życiu odbywała podróż.

Fragoso przed wylądowaniem udał się do Garrala, mówiąc:

— Ileż ja panu winien jestem wdzięczności!...

— Ależ wdzięczność twoja wyłącznie Linie się należy, odrzekł Garral.

— Wiem o tem, i nigdy o tem nie zapomnę...

— Więc czegóż żądasz? zapytał Garral.

— Przychodzę zapytać czy pan pozwolisz abym już w drodze zajął się mojem rzemiosłem. Wiadomo panu że golarz i fryzyer zawsze znajdzie klientów w miasteczkach i wioskach leżących w górze Amazonki.

— Chcesz zapewne powiedzieć: pomiędzy zamieszkałymi tam Brazylijczykami, bo przecież krajowcy...

— I owszem, na nich liczę przedewszystkiem. No! nie mówię o goleniu, bo przyroda prawie odmówiła krajowcom zarostu, ale fryzuję ich włosy podług najświeższej mody. Dzicy przepadają za tem, zarówno mężczyźni jak kobiety. Gdy tylko stanę na placu z grzebieniem i żelazkiem do fryzowania w ręku, nim dziesięć minut upłynie, dzicy otoczą mnie kołem, dobijając się o moje względy. Gdybym tu siedział i miesiąc, całe pokolenie Tikunasów kazałoby mi się fryzować z kolei. Byłem tu już dwa razy, a moje nożyczki i żelazko prawdziwych dokonywały cudów. Tylko nie mógłbym często do jednych miejsc powracać, bo panie Indyanki nie czeszą się codziennie jak damy brazylijskie. Skoro je ufryzuję, wystarcza im to na rok, i przez ten cały przeciąg czasu dokładają najusilniejszych starań aby podtrzymywać piękny gmach jaki wznoszę na ich głowach. Rok dochodzi jak nie byłem w Tabatindze — zatem gmachy pewnie już chylą się do upadku, jeźli więc pan pozwoli, zajmę się ich odbudowaniem, aby znowu stać się godnym sławy jaką zjednałem sobie w tych okolicach...

— Dobrze, mój przyjacielu, ale nie trać czasu, gdyż tylko jeden dzień zabawimy w Tabatindze, odpłyniemy jutro równo ze świtem.

Za chwilę wylądowała cała rodzina Joama Garral, on sam pozostał na jangadzie, która tak blizko brzegów podpłynęła, iż z łatwością mogli przejść z niej na schodki wykute w skale, prowadzące na wierzch płaszczyzny.

Komendant fortu, chudy pachołek ale znający prawa gościnności, ofiarował w swej chacie śniadanie Jakicie i towarzyszącym jej osobom; podziękowała uprzejmie, zapraszając go natomiast z żoną na śniadanie na pokładzie jangady, na co zgodził się chętnie. Załatwiwszy formalności celne z komendantem, — gdyż sierżant ten był zarazem i naczelnikiem komory, Benito udał się na polowanie w nadbrzeżnym lasku a Manuel pozostał z paniami.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 30

Fragoso zwrócił się ku wąwozowi prowadzącemu do wioski. Jak tylko się pokazał, poznano natychmiast „sławne fryzujące żelazko”, jak go nazywano. Nie miał bębna ani dzwonków, ani też żadnych błyszczących przynęt, jakiemi zwykli szarlatani posługują się zwykle na jarmarkach; stanął tylko na środku największego placu i wypowiedział przemowę do publiczności, pół w portugalskim, pół w tikuńskim języku. Słuchacze cisnęli się tłumnie do Fragosa, który zaraz po przemowie udał się do najbliższej „loja”, będącej zarazem rodzajem sklepiku i szynku, należącego do pewnego Brazylijczyka, zamieszkałego w Tabatindze; tam za kilka watemów, czyli soldów krajowych, wartujących 20 reisów[5], krajowcy mogą dostać miarkę miejscowego napoju, a szczególniej tak zwanego „assai”. Jestto płyn gęstawy, otrzymywany z owocu pewnej palmy, powszechnie używany w tej kotlinie Amazonki.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 31

Mężczyźni i kobiety cisnęli się i wyprzedzali aby zająć miejsca na przygotowanym przez Fragosa drewnianym stołku. Nożyczkami nie potrzebował się posługiwać, ponieważ nie chodziło o ostrzyżenie wielkich i miękkich włosów; ale zato nie próżnował grzebień ani żelazko, grzejące się nieustannie na fajerce z rozżarzonemi węglami,

A jak przemawiał, zachęcając swoich klientów!

„Tylko patrzcie, najmilsi, jak to długo trzymać się będzie, byleście się na tem nie kładli. Fryzury takie wystarczą na rok cały, a układam je podług najświeższej obecnie mody, panującej w Belem lub Rio Janeiro! Nawet damy honorowe królowej nie mogą być wytworniej ufryzowane, a nadto sami widzicie że nie żałuję pomady!”

I nie żałował jej rzeczywiście, ale był to najpospolitszy jakiś tłuszcz, zaledwie czemkolwiek zapachniony, który zlepiał włosy jakby guma. Gmachy wznoszone na głowach dzikich wprawną ręką Fragosa, przedstawiały wszelkie style architektoniczne, a czegóż tam nie było! Sploty, loki, grajcarki, krepiny, warkocze — a wszystko z własnych włosów, nadzwyczaj gęstych i długich. Dla przystrojenia wtykał naturalne kwiaty, po parę ości rybich, ozdoby z kości lub miedzi, dostarczane przez miejscowe elegantki.

I do kieszeni Fragosa napływały reisy, które zgarniał z wielkiem zadowoleniem. Sławny artysta nie mógł dać sobie rady, taki był natłok coraz nowych klientów, gdyż nie sama tylko ludność Tabatingi cisnęła się do drzwi loja; gdy tylko rozeszła się wieść o przybyciu fryzyera, zaczęły schodzić się wszystkie okoliczne plemiona. A jak niecierpliwili się oczekujący, jak zazdrościli szczęśliwym, którzy i które ufryzowani nadymali się jak pawie, chodząc od chaty do chaty. Biedny Fragoso głodny był porządnie, a ani mógł pomyśleć o udaniu się na śniadanie na pokład jangady; musiał poprzestać na trochę assai, na mączce z manioku i żółwich jajach, które zjadał dorywkami.



XIII.


Torres.


O piątej wieczorem, Fragoso zmęczony niewymownie zapytywał sam siebie, czy nie będzie zmuszony przesiedzieć noc całą, jeźli zechce zadowolnić cały oczekujący tłum. W tejże chwili ukazał się na placu jakiś nieznajomy, a widząc tłum oblegający loję, zwrócił ku niej swe kroki. Kilka chwil bacznie, przezornie, wpatrywał się w Fragosa, a widać zadowolnił go rezultat tych badań, gdyż wszedł do loi.

Był to mężczyzna mający około 35-ciu lat i miał na sobie elegancki ubiór podróżny. Tylko bujna czarna broda i długie włosy, których widać dawno już nie dotknęły nożyczki, domagały się koniecznie usług fryzyera.

— Dzieńdobry, przyjacielu, rzekł, uderzając lekko Fragosa po ramieniu.

Usłyszawszy te kilka słów, wymówionych z czystym brazylijskim akcentem, a nie w mieszanem narzeczu krajowców, Fragoso, nie przerywając swej czynności, zapytał:

— Jesteś pan moim ziomkiem?

— Tak jest, i potrzebuję twoich usług.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 32

— Jestem na rozkazy, tylko skończę fryzować tę śliczną damę.

Jakkolwiek, jako najpóźniej przybyły, nie miał do tego prawa, jednakże zajął zaraz miejsce na stołku, a obecni nie sprzeciwili się temu, choć przez to spóźniła się ich kolej. Fragoso odłożył żelazko a wziął nożyczki, pytając:

— Cóż pan rozkaże?

— Ostrzyż mi włosy i brodę, odpowiedział.

— Do usług pańskich! odrzekł, wsuwając grzebień w gęstą czuprynę przybyłego, poczem zaraz nożyczki rozpoczęły swoją działalność.

— Czy zdaleka pan przybywa? zapytał, nie umiejąc nic robić milcząc.

— Z okolic Iquitos.

— A! i ja toż samo, zawołał Fragoso. Dopłynąłem Amazonką z Iquitos do Tabatingi. Czy wolno zapytać pana o nazwisko?

— Czemu nie, odpowiedział; nazywam się Torres.

Gdy już ostrzygł włosy nieznajomego „według ostatniej mody”, zabrał się do jego brody; wtedy spojrzawszy na twarz jego, zatrzymał się, mówiąc:

— Panie Torres, zdaje mi się że poznaję pana... żeśmy się już gdzieś widzieli?

— Chyba się mylisz, odrzekł żywo Torres.

— Być może, odpowiedział Fragoso nie przerywając roboty.

Po chwili Torres znowu rozpoczął rozmowę.

— Jakim sposobem dostałeś się tu z Iquitos? zapytał.

— Na pokładzie statku wiozącego ogromny transport drzewa, na który przyjął mnie pewien bardzo zacny fazender, żeglujący po Amazonce z całą swą rodziną.

— A! doprawdy masz szczęście, przyjacielu, żeby ten twój fazender chciał i mnie także przyjąć.

— Więc i pan chcesz dopłynąć do Para?

— Nie, tylko do Manao.

— Mój gospodarz jest bardzo szlachetny i uczynny, pewnie nie odmówi tej przysługi.

— Tak myślisz? zapytał Torres.

— Prawie pewny tego jestem.

— A jakże się nazywa ten twój fazender? zapytał jakby od niechcenia.

— Joam Garral, odrzekł Fragoso — a w duchu myślał sobie: najniezawodniej widziałem gdzieś tego człowieka.

Torres widocznie nie chciał przerwać rozmowy, którą prowadził nie bez celu.

— A więc mówisz że Joam Garral zgodziłby się przyjąć mnie jako pasażera?

— Powtarzam, że bynajmniej nie wątpię o tem. Pan Garral najniezawodniej nie odmówi ziomkowi tego co uczynił dla takiego jak ja biedaka.

— Czy sam tylko płynie tym statkiem?

— Nie, podróż tę odbywa z całą swoją rodziną, składającą się z bardzo dobrych i zacnych osób, a prócz tego zabrał pewną część służby z Iquitos, złożonej z Indyan i murzynów.

— Czy fazender ten jest bogaty?

— I bardzo nawet bogaty, odrzekł Fragoso; już sam tylko ładunek drzewa i towarów złożonych na jangadzie, stanowiłby znaczny majątek.

— Tak więc Joam Garral wraz z całą rodziną przebył już granicę brazylijską? zapytał znów Torres.

— Tak, jest z nim żona, syn, córka i narzeczony panny Miny.

— A! więc on ma córkę? zawołał Torres.

— Tak, właśnie wydaje ją za mąż.

— Za kogo?

— Za bardzo zacnego młodzieńca, doktora pułku stojącego w Belem; ślub nastąpi gdy staną u kresu podróży.

— Tak więc odbywają jakby podróż zaręczynową, rzekł z jakimś niedobrym uśmiechem Torres.

— Zaręczynową, weselną i handlową zarazem, odrzekł Fragoso. Pani Jakita i jej córka nigdy jeszcze nie były w Brazylii, a Joam Garral po raz pierwszy przekracza jej granicę od czasu zamieszkania w fermie, jeszcze za życia zmarłego Magalhaësa.

— Czy liczną zabrali z sobą służbę?

— Tak, prócz Indyan i murzynów jest na statku stara Cybela, od lat 50 zostająca w usługach rodziny, oraz ładna mulatka, panna Lina, raczej towarzyszka niż służąca swej młodej pani, panny Miny. Ah! co to za złote serce!... a jakie oczy!...

W tej chwili Torres wstał, ustępując miejsca czekającemu cierpliwie Indyaninowi.

— Ile się należy? zapytał.

— Nic; nie może być mowy o zapłacie między ziomkami spotykającymi się na granicy, odpowiedział Fragoso.

— Ależ, chciałbym przecie...

— No! więc dobrze, porachujemy się na jangadzie.

— Ależ nie wiem czy pan Garral mi pozwoli...

Drzwi się nagle otworzyły i ukazali się w nich Manuel i Benito, którzy wyszedłszy po obiedzie do miasta, przyszli popatrzeć na Fragosa fryzującego dzikich.

Zwróciwszy się ku nim, Torres zawołał nagle:

— Ależ ja znam, czyli raczej poznaję tych młodych panów.

— Poznaje pan ich? zapytał zdziwiony Fragoso.

— Nie inaczej; miesiąc temu, w lesie Iquitos, panowie wybawili mnie z wielkiego kłopotu.

— Jest to właśnie pan Benito Garral i pan Manuel Valdez, rzekł Fragoso.

— Wiem, bo wtedy powiedzieli mi swoje nazwiska, ale nigdy nie spodziewałem się tu ich spotkać.

To powiedziawszy, Torres zbliżył się do młodzieńców, którzy wcale go nie poznali

— Czy nie przypominacie mnie sobie panowie? zapytał.

— Jeźli mnie pamięć nie myli, spotkaliśmy go w lesie Iquitos, uganiającego się za guaribą.

— Tak, panie, a obecnie od sześciu już tygodni podróżowałem i jednocześnie z panami przebyłem granicę brazylijską.

— Milo nam spotkać pana; nie zapomniałeś zapewne iż wtedy zapraszałem go do fazendy mojego ojca?

— Pamiętam to doskonale, odrzekł Torres.

— Źle zrobiłeś nie przyjmując mego zaproszenia. Mógłbyś był wypocząć w fazendzie do czasu naszego odpłynięcia, a potem odbyć podróż do granicy razem z nami: byłbyś uniknął nużącej wędrówki piechotą.

— Masz wielką słuszność, odrzekł Torres.

— Pan Torres nie zostaje tu, rzekł Fragoso, udaje się do Manao.

— A więc jeźli chcesz, przyjdź na pokład jangady, gdzie najlepiej zostaniesz przyjęty, i pewny jestem iż Ojciec mój z przyjemnością ofiaruje mu na niej miejsce.

— Chętnie skorzystam z łaskawego zaproszenia i najuprzejmiej dziękuję, odrzekł Torres.

Manuel nie brał wcale udziału w tej rozmowie; podczas gdy Benito uprzejmie rozmawiał i zapraszał Torresa, on przypatrywał mu się bacznie, gdyż fizyognomia jego jakoś mu się nie podobała. Oczy jego unikały wzroku i nie zatrzymując się nigdzie przelotne tylko rzucały spojrzenia, co zdradzało że jest fałszywy i obłudny; jednak Manuel nie objawiał jak niemiłe Torres wywierał na niego wrażenie, nie chcąc szkodzić ziomkowi potrzebującemu pomocy.

— A więc, skoro panowie tak łaskawi, pozwólcie abym wam towarzyszył na statek, rzekł Torres.

— Proszę z nami, rzekł Benito.

W kwadrans później Torres był już na pokładzie jangady. Benito przedstawił go Ojcu, nadmieniając w jakich okolicznościach spotkali się raz pierwszy, i prosząc aby pozwolił mu dopłynąć na jangadzie do Manao.

— Szczęśliwy jestem że mogę panu oddać tę małą przysługę, rzekł Joam Garral.

— Najuprzejmiej dziękuję, odpowiedział Torres wyciągając rękę, jednakże cofnął ją niebawem.

— Odpłyniemy jutro przed świtem, dodał Joam Garral, możesz więc pan zająć przeznaczone sobie miejsce i znieść swoje rzeczy.

— Nie mam z sobą żadnych pakunków, prócz tego co na sobie, odrzekł.

— Dobrze, uważaj się tu jak u siebie.

Tegoż wieczora Torres zajął małą izdebkę obok Fragosa, który dopiero o ósmej wieczorem powrócił na pokład jangady, i zaraz zaczął opowiadać młodej mulatce swoje powodzenie, dodając z pewnem zadowolnieniem, że sława jego jako niezrównanego fryzyera, coraz większego nabiera blasku w kotlinie wyższej Amazonki.



XIV.


Płyną dalej.


Nazajutrz przed świtem, dnia 27 czerwca, odwiązano krępujące ją liny i jangada płynęła z biegiem rzeki.

Jeden pasażer więcej znajdował się teraz na jej pokładzie, nikt jednak nie wiedział co za jeden był ten Torres i gdzie się chciał udać: powiedział tylko że do Manao. Nie nadmienił ani jednem słówkiem jaką była jego przeszłość i czem się trudnił dotąd, i nikt ani się domyślał iż dano schronienie dawnemu leśnemu kapitanowi. Joam Garral nie chciał osłabiać wyświadczonej usługi natrętnemi pytaniami.

Przyjmując go na pokład jangady, fazender posłuszny był głosowi ludzkości. Parowce nie pruły jeszcze wówczas wód Amazonki i nadzwyczaj trudno było znaleźć sposób pewnego i prędkiego przebycia wielkich puszcz, roztaczających się na jej wybrzeżach. Statki i łodzie nie odpływały stale i podróżni zawsze prawie zniewoleni byli wędrować przez wielkie i gęste lasy. Tak dotąd podróżował Torres i tak musiałby kończyć podróż, gdyby szczęśliwy los nie zdarzył iż zabrano go na jangadę.

Jak tylko Benito przedstawił go Ojcu i opowiedział w jakich okolicznościach się spotkali, Torres mógł się uważać jakby za pasażera na transatlantyckim statku, któremu wolno żyć życiem wspólnem z innymi lub spędzać czas w swojej kajucie, jeźli nie lubi towarzystwa.

Z początku Torres widocznie nie starał się zawiązać bliższych stosunków z rodziną Garrala; trzymał się zdała od niej, odpowiadał gdy do niego mówiono, ale sam nie zaczynał rozmowy. Z jednym tylko Fragoso był rozmowniejszym, może dlatego iż on pierwszy podał mu pomysł odbycia wygodnie dalszej podróży na pokładzie jangady. Niekiedy wprawdzie bardzo ostrożnie, jednakże wypytywał go o położeniu majątkowem rodziny Garrala i o inne szczegóły, najczęściej jednak przechadzał się samotnie z przodu jangady lub przesiadywał w swej izdebce.

Do 30 czerwca rano nic ważniejszego nie przytrafiło się w podróży. Niekiedy tylko napotykano łodzie posuwające się wzdłuż brzegów i powiązane jedne z drugiemi, tak iż jeden krajowiec mógł kierować wszystkiemi. Miejscowi mieszkańcy taki rodzaj żeglugi nazywają „Navigar de bubina”, co znaczy płynąć z ufnością.

Przepłynęli archipelag Kalderona i wiele innych wysp, których nazw nie znają jeografowie, a 30-go czerwca sternik wskazał z prawej strony wioskę Jurupari-Japera, i tu zatrzymano się na parę godzin.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 33

Manuel i Benito udali się na polowanie i upolowali dość znaczny zapas pierzastej zwierzyny, a obok tego przynieśli zwierzę które więcej ucieszyłoby przyrodnika niż kucharkę jangady. Byłto zwierz czworonożny, ciemnego koloru, podobny do wielkiego psa.

— Jestto mrówkojad! zawołał Benito, rzucając go na pokład.

— A jaki wspaniały okaz! mógłby stanowić ozdobę jakiegoś gabinetu zoologicznego, dodał Manuel.

Mrówkojad miał bardzo długi puszysty ogon, trzy stopy blizko długi, pysk wydłużony, zupełnie bezzębny, język wysuwalny tak długi, iż część wysuwająca się dwa razy przechodzi długość całej głowy i pokryty lepką śliną; nogi przednie dłuższe i silniejsze od tylnych, pazury długie szponiasto zakończone, które może zamykać jak palce u ręki. Gdy raz w nie co pochwyci, chcąc żeby puścił trzeba mu chyba uciąć łapę. Mrówkojad żywi się mrówkami i termitami, które chwyta w mrowiskach, wsuwając w nie swój długi język, poruszając nim na wszystkie strony, a gdy się oblepi owadami, wciąga go i połyka je bez gryzienia i żucia. Upolowany przez Benita miał przednie nogi czteropalcowe a tylne pięciopalcowe, inne miewają przednie dwu a tylne czteropalcowe.

Rano 2 lipca, przepłynąwszy liczne wyspy, w każdej porze roku pokryte zielenią i ocienione przepysznemi drzewami, dopłynęli do San-Pablo-d’O1ivença. W tem miejscu wpływają do Amazonki małe rzeczki, odznaczające się czarnemi wodami. To zabarwienie wód jest ciekawem zjawiskiem, właściwem pewnej liczbie dopływów do Amazonki, tak większych jak mniejszych, i wyraźnie odróżnia się wśród białawych fal wielkiej rzeki.

Manuel zwrócił uwagę Miny na tę okoliczność.

— W różny sposób, rzekł jej, próbowano wytłomaczyć to zabarwienie, jednak dotąd najpierwsi nawet uczeni nie roztrzygnęli go zadawalniająco.

— Masz tobie! zawołał Benito, otóż jedno jeszcze zjawisko, na którego wyjaśnienie uczeni zgodzić się nie mogą.

— A proszę panów, rzekł Fragoso, czyby nie można zapytać o to kaimanów i delfinów, które najlepiej lubią przebywać w czarnych wodach?

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 34

— Tak, to rzecz wiadoma, odrzekł Manuel, ale one nie chcą powiedzieć, a trudno odgadnąć co ich do tych wód pociąga. Dotąd nie zdołano roztrzygnąć stanowczo, czy czarne zabarwienie jest wynikiem wodoru zawierającego węgiel, czy że płyną torfowem łożyskiem wpośród pokładów węgla i antracytu, lub jeszcze czy nie pochodzi to od niezliczonej liczby maleńkich roślinek, jakie unoszą z sobą. To tylko pewna, że woda taka jest wyborna i zimna, orzeźwiająca i zdrowa. Można pić ją bezpiecznie.

Jak powiedzieliśmy, dnia 2 lipca rano jangada przybyła do San-Pablo, gdzie wyrabiają tysiące różańców z paciorkami z łupin orzecha kokosowego. Różańce te są przedmiotem bardzo rozgałęzionego handlu. Może wyda się to dziwnem, że dawni władzcy tych okolic, Tupinambasi i Tupinikisi, przyszli do tego iż zajmują się głównie wyrobem tych przedmiotów, używanych do nabożeństwa katolickiego, ale Indyanie ci nie są już czem byli dawniej. Zamiast narodowego stroju, składającego się z dyademu z piór papug, łuku i sarbakanu, przywdziali odzież amerykańską: białe pantaliony, ponszo bawełniane, utkane przez ich żony, które w wyrobach tych nabrały wielkiej wprawy i biegłości.

San-Pablo jest dziś miastem znaczniejszem; liczy 2,000 mieszkańców, składających się z różnych okolicznych plemion; początkowo była to tylko Misya, założona przez Karmelitów portugalskich około 1692 r., następnie zajęta przez Jezuitów.

Dawniej była to kraina Omaguasów, która to nazwa oznacza „płaskie głowy”. Powstała ona ztąd, iż dzikie matki tego plemienia kładły między dwie deski i ściskały niemi główki swych nowonarodzonych dzieci, aby im nadać kształt podłużny, jaki bardzo był u nich w modzie. Lecz jak wogóle mody, i ta uległa zmianie, zaprzestano męczyć biedne dzieci i dziś owi fabrykanci różańców mają głowy naturalnej formy.

Cała rodzina Garrala wylądowała, on tylko jeden pozostał na statku. Torres także nie objawiał chęci obejrzenia miasta, choć jak się zdawało, nie znał go wcale; był ponury i niemiły, ale zato nie grzeszył ciekawością.

Benito porobił tu niektóre zakupy i zamiany, i ładunek jangady był już prawie uzupełniony. Dowódzca miejscowej załogi i naczelnik celny przyjęli najuprzejmiej całą rodzinę, a że obok urzędowania zajmowali się handlem, prosili Benita aby zabrał niektóre ich towary dla sprzedania w Manao lub w Belem. Jakita zaprosiła ich na obiad a Joam Garral powitał ich jak najgościnniej na pokładzie jangady.

Podczas obiadu Torres był rozmowniejszym jak zwykle. Opowiadał wycieczki swoje do różnych okolic Brazylii, co dozwalało wnosić że kraj ten jest mu doskonale znanym. W ciągu tego opowiadania rozpytywał dowódzcę załogi czy zna Manao, czy naczelnik policyi i sędzia miejscowy nie wydalili się czasem z miasta z powodu wielkich upałów, a mówiąc to coraz z pod oka spoglądał na Joama Garrala.

Zwróciło to uwagę Benita, który też spostrzegł z zadziwieniem, że Ojciec jego bardzo pilnie przysłuchiwał się zadawanym przez Torresa pytaniom.

Dowódzca odpowiedział że władze nie opuściły Manao i prosił Joama Garrala, aby kolegów jego pozdrowił od niego gdy przybędzie do tego miasta, co zapewne nastąpi najpóźniej za siedm tygodni. Nad wieczorem goście opuścili gościnną rodzinę, a nazajutrz, 3 lipca, jangada popłynęła znów z biegiem rzeki.

Przepłynęli parę rzek dopływających do Amazonki i minęli wiele wysp, tak zamieszkanych jak i bezludnych, ale zarówno pokrytych wspaniałą roślinnością, tworzącą nieprzerwaną girlandę zieleni, ciągnącą się od jednego do drugiego końca Amazonki.



XV.


Jeszcze dalej.


Było to 5 lipca. Ciężkie od wczoraj powietrze zapowiadało zbliżającą się burzę. Wielkie rudawe nietoperze muskały skrzydłami wody Amazonki. Odróżniały się wśród nich tak zwane „perros voladors”, ciemno-brunatne z jasnem podbrzuszem, na które Mina, a szczególniej Lina, z największą patrzyły odrazą.

Były to te przerażające wampiry, wysysające krew nietylko z bydła ale i z ludzi pogrążonych we śnie.

— Przebrzydłe wampiry! zawołała Lina, zasłaniając sobie oczy; przejmują mnie przerażeniem i wstrętem!

— Nietylko są szkaradne ale i bardzo niebezpieczne, wszak prawda, Manuelu? zapytała Mina.

— Masz słuszność; wampiry te mają szczególniejszy instynkt w wybieraniu miejsc z których krew płynie najobficiej, co głównie następuje za uszami. Podczas wysysania krwi trzepoczą skrzydłami, roztaczając tym sposobem przyjemny chłód, w głębszym jeszcze śnie pogrążający śpiącego. Były wypadki iż osoby śpiące przez kilka godzin, poddane bezwiednie takiemu krwotokowi, już nigdy się ze snu nie zbudziły.

— Nie opowiadaj takich strasznych rzeczy, Manuelu, rzekła Jakita, gdyż Mina a szczególniej Lina, wcale chyba dziś w nocy spać nie będą.

— Sza! zawołał Benito.

— Cóż się stało? zapytał Manuel.

— Czy nie słyszycie dziwnego szmeru od lewych wybrzeży, odpowiedział.

— Rzeczywiście, rzekła Jakita.

— Zkąd szmer ten może pochodzić? zapytała Mina; zupełnie taki odgłos jakby kamyki staczały się z wybrzeży.

— Wiem ja co to znaczy! zawołał Benito; kto lubi żółwie jaja i świeże młode żółwie, będzie się mógł jutro uraczyć.

Była to rzeczywiście niezliczona liczba żółwi najrozmaitszej wielkości, ciągnących na wyspy dla znoszenia jaj. Składają je na nadbrzeżnych piaskach; czynność ta rozpoczyna się z zachodzącem słońcem a kończy przed świtem. W tej właśnie chwili żółw dowódzca opuścił łożysko rzeki, wychodząc na ląd dla obrania najdogodniejszego miejsca. Innych tysiące poszło za jego śladem, wydrążając tylnemi łapami rów, mający 600 stóp długości, 12 szerokości; gdy już złożą w nim jaja, wtedy przysypują je piaskiem i następnie ubijają swoją skorupą.

Indyanie zamieszkali nad wybrzeżem Amazonki i jej dopływów, strzegą pilnie tego znoszenia jaj, a do ich wybierania zabierają się przy odgłosie bębnów. Zebrane plony dzielą się na trzy części: jedna dostaje się dozorującym, druga Indyanom, trzecia rządowi, którego przedstawicielami są kapitanowie nadbrzeżni. Niektóre wybrzeża odsłonięte skutkiem opadania wody, nęcące przed innemi największą liczbę żółwi, noszą nazwę „wybrzeży królewskich”. Po ukończeniu zbiorów, Indyanie zaczynają hulać, tańczyć i pić: jest to ich karnawał.

Tak żółwie jak ich jaja są przedmiotem bardzo znacznego handlu w całej kotlinie Amazonki. Niektóre żółwie Indyanie przewracają nawznak, czatując na wracające po zniesieniu jaj: wtedy łapią je żywcem i jużto trzymają w wodzie zagrodzonej palisadą, już to przywiązują na długich sznurkach do pieńków, aby mogły dowolnie wchodzić do wody i wychodzić na ląd. Tym sposobem można miéć zawsze świeże mięso tych wodno-ziemnych zwierząt.

Co do świeżo narodzonych, tych nie ma potrzeby zagradzać ani przywiązywać, skorupa ich jest jeszcze bardzo miękką, mięso kruche, gotują je więc i jedzą jak ostrygi. W ten sposób niezliczona ich liczba bywa spożywaną.

W prowincyach Amazonki i Para jaja żółwie służą na inny jeszcze użytek: wyrabiają z nich tak zwane „manteigna ne tartaruga”, to jest żółwie masło, które porównywają ze sławnem masłem normandzkiem i bretońskiem. Na ten użytek zużywają corocznie 250 do 300 milionów jaj. Ale liczba żółwi jest w tych wodach niezliczoną, zarówno jak ilość jaj składanych na wybrzeżach. Jednakże w ostatnich czasach, z powodu że nietylko krajowcy, ale ptaki z rodzaju czapli, urubusy, kaimany rzeczne zjadają nieobliczoną ilość — liczba żółwi zaczęła się zmniejszać tak — iż za każdego małego płaci się teraz brazylijskiego pataka[6].

Nazajutrz, jak tylko zadniało, Benito zabrawszy Fragosa i kilku Indyan, wsiadł do pirogi i popłynął na wybrzeża jednej z wielkich wysp, którą opłynęli w nocy. Jangada nie potrzebowała się zatrzymywać, gdyż w każdej chwili mogli ją doścignąć.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 35

Na wybrzeżach widać było małe nierówności, wykazujące gdzie tej nocy żółwie poskładały jaja, po 160 do 180 w jednym dołku. Tych nie ruszono; ale przed dwoma miesiącami także żółwie znosiły tu jaja, które wylęgły się pod działaniem ciepła nagromadzonego w piasku, i tysiące małych żółwi biegało po wybrzeżu. To też połów był obfity i przysmak ten uświetnił śniadanie. Nietylko pasażerowie ale i cała obsługa jangady mogła się uraczyć dowoli, jak to zapowiedział Benito.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 36

Nastały niepogody; częste ulewne deszcze niedozwalały rodzinie Garrala wychodzić na pokład jangady; siedząc w kajutach rozmawiano wiele, udzielając sobie wzajemnie różnych wiadomości i spostrzeżeń. Obecnie i Torres zaczął stopniowo brać coraz większy udział w rozmowach. Szczegóły i opisy podróży jego na północ Brazylii, obfitego dostarczały mu wątku. Znać było ze słów jego że wiele widział; ale spostrzeżenia jego tchnęły takim brakiem serca, iż drażniły uczciwych ludzi.

Dnia 18 lipca jangada dopłynęła do małego miasteczka Fonteboa; powietrze ciągle było ciężkie, brzemienne burzą. Opuściwszy tę miejscowość, jangada przesuwała się między dwoma bezludnemi wybrzeżami, mijając długie wyspy zacienione pięknemi lasami.

— Może to na tych przestrzeniach należałoby szukać potomków tych wojowniczych kobiet, które w taki podziw wprawiły Orellana, rzekł Manuel. Szkoda tylko że dziś wiadomo że owe Amazonki nie stanowiły oddzielnego plemienia, ale były to żony towarzyszące mężom w boju, jak się to po dziśdzień dzieje w wielu dzikich pokoleniach.

Chociaż sternik Aranjo nie miał mapy, jednak wprawa i znajomość miejscowości doskonałym mu była kierownikiem. Dnia 25 lipca, minąwszy wieś Parani-Tepera, jangada mogła zarzucić kotwicę przy ujściu jeziora Ega czyli Teffe, nad wybrzeżem bowiem roztaczało się miasto tegoż nazwiska, które warto było zwiedzić.

Postanowiono zatem zatrzymać się tu cały dzień a nazajutrz 26, cała rodzina miała wsiąść do łodzi i dopłynąć do Ega. Przez ten czas strudzona załoga jangady będzie mogła sobie wypocząć.



XVI.


Ega.


Dnia 26 lipca, o szóstej rano, Jakita, Mina, Lina i dwaj młodzieńcy zabierali się do opuszczenia jangady. Joam Garral nie miał zamiaru wylądować, ale żona i córka tak usilnie go prosiły aby oderwał się choć na kilka godzin od swej uciążliwej pracy, iż nareszcie zgodził się na to aby towarzyszyć im w tej wycieczce.

Z wielkiem zadowolnieniem Manuela, który uczuwał jakiś instynktowy wstręt do Torresa, tenże nie okazywał najmniejszej chęci poznania Egi. Co do Fragosa, Ega licząca 1,500 mieszkańców, siedlisko miejscowych władz, których przedstawiciele mieli żony, córki i siostry, nie mogła być pozbawioną balwierzy i fryzyerów, nie przedstawiała więc nadziei wielkich zysków. Pomimo to miał ochotę należeć do tej wycieczki, wiedząc że Lina będzie towarzyszyć swojej młodej pani, musiał jednakże pozostać, gdyż przed samem opuszczeniem jangady Lina rzekła do niego, wziąwszy go na stronę:

— Zdaje mi się że przyjaciel pana, Torres, nie ma zamiaru towarzyszyć nam do Ega.

— Rzeczywiście oznajmił że zostanie na jangadzie, ale proszę nie nazywać go moim przyjacielem.

— Przecież pierwszy podałeś mu myśl proszenia pana Garrala aby zabrał go na swój statek?

— A tak, ale jeźli mam wyznać prawdę, zdaje mi się że popełniłem wtedy wielką niedorzeczność.

— Szczerze mówiąc człowiek ten bardzo mi się nie podoba, rzekła Lina.

— I mnie to samo, i dziwna rzecz, koniecznie mi się zdaje że go już gdzieś widziałem, ale tyle tylko przypominam sobie, że nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.

— Ale gdzież i kiedy go spotkałeś? staraj się koniecznie przypomnieć sobie; dobrzeby było wiedzieć co za jeden jest ten Torres i co robił dotąd.

— Nie, daremnie łamię sobie głowę, w żaden sposób nie mogę przypomnieć sobie gdzie i w jakich okolicznościach go spotkałem i jak dawno temu.

— Trzeba żebyś pozostał na statku, aby miéć oko na Torresa podczas naszej nieobecności.

— Jakto! mam pozostać i cały dzień nie widziéć panny Liny!... zawołał.

— Ja proszę o to, rzekła Lina.

— Prośba panny Liny jest rozkazem dla mnie, więc zostanę.

Lina podała mu rękę na podziękowanie.

Tak więc Fragoso pozostał na statku i nieznacznie śledził Torresa.

Cztery mile oddzielało Egę od miejsca w którem zarzucono kotwicę; w pirogu zajęło miejsce sześć osób i dwaj Indyanie z pagayami; gdyby nie lekki wietrzyk ułatwiający żeglugę, droga tam i napowrót potrwałaby kilka godzin; dzięki tej sprzyjającej okoliczności, mogli płynąć prędko bez zbytniego zmęczenia kierujących. We dwie godziny łódź dopłynęła do portu tej dawnej Misy i, założonej tu niegdyś przez Karmelitów, zamienionej w miasto w r. 1759, które następnie jenerał Goma poddał władzom brazylijskim.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 37

Pasażerowie nasi wylądowali na płaskiem wybrzeżu, około którego stały nietylko łodzie krajowe ale nawet niektóre małe galety, opływające wybrzeża Atlantyku. Wszedłszy do Ega, Mina i Lina zawołały z zadziwieniem:

— Ależ to wielkie miasto!

— Co tu domów! co tu ludzi! powtarzała Lina, rozglądając się ciekawie.

— Tak! tak! mówił śmiejąc się Benito, przeszło 1,500 mieszkańców i najmniej ze dwieście domów, z których niektóre piętrowe a pomiędzy niemi dwie czy trzy prawdziwe ulice.

— Niedobry bracie, odrzekła Mina, śmiejesz się z nas dlatego że widziałeś większe i piękniejsze miasta w prowincyi Amazonek i Para.

— Ale nie, śmieję się abyście nie wpadły w zachwyt zobaczywszy Manao, a nie zemdlały z uniesienia na widok Belem.

— O! pani moja, niech się pan Benito śmieje, my nie zważajmy tylko przypatrujmy się tylu pięknym rzeczom.

W rzeczywistości miasto nie mogło miéć pretensyi do piękności. Domki zbudowane z gliny, niektóre pobielone wapnem, kryte były słomą lub liśćmi palmowemi. Kilkanaście tylko było postawionych z kamienia lub z drzewa, z werandami, drzwiami i okienicami pomalowanemi na zielono; otaczały je sady pełne kwitnących drzew pomarańczowych. Prócz tego było parę gmachów rządowych, koszary i kościołek pod wezwaniem Św. Teresy, mogący uchodzić za katedrę w porównaniu ze skromną kapliczką w Iquitos. Na ulicach snuło się pełno kobiet ubranych pretensyonalnie podług przestarzałych mód paryzkich, i to o kilka tysięcy mil od Paryża.

Obiad zjedzono w miejscowej restauracyi; była to prosta garkuchnia a potrawy składały się niemal wyłącznie z mięsa żółwi, na różny sposób przyprawianego. O ósmej wieczorem łódź przybiła z powrotem do oczekującej jangady.

Zobaczywszy Fragosa, Lina zapytała go zaraz:

— Cóż, czyś nie dostrzegł czego podejrzanego?

— Nic a nic, panno Lino, Torres nie opuszczał swej izdebki, ciągle coś czytał i pisał.

— Nie zaglądał czasem do naszych kajut, nie wchodził do sali jadalnej?

— Nie; na krótko tylko wyszedł ze swego mieszkania i przechadzał się po pokładzie.

— A co tam robił?

— Trzymał w ręku jakiś stary papier, w który wpatrywał się bardzo uważnie i mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy.

— Nie jest to może rzeczą tak nic nieznaczącą jak się zdaje!... To jego pisanie i czytanie starych papierzysków pewnie ma jakieś znaczenie... Kto go wie co on knuje — boć przecie nie jest ani profesorem ani pisarzem.

— Masz panna słuszność.

— Trzeba nam czuwać i śledzić go nieustannie.

— Najchętniej, odrzekł Fragoso.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 38

Wieczorem dnia 27 lipca zatrzymano się na nocleg około wyspy Katua. Gdy już słońce miało zachodzić, na wyspie ukazała się gromada Indyan Murasów, stanowiących resztkę dawnego, potężnego niegdyś plemienia, które zajmowało przeszło sto mil wybrzeży między Teffé i Madeira.

Chodzili tam i napowrót, przypatrując się bacznie nieruchomie stojącemu statkowi. Było ich przeszło stu, zbrojnych w sarbakany wyrobione z trzciny rosnącej wyłącznie na tych wybrzeżach, które dla umocnienia wsuwają w korę karłowatej palmy.

Joam Garral polecił załodze czuwać bacznie i niczem nie wyzywać krajowców, których liczba była bez porównania większą. Murasi słyną z nadzwyczajnej zręczności wyrzucania strzał ze swych sarbakan, które na odległość trzystu kroków trafiają do celu, zadając nieuleczalne rany.

Strzały te wyrabiane z liści palmy zwanej Kukurit, ostro zakończone, mają dziewięć do dziesięciu cali długości i są zatrute kurarą. Trucizna ta, zwana także wurah, jak mówią Indyanie, zabijająca pocichu, przyrządzaną jest z rodzaju jadowitych euforbii i innych ziół trujących, oraz z cząstek jadowitych mrówek i jadu wężów.

— Jest to straszna trucizna, rzekł Manuel; działa bezpośrednio na nerwy, od których zależą ruchy kierowane wolą. Serce pozostaje nietknięte i nie przestaje uderzać aż do chwili zniweczenia funkcyi żywotnych. Trucizna zaczyna działanie od ubezwładnienia członków: dotąd nie wynaleziono jeszcze działającego przeciw niej środka.

Jakkolwiek Murasi nienawidzą białych, nie okazali jednak żadnych nieprzyjaznych dążności; co prawda, dziś już nie mogą się pochlubić walecznością swoich przodków. Gdy noc zapadła, odgłos rodzaju fletu rozległ się między drzewami wyspy, Murasi odpowiedzieli podobnemi dźwiękami i wkrótce znikli z wybrzeży.

Nazajutrz 5 sierpnia, jangada równo ze świtem w dalszą puściła się drogę; przez kilka dni z kolei nic ważniejszego nie zaszło. Posłuszny poleceniom Liny, Fragoso bacznie śledził Torresa. Kilkakrotnie, rozmawiając z nim, pragnął dowiedzieć się coś o przeszłem jego życiu, ale Torres nie odpowiadał na żadne pytania zmierzające do tego celu i zaczął coraz więcej unikać Fragosa.

Stosunki jego z rodziną Garral pozostawały niezmienne. Z Joamem Garral nic prawie nie mówił, częściej już zwracał mowę do Jakity i Miny, pomimo że nie mógł nie widziéć ich oziębłości i niechęci. Obie pocieszały się tylko myślą że za przybyciem do Manao Torres opuści nareszcie jangadę i nazawsze usunie im się z oczu. Słuchały rady ojca Passanha, który zalecał im cierpliwość; trudniej mu było poradzić sobie z Manuelem, który pragnął koniecznie ostro wypowiedzieć natrętowi aby nie zapominał że tylko z łaski zabrany został na statek i w każdej chwili wydalony z niego być może.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 39

Wieczorem pirog płynący rzeką dopłynął do jangady na wezwanie Joama Garral.

— Płyniesz do Manao? zapytał do sterującego nią Indyanina.

— Tak, odrzekł tenże.

— Jak prędko tam będziesz?

— Za ośm dni.

— A więc wyprzedzisz nas. Czy podejmiesz się oddać ten list według adresu?

— Najchętniej.

— Więc, proszę, weź ten list i oddaj go w Manao.

Indyanin wziął list podany przez Garrala, który za tę przysługę dał mu kilkanaście reisów.

Nikt z członków jego rodziny nie widział tego; nie uszło to jednak baczności Torresa, który słyszał całą powyższą rozmowę, a posępna jego mina kazała wnosić że wysłanie tego listu bardzo go zadziwiło.



XVII.


Wielkie niebezpieczeństwo.


Manuel ciągle przemyśliwał nad tem aby można było wydalić z jangady tak wstrętnego sobie Torresa, w którym instynktownie odgadywał groźnego wroga i w tym celu pragnął porozumiéć się z Benitem.

— Benito, rzekł odprowadzając go na przód statku, chciałbym z tobą pomówić.

Benito, tak zawsze wesoły i uśmiechnięty, sposępniał nagle.

— Domyślam się że chcesz mówić o Torresie; i ja chciałem porozumieć się z tobą w tym przedmiocie.

— Czy spostrzegłeś jak natrętnie narzuca się Matce twojej i siostrze? Niepodobna zezwolić aby ten jakiś, najniecniejszy może awanturnik, ośmielał się tak poufale rozmawiać z niemi, jakby go zaledwie upoważniać mogły stosunki najściślejsze przyjaźni.

— Podzielam w zupełności odrazę twoją do tej podejrzanej osobistości, i gdybym usłuchał jej głosu, dawno już uprosiłbym Ojca aby mi pozwolił wydalić go z jangady, ale obawiałem się...

— Ty, Benito, uległeś obawie?

— Słuchaj, przyjacielu, a zrozumiesz powody tej obawy. Śledziłeś bacznie postępowanie Torresa, ale nie dostrzegłeś jak człowiek ten przy każdej sposobności uporczywie wpatruje się w mego Ojca, jak gdyby powodowany jakąś wrogą, tajemniczą myślą.

— Co mówisz, Benito; czy masz powód przypuszczać iż Torres ma złe zamiary względem twego Ojca?

— Powodów nie mam żadnych, ale niepokoi mnie smutne jakieś przeczucie. Nie spuszczaj z oka Torresa, a przekonasz się jak złowrogi uśmiech występuje na jego usta ilekroć spojrzy na mojego Ojca.

— A więc jeźli tak, tym więcej trzeba pozbyć się go jak najprędzej.

— A może właśnie przeciwnie... odrzekł Benito... nie wiem co począć... miota mną jakaś niewytłomaczona obawa... Chciałbym wydalić Torresa, a powstrzymuje mnie myśl że może byłaby to zgubna nieprzezorność...

— Skoro tak myślisz, więc czekajmy i czuwajmy, rzekł Manuel. Zresztą za jakie 20 dni dopłyniemy do Manao, gdzie Torres ma opuścić jangadę, tam już raz nazawsze pozbędziemy się wstrętnego tego człowieka.

— Wszak pojmujesz mnie teraz, Manuelu?

— Pojmuję najzupełniej, mój przyjacielu, chociaż niezupełnie podzielam twoje obawy, bo jakiż mógłby zachodzić stosunek między Ojcem twoim a tym awanturnikiem, którego pewnie nie widział nigdy?

— Wiem że Ojciec nie znał Torresa, odrzekł Benito, ale... sam nie wiem czemu... jednakże zdaje mi się koniecznie że Torres zna mego Ojca... Co robił w pobliżu fazendy gdyśmy go spotkali w lesie Iquitos? Dlaczego wtedy nie chciał korzystać z ofiarowanej sobie gościnności, a następnie gwałtem prawie narzucił nam się na towarzysza podróży? Zdaje się że wiedział i oczekiwał przybycia naszego do Tabatingi; był że to prosty przypadek czy plan naprzód obmyślany?... Wszystko to przywodzi mi na myśl natarczywe i zarazem jakby uciekające jego spojrzenie... gubię się w domysłach i nieustannie wyrzucam sobie że ofiarowałem mu miejsce na naszym statku!...

— Uspokój się, kochany Benito, może jeszcze...

— Ach! Manuelu, rzekł unosząc się, Benito, dawno już wydaliłbym z jangady tego awanturnika przejmującego nas obu wstrętem i odrazą... ale jeźli rzeczywiście ma złe zamiary, obawiam się aby zbytnia ostrożność nie chybiła celu. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi iż niebezpiecznie byłoby przedsiębrać coś względem tego chytrego człowieka, zanim fakt jakiś niezaprzeczony nada nam do tego prawo, a obowiązek nakaże... Póki jest na jangadzie, mamy go pod ręką, a czuwając nieprzestannie nad Ojcem moim, niepodobna abyśmy pomimo całej przewrotnej skrytości jego, nie zdołali nareszcie wykryć jego zamiary. Musimy więc uzbroić się w cierpliwość i czekać.

Zbliżenie się Torresa przerwało rozmowę obu młodzieńców; popatrzył na nich z pod oka, nic nie mówiąc.

Benito nie mylił się bynajmniej, mówiąc, że Torres nie spuszczał wzroku z jego Ojca, ilekroć zdawało mu się że nikt nie śledzi jego spojrzeń; nie mylił się także iż wtedy oczy jego straszny przybierały wyraz.

Jakiż więc tajemniczy węzeł mógł bezwiednie łączyć z sobą tych dwóch ludzi, tak od siebie różnych?

To pewna że odtąd bacznie śledzony, z jednej strony przez Benita i Manuela, z drugiej przez Fragosa i Linę, Torres nie mógłby nic przedsięwziąć przeciw Joamowi Garral, aby tego zaraz nie dostrzeżono. Czy Torres dostrzegł że jest celem tych podejrzeń? Niewiadomo, w każdym razie nie okazał tego i w niczem nie zmienił swego postępowania.

Dnia 10 sierpnia o 5-ej wieczorem, zarzucono kotwicę przy wyspie Kokos, na której znajdowała się fabryka kauczuku zwana „seringuarium” od drzewa nazywanego tu „seringueira”, którego naukowa nazwa jest „siphonia elastica”. Podróżnicy twierdzą, że czy to skutkiem niedbalstwa czy złej eksploatacyi, liczba tych drzew zmniejszyła się bardzo w kotlinie Amazonki; ale istnieją jeszcze wielkie lasy seringuerii na wybrzeżach Madeiry, Purusu i innych dopływów tej rzeki.

Dwudziestu Indyan zajętych było zbieraniem kauczuku; czynność ta odbywa się jednak głównie w czerwcu i lipcu.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 40

Przekonawszy się że przypływ rzeki zmoczył gałęzie drzew do wysokości blizko czterech stóp, a przez to uczynił je zdolnemi do zbioru, Indyanie zabrali się do roboty. Naciąwszy gałęzi, przywiązywali do nich małe naczynia, które po upływie dwudziestu czterech godzin napełniają się mleczną cieczą; można także zbierać ją za pomocą wydrążonego bambusu. Chcąc aby od tak zebranej cieczy nie odłączyły się cząsteczki żywiczne, poddają ją fumigacyi nad ogniem z orzechów palm assai. Wylawszy ciecz na rodzaj drewnianej patelni i poruszając nią po nad dymem, prawie natychmiastowo zaczyna się zgęszczać, przybiera szaro-żółtawą barwę i przechodzi w stan stały. Stopniowo tworzące się pokłady, zdejmują się z brytfanny, wystawia na słońce, i twardniejąc nabierają znanej ciemno-brunatnej barwy. Gdy to nastąpi, robota skończona.

Korzystając z tej sposobności, Benito zakupił od Indyan całe posiadane przez nich zapasy kauczuku, który przechowywali w swych chatkach wzniesionych na słupach. Zapłacił im dobrze, byli więc bardzo zadowolnieni.

W cztery dni później, 14 sierpnia, dopłynęli do ujść Purusu. Wody tego wielkiego dopływu do Amazonki są spławne; wielkie nawet statki mogą płynąć po nich na przestrzeni sześciuset mil. Do Amazonki wpada pięciu odnogami.

Sternik Aranjo mógł teraz manewrować z łatwością; koryto rzeki było zupełnie wolne, pęd wody lekko unosił jangadę, i d. 18 sierpnia zatrzymano się na noc przed wsią Pesquero.

Słońce znajdowało się już bardzo nizko nad horyzontem; noc miała nastąpić zaraz po dniu, jakby w teatrach gdzie sprowadzają ją w jednej chwili przez zapuszczenie zasłony. W tych szerokościach zmrok prawie nie istnieje.

Joam Garral, żona jego, Lina i stara Cybella siedzieli przed mieszkaniem. Torres kręcił się czas jakiś koło Joama Garral i zdawało się że chce mówić z nim na osobności, ale widać onieśmieliło go przybycie Ojca Passanha, który przyszedł pogawędzić z rodziną; postawszy trochę, wrócił do swej izdebki.

Indyanie i murzyni leżeli na pokładzie. Aranjo siedział na przodzie pokładu przypatrując się biegowi prądu. Manuel i Benito, oczekując wieczerzy, chodzili po pokładzie, niby rozmawiając obojętnie, ale w rzeczywistości bacznym wzrokiem wodzili dokoła.

Nagle Manuel zatrzymał się, mówiąc:

— Co za dziwny odór zkądś załata?... Czy czujesz? Zdaje się...

— Że to odór rozgrzanego piżma, odrzekł Benito. Kajmany leżą pewnie uśpione na poblizkiej płaszczyźnie.

— Jakież to mądre zrządzenie Opatrzności, że tak zdradzają swą obecność!

— O! tak, są to zwierzęta bardzo niebezpieczne, odrzekł Benito.

Zazwyczaj, gdy dzień zapada, kajmany, należące do familii jaszczurek, lubią rozciągać się wygodnie na wybrzeżach, dla przepędzenia nocy. Układają się przy otworze nor do których wsuwają się posuwając się w tył, i tam śpią z otwartą paszczą i prostopadle trzymaną wyższą szczęką, ilekroć nie czatują lub nie oczekują na zdobycz. Rzucić się na upatrzoną zdobycz, już to płynąc jedynie z pomocą ogona, już biegnąc po wybrzeżu z szybkością jakiej człowiek dorównać nie zdoła, jest dla nich igraszką.

Wodno-ziemne te zwierzęta rodzą się, żyją i giną na tych rozległych wybrzeżach. Bywają przykłady że żyją nadzwyczaj długo. Stare bardzo, nieraz stuletnie, poznać można po zielonkawej pleśni pokrywającej ich skorupę i po rozsianych po niej brodawkach, ale najwięcej po zwiększającej się z latami dzikości. Miał więc słuszność Benito, mówiąc, że zwierzęta te są bardzo niebezpieczne i należy miéć się przed niemi na ostrożności.

Wtem nagle od przodu statku rozległy się krzyki:

— Kajmany! kajmany!

Trzy wielkie kajmany, mające piętnaście do dwudziestu stóp długości, zdołały wedrzeć się na platformę jangady.

— Chwytajmy broń, Manuelu! krzyknął Benito, dając znak jednocześnie Indyanom i murzynom aby uciekali na tył statku.

— Nie ma chwili do stracenia, uciekajmy do mieszkań! krzyknął Manuel.

Była to rzeczywiście najlepsza rada i natychmiast zastosowano się do niej. Rodzina Garrala i cała osada statku zamknęła się w swych pokoikach i izdebkach. Gdy już zamykano drzwi za sobą, Manuel zawołał z przerażeniem:

— Gdzież jest Mina?

— Nie ma jej tam! odpowiedziała Lina, zaglądając do pokoiku swej młodej pani.

— Wielki Boże! gdzież ona? zawołała przerażona Matka.

I wszyscy razem zaczęli wołać:

— Mino! Mino!

Żadnej odpowiedzi.

— A więc została na przodzie statku! zawołał Benito, załamując ręce.

— Mino! Mino! wołał Manuel.

I nie myśląc o niebezpieczeństwie, Joam Garral, Benito, Manuel i Fragozo, pobiegli ku przodowi jangady, z bronią w ręku.

Zaledwie przekroczyli drzwi mieszkania, dwóch kajmanów rzuciło się ku nim. Benito strzelił i trafił potwora, tuż pod okiem; ugodzony śmiertelnie, miotał się konwulsyjnie i padł na grzbiet. Ale nadbiegł drugi, rzucił się na Joama Garral i obaliwszy go jednem uderzeniem ogona, otworzył paszczę aby go chwycić. W tej chwili Torres wybiegł ze swej izdebki z siekierą w ręku, i tak celny cios wymierzył że ostrze utkwiło w szczęce potwora. Zaślepiony płynącą krwią, kajman rzucił się na bok, wpadł w wodę i znikł w falach rzeki.

— Mino! Mino! wołał ciągle zrozpaczony Manuel, który pobiegł na przód jangady.

Wtem Mina ukazała się nagle. Najpierw schroniła się do budki Aranja, a gdy trzeci kajman uderzeniem obalił budkę, ścigana przez niego uciekała ku tyłowi statku: zaledwie sześć stóp oddzielało ją od potworu. Wtem noga jej się powinęła, upadła.

Benito dał znów ognia — ale kula ugodziła w skorupę kajmana, łuska rozprysnęła się w kawałki, zwierz pozostał nietknięty.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 41

Manuel rzucił się do narzeczonej aby ją unieść, a tem samem ocalić od nieuchronnej śmierci... ale kajman przewrócił go, Mina omdlała była zgubioną — kajman otwierał już paszczękę aby ją pochwycić, wtedy Fragoso rzucił się ku kajmanowi, wepchnął mu głęboko nóż w gardło; narażając się na utratę ręki, gdyby zwierz nagle zacisnął szczęki. Zdołał przecież prędko ją wyciągnąć, ale kajman nagłym rzutem pociągnął go za sobą do rzeki, której wody poczerwieniały na znacznej przestrzeni.

— Fragoso! Fragoso! krzyknęła Lina, padając na kolana przy brzegu jangady.

Ale Fragoso umiał pływać, za chwilę więc wypłynął cały i zdrów.

Tak więc ocalił Minę odzyskującą przytomność z narażeniem własnego życia. Gdy wszyscy powodowani uczuciem wdzięczności, wyciągnęli do niego ręce, on najpierw pochwycił dłoń młodej mulatki, w oczach której łzy błyszczały jeszcze.

Zatem Mina zawdzięczała życie Fragosowi, ale nie ulegało także zaprzeczeniu, że Torres ocalił Joama Garral. Widocznie więc awanturnik ten nie godził na jego życie. Cóż więc mógł miéć za zamiary?

Manuel zwrócił na to uwagę przyjaciela.

— Masz słuszność, odrzekł Benito, z tej strony więc zdaje się nie potrzebujemy się go obawiać, jednakże nie usuwa to jeszcze mojej obawy i podejrzenia. Można nie godzić na czyjeś życie, a mimo to być najstraszniejszym jego wrogiem.

Joam Garral zbliżył się do Torresa.

— Dziękuję ci, rzekł, podając mu rękę.

Awanturnik cofnął się, nic nie odpowiedziawszy.

— Torresie, rzekł Joam Garral, żałuję bardzo że zbliżamy się już do kresu twej podróży, rozłączymy się więc za dni kilka, a ja winienem ci...

— Nic nie jesteś mi winien, Joamie Garral, odrzekł Torres; życie twoje obchodzi mnie więcej jak czyje bądź inne... Ale namyśliłem się... jeźli więc pozwolisz, zamiast wylądować w Manao... popłynę z wami do Belem. Czy zgadzasz się na to?

— Najchętniej, odrzekł Garral.

Usłyszawszy to żądanie, Benito chciał zaprotestować; ale Manuel znacząco ścisnął go za rękę; pomiarkował się i milczał.



XVIII.


Obiad zaręczynowy.


Skutkiem silnych wzruszeń, tej nocy wszyscy nie spali tak dobrze jak zwykle, a nazajutrz, bardzo rano w dalszą puszczono się drogę. Jeźli nie zajdą jakieś nieprzewidziane przeszkody, przed upływem pięciu dni jangada wpłynie do portu Manao.

Mina zapomniała już o doznanym przestrachu, spojrzeniami i uśmiechem dziękowała wszystkim co dla ocalenia jej własne narażali życie.

Lina podziwiała odwagę Fragosa i większą czuła dla niego wdzięczność niż gdyby ją samą uratował od śmierci.

— O! prędzej czy później, odwdzięczę ci się za to, panie Fragoso.

— A w jaki sposób, panno Lino?

— Wdzięcznością moją dozgonną.

— To niechże ta wypłata wdzięczności zaraz się rozpocznie, odrzekł poczciwy chłopak.

Jakoż od tego dnia uważano Linę za narzeczoną Fragosa, i postanowiono że ślub ich odbędzie się tego dnia co Miny z Manuelem, poczem oboje zostaną w Belem w służbie u młodego małżeństwa.

Manuel i Benito mieli znów z sobą długą rozmowę; po tem co zaszło, niepodobna już było żądać aby Joam Garral wydalił z jangady Torresa, który ocalił mu życie.

— Życie twoje obchodzi mnie więcej niż czyje bądź inne, powiedział Torres do Joama Garrala, i Benito dobrze słyszał tę niejasną i zagadkową odpowiedź, która nierozważnie wymknęła się z ust awanturnika.

— Jest w tem jakaś niepojęta tajemnica, rzekł do Manuela.

— Być może, ale przynajmniej pod jednym względem możemy być spokojni; teraz nie potrzebujemy się już obawiać że Torres godzi na życie twego Ojca. Zresztą nie przestaniemy czuwać nad jego postępowaniem.

I rzeczywiście mogli tylko czuwać i czekać, tylko że już nie kilka dni, ale kilka tygodni, bo do czasu przybycia do Belem. Zresztą od owego dnia Torres zmienił nieco postępowanie; nie narzucał się już tak natrętnie rodzinie Joama. Nastąpiła więc niejaka zmiana w przykrem położeniu, którego ważność czuli wszyscy, z wyjątkiem może jednego Joama Garral.

Nazajutrz, 20 sierpnia, jangada żeglowała w niezwykłych warunkach. Odnoga między wyspą Kalderon a lądem, ku której sternik zwrócił statek, z pozoru zdawała się szeroka, rzeczywiście zaś była bardzo wązka; pochodziło to ztąd iż znaczną część wyspy pokrywały jeszcze wody nieopadłe po przyborze. Z obu stron wznosiły się gęste lasy olbrzymich drzew, których wierzchołki wznosiły się o 50 stóp nad gruntem, i łącząc się z sobą w górze, tworzyły jakby gaj niezmierzony. Ten las zalany, zdający się wyrastać z głębi jeziora, nadzwyczaj malowniczy przedstawiał widok.

Szczyty drzew wychylały się ze spokojnej, źwierciadlanej powierzchni wody, tak przezroczystej iż wszystkie ich gałęzie doskonale odróżniać było można, jak gdyby były ustawione w około wielkiego zwierciadła, jak to miewa miejsce w niektórych okazałych zastawach stołowych. Jangada musiała przesuwać się i wymijać nieustannie konary i gałęzie; tu wykazała się biegłość i zręczność sternika Aranjo, któremu też cała osada gorliwie dopomagała. A żeglowanie było tu bardzo trudne: każde uderzenie o nadzwyczaj grube pnie, mogłoby spowodować utratę całego ładunku a nawet i dla pasażerów stać się niebezpiecznem. Wierzchołki drzew rozkładając się jakby rozpięte parasole, tworzyły nad jangadą zielone sklepienie.

— Ach! jak tu ślicznie! zawołała Mina, jakże przyjemnie byłoby płynąć tak ciągle po tych zwierciadlanych falach, pod cieniem drzew osłaniających nas od palących słonecznych promieni.

— Przyjemnie ale i niebezpiecznie zarazem, droga Mino, rzekł Manuel. Gdybyśmy płynęli pirogą nicby nam nie zagrażało, ale tak długie drewniane statki, bezpieczniejsze są na szerokiej odkrytej wodzie.

— Przed upływem dwóch godzin wypłyniemy na pełne wody, rzekł sternik.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 42

— Rozglądajmy się więc dobrze dokoła, zawołała Lina, skoro wszystkie te piękności mijają tak szybko. Panienko kochana, patrz tylko na te gromady małp przebiegające po najwyższych gałęziach, na te ptaki przeglądające się w przejrzystych falach rzeki!

— A te śliczne kwiaty wychylające z głębi wód barwne swe korony, któremi wietrzyk porusza lekko, rzekła Mina.

— Albo te pnącze przerzucające się od jednych drzew do drugich! zawołała młoda mulatka.

— Ale na żadnym nie powiewa Fragoso, rzekł narzeczony Liny. Przyznać trzeba że niezwykły kwiat znalazłaś wtedy, Lino, dodał śmiejąc się.

— A! jedyny w swoim rodzaju! odrzekła żartując Lina. Ach! patrz, pani moja, co to za prześliczne rośliny!

I wskazała na przepyszny rodzaj lilii wodnych z nadzwyczaj wielkiemi liśćmi i pąkami tak dużemi jak kokosowe orzechy. Na zalanych wybrzeżach rosły pęki trzciny, zwanej „mukumus” mającej szerokie liście a łodygi tak elastyczne, iż rozsuwają się przed nadpływającą pirogą i zamykają za nią.

Żegluga w tej stronie wielką nastręczała pokusę myśliwym, gdyż całe stada wodnego ptactwa unosiły się ciągle w gęstych nadbrzeżnych zaroślach.

Po powierzchni wody przesuwały się różne węże i gadziny, należące może do tych strasznych gymnotów, które raz za razem powtarzanemi wybuchami elektrycznemi, paraliżują najsilniejszego człowieka czy zwierzę a w końcu zabijają.

Oprócz gymnotów, trzeba jeszcze było strzedz się wężów zwanych „sukurijus” które skurczone przy odziomkach drzew, rozwijają się nagle i rzucają na swą zdobycz, okalając ją i gniotąc swemi pierścieniami, tak silnemi iż wołu zmiażdżyć są zdolne. W lasach amazońskich napotykano te gady mające po 15 stóp długości, a według opisów wiarogodnych podróżnych, długość niektórych dochodzi aż do 30 stóp, a grubość dosięga obwodu uda. Gdyby jeden tylko taki sukurijus rzucił się na jangadę, stałby się równie niebezpiecznym jak napaść kajmana.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 43

Na szczęście, dwugodzinna przeprawa przez las zalany odbyła się bez żadnego wypadku i w trzy dni później dopływali do Manao. Za dwadzieścia cztery godzin, jangada znajdzie się przy ujściu rzeki Negro, przed stolicą prowincyi Amazonek.

Jakoż dnia 23 sierpnia, o piątej wieczorem, dopłynęli do północnych wybrzeży wyspy Muras, leżącej na prawym brzegu rzeki; aby się dostać do portu trzeba było tylko parę mil przepłynąć w poprzek rzeki. Ale przezorny sternik nie chciał narażać statku żeglując po ciemku, a że noc zapadała, postanowiono zaczekać do jutra.

Pierwsza część podróży została przebytą szczęśliwie, z tego powodu zmierzono zarządzić dnia tego wystawniejszy niż zwykle obiad, i spełnić toast na cześć rzeki Amazonki. Prócz tego miano zarazem obchodzić zaręczyny Fragosa i pięknej Liny. Uroczystość zaręczyn Manuela i Miny odbyła się w Iquitos, teraz przyszła kolej na tak przywiązaną do swej młodej pani mulatkę i wdzięcznego Fragosa. Lina miała pozostać w służbie u Miny, a Fragoso zostać służącym Manuela Valdez; dnia tego nietylko zasiedli z państwem do stołu, ale posadzono ich nawet na pierwszych miejscach, aby uczcić ich zaręczyny.

Torres zasiadł do stołu z całą rodziną i zajął miejsce naprzeciw Joama Garral; mówił mało, ale uważnie słuchał co mówiono, Benito ciągle nieznacznie zwracał na niego uwagę. Torres nie spuszczał z oczu Garrala, a wzrok jego błyszczał jak u dzikiego zwierza wpatrującego się w swą ofiarę którą zadławić pragnie.

Manuel ciągle prawie rozmawiał z Miną. Od czasu do czasu i on spoglądał na Torresa, był jednak spokojniejszym od Benita, pocieszając się tem, że jeźli nie w Manao to w Belem wstrętny awanturnik niezawodnie ich opuści.

Obiad przeszedł dość wesoło; ożywiał go dobry humor Liny i trafne odpowiedzi Fragosa. Padre Passanha patrzał z rozrzewnieniem na te drogą sobie gromadkę, na młode pary które miał połączyć u stóp ołtarza.

— Jedz więcej, Ojcze Passanha, rzekł Benito, pokrzep siły tym zaręczynowym obiadem, bo utrudzisz się niemało błogosławiąc odrazu dwom młodym parom.

— Nie troszcz się o mnie, kochany Benito, wyszukaj tylko sobie dobrej i poczciwej dziewczyny, która zechce być twoją żoną, a zobaczysz że nie braknie mi sił aby i ciebie z nią połączyć.

— Dobrze powiedziałeś, szanowny Ojcze, zawołał Manuel. Spełńmy toast za zdrowie przyszłej oblubienicy Benita.

— Wyszukamy mu w Belem młodą narzeczonę, i musi się ożenić! zawołała Mina.

— Wiwat! pan Benito i przyszła jego żona! zawołał Fragoso, który ciesząc się ze swego ożenienia, chciałby pożenić wszystkich.

— Mają słuszność, mój synu, rzekła Jakita, i ja pragnę abyś się ożenił i był tak szczęśliwy jak będą Manuel i Mina, jak ja jestem i byłam zawsze z twoim Ojcem!

— I jak zapewnie zawsze szczęśliwą pani będziesz, rzekł Torres, spełniając kielich porto, — szczęście każdego z nas tu w własnem jego spoczywa ręku.

Nie umianoby powiedzieć dlaczego, ale te słowa wypowiedziane przez awanturnika, nader przykre na wszystkich wywarły wrażenie. Chcąc je rozproszyć, Manuel rzekł wesoło:

— Ojcze Passanha, czy nie znalazłaby się jeszcze na jangadzie jakaś para którąby ożenić można?

— Nie zdaje mi się... chybaby Torres... Czy nie jesteś pan żonaty?

— Nie mam żony i nigdy jej nie miałem, odpowiedział. Benito i Manuel dostrzegli że wyrzekł to z pewnym rodzajem żalu.

— A więc czemuż się nie żenisz? rzekł Ojciec Passanha. W Belem mógłbyś znaleźć przecie kobietę w odpowiednim wieku, i może nawet osiedlić się w tem mieście. Czyż nie lepiejby to było niż to życie włóczęgoskie jakie dotąd prowadzisz, a które zdaje się, nie przyniosło ci wielkich korzyści.

— Nie przeczę temu, Ojcze Passanha, odrzekł Torres, a potem i przykład jaki mam przed oczami, oddziaływa nader zachęcająco. Patrząc na te młode pary, bierze ochota także się ożenić. Ale w Belem nie znam żywej duszy, chyba więc tylko wyjątkowe jakieś okoliczności mogłyby ułatwić moje tam osiedlenie się i ożenienie.

— Z którychże stron pan pochodzisz? zapytał Fragoso, któremu ciągle stało na myśli że już gdzieś widywał Torresa.

— Z prowincyi Minas Geraës, odpowiedział.

— A gdzieś się urodził?

— W Tijuko, tej stolicy kopalni brylantów!

Ktoby patrzył w tej chwili na Joama Garral, przeraziłoby go błędne spojrzenie jakie utkwił w Torresa.



XIX.


Dawne dzieje.


Rozmowa ciągnęła się dalej między Torresem i Fragoso, który zapytał znowu.

— Więc urodziłeś się pan w Tijuko, stolicy okręgu dyamentowego?

— Tak, czy także z tej prowincyi pochodzisz?

— O nie! pochodzę z prowincyi nadatlantyckich, w północnej Brazylii.

— A pan, czy znasz krainę dyamentów? zapytał Torres Manuela.

Za całą, odpowiedź Manuel przecząco poruszył głową.

— A pan, rzekł znów Torres zwracając się do Benita, którego widocznie chciał wciągnąć w tę rozmowę, czy także nie znasz tej okolicy, czy nigdy nie wzięła cię ochota zwiedzić kopalnie dyamentów?

— Nigdy, odrzekł krótko.

— A! jakże żałuję że nie znam tej okolicy, zawołał Fragoso, bezwiednie dopomagając Torresowi; zdaje mi się że znalazłbym w niej jaki dyament wielkiej wartości.

— I cóżbyś z nim robił? zapytała Lina.

— Co? ma się rozumieć, żebym go sprzedał.

— W takim razie byłbyś został bogatym, rzekła Lina.

— Może nawet i bardzo bogatym, odpowiedział.

— Gdybyś tak trzy miesiące temu, był bogatym, pewnie nigdy nie przyszłaby ci do głowy owa myśl... z tym pnączem.

— Ach! prawda, zawołał, i nie uratowałaby mnie śliczna dziewczyna która teraz... A! Bóg najlepiej wie co nam trzeba!

— I dlatego daje ci za żonę moją faworytkę Linę, bierzesz więc brylant jeszcze drogocenniejszy, rzekła Mina.

— Wyraźnie więc zyskuję na zamianie, odrzekł Fragoso patrząc na Linę.

Widać Torres chciał aby rozmowa na ten temat nie ustawała; gdyż rzekł znowu:

— Co prawda, w Tijuko robiono nagle tak ogromne majątki iż wiele głów zawrócić mogły. Czy nie słyszeliście państwo o tym sławnym dyamencie z Abaety, którego wartość oceniono na 7 miliardów 500 milionów fr. Ważył on jedną uncyę (1/16 funta,) i pochodził z kopalni brazylijskich. Znaleźli go trzej wygnańcy skazani na wygnanie na całe życie, w rzece Abaecie, o 24 mil od Serro de Frio.

— I odrazu zostali bogaci? zapytał Fragoso.

— Bynajmniej, odrzekł Torres. Dyament oddano gubernatorowi kopalni; gdy został oszacowany i wykazała się nadzwyczajna jego wartość, Jan VI, król portugalski, kazał go oszlifować i przebić na wylot i nosił go na szyi zawieszony na łańcuchu, podczas wielkich uroczystości. Co zaś do skazańców, ci za całą nagrodę zostali ułaskawieni, przebieglejsi od nich byliby przyszli do majątku.

— Pan, naprzykład, rzekł Benito.

— Zapewnie... czemużby nie? odrzekł Torres. Czy zwiedzałeś pan kiedy okręg dyamentowy? dodał zwracając się do Garrala.

— Nigdy, odrzekł Joam, patrząc mu w oczy.

— To szkoda; warto żebyś kiedy przedsięwziął tę podróż, bo zapewniam go że jest co widziéć. Okręg dyamentowy jest to pewna przestrzeń leżąca w rozległem cesarstwie Brazylijskiem, mająca 12 mil obwodu, która różni się najzupełniej od ziem ją otaczających naturą gruntu, roślinością i piasczystemi łanami zawartemi wśród wysokich gór. Jest to miejscowość najbogatsza w świecie: od roku 1807 do 1817 wydobywano z niej corocznie około 18,000 karatów dyamentów[7]. Ach! dobre to były czasy nietylko dla tych co poszukując dyamentów wdrapywali się za niemi aż na szczyty gór, ale i dla kontrabandzistów, którzy wydrwiwali je od znalazców. Teraz już dobywanie dyamentów stało się daleko trudniejszem, a dwa tysiące czarnych, używanych przez rząd do robót w kopalniach, muszą spuszczać wody rzek aby z ich łożysk wybierać piasek dyamentowy. Dawniej lepiej bywało.

— Szkoda tych dobrych czasów, rzekł Fragoso.

— Ale i dziś jeszcze łatwo zdobyć dyamenty sposobem jakim posługują się złoczyńcy, to jest przez kradzież. I tak, około roku 1826, miałem wówczas lat ośm, odegrał się w samem Tijuko straszny dramat, dowodzący że zbrodniarze nie cofają się przed niczem, ilekroć jednym zuchwałym czynem mogą odrazu wielki zrobić majątek... Ale zapewnie to państwa wcale nie zajmuje?...

— Przeciwnie, kończ, proszę, odrzekł spokojnie Garral.

— Dobrze, odrzekł Torres. Tym razem szło o kradzież dyamentów, a wiadomo że jedna garstka tych kamyków może być warta nawet miliony.

I Torres którego cała fizyognomia zdradzała teraz największą chciwość, mimowolnie otworzył i ścisnął dłoń jak gdyby zgarniał te miliony.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 44

— Opowiem więc jak to było. Jest zwyczaj w Tijukoże wszystkie w ciągu roku wydobyte dyamenty, odsyłają za jednym razem, podzieliwszy je na dwie części, na większe i mniejsze. Pakują je w worki i odsyłają do Rio-Janeiro. Lecz ponieważ przedstawiają wartość wielu milionów, więc odwozi je urzędnik wyznaczony przez intendenta, któremu towarzyszy konwój złożony z czterech żołnierzy konnych i dziesięciu pieszych. Najprzód udają się do Villa-Rica, gdzie dowodzący jenerał przykłada na workach swoje pieczęcie, poczem cały konwój zwraca się do Rio-Janeiro. Dla większej ostrożności, dzień wyjazdu trzymany jest w tajemnicy. Otóż w roku 1826, pewien młody dwudziesto dwuletni urzędnik Dacosta, od kilku już lat pracujący w biurze jeneralnego gubernatora, w Tijuko, obmyślił sobie plan następujący. Porozumiawszy się z liczną i dobrze uzbrojoną bandą kontrabandzistów, zawiadomił ich o dniu wysyłki dyamentów, wskutku czego, w nocy 22 stycznia, banda ta napadła niespodzianie na żołnierzy eskortujących. Bronili się dzielnie ale musieli uledz przemagającej sile, i zostali wymordowani z wyjątkiem jednego, który choć ciężko ranny zdołał jednak uciec i zawiadomić o tym strasznym napadzie. Urzędnik towarzyszący żołnierzom został także zabity, i widać zbójcy musieli rzucić ciało jego w jakąś przepaść, gdyż nigdzie znaleźć go nie można było.

— A cóż ów Dacosta? zapytał Joam Garral.

— Zbrodnia jaką popełnił nie wyszła mu na dobre. Różne drobne okoliczności zwróciły na niego podejrzenie — oskarżono go że był główną sprężyną całej tej sprawy, i daremnie dowodził że jest niewinnym. Skutkiem swego stanowiska, mógł wywiedzić się o dniu wysyłki dyamentów i uprzedzić złoczyńców; został więc uwięziony, osądzony i skazany na śmierć, a wyrok taki powinien być wykonany w przeciągu dwudziestu czterech godzin.

— I czy nieszczęśliwy ten został stracony? zapytał Fragoso.

— Nie, odrzekł Torres. Został osadzony w więzieniu Villa-Rica, i w nocy, na kilka godzin przed wykonaniem wyroku, niewiadomo czy sam, czy z pomocą swych wspólników, zdołał z niego uciec.

— I odtąd nie słyszano już o nim? zapytał Joam Garral.

— Nigdy, odrzekł Torres. Zapewnie opuścił Brazylią, i gdzieś w dalekich krajach żyje sobie swobodny, używając spokojnie owoców swej kradzieży.

— Powinienby raczej nie zaznać chwili spokoju, dręczony wyrzutami sumienia, rzekł Joam Garral.

Po tej rozmowie, biesiadnicy wstali od stołu i wyszli na pokład świeżem odetchnąć powietrzem. Słońce pochylało się już na horyzoncie, ale z godzina miała jeszcze upłynąć nim ciemność zapadnie.

— Bardzo to niewesoła historya, i zasępiła nasz obiad zaręczynowy który rozpoczął się tak wesoło, rzekł Fragoso.

— Ależ to twoja wina, Fragoso, rzekła Lina.

— Jakto? zapytał.

— A po cóż było rozpytywać się o ten okręg dyamentowy.

— Ależ czyż mogłem przewidziéć do czego to doprowadzi? odpowiedział; jeźli więc zawiniłem to i srodze jestem ukarany, panno Lino, bo nie słyszałem twego wesołego śmiechu przy wetach.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 45

Cała rodzina zwróciła się ku przodowi jangady. Manuel i Benito szli obok siebie nic nie mówiąc; Jakita i Mina milczały także; wszystkich przygniatało jakieś niewypowiedzianie smutne wrażenie, jak gdyby przeczucie blizkiej ważnej katastrofy.

Torres zbliżył się do Garrala, który zwiesiwszy głowę siedział w smutnych zatopiony myślach, i rzekł kładąc mu rękę na ramieniu.

— Joamie Garral, chciałbym pomówić z tobą.

— Czy tu?

— Nie, na osobności.

— Chodź więc ze mną.

Obydwa weszli do domu i zamknęli drzwi za sobą.

Niepodobna opisać boleśnego wrażenia jakie wzbudziło w sercach całej rodziny to oddalenie się Joama Garral z Torresem. Cóż mogło być wspólnego między tym awanturnikiem a uczciwym fazenderem z Iquitos? Nikt nie śmiał iść za nimi, ale wszyscy czuli jakby straszne nieszczęście wiszące nad ich głowami.

— Manuelu, rzekł Benito, chwytając za rękę przyjaciela i pociągając go w przeciwny koniec statku, bądź co bądź trzeba żeby ten awanturnik wylądował jutro w Manao — nie dozwolę mu płynąć dalej na naszym statku.

— Tak... masz słuszność... odrzekł Manuel.

— A jeźli przez niego... z jego przyczyny... nieszczęście jakieś spotka mojego Ojca... zabiję go! zawołał Manuel.



XX.


Co mówili z sobą.


Wszedłszy do pokoju w którym nikt nie mógł widziéć ich ani słyszéć, Joam Garral i Torres przez chwilę wpatrywali się w siebie nic nie mówiąc. Czyżby awanturnik się wahał? Czyżby pojmował że na pytania jego Garral odpowie pogardliwem milczeniem?

Być może. To też nie zadając żadnych pytań odrazu wystąpił jako pewny siebie oskarżyciel.

— Joamie, rzekł, nie nazywasz się Garral ale Dacosta.

Usłyszawszy to nazwisko, Joam Garral drgnął ale nic nie odpowiedział.

— Jesteś Joam Dacosta, byłeś przed dwudziestu trzema laty urzędnikiem w biurze gubernatora jeneralnego w Tijuko, i zostałeś skazany w tej sprawie o kradzież i zabójstwo.

I teraz Joam Garral nie odpowiedział ani słowa, a niepojęty jego spokój mógł zadziwić awanturnika, jak mógł słuchać tak spokojnie tak strasznych oskarżeń?...

— Joamie Dacosta, rzekł znowu Torres, powtarzam, ty byłeś oskarżony, udowodniono ci zbrodnię morderstw żołnierzy i kradzieży dyamentów, zostałeś skazany na śmierć i na kilka godzin przed wykonaniem wyroku, uciekłeś z więzienia w Villa-Rica. Czy jeszcze będziesz milczał jak dotąd?

I na to wprost zwrócone do niego pytanie, Joam Garral nic nie odpowiedział; zupełnie spokojny usiadł na poblizkiem krześle i wsparłszy łokieć na stoliku, utkwił śmiałe wejrzenie w twarzy swego oskarżyciela.

— Odpowiedz że nareszcie! zawołał Torres.

— Jakiejże żądasz ode mnie odpowiedzi? rzekł spokojnie Joam Garral.

— Takiej która zdołałaby powstrzymać mnie od pójścia do naczelnika policyi w Manao, i powiedzenia mu: „Macie pod bokiem człowieka którego tożsamości łatwo będzie dowieść, i niezawodnie zostanie poznany nawet po upłynionych dwudziestu trzech latach; ten człowiek jest sprawcą kradzieży dyamentów z Tijuko, wspólnik i podżegacz zabójstwa konwojujących je żołnierzy, skazaniec, który uciekł przed wymiarem zasłużonej kary, tym winowajcą jest Joam Garral, który rzeczywiście nazywa się Joam Dacosta”.

— Więc jeźli odpowiem jak tego żądasz, Torresie, nie będę potrzebował niczego obawiać się od ciebie? zapytał.

— Tak, gdyż wtedy wspólny nasz interes wymagać będzie aby nie wznawiać tej sprawy.

— Wspólny interes? rzekł Garral, czegóż więc żądasz?

— Oto moje warunki, Joamie Garral. Nie śpiesz się tylko z odmową, nie zapominaj że jesteś w mojej mocy.

— Jakież są te warunki?

Torres pomyślał chwilę; zadziwiała go postawa człowieka którego życie miał w swem ręku. Był pewien że przyjdzie mu staczać długie spory, słuchać próśb i błagań, patrzeć na łzy i rozpacz... a tu widzi przed sobą najzupełniej spokojnego, z zimną krwią słuchającego go człowieka. Po chwili rzekł skrzyżowawszy ręce na piersiach:

— Słuchaj Joamie Dacosta, sprzykrzyło mi się życie jakie dotąd prowadziłem i radbym osiąść w zaciszy domowego ogniska, w otoczeniu rodziny któraby mi cały świat zastąpiła. Wszystkie warunki jakich pragnąć mogę, znajdują się w twojem kółku rodzinnem. Wiem że wśród was odetchnę swobodą i szczęściem jakiego dawno pragnę. Pieniądz choćby największy, jakibyś mi chciał ofiarować, nie da mi tego, przyjmij mnie więc za syna...

— Czyś oszalał! zawołał gwałtownie Joam, jakże możesz żądać czegoś podobnego?

— Nie unoś się, Joamie, rzekł Torres. Wiem o tem że zostać członkiem twej rodziny nie mogę bez ważnego powodu, któryby to usprawiedliwił, przyjmij mnie więc jako zięcia.

Joam Garral spojrzał na Torresa ździwiony i przerażony zarazem, a ten mówił dalej:

— Córkę Minę wydajesz za mąż, jej narzeczonego Manuela nienawidzę, bo czuję że i on mnie równie nienawidzi. Przy nim w rodzinie naszej byłaby ciągła skryta wojna, któraby mi nie dała tego szczęścia i spokoju jakich pragnę. Ja więc go zastąpię, zostaniemy z sobą sami a ja starać się będę tak postępować abyś mnie z czasem ukochał. Benito pójdzie w świat, a gdy się przekona o naszej zgodzie domowej i miłości, ukocha mnie także, potrzeba więc koniecznie Manuela usunąć jako jedynej zawady naszego zobopólnego porozumienia się.

Joam widać przewidział że od podobnego jak Torres człowieka wszystkiego spodziewać się może, gdyż mowy jego wysłuchawszy rzekł spokojnie:

— Tak więc chcesz zostać członkiem rodziny złodzieja i mordercy?

— Sam jestem sędzią mego postępowania i wiem co robię; — chcę zostać zięciem Joama Garral aby zyskać tytuł prawny członka twej rodziny.

— Wiesz przecie że córka moja jest narzeczoną Manuela Valdez?

— Cofniesz dane mu przyrzeczenie, bo we dwóch razem być nie możemy.

— A jeźli córka moja nie zezwoli na to?

— Powiesz jej wszystko, a wtedy pewny jestem że przystanie, odrzekł bezczelny awanturnik.

— Mam powiedzieć jej wszystko?

— Wszystko, jeźli tego trzeba. Znam ją dobrze i wiem że się poświęci dla ocalenia życia Ojca i honoru rodziny, odrzekł Torres.

Joam Garral powstał i zbliżając się do Torresa spojrzał mu bystro w oczy.

— Torresie, rzekł, chcesz zostać członkiem rodziny Joama Dacosta, bo wiesz że nie popełnił zbrodni za którą został skazany, a nadto posiadasz tego dowód i zamierzasz wyjawić go w dniu w którym zostałbyś mężem jego córki.

— A! skoro mnie odgadłeś, więc mówmy otwarcie, odrzekł zniżając głos.

— Mów więc.

— A więc tak, rzekł jakby ważąc wymówione słowa, tak, wiem że jesteś niewinny, Joamie Dacosta! Wiem, gdyż znam prawdziwego winowajcę i mogę każdej chwili dowieść twej niewinności!..

— Gdzież jest nędznik który popełnił tę zbrodnię? zapytał Joam.

— Umarł!

— Umarł! powtórzył Joam Garral z przerażeniem i boleścią, i twarz jego pobladła z obawy że nigdy już może nie będzie mógł oczyścić się z przypisywanej mu zbrodni i wykazać swej niewinności.

— Tak, umarł, rzekł Torres, ale człowiek ten którego poznałem w wiele lat po dokonanej zbrodni i nie wiedziałem że był zbrodniarzem, opisał własnoręcznie, z najdrobniejszemi szczegółami, całą sprawę kradzieży dyamentów, gdyż czując zbliżającą się chwilę śmierci, uczuł ciężkie wyrzuty sumienia. Wiedział dobrze gdzie się schronił Jan Dacosta i pod jakiem nazwiskiem nowe rozpoczął życie. Wiedział i to że się dorobił majątku i żyje wśród kochającej go rodziny, ale pojmował dobrze iż w gruncie duszy nie może być szczęśliwym... Chciał więc wrócić mu spokój i szczęście, wracając dobrą sławę do której miał najzupełniejsze prawo... Lecz śmierć nadchodziła... nie mogąc sam tego dokonać, na mnie, towarzysza swego, włożył ten obowiązek... Dał mi dowody niewinności Dacosty z poleceniem abym mu je doręczył i ostatnie wydał tchnienie.

— Jak się nazywał? zawołał Joam Garral, zaledwie mogąc zapanować nad sobą.

— Dowiesz się tego w dniu w którym zostanę twoim zięciem.

— Gdzież jest własnoręczne jego zeznanie? zawołał znowu Joam Garral, i w tej chwili gotów był rzucić się na Torresa, aby mu wydrzeć ten dowód swej niewinności.

— Dowód ten przechowany jest w bezpiecznem miejscu.

— Oddaj go! zawołał gwałtownie Garral, w zamian jego oddam ci połowę mego majątku.

— Nawet całego nie przyjmę, bo nie da mi tego czego pragnę. Przytulisko przy was droższe mi nad życie.

— To niepodobna!

— Więc odmawiasz? zapytał Torres.

— Odmawiam stanowczo, odrzekł Joam.

— W takim razie zginiesz marnie, Joamie Dacosta. W odbytem śledztwie wszystko zwróciło się przeciw tobie. Zostałeś skazany na śmierć, a wiesz dobrze że rządowi nawet nie przysługuje prawo zmniejszenia kar wymierzanych za podobne zbrodnie. W razie denuncyacyi, zostaniesz aresztowany, w następstwie czego wyrok zostanie wykonany...

Pomimo całej mocy nad sobą, Joam Garral zerwał się jakby chcąc się rzucić na Torresa, powstrzymał się jednak, a Torres rzekł cofając się:

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 46

— Ostrożnie, Joamie Dacosta! żona twoja nie wie czyją jest żoną, dzieci twoje nie wiedzą kto jest ich Ojcem — każdy krok gwałtowny z twej strony, objaśniłby ich o tem.

Joam Garral usiadł znowu; odzyskał w jednej chwili panowanie nad sobą, twarz przybrała zwykły wyraz spokoju.

— Rozmowa ta za długo już trwała, zawołał idąc ku drzwiom, wiem co mi uczynić pozostaje.

— Zastanów się uważnie, Joamie Garral, rzekł jeszcze Torres, niemogący przypuścić aby go zawód spotkał.

Joam Garral nie odpowiedział ani słowa; otworzył drzwi prowadzące na werandę, skinął na Torresa aby szedł za nim, i podeszli ku środkowi jangady, gdzie zebrana była cała rodzina.

Wszyscy powstali zdjęci jakimś nieopisanym niepokojem; nie mogli nie widziéć groźnej postawy i złości iskrzącej się w oczach Torresa. Dziwną z nim tworzyły sprzeczność, powaga i spokojny wyraz twarzy Garrala.

Obydwa zatrzymali się przed gromadką: nikt nie śmiał przemówić.

Nareszcie Torres pierwszy przerwał milczenie, i rzekł głuchym głosem:

— Joamie Garral, po raz ostatni żądam odpowiedzi.

— Zaraz ją miéć będziesz, odrzekł Garral, a zwracając się do żony, dodał:

— Jakito, szczególne okoliczności zniewalają mnie do zmienienia naszego postanowienia co do ślubu Miny i Manuela.

Gdy Manuel usłyszał powyższe słowa Garrala, serce jego przyśpieszonem uderzyło biciem, Mina powstała, i blada, chwiejąca się przysunęła się do Matki.

— Co chcesz powiedzieć, mój Ojcze? zapytał Manuel stając między Ojcem a Torresem.

— Chcę powiédzieć, odrzekł Garral podnosząc głos, że za długo byłoby czekać na połączenie Miny i Manuela, aż do czasu przybycia naszego do Para... Tak więc, Ojciec Passanha, jutro zaraz, tu na jangadzie pobłogosławi ich związek, jeźli po rozmowie jaką miéć będę z Manuelem, tenże nie uzna stosownem na później ślub odłożyć...

— O! mój Ojcze! mój Ojcze! zawołał uradowany Manuel.

— Wstrzymaj się z nadawaniem mi nazwy Ojca, odrzekł Joam Garral, a głos jego zdradzał głęboką boleść.

Torres stał z założonemi rękami, rzucając na całe kółko rodzinne spojrzenia nacechowane bezczelnem zuchwalstwem.

— Więc to ostatnie twoje słowo? zapytał nareszcie, zwracając się ku Joamowi Garral.

— Nie, nie ostatnie jeszcze, odpowiedział Garral.

— Cóż więc powiesz?

— Dowiesz się zaraz. Jestem tu panem i mam prawo wydawać rozkazy; rozkazuję ci więc abyś natychmiast opuścił jangadę.

— O! tak, a jeźli nie spełnisz rozkazu Ojca, sam rzucę cię w rzekę, zawołał Benito.

Torres wzruszył tylko ramionami.

— Wszelkie groźby są zbyteczne, odrzekł, bo sam pragnę wylądować jak najprędzej. Ale pożałujesz tego, Joamie Garral... zobaczymy się niedługo.

— Gdyby to ode mnie zależało, spotkalibyśmy się prędzej niż tego pragniesz, odrzekł Garral. Jutro przybywszy do Manao, udam się do sędziego Ribeiro, najwyższego sądowego urzędnika w całej prowincyi. Jeźli masz odwagę, przyjdź tam to zejdziesz się ze mną.

— U sędziego Ribeiro!... rzekł widocznie zmieszany Torres.

— Tak jest, odrzekł Garral.

I kazawszy spuścić łódź na wodę, wskazał ją Torresowi ruchem niewysłowionej pogardy, poczem rozkazał czterem ludziom z osady, aby go natychmiast odwieźli do najbliższego lądu. Tak więc pozbyli się nareszcie nikczemnika.

Drżąca ze wzruszenia rodzina, nie śmiała przerwać milczenia Garrala, ale Fragoso nie pojmujący ważności obecnego położenia, żywy i niezastanawiający się jak zwykle, przysunął się do niego, mówiąc:

— Skoro ślub pana Manuela z panną Miną, ma się odbyć jutro na jangadzie...

— Więc i twój ślub z Liną odbędzie się także, odrzekł łagodnie Joam Garral, i skinąwszy na Manuela wszedł z nim do swego pokoju.

Rozmowa ich trwała przeszło godzinę, która pozostałej rodzinie wydała się wiekiem, nareszcie drzwi się otworzyły i Manuel wyszedł sam, a oczy jego jaśniały szlachetnem postanowieniem.

Wiedział wszystko co zaszło między Joamem Garral a Torresem; wiedział iż dzięki korrespondencyi, jaką bez wiedzy rodziny Ojciec Miny prowadził z sędzią Ribeiro, zdołał przekonać tegoż o swej niewinności, i liczył na jego poparcie i opiekę. Dowiedział się iż do przedsięwzięcia tej podróży skłoniła głównie Garrala chęć wznowienia tej całej sprawy, w celu unieważnienia niesprawiedliwego wyroku, którego stał się ofiarą, aby zięć i córka jego nie dźwigali strasznego brzemienia, jakiemu on tak długo poddawać się musiał.

Wiedział to wszystko ale wiedział także iż Joam Garral, a raczej Joam Dacosta był niewinnym, a nieszczęście jego czyniło mu go droższym jeszcze.

Tego tylko nie wiedział że istniał dowód niewinności fazendera, i że dowód ten był w posiadaniu Torresa. Joam Garral chciał dopiero sędziemu Ribeiro powiedzieć o posiadanym przez Torresa dowodzie, licząc na to że potrafi zniewolić nikczemnika do złożenia go w sądzie.

Nazajutrz, dnia 24 sierpnia, na godzinę przed rozpoczęciem uroczystości ślubnej, wielka łódź płynąca od lewych wybrzeży rzeki, dopłynęła do jangady.

Przybywała ona z Manao; na jej pokładzie znajdował się naczelnik policyi i dwunastu żołnierzy. Naczelnik policyi, oznajmił kim jest i wszedł na pokład jangady, właśnie w chwili gdy Joam Garral i rodzina jego już ubrani odpowiednio do mającej się odbyć uroczystości, wychodzili ze swych pokoi.

— Kto z was jest Joam Garral? zapytał naczelnik policyi.

— Ja, odpowiedział fazender.

— Joamie Garral! rzekł wtedy naczelnik policyi, dawniej nazywałeś się Joam Dacosta, aresztuję cię!

Usłyszawszy te słowa, Jakita i Mina oniemiały z osłupienia, stanąwszy jakby przykute do miejsca.

— Ojciec mój miałby być winowajcą? To nieprawda!.. krzyknął Benito, zasłaniając go sobą.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 47

Joam skinieniem nakazał mu milczenie.

— Jedno tylko pytanie pozwolę sobie zadać, rzekł pewnym głosem Joam Garral zwracając się do naczelnika policyi. Czy rozkaz, mocą którego pan mnie aresztujesz, wydany został przez sędziego Ribeiro?

— Nie, odrzekł naczelnik policyi, został wydany przez jego następcę, z zaleceniem natychmiastowego wykonania. Sędzia Ribeiro, tknięty apopleksyą, umarł dziś o drugiej w nocy, nie odzyskawszy przytomności.

— Umarł!... krzyknął Joam Garral, zgnębiony tą wiadomością, umarł!... umarł!..

Niebawem jednak podniósł głowę, i rzekł zwracając się do żony i do dzieci.

— Ukochani moi, sędzia Ribeiro wiedział że jestem niewinny; śmierć jego wielkim jest dla mnie ciosem, lecz nie należy jeszcze rozpaczać. — Panie naczelniku, jestem gotowy na twe rozkazy.

I z podniesioną głową wszedł do łodzi, a ze wszystkich w których ten wypadek uderzył jak grom piorunowy, jeden tylko Joam zachował zupełną spokojność.


Koniec części pierwszej.





CZĘŚĆ DRUGA.


I.


Manao.


Miasto Manao, nie leży nad Amazonką ale na lewym brzegu rzeki Negro, najważniejszej z dopływów tej wielkiej rzeki; jest ono stolicą prowincyi. Wznosi się po nad okoliczne wioski, przedstawiając piękny i malowniczy widok jaki stanowią liczne jego publiczne i prywatne budynki.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 48
'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 49

W porcie Manao stoją zawsze liczne statki i łodzie: jedne oczekują przyjaznego wiatru, inne dla naprawy rozmieszczone są po licznych kanałach przerzynających miasto, co nadaje mu trochę holenderską postać. Gdy zostanie tu urządzona regularna żegluga parowa, handel Manao znaczne przybierze rozmiary. Liczne płody miejscowe, drzewo kosztowne do wyrobów i drzewo budulcowe, kakao, kauczuk, kawa, sassaparilla, indigo, trzcina cukrowa, solone ryby, gałki muszkatołowe, masło żółwiowe, będą mogły być dostawiane w różne strony aż do wybrzeży Atlantyku. Słowem miasto to leży w wyjątkowo szczęśliwem położeniu, zapewniającem mu coraz pomyślniejszy rozwój, a licząc zaledwie 5,000 mieszkańców, posiada trzy główne ulice i całą sieć wązkich niebrukowanych, które przerzynają cztery kanały, oraz prześliczną aleję spacerową, ocienioną wiekowemi drzewami pomarańczowemi.

Prywatne mieszkania stanowią dość nędzne domki: z tych jedne pokryte są cegłą, inne liśćmi palmowemi, frontową ich część zajmują zwykle sklepy utrzymywane przez kupców portugalskich, stanowiących po urzędnikach i żołnierzach, najznaczniejszą część mieszkańców.

Przypatrzmy się teraz mieszkańcom w godzinach przechadzki. Mężczyzni, okazałej wogóle powierzchowności, poubierani są w jedwabne kapelusze, lakierowane obuwie, jasne świeżutkie rękawiczki, krawaty spięte brylantowemi śpilkami; kobiety ubierają się strojnie i krzycząco, w suknie z falbanami, w najmodniejsze kapelusze, a sami nawet Indyanie, coraz więcej zaczynają przybierać pozór europejski, a tak w tej części kotliny Amazonki, barwa miejscowa coraz więcej zacierać się zaczyna.

Oto, o ile można, najkrótszy opis Manao, które poznać należy z powodu dalszego ciągu tej historyi. Przy nim podróż Jangady przerwaną została; tu niebawem rozwiną się dalsze następstwa tej tajemniczej sprawy.



II.


Pierwsze chwile.


Zaledwie znikła im z oczu piroga unosząca Joama Garral, czyli raczej Joama Dacosta, jak go odtąd zwać będziemy zwracając mu właściwe nazwisko, Benito przysunął się do Manuela, zapytując:

— Czegóż się dowiedziałeś?

— Że Ojciec twój jest niewinny.

— Ojciec powiedział ci wszystko?

— Tak, Benito. Zacny ten człowiek chciał aby ten który ma zostać drugim jego synem, zaślubiając jego córkę, znał jak najdokładniej całą jego przeszłość.

— I słuchając tego wyznania mego nieszczęśliwego Ojca... nie powątpiewałeś ani chwili o jego prawdziwości? zapytał drżącym głosem Benito.

— Możeszże to przypuszczać, bracie? odrzekł Manuel.

I obaj rzucili się we wzajemne obięcia.

Benito zwrócił się do padre Passanha.

— Proszę cię, szanowny kapłanie, rzekł, zaprowadź do pokoju Matkę moją i siostrę i pozostań z niemi. Nikt tu nie wątpi o niewinności mego Ojca... Jutro udam się wraz z Matką do naczelnika policyi prosić o pozwolenie wejścia do więzienia — czego przecież odmówić nam nie mogą, byłoby to strasznem okrucieństwem!... Zobaczymy więc Ojca i porozumiemy się z nim jakie kroki mamy przedsięwziąć celem jego uniewinnienia.

W pierwszej chwili, zgnębiona tak niespodziewanym ciosem, Jakita, zesztywniała prawie, ale wkrótce, mężna ta niewiasta zdołała zapanować nad swoją boleścią. Była najmocniej przekonaną o niewinności męża, — pamiętała tylko o tylu latach niezakłóconego szczęścia, jakie zawdzięczała temu zacnemu, niesłusznie skazanemu człowiekowi. O! tak, jutro zaraz uda się do więzienia w którem go zamknięto, i nie odstąpi dopokąd brama jego nie otworzy się dla niej.

Padre Passanha odprowadził ją wraz z Miną do mieszkania, uspokajając Minę gorzko opłakującą los ukochanego Ojca. Manuel i Benito pozostali sami.

— A teraz, Manuelu, kiedyśmy sami, odezwał się Benito, wskazując groźnie ręką w stronę lewego wybrzeża rzeki, muszę odszukać Torresa, aby się dowiedzieć jakim sposobem poznał tajemnicę mego Ojca... Zmuszę go aby mi wymienił nazwisko rzeczywistego zbrodniarza i dowiem się tego od niego... Jeźli nie zechce powiedzieć, wiem co mi uczynić pozostanie!...

— To będzie obowiązkiem nas obu!... rzekł stanowczo Manuel.

— Nie, Manuelu... nie... ja jeden powinienem...

— Benito, jesteśmy braćmi, obrona Ojca jest wspólną naszą powinnością.

W tej chwili zbliżył się do nich sternik Aranjo, zapytując czy ma zarzucić kotwicę około wyspy Muros, czy wpłynąć do portu Manao?

Należało zastanowić się nad tem przed zapadnięciem nocy jako nad rzeczą niezmiernie ważną.

Wiadomość o aresztowaniu Joama Dacosta, musiała już rozejść się po mieście i wywołać ogólne zajęcie i zaciekawienie, które łatwo mogły się przerodzić w nieprzychylne usposobienie ludności dla obwinionego. W takich razach nietrudno o zaburzenie. Bezpieczniej więc może byłoby zarzucić kotwicę na prawym brzegu rzeki, około wyspy Muros, o kilka mil od Manao.

— Nie! krzyknął Benito; pozostać tu, byłoby to opuścić mego Ojca, jak gdybyśmy powątpiewali o jego niewinności. Płyńmy co prędzej do Manao.

— Masz słuszność, Benito, płyńmy do Manao.

Aranjo skinął głową i zaczął przygotowania do opuszczenia wyspy. W tem miejscu manewrowanie przedstawiało niejakie trudności. Trzeba było przepłynąć ukośnie bystry prąd Amazonki, i skierować się o dwanaście mil poniżej lewego brzegu.

Popuszczono liny przytrzymujące statek około wyspy i Jangada spuszczona na pełne wody, zaczęła posuwać się ukośnie. Biegły sternik zdołał przezwyciężyć trudności i pokierować statkiem w żądanym kierunku.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 50
'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 51

O godzinie piątej zarzucono kotwicę o jakie ćwierć mili od samego portu Manao, gdyż nader bystry prąd wpłynąć do niego nie dozwalał. W tem miejscu wybrzeża były wysokie. Przechadzała się po nich gromadka mieszkańców miasta, których ciekawość sprowadziła w stronę gdzie stała Jangada. W całem Manao wiedziano już o uwięzieniu Joama Dacosta: spacerujący przypatrywali się statkowi, nie przekraczając jednak granic delikatności.

Benito chciał wylądować niezwłocznie, ale odradził mu to Manuel.

— Zaczekaj do jutra, mówił, noc zapada, pozostańmy lepiej na Jangadzie.

— Niech i tak będzie, więc do jutra, odrzekł Benito.

W tej chwili Jakita i Mina wyszły na pokład w towarzystwie Ojca Passanha. Twarz młodej dziewczyny ciągłe była zalana łzami; oczy Jakity były suche, wyraz twarzy zdradzał moc duszy i męztwo w znoszeniu niedoli. Patrząc na nią, nie można było wątpić że nie zawaha się przed spełnieniem obowiązku. Mimo tego podczas całej tej długiej nocy, z całej tej zacnej a tak okrutnie doświadczanej rodziny, nikt nie zasnął ani na chwilę.



III.


Rzut oka w przeszłość.


Nieprzewidziana śmierć sędziego Ribeiro, straszny cios zadała Joamowi Dacosta, który z pewnością mógł liczyć na jego poparcie.

Ribeiro znał Joama Dacosta zanim jeszcze został sędzią i zarazem najwyższym urzędnikiem sądowym w Manao. W czasie gdy młody urzędnik, Joam Dacosta był oskarżony o kradzież dyamentów, Ribeiro był wówczas adwokatem w Villa-Rica, i zająwszy się gorąco tą sprawą, podjął się obrony oskarżonego przed sądem karnym. Zgłębiwszy wszelkie szczegóły i sumiennie rozpatrzywszy akta tej sprawy, nie z urzędu tylko ale z przekonania bronił oskarżonego, wierząc że nie przyjmował żadnego udziału ani w kradzieży dyamentów ani w zabójstwie konwojujących je żołnierzy, słowem że Joam Dacosta był zupełnie niewinny.

Jednak pomimo wielkiego talentu z jakim bronił swego klienta, nie zdołał przelać w umysły sędziów swego przekonania o jego niewinności. Jako urzędnik z przybocznego biura gubernatora, Joam Dacosta miał wszelką sposobność dowiedziéć się i zawiadomić złoczyńców o dniu przesyłki, jeźli więc nie on, to któż zawiadomił ich o tem? Urzędnik odwożący dyamenty został zabity, na niego więc nie mogło paść podejrzenie, kiedy przeciwnie wszystko dowodziło że Joam Dacosta był jedynym i rzeczywistym sprawcą tej zbrodni.

Ribeiro bronił nieszczęśliwego z największym zapałem, ale nie zdołał go ocalić: przysięgli wydali jednozgodnie wyrok potępiający. Uznany winnym rozmyślnie dokonanej zbrodni, bez uwzględnienia łagodzących okoliczności, niewinny Joam Dacosta wysłuchać musiał wyroku skazującego go na śmierć.

A nie mógł zachować najmniejszej nadziei ocalenia. W sprawach odnoszących się do okręgu dyamentowego, nigdy nie miały miejsca zamiana lub złagodzenie kary. Biedny skazaniec był zgubiony... Ale w nocy poprzedzającej wykonanie wyroku, Joam Dacosta zdołał uciec z więzienia w Villa-Rica...

We dwadzieścia lat potem, adwokat Ribeiro został mianowany sędzią w Manao. Joam dowiedział się o tem w oddalonem Iquitos, i osądził że pomyślna ta okoliczność może wpłynąć szczęśliwie na jego położenie, czyniąc możliwem wznowienie i przejrzenie całej sprawy. Wiedział że zostawszy sędzią, Ribeiro nie zmienił co do niego swego przekonania, postanowił więc nie zaniedbać niczego w celu odzyskania dobrej sławy, której go niesłusznie pozbawiono. Gdyby nie zanominowanie adwokata Ribeiro najwyższym urzędnikiem sądowym w prowincyi Amazonek, Joam Dacosta byłby może zawahał się ze wznawianiem sprawy, gdyż i teraz nie mógł okazać żadnych materyalnych dowodów swej niewinności, i choć cierpiał niewypowiedzianie nadprzymusowem wygnaniem w jakiem ukrywać się musiał, może byłby zostawił czasowi usprawiedliwienie swoje, ale zaszła okoliczność niedozwalająca mu tego odkładać.

Zanim jeszcze Jakita powiedziała mu o postanowieniu Manuela, domyślał się że lada dzień Manuel oświadczy się o rękę Miny, a nie chciał dopuścić aby został oszukany, mniemając że bierze za żonę Minę Garral, ślubował Minie Dacosta, córce zbiega skazanego na karę śmierci.

Czytelnicy przypominają sobie zapewnie, że w cztery lata po przybyciu do fazendy Iquitos, gdy już młody Joam został wspólnikiem Magalhaësa, pewnego razu przyniesiono go do domu śmiertelnie rannego. Kilka dni zaledwie pozostawało mu życia. Przerażała biedaka myśl że ukochaną córkę zostawi samą bez opieki i podpory, a wiedząc o wzajemnem przywiązaniu Joama i Jakity, postanowił połączyć ich niezwłocznie.

Joam opierał się z początku; oznajmił iż nie potrzebuje być mężem Jakity aby na zawsze pozostać jej opiekunem i najwierniejszym sługą... ale umierający Magalhaës nalegał tak usilnie, iż opierać się prawie niepodobna było. Wprawdzie Joam Dacosta powinien był wyznać wtedy całą prawdę, lub uciec z tego domu w którym tak gościnnie został przyjęty, ale okoliczności tak były naglące; stary fazender umierał i błagalnie wyciągał ręce ku Joamowi i Jakicie... Joam Dacosta przestał się opierać, kapłan połączył ich wiecznemi śluby, a młody fazender całe życie swoje poświęcił szczęściu ukochanej żony.

— Gdy będę mógł wyznać wszystko Jakicie, wiem że mi przebaczy i ani na chwilę nie zwątpi o mojej niewinności, myślał sobie Joam. Okoliczności zniewoliły mnie do zatajenia prawdy przed Jakitą, ale nie chcę rozmyślnie oszukiwać uczciwego człowieka, pragnącego zaślubić Minę i stać się członkiem naszej rodziny... Nie!... raczej sam oddałbym się w ręce władzy choćby mi to życiem przypłacić przyszło!...

Ileż to razy Joam Dacosta zamyślał dać poznać żonie całą przeszłość swoją, szczególniej od owej chwili gdy prosiła go aby odbyli podróż do Brazylii, aby i ona i Mina poznały nareszcie tę prześliczną Amazonkę, królowę ich rzek. Znał dobrze Jakitę i mógł być pewnym że wyznanie to nie osłabi jej do niego przywiązania — nie raz otwierał usta chcąc mówić i zawsze brakło mu odwagi... Tak się obawiał zakłócić szczęścia rodzinnego jakiem cieszyli się wszyscy!

I tak walczył z sobą przez długie lata, cierpiąc i dręcząc się tajemnie, i człowiek ten który w całem życiu swojem nic nigdy nie zawinił, skutkiem niesprawiedliwego wyroku musiał ukrywać się jak złoczyńca!

Gdy szło o przyszłość Miny i Manuela, przestał się wahać i postanowił działać niezwłocznie.

W skutku tego postanowienia napisał list do sędziego Ribeiro, którym zawiadomił go że żyje, gdzie i pod jakiem nazwiskiem ukrywa się wraz z rodziną, jakoteż iż postanowił stanowczo oddać się dobrowolnie w ręce sprawiedliwości swego kraju, żądając rewizyi procesu, aby uzyskać uniewinnienie lub poddać się wykonaniu niesprawiedliwego wyroku, wydanego w Villa-Rica.

Łatwo odgadnąć jakie uczucia list ten wzbudził w sercu zacnego urzędnika. Obecnie już nie oskarżony udawał się do adwokata ale skazaniec apellował do najwyższej w całej prowincyi władzy sądowej. Joam Dacosta całkiem oddawał się w moc jego, nie wymagając nawet tajemnicy.

W pierwszej chwili nieprzewidziane to zeznanie zaniepokoiło sędziego Ribeiro, ochłonął jednak wkrótce i zaczął rozważać skrupulatnie obowiązki jakie wkładało na niego obecne stanowisko. Powinnością jego było ścigać zbrodniarzy, a tu zbrodniarz sam oddaje się w jego ręce. Wprawdzie dawniej był jego obrońcą, był i jest przekonany że niesprawiedliwie został skazany; ucieszył się wówczas bardzo dowiedziawszy się że zdołał uciec z więzienia i chętnie byłby mu sam dopomógł do tego... ale czy wolno dziś sędziemu uczynić coby był uczynił adwokat?...

— A więc tak, rzekł po długim namyśle, sumienie nie dozwala mi opuszczać tego niewinnego człowieka! Samo obecne postąpienie jego jest nowym dowodem jego niewinności, wprawdzie moralnym tylko, ale też najsilniej przekonywającym... Nie!.. nie mogę go opuścić!..

Od owego dnia sędzia i Joam Dacosta prowadzili z sobą tajemną korrespondencyą. Ribeiro zalecił Joamowi aby nie zaszkodził swej sprawie przez pośpiech lub nierozwagę. Postanowił ściągnąć akta i rozpatrzyć się w nich bacznie. Należało także wywiedzie się czy w okręgu dyamentowym nie zaszło czasem coś odnoszącego się do tej sprawy, czy nie pojmano którego z przemytników którzy napadli na żołnierzy, czy nie było jakichś zeznań lub wskazówek? Joam Dacosta żył i jak dawniej zawsze dowodził że jest niewinny, lecz nie było to dostatecznem; sędzia Ribeiro chciał sam przekonać się czy w aktach tej sprawy nie doszuka się czegoś naprowadzającego na ślad rzeczywistego przestępcy.

Jakże to wielką było pociechą dla Joama Dacosty że dawny jego obrońca, obecnie najwyższy sędzia, był przekonany o jego niewinności. Tak, pomimo zapadłego nań wyroku, Joam Dacosta był niewinną ofiarą, uczciwym człowiekiem, męczenikiem, któremu społeczeństwo winne było świetne zadość uczynienie. Poznawszy całe życie fazendera od czasu skazania go na śmierć, jego pracę i bezgraniczne przywiązanie i troskliwość o dobro rodziny, ogólne uznanie jakie sobie zjednał, został nie głębiej przekonany ale silnie wzruszony, i przysiągł sobie nie zaniedbać nic co tylko mogło przyczynić się do ocalenia skazańca z Tijuko.

Już od sześciu miesięcy pisywali do siebie, gdy znaglony okolicznościami Joam Dacosta, doniósł sędziemu Ribeiro:

— Za dwa miesiące przybywam do Manao oddać się w ręce najwyższej władzy sądowej tej prowincyi.

— Dobrze! odpisał Ribeiro.

Jangada była gotowa do spuszczenia na wodę: Joam Dacosta odpłynął a w ciągu całej podróży pracował ustawicznie w swojej izdebce, nie nad rachunkami handlowemi, jak mniemano, ale nad rodzajem pamiętnika p. n. „Dzieje mojego życia”, mającego służyć do wznowienia jego sprawy.

Na kilka dni przed zaaresztowaniem, napisał do sędziego Ribeiro, zawiadamiając o dniu przybycia, i oddał list spotkanemu na Amazonce Indyaninowi, z poleceniem wręczenia podług adresu. Sędzia postanowił wznowić sprawę zaraz po przybyciu Dacosty, i miał nadzieję przeprowadzić ją pomyślnie.

Na nieszczęście, właśnie w noc poprzedzającą przybycie jangady do Manao, sędzia Ribeiro umarł tknięty apopleksyą. Jednocześnie, na skutek oskarżenia Torresa, którego nikczemne rachuby nie powiodły się z powodu szlachetnego oburzenia jego ofiary, Joam Dacosta został aresztowany i wtrącony do więzienia, a dawny jego adwokat nie mógł stanąć w jego obronie.

Ta nagła śmierć sędziego strasznym była ciosem dla nieszczęśliwego, starał się jednak nie upadać na duchu, i bronić honoru nietylko już swego ale całej rodziny.



IV.


Dowody moralne.


Rozkaz aresztowania Joama Dacosta, zwanego Joamem Garral, wydany był przez zastępcę zmarłego Ribeiro, mającego spełniać obowiązki najwyższego urzędnika sądowego prowincyi Amazonek, do czasu zanominowania nowego sędziego.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 52

Zastępca ten nazywał się Wincenty Jarriquez. Był to dobry człowieczyna ale nieco szorstki i ostry; czterdzieści lat przebytych w zawodzie sądowym z kodeksem karnym w ręku, nie mogły go bardzo przychylnie usposobić dla oskarżonych. Przeprowadził tak niezliczoną liczbę śledztw kryminalnych, osądził i wydał tak wiele wyroków potępiających na złoczyńców, że niewinność każdego oskarżonego, z góry już wydawała mu się niemożebną. Nie wydawał nigdy wyroków sprzecznych ze swojem sumieniem, ale sumienie jego zbyt silnie było opancerzone, aby mogły odbić się o nie jakieś drobne wypadki zaszłe przy śledztwie lub argumenta najzdolniejszej obrony.

Nie był to jednak zły człowiek. Nerwowy, ruchliwy, gadatliwy, bystry i przebiegły; Jarriquez stanowił ciekawy okaz dla fizyonomisty. Miał głowę stosunkowo za wielką do swego wzrostu, włosy gęste, najeżone; oczy jakby świdrujące rzucające wskroś przeszywające spojrzenia; nos duży, uszy odstające, jakby dla tego aby mógł słyszeć co mówiono w największej nawet odległości; długie palce, któremi ciągle wybijał takt na stole sądowym, jakby muzyk egzercytujący się na niemym instrumencie; nogi za krótkie odnośnie do korpusu. Siedząc na fotelu prezydyalnym zakładał je i rozkładał nieustannie.

Stary kawaler, sędzia Jarriquez i po za sądem ślęczał ciągle nad księgami prawnemi; lubił dobry stół, wista i grę w szachy w której był prawdziwym mistrzem, a jedyną i ulubioną jego rozrywkę stanowiły łamigłówki, zagadki, szarady, rebusy, logogryfy i wszelkie zagadki, które to zamiłowanie podziela wielu wysokich dostojników europejskich.

Był to więc sobie trochę dziwak i oryginał, łatwo też pojąć jak ciężkim ciosem stała się śmierć Ribeiry dla Joama Dacosta, skoro sprawę jego miał sądzić tak ostry i surowy sędzia.

W tym razie zadanie sędziego Jarriquez nadzwyczaj było ułatwione; nie potrzebował bowiem prowadzić szczegółowego śledztwa, stosować artykułów prawa karnego ani też wydawać wyroku. Joam Dacosta był już więziony, osądzony i skazany przed dwudziestu trzema laty za zbrodnię spełnioną w Tijuko; przedawnienie nie zaszło, zamiana kary nie mogła miéć miejsca a prośba o ułaskawienie musiałaby być wprost odrzuconą. Należało więc tylko sprawdzić tożsamość skazanego, odwołać się do Rio-Janeiro o rozkaz i wykonać wyrok.

Zapewnie Joam Dacosta będzie dowodził że jest niewinnym i że niesłusznie został skazanym; obowiązek sędziego nakazywał wysłuchać go, bez względu na własne zdanie czy jest winny lub nie, ale wszystko zasadzało się na tem jakie dowody przedstawi na poparcie swego twierdzenia.

Niepodobna było nie uznać, iż sam fakt że skazany który mogąc nadal żyć szczęśliwy i spokojny, sam staje dobrowolnie przed sądami własnego kraju, których doświadczenie unikać mu nakazywało, stanowił niezwykły wyjątek, i musiał zainteresować każdego sędziego, choćby najwięcej obytego ze sprawami karnemi. Byłaż to nierozwaga, zniechęcenie do życia lub skutek wyrzutów niespokojnego sumienia? Oto zagadka która żywiej niż wszelkie inne musiała zająć sędziego Jarriquez.

Zaraz nazajutrz po zaaresztowaniu Joama Dacosta, sędzia Jarriquez udał się do więzienia w którem go zamknięto.

Więzienie to mieściło się w dawnym klasztorze misyonarzy i wznosiło się po nad jednym z głównych kanałów miasta. Miejsce dobrowolnie zamykających się w jego celach, zajęli teraz więźnie przymusowi. Pokój w którym zamknięto Joama Dacosta nie był też jedną z tych ponurych celek, zbudowanych według tegoczesnego systemu karnego, ale okno było zakratowane, w jednym rogu stała prosta, drewniana ława, w drugim tapczan, stolik i dzbanek z wodą.

Dnia 25 sierpnia o jedenastej rano, wprowadzono Joama Dacosta do dawnej jadalni klasztornej, zamienionej na salę inkwizycyjną.

Sędzia Jarriquez siedział w niej przed wielkiem swojem biórem, na wysokiem krześle zwrócony plecami do okna, aby twarz jego była w cieniu a pełne światło padało na twarz obwinionego. Pisarz jego z piórem za uchem zasiadł przy drugim rogu stołu, czekając najobojętniej pytań i odpowiedzi które miał zapisywać.

Gdy już wprowadzono obwinionego do gabinetu, na skinienie sędziego, straż która go przyprowadziła, odeszła.

Sędzia wlepił w więźnia badawcze spojrzenie; ten skłonił się wszedłszy i w pełnej godności, ni zbyt zuchwałej ni zbyt kornej postawie, oczekiwał spokojnie rozpoczęcia badań.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 53

— Jak się nazywasz? zapytał sędzia.

— Joam Dacosta.

— Wiele masz lat?

— Pięćdziesiąt dwa.

— Gdzie mieszkasz?

— W Peru, we wsi Iquitos.

— Jakie przybrałeś tam nazwisko?

— Nazwisko mojej matki, Garral.

— Dlaczego zmieniłeś nazwisko?

— Ponieważ chciałem ujść śledztwa i pogoni sądowych władz brazylijskich.

Odpowiedzi były tak jasne i dokładne i zdawały się tak wyraźnie wskazywać, że Joam Dacosta postanowił nie ukrywać nic cokolwiek odnosiłoby się do jego przeszłości i teraźniejszości, że nienawykły do takiej szczerości sędzia, pokręcił nosem i spojrzał w górę.

— I z jakiegoż powodu miałyby cię ścigać sądy brazylijskie?

— Ponieważ zostałem skazany na śmierć w r. 1826, w skutku kradzieży dyamentów spełnionej w Tijuko.

— Przyznajesz więc że jesteś Joam Dacosta.

— Tak, jestem Joam Dacosta.

Powiedział to spokojnie, z największą prostotą; to też małe oczki sędziego Jarriquez zadrgały pod powiekami, zdając się mówić: No, nietrudna to będzie sprawa.

Ale niebawem miał zrobić zapytanie zadawane wszelkim obwinionym, a na które wszyscy prawie odpowiadają jednakowo, zapewnieniem o swej niewinności.

Sędzia zaczął bębnić palcami po stole.

— Joamie Dacosta, zapytał, czemże zajmujesz się w Iquitos?

— Jestem fazenderem i trudnię się prowadzeniem wielkiego gospodarstwa rolnego i zakładów przemysłowych.

— Czy interesa twoje idą pomyślnie?

— Jak tylko może być najpomyślniej.

— Jak dawno opuściłeś fazendę?

— Od dwóch miesięcy.

— Z jakiego powodu?

— Pod pozorem podróży, ale rzeczywiście miałem inny powód.

— Jakiż był ten powód?

Zadając to pytanie, sędzia myślał sobie:

— No, teraz rozpoczną się kłamstwa i wykręty.

— Rzeczywistym powodem, odpowiedział Joam Dacosta, było niezłomne postanowienie stawienia się przed władzą sądową mego kraju.

— Stawienia się przed władzami brazylijskiemi!... powtórzył sędzia, aż podskoczywszy na siedzeniu, stawienia się... dobrowolnie?...

— Tak jest.

— Z jakiegoż powodu?

— Bo zanadto ciężyło mi już to życie fałszu, to ukrywanie się pod cudzem nazwiskiem; ponieważ pragnąłem nadać żonie i dzieciom prawnie należące im się nazwisko, nareszcie ponieważ jestem niewinny!

— Tegom tylko czekał, pomyślał sobie sędzia Jarriquez, i podczas gdy palce jego wybijały na stole jakiegoś marsza, spojrzał na Joama Dacosta z wyrazem mówiącym jasno:

— Dobrze, dobrze, opowiadaj mi zwykłą historyjkę; znam ją dobrze ale nie chcę ci przeszkadzać.

Joam Dacosta zrozumiał dobrze nieprzychylne mu usposobienie sędziego, ale nie chciał tego dać poznać po sobie. Opowiedział więc krótko i treściwie dzieje całego swego życia; mówił ze spokojem i godnością, nie omijając żadnej ważniejszej okoliczności, zaszłej przed lub po ogłoszeniu wydanego nań wyroku. Nie rozszerzał się nad nieskazitelnością życia swego przez te lat 23, mocą której zjednał sobie ogólny szacunek, ani też nad wzorowem spełnianiem obowiązków głowy rodziny jako mąż i ojciec: na to tylko położył nacisk że najzupełniej dobrowolnie przybył do Manao żądać wznowienia sprawy i rehabilitacyi.

Sędzia nie przerywał mu, ale z góry uprzedzony przeciw każdemu podsądnemu, co chwila otwierał tylko i zamykał oczy, jak człowiek któremu po raz setny opowiadają zawsze jedną i tęż samą historyą, a gdy nareszcie Joam Dacosta złożył na stole sądowym swój pamiętnik czyli raczej sprawozdanie, nie wyciągnął po nie ręki.

— Skończyłeś pan? zapytał tylko.

— Tak, odrzekł obwiniony.

— I zawsze dowodzisz że opuściłeś Iquitos w chęci dobrowolnego stawienia się przed sądem?

— Tak jest rzeczywiście.

— A jakiż na to dowód? Jak potrafisz przekonać iż gdyby nie przyaresztowano cię skutkiem denuncyacyi, byłbyś stawił się dobrowolnie?

— Najpierw już sam ten pamiętnik przekonywa o tem.

— Ależ pamiętnik ten zostawał w posiadaniu pana, nie stanowi więc najmniejszego dowodu że pisałeś go dla złożenia sądowi.

— Jest inny jeszcze dowód nie będący w mojem posiadaniu, a którego autentyczności zaprzeczyć niepodobna.

— Jakiż naprzykład?

— List który pisałem do poprzednika pana, sędziego Ribeiro, zawiadamiający go o mojem przybyciu.

— Ah! pisałeś pan do sędziego Ribeiro! rzekł sędzia z niedowierzającą miną.

— Sędzia Ribeiro był poprzednio adwokatem w Villa-Rica i on bronił mnie w sprawie o kradzież dyamentów w Tijuko. Nie powątpiewał o mojej niewinności i wszelkich dokładał usiłowań aby mnie ocalić. Gdy w dwadzieścia lat potem został najwyższym sędzią kryminalnym w Manao, zawiadomiłem go gdzie i pod jakiem przebywam nazwiskiem i co zamierzam przedsięwziąć. Przekonanie jego o mojej niewinności nie uległo zmianie i zgodnie z jego radą, opuściłem fazendę aby przybywszy tu żądać rehabilitacyi. Nagła śmierć jego straszny cios mi zadaje, jestem zgubiony jeźli w sędzi Jarriquez nie znajdę sędziego Ribeiro.

Wyzwany tak wprost sędzia Jarriquez, zerwał się z siedzenia, mówiąc półgłosem:

— To już zanadto!

Widać serce jego tak mocno było opancerzone, że trafić do niego trudno było.

W tej chwili wszedł jeden ze straży i oddał sędziemu zapieczętowaną kopertę. Jarriquez złamał pieczęć i zaczął czytać. Zmarszczył brwi, twarz jego zdradzała zadziwienie.

— Joamie Dacosta, rzekł przeczytawszy, nie mam potrzeby taić przed tobą, że oddano mi właśnie list który pisałeś do sędziego Ribeiro. To więc co zeznałeś pod tym względem nie ulega zaprzeczeniu.

— Tak jak nie ulega mu zarówno żadna z okoliczności mego życia które panu opisałem, odrzekł spokojnie Joam Dacosta.

— Oh! oh! panie Joamie Dacosta, rzekł sędzia Jarriquez, zaręczasz o swej niewinności, ależ to zwykła śpiewka wszystkich obwinionych. Dotąd przedstawiasz mi same domniemania moralne, lecz czy możesz okazać choć jeden dowód materyalny?

— Mogę, odrzekł Joam Dacosta.

Usłyszawszy to, sędzia Jarriquez powstał z krzesła; słowa ostatnie tak silne na nim uczyniły wrażenie, iż chcąc ochłonąć z niego, postanowił parę razy przejść się po pokoju.



V.


Dowody materyalne.


Uspokoiwszy się i zapanowawszy nad sobą, sędzia Jarriquez zajął znów swoje krzesło i patrząc w sufit rzekł najobojętniej do obwinionego:

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 54

— Słucham pana!

Joam Dacosta pomyślał chwilę, poczem rzekł spokojnie:

— Dotąd przedstawiłem panu sędziemu same tylko moralne domniemania o mej niewinności, oparte na godności i uczciwości całego mego życia, gdyż sądziłem że stanowią najważniejsze dla sądu dowody...

Sędzia Jarriquez wzruszył tylko ramionami, dając tem i do zrozumienia że nie podziela tego zdania,

— Lecz gdy to nie jest dostatecznem może będę mógł wskazać pewne dowody materyalne, mówił dalej Joam Dacosta. Mówię może, bo sam nie wiem o ile one zasługują na wiarę. I dlatego nie wspomniałem nawet o nich ani żonie ani dzieciom, nie chcąc płonną może łudzić ich nadzieją.

— Do rzeczy! zawołał sędzia.

— Pewny prawie jestem że aresztowanie moje w przeddzień dopłynięcia jangady do Manao, nastąpiło w skutku denuncyacyi do naczelnika policyi.

— Tak jest, ale jest to denuncyacya nadesłana bezimiennie.

— Mniejsza o to, skoro wiem że może tylko pochodzić od pewnego niegodziwca, nazwiskiem Torres.

— Jakiem prawem nazywasz niegodziwcem owego... denuncyanta?

— Bo jest nim rzeczywiście, odrzekł Joam Dacosta. Człowiek ten, którego przyjąłem gościnnie na statek, dla tego tylko wkręcił się podejściem do rodzinnego mego kółka, aby mi zaproponować ohydną frymarkę i sprzedać swoje milczenie. Nie żałuję żem odrzucił jego warunki, choćby denuncyacya jego miała najgorsze dla mnie pociągnąć następstwa.

Sędzia pomyślał sobie:

— Wszyscy jedną rządzą się zasadą: oskarżać innych aby siebie oczyścić i uniewinnić.

Jednakże słuchał uważnie Joama Dacosta, który opowiedział mu wiernie poznanie i stosunki swoje z awanturnikiem aż do chwili gdy Torres oznajmił mu że znał rzeczywistego sprawcę kradzieży i zabójstw dokonanych w Tijuko, i że może go wskazać i wymienić jego nazwisko.

— I jakież jest to nazwisko? zapytał sędzia, zainteresowany nareszcie.

— Nie wiem tego, odrzekł Joam Dacosta; Torres nie chciał mi go powiedzieć.

— I ów winowajca żyje?

— Umarł.

Sędzia Jarriquez zaczął znów bębnić palcami po stole, i odpowiedział:

— Człowiek mogący dostarczyć dowodu niewinności obwinionego zawsze już umarł.

— Lecz jeźli prawdziwy przestępca umarł, żyje ów Torres który zapewniał mnie iż posiada własnoręczne zeznanie złoczyńcy, w którem tenże zeznaje swoją winę ze wszelkiemi szczegółami — i ofiarował się sprzedać mi ów dokument.

— Bah! za taki dowód możnaby oddać cały majątek, Joamie Dacosta, i nie byłby kupiony za drogo.

— Ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie zawahałby się ani chwili, gdyby szło tylko o majątek, ale nędznik ten, wiedząc że jestem na jego łasce, żądał stokroć więcej...

— Czegóż takiego?

— Ręki mojej córki; ona to miała być ceną ohydnego targu... Odmówiłem bezwarunkowo: mszcząc się, Torres mnie denuncyował, w skutku czego stawiony jestem przed sądem.

— A gdyby ów Torres nie był cię denuncyował, gdybyś był nie spotkał się z nim wcale i przybywszy do Manao dowiedział się o śmierci sędziego Ribeiro, czy i w takim razie byłbyś stawił się przed sądem?

— Najniezawodniej, odpowiedział stanowczym głosem Joam Dacosta, gdyż powtarzam, że jedynie w tym celu opuściłem Iquitos, udając się do Manao.

Odpowiedź ta tchnęła taką szczerością i prawdą, iż sędzia Jarriquez uczuł jakieś wzruszenie gwałtem przedzierające się do jego serca: nie poddał mu się jednak odrazu.

I trudno się temu dziwić. Działał w charakterze sędziego prowadzącego śledztwo, a nie znał zupełnie okoliczności odnoszących się do Torresa; nie wiedział że Torres posiadał materyalny dowód niewinności Joama Dacosta, i że dokument ten istnieje i obejmuje własnoręczne zeznanie. Przed potępieniem jednak sędziego Jarriquez za zbyt niemiłosierne niedowierzanie, należy zastanowić się nad tem, że sędzia Jarriquez znajduje się w zupełnie odmiennem położeniu; że nawykł słyszeć zawsze usprawiedliwiania stawionych przed sądem oskarżonych, i nareszcie że ma przed sobą człowieka przeciw któremu świadczy wydany na niego wyrok.

Jednak choć zupełnie niewierzący, przez samą ciekawość, zadawał mu dalsze pytania.

— Tak więc obecnie, rzekł, cała nadzieja pana opiera się głównie na tem co ci powiedział Torres?

— Tak, odrzekł Joam Dacosta, jeźli całe uczciwe życie moje nie jest uważane za dowód.

— Gdzież, myślisz, że ów Torres znajduje się obecnie?

— Sądzę że musi być w Manao.

— I spodziewasz się że zechce złożyć zeznanie i oddać dobrowolnie ów dokument, którego nie chciałeś okupić nałożoną przez niego ceną?

— Mam nadzieję że to uczyni, gdyż obecnie znajduje się w zupełnie odmiennem położeniu. Ponieważ mnie wydał, nie może więc już liczyć na sprzedaż dokumentu pod uprzednio stawianemi mi warunkami, a gdybym w tych okolicznościach został uwolniony czy skazany, nie mógłby żadnej ztąd osięgnąć korzyści — myślę więc że wiedziony własnym interesem zechce sprzedać mi ów dokument, tem więcej że przez to na nic się nie narazi.

To dowodzenie Joama Dacosta było najzupełniej logiczne, to też sędzia nic przeciw niemu nie miał do zarzucenia.

— Rzeczywiście, własny interes nakazywałby Torresowi sprzedać ten dokument, jeźli on tylko istnieje.

— Jeźli nie istnieje, odrzekł przenikającym głosem Joam Dacosta, nie pozostaje mi jak zdać się na sprawiedliwość sądów ludzkich, a jeźli te mnie zawiodą, odwołać się do sprawiedliwości Bożej.

Sędzia Jarriquez powstał, mówiąc nie tak już zimnym głosem.

— Joamie Dacosta, badając cię tu, dozwalając opowiedziéć dzieje twego życia i słuchając zapewniania o twej niewinności, przekroczyłem nieco granice mego stanowiska, ponieważ w tej sprawie śledztwo było już przeprowadzone i zostałeś stawiony przed sądem przysięgłych, którzy jednozgodnie wydali wyrok potępiający, bez dopuszczenia łagodzących okoliczności. Zostałeś skazany za namowę i współudział w zabójstwie żołnierzy i kradzieży dyamentów; zawyrokowano karę śmierci, której uniknąłeś jedynie skutkiem ucieczki z więzienia. Ale choćbyś nawet, czemu zresztą wierzę, sam zamierzał stawić się przed sądem, zawsze jesteś w ręku sprawiedliwości... Teraz pytam raz jeszcze, czy przyznajesz iż jesteś Joam Dacosta, skazany za kradzież dyamentów w Tijuko?

— Jestem Joam Dacosta.

— Czy gotów jesteś podpisać to zeznanie?

— Jestem gotów.

I pewną ręką ująwszy pióro, podpisał się pod wywodem słownym i na sprawozdaniu które sędzia kazał pisarzowi zredagować.

— Sprawozdanie to odejdzie do ministeryum sprawiedliwości w Rio-Janeiro, rzekł sędzia, kilka dni upłynie zanim nadejdzie rozkaz wykonania wyroku — jeźli więc ów Torres posiada rzeczywiście wzmiankowany dokument, użyj wszelkich środków, czy sam, czy za pośrednictwem rodziny, aby go złożył sądowi. Za nadejściem rozkazu wykonania wyroku, zwłoka nie będzie w mej mocy.

Joam Dacosta skłonił się pytając:

— Czy wolno mi będzie zobaczyć się z żoną i dziećmi?

— Choćby dziś jeszcze, odrzekł sędzia Jarriquez. Byłeś pan już badany, więc mogą być wpuszczeni jak tylko przyjdą.

To powiedziawszy sędzia zadzwonił; dwóch strażników weszło do gabinetu aby odprowadzić więźnia.

Sędzia popatrzył za odchodzącym i rzekł kręcąc głową:

— No! jest to rzeczywiście szczególniejsze zdarzenie.



VI.


Ostatni cios.


Podczas badania Joama Dacosta, Manuel zawiadomił Jakitę, iż ona i dzieci więźnia będą mogły widzieć się z nim dziś jeszcze, po czwartej po południu.

Jakita od wczoraj nie opuszczała swego pokoju; Mina i Lina ciągle były przy niej; z gorączkową niecierpliwością oczekiwała chwili w której będzie dopuszczoną do męża. Czy jako Jakita Garral, czy jako Jakita Dacosta zawsze znajdzie on w niej kochającą, pełną bezgranicznego poświęcenia towarzyszkę życia.

Około jedenastej rano tegoż dnia, Benito zbliżył się do Manuela i Fragosa, rozmawiających na przodzie jangady.

— Manuelu, rzekł, mam prośbę do ciebie.

— Czego żądasz?

— I do ciebie, Fragoso.

— Jestem na rozkazy, odrzekł tenże.

— O cóż chodzi, kochany Benito, zapytał Manuel wpatrując się w przyjaciela, którego cała postać zwiastowała niezłomne postanowienie.

— Wszak wierzycie niezachwianie w niewinność mego Ojca? zapytał Benito.

— A! zawołał Fragoso, czyżby można powątpiewać o niej!... prędzej uwierzyłbym że sam popełniłem tę zbrodnię.

— Trzeba więc dziś jeszcze wykonać zamiar jaki powziąłem wczoraj, rzekł Benito.

— Odszukać Torresa, odrzekł Manuel.

— Tak, aby go wybadać jakim sposobem dowiedział się o tajemnicy i miejscu schronienia mego ojca. Jest w tem wszystkiem coś niepojętego. Gdzie i kiedy mógł znać Ojca, który od tylu lat nie opuszczał Iquitos, a Torres nie ma więcej jak lat trzydzieści? Muszę się tego dowiedzieć dziś jeszcze lub biada mu!... Proszę więc abyście zaraz udali się ze mną dla odszukania Torresa — nie zostawiajmy mu czasu do opuszczenia Manao.

Wszyscy trzej tedy wylądowali na wybrzeże i zwrócili się ku miastu.

Manao nie było tak wielkiem miastem aby nie można było odbyć poszukiwań w przeciągu kilku godzin. Jeźli okaże się potrzeba, chodzić będą od domu do domu, najpierw jednak zwrócą się do hoteli i zajazdów w których awanturnik mógłby się ukrywać. Zapewne były leśny kapitan nie podał swego nazwiska, gdyż może osobiste powody kazały mu ukrywać się przed policyą — potrafią go jednak wynaleźć, jeźli tylko nie opuścił Manao. Nie zwracali się do policyi, domyślając się, jak też było w istocie, że denuncyacya była bezimienną.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 55

Już od godziny przebiegali miasto we wszystkich kierunkach, wypytując się właścicieli hoteli, zajazdów, szynków a nawet napotykanych przechodniów, czy nie spotkali gdzie człowieka którego opisywali jak najdokładniej: daremnie, nikt go nie widział.

Zaledwie Manuel zdołał uspokoić nieco rozgorączkowanego Benita, który postanowił sobie bądź co bądź odszukać Torresa. Nareszcie szczęśliwym trafem wskazano Fragosowi ślad awanturnika.

Zaszedł do pewnego zajazdu przy którejś ubocznej uliczce, tam zapytał o Torresa i podał jego rysopis: odpowiedziano mu że stoi tam od wczoraj.

— Czy nocował w zajeździe?

— Tak, odrzekł właściciel.

— A czy jest teraz u siebie?

— Nie ma; wyszedł niedawno.

— Czy zapłacił należność, jak się to robi opuszczając zajazd?

— Nie, wyszedł przed godziną i zapewne wróci na obiad.

— Czy nie wiecie w którą udał się stronę?

— Widziałem że zwrócił się ku wybrzeżom Amazonki, odrzekł ktoś ze służby.

Fragoso pobiegł zawiadomić o tem Benita i Manuela i razem pobiegli we wskazaną stronę. O tej porze równina była pusta i daleko wzrokiem sięgnąć można było; szli wybrzeżem milcząc i oglądając się na wszystkie strony, ale minęło trzy kwandranse a Torresa nigdzie nie dojrzeli. Parę razy spotkali Indyan pracujących na roli i nareszcie jeden , z nich powiedział im że ktoś podobny do opisanego przez nich człowieka, udał się w stronę gdzie Amazonka łączy się z Rio-Negro.

Benito tak prędko biegł do wskazanego miejsca, iż towarzysze zaledwie podążać za nim zdołali: nareszcie znikł im z oczu.

— Spieszmy się, zawołał Manuel, nie powinniśmy ani na chwilę zostawić go samego.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 56

Zaczęli biedź co tchu: wtem krzyk rozległ się w powietrzu. Czyżby Benito napotkał nareszcie Torresa? Wytężywszy wzrok ujrzeli dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie: byli to Benito i Torres. W jednej chwili stanęli obok nich.

Pomimo gorączkowej niecierpliwości, Benito umiał zapanować nad sobą spotkawszy Torresa — wiedział że teraz tenże wymknąć mu się nie zdoła.

Parę minut patrzeli na siebie nie wymówiwszy ani słowa; Torres pierwszy przerwał milczenie.

— A! pan Benito Garral, rzekł przedrwiwając.

— Nie, Benito Dacosta, odrzekł młodzieniec.

— Prawda, prawda, Benito Dacosta w towarzystwie pana Manuela Valdez i przyjaciela mego Fragosa.

Fragoso nazwę tę z ust Torresa uważał sobie za tak wielką zniewagę iż chciał rzucić się na niego: powstrzymał go Benito.

— Cóż cię znów napadło! zawołał Torres cofając się kilka kroków, widzę że trzeba mi miéć się na ostrożności.

I powiedziawszy to wyjął z ponszo manchettę, rodzaj wielkiego noża, stanowiącego broń zaczepną lub odporną, z którą żaden Brazylijczyk nigdy się nie rozstaje.

— Szukam cię właśnie, Torresie, rzekł Benito, nie zastraszony bynajmniej wyzywającą jego postawą.

— Nie zginąłem przecie, żeby mnie szukać trzeba było, odrzekł Torres; jakiż jest cel tego szukania?

— Aby się dowiedziéć zkąd i co możesz wiedziéć o przeszłości mego ojca.

— Doprawdy? rzekł z ironicznym uśmiechem.

— Chcę abyś mi powiedział jak mogłeś poznać go pod przybranem nazwiskiem, w jakim celu włóczyłeś się w pobliżu naszej fazendy w lasach Iquitos, a następnie czekałeś na nas w Tabatinga?

— Tylko to? Ależ zdaje mi się że to rzecz bardzo jasna, odrzekł przedrwiwając. Chciałem zobaczyć się z twoim Ojcem, młodzieńcze, a z Tabatinga popłynąć jangadą, aby zrobić mu bardzo zrozumiałą propozycyą, której nie powinien był odrzucać...

Usłyszawszy to, Manuel pobladł i z zaiskrzonym wzrokiem rzucił się ku niemu, ale Benito pragnąc wyczerpać wszelkie środki pojednawcze, powstrzymał go mówiąc:

— Cierpliwości, Manuelu, bierz przykład ze mnie, a zwracając się do Torresa, dodał:

— Wiem to dobrze dlaczego chciałeś dostać się na jangadę; posiadając tajemnicę która zapewne w innym celu powierzoną ci została, chciałeś wyzyskać ją szachersko: ale nie o to mi teraz chodzi?

— A o cóż takiego?

— Chcę wiedzieć jakim sposobem poznałeś Joama Dacosta w fazenderze z Iquitos?

— A to już moja rzecz, odrzekł Torres, i nie widzę potrzeby z tego się tłomaczyć; to naj główniej sza źe nie omyliłem się bynajmniej skoro wskazałem go jako rzeczywistego sprawcę zbrodni spełnionej w Tijuko.

— Musisz powiedziéć mi!... krzyknął Benito, zaczynając tracić moc nad sobą.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 57

— Nic nie muszę i nic nie powiem, odrzekł Torres. Ha! Joam Dacosta odrzucił pogardliwie moją prośbę, nie chciał abym został członkiem jego rodziny... otóż teraz, gdy wykryła się jego tajemnica, gdy został uwięziony, ja znowu nie chciałbym łączyć się z jego rodziną, z rodziną złodzieja i zabójcy, skazańca którego czeka szubienica!

— Nędzniku! krzyknął z największem oburzeniem Benito, broń się!... i wyjął z za pasa manszettę.

Bezwiednym ruchem Manuel i Fragoso pochwycili także za noże.

— Trzech przeciw jednemu! zawołał Torres.

— Nie! odparł Benito skinąwszy na towarzyszy, jeden przeciw jednemu!

— No! myślałem że syn zabójcy nie cofnie się przed zabójstwem.

— Broń się nikczemniku, krzyknął Benito, lub zabiję cię jak psa wściekłego!

— Pamiętaj tylko że psy wściekłe śmiertelne zadają rany! krzyknął Torres.

I stanął w zaczepnej pozycyi, z manchettą skierowaną ku przeciwnikowi.

Benito cofnął się o parę kroków.

— Torresie, rzekł odzyskując zimną krew, byłeś gościem i jadłeś chleb mojego Ojca, zdradziłeś go i groziłeś mu, a nareszcie zaskarżyłeś wiedząc że jest niewinny, Bóg karze takich nikczemników, zginiesz z mojej ręki!

Na ustach Torresa pojawił się jak najpogardliwszy uśmiech. Może w umyśle jego powstała myśl przelotna aby nie dopuścić walki. Ze słów Benita zrozumiał, że Joam Dacosta nie mówił synowi o dokumencie udowodniającym jego niewinność; oznajmiając że go posiada, mógł w jednej chwili rozbroić młodzieńca. Ale najpierw chciał czekać do ostatniej chwili, aby za dostarczenie materyalnego dowodu niewinności Joama Dacosta większą wyzyskać summę, a powtóre taką czuł teraz nienawiść do całej rodziny iż uśmiechała mu się sama myśl zadania jej tak strasznego ciosu, gdyż ani wątpił, że wyjdzie zwycięzcą z walki. Liczył ślepo na swoją wprawę robienia manchettą, którą posługiwał się tak często, na swoją siłę i zręczność. Awanturnik był w sile wieku, Benito miał zaledwie dwudziesty rok, wszystko więc zapowiadało mu przewagę.

Starszy o lat parę Manuel, nalegał koniecznie na Benita aby dozwolił mu zająć jego miejsce.

— Nie, kochany Manuelu, odrzekł stanowczo młodzieniec, moim jest obowiązkiem pomścić mojego Ojca, ty będziesz moim świadkiem, jak tego wymagają przyjęte zasady. A zwracając się do Fragosa, dodał: ty, Fragoso, będziesz świadkiem tego człowieka.

— Niech i tak będzie, skoro taka jest wola wasza, ale co do mnie, zabiłbym go bez wszelkich ceremonii, jak szkodliwego dzikiego zwierza.

Miejsce na którem walka miała się stoczyć było to urwiste wybrzeże, mające może 40 kroków szerokości, wyniesione o piętnaście stóp nad poziom Amazonki; było ono ścięte zupełnie prostopadle, u stóp jego wody toczyły spokojnie swe fale. Gdyby któremuś z zapaśników osunęła się noga, znalazłby niezawodną śmierć w otchłaniach wód.

Na dany znak przez Manuela, Torres i Benito postąpili ku sobie.

Benito odzyskał w zupełności zimną krew i moc nad sobą, czując w jak świętej walczy sprawie, ufał Bogu i był spokojny; Torres przeciwnie, jakkolwiek zatwardziały złoczyńca, nie mógł nie czuć pewnych wyrzutów sumienia, oddziaływających na pewność jego ręki i wzroku.

Gdy już doszli do siebie, pierwszy cios wymierzył Benito, ale Torres go odparł; oba cofnęli się i natychmiast prawie znów zbliżyli ku sobie, tak blizko iż lewemi rękami pochwycili się za ramiona. Torres, silniejszy i wytrawniejszy, wymierzył bowiem cios którego Benito nie zdołał zupełnie uniknąć; niebawem plama krwi wystąpiła na jego ponszo. Zamierzył się jednak zręcznie, i lekko zranił Torresa w rękę.

Długo nacierali na siebie bez widocznej przewagi. Milczący Benito co chwila patrzył w oczy Torresa, a te spojrzenia jego jakby ostrze sztyletu zdawały się zagłębiać w sercu awanturnika. Torres też widocznie zaczynał tracić cechującą go pewność siebie; zaczynał cofać się nieco jakby popychany prawicą nieubłaganej sprawiedliwości, skłonnej bronić raczej życia syna walczącego z denuncyantem jego niewinnego Ojca, niż nikczemnika korzystającego niecnie z cudzego nieszczęścia.

Torres uczuł zawrót głowy; nie nacierał już ale odpierał tylko zadawane sobie ciosy. Zrozumiał niebezpieczeństwo, chciał odzyskać utraconą powagę, ale w oczach mu się zaćmiło. Benito ugodził go w piersi, ale koniec manchetty usunął się natrafiwszy na jakiś twardy przedmiot ukryty pod ubraniem Torresa. Cios odporny wymierzony przez Torresa chybił; Benito nacierał coraz goręcej: przeciwnik znów o krok cofnąć się musiał; czując się zgubionym chciał krzyknąć chciał wołać że życie Joama Dacosta zależało od jego życia... zbrakło mu czasu...

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 58

Benito wymierzył raz tak trafny iż w samo serce ugodził awanturnika; Torres padł na wznak, zabrakło mu gruntu pod nogami i spadł z wybrzeża. Chwycił się rękami za nadbrzeżną trzcinę, ale nie zdołał się zatrzymać i znikł w głębinach wód.

Benito wsparł głowę na ramieniu Manuela; Fragoso ujął jego dłonie. Chcieli opatrzéć lekką jego ranę, nie zezwolił na to.

— Wracajmy jaknajprędzej na jangadę! zawołał.

Silnie wzruszeni poszli razem nie zamieniwszy ani słowa.

Za kwadrans doszli do miejsca w którem stała jangada; Benito i Manuel wpadli do pokoju w którym Jakita siedziała z córką i zawiadomili je o tem co zaszło

— Synu mój!... bracie mój! Zawołały jednocześnie.

— Chodźmy zaraz do więzienia!... rzekł Benito.

— O! tak... śpieszmy tam co prędzej! odpowiedziała Jakita.

Popłynęli ku Manao i za pół godziny stanęli u bram więzienia. Stosownie do rozkazu wydanego przez sędziego Jarriquez, poprowadzono ich zaraz do celi więźnia. Otworzono drzwi: Joam Dacosta ujrzał żonę, dzieci i Manuela.

— Joamie! drogi Joamie! wołała Jakita.

— Żono moja!... dzieci moje! zawołał więzień, przyciskając ich do serca.

— Ojcze mój, jesteś pomszczony! zawołał Benito.

— Pomszczony!... Co chcesz powiedziéć?... zapytał.

— Torres nie żyje już, kochany Ojcze... zginął z mej ręki.

— Nie żyje!... Torres!... nie żyje!... Ach! synu mój, zgubiłeś mnie!... zawołał załamując dłonie.



VII.


Postanowienia.


W kilka godzin później cała rodzina powróciła na jangadę i zebrali się w saloniku — wszyscy prócz niewinnego więźnia tak strasznym dotkniętego ciosem.

Zrozpaczony Benito wyrzucał sobie że przyczynił się do zguby Ojca, i gdyby nie przełożenia matki, siostry, Manuela i Ojca Passanha, byłby może dopuścił się jakiejś ostateczności. Obawiano się aby w uniesieniu rozpaczy nie rzucił się w fale Amazonki, i dlatego czuwano nad nim, ani na chwilę nie zostawiając samego. A jednak postępek jego z najszlachetniejszych wypływał pobudek.

Źle się stało że przed opuszczeniem jangady Joam Dacosta nie zawiadomił rodziny ze istnieje materyalny dowód jego niewinności; ale jak to widzieliśmy z rozmowy jego z sędzią Jarriquez, nie mogąc w zupełności dowierzać Torresowi, nie był przekonanym czy rzeczywiście jest posiadaczem takiego dokumentu, i dlatego nie wspomniał o tem w swej rozmowie z Manuelem.

Teraz dopiero rodzina Joama Dacosta dowiedziała się od niego że istniał autentyczny dowód niewinności skazańca za zbrodnię spełnioną w Tijuko, że napisany był własnoręcznie przez rzeczywistego zbrodniarza, który dręczony wyrzutami sumienia, oddał to zeznanie przed śmiercią towarzyszowi swemu Torresowi, a nikczemnik ten zamiast spełnić ostatnią wolę umierającego, chciał tak nieuczciwie wyzyskać na swoją korzyść posiadany dowód.

Ale Torres już nie żył; martwe zwłoki jego pochłonęły fale Amazonki; umarł nie wymieniwszy nazwiska rzeczywistego zbrodniarza.

Joam Dacosta teraz cudem chyba mógł być ocalony; z jednej strony śmierć sędziego Ribeiro, z drugiej śmierć Torresa, strasznym stały się dla niego ciosem.

Dodać jeszcze trzeba, iż jak zwykle w takich razach, opinia publiczna w Manao ogólnie potępiała więźnia. Nadspodziewane uwięzienie Joama Dacosta przywiodło wszystkim na pamięć straszną zbrodnię spełnioną przed 23 laty; w miejscowym najpoczytniejszym dzienniku zamieszczono artykuł przypominający cały przebieg procesu, skazanie złoczyńcy na karę śmierci i ucieczkę jego z więzienia na kilka godzin przed jej wykonaniem. I nie można się dziwić że nie wierzono w niewinność Dacosta, skoro nikt nie znał prawdziwego stanu rzeczy.

Ludność Manao nadzwyczaj była wzburzona; tłumy Indyan i murzynów gromadziły się około więzienia, krzycząc i domagając się kary śmierci. W tych okolicach Ameryki ludność posłuszna okrutnym instynktom, sama zazwyczaj wymierza sobie sprawiedliwość rządząc się ohydnem prawem zemsty, można więc było się obawiać iż wdarłszy się do więzienia, własnemi rękami zada śmierć więźniowi.

Jakąż to straszną, noc spędzili podróżnicy jangady! Państwo i służba tworzyli jakby jedną rodzinę; wszyscy też czuwali aby w jakimś razie dać pomoc i opiekę Jakicie i Minie. Na wybrzeżach Rio-Negro ciągle snuły się tłumy krajowców, którzy w swej nienawiści do rodziny zbrodniarza, mogliby napaść na statek.

Jednakże noc przeszła spokojnie. Nazajutrz, 26 sierpnia, Manuel i Fragoso, którzy ani na chwilę nie odstąpili Benita, chcąc aby otrząsnął się z niemej rozpaczy, zaczęli przekładać mu że nie ma chwili do stracenia i trzeba działać niezwłocznie.

— Benito, mówił Manuel, staraj się zapanować nad bezmierną rozpaczą swoją, nie zapominaj że jesteś mężczyzną, że jesteś synem!

— Ah! jestem przyczyną zguby ukochanego Ojca!

— Nie zapominaj że wszystko jest w mocy Bożej: może jeszcze znajdą się środki ratunku.

— Słuchaj, panie Benito, cośmy umyślili, rzekł Fragoso.

Benito potarł ręką po czole, jakby chcąc zebrać rozproszone myśli.

— Benito, rzekł Manuel, Torres nigdy nie powiedział nic coby mogło naprowadzić na ślad jego przeszłości, i dlatego nie możemy wiedziéć nic kto jest rzeczywistym sprawcą zbrodni spełnionej w Tijuco, wszelkie więc z tej strony poszukiwania byłyby daremną stratą czasu.

— A ani chwili do stracenia nie ma, rzekł Fragoso.

— Co więcej, gdybyśmy nawet zdołali wykryć kto był ów towarzysz Torresa, na nicby się to nie zdało, bo skoro umarł nie mógłby więc dać świadectwa o niewinności twego Ojca. Zdaje się jednak nie ulegać wątpliwości że dowód taki istnieje, skoro Torres sam to przyznał i chciał go wyzyskać dla swej korzyści. Ma to być zeznanie napisane własnoręcznie przez zbrodniarza, w którem opisuje najmniejsze szczegóły napaści i najzupełniej uniewinnia twego Ojca. Tak, dowód taki istnieje, jestem tego pewny!

— Ale Torres nie żyje, dowód zginął z nim razem! zawołał Benito.

— Nie rozpaczaj i wysłuchaj mnie. Przypomnij sobie w jakich okolicznościach poznaliśmy Torresa. Było to w lesie Iquitos, gonił za małpą która ukradła mu metalowe pudełko, do którego widać nader wielką przywiązywał cenę; gonitwa trwała już parę godzin, gdy małpa padła od naszej kuli. Czyż sądzisz że to dla jakich kilku sztuk złota zamkniętych w puszce, Torres tak zawzięcie ścigał małpę? Czy zapomniałeś jak nadzwyczajnie się ucieszył, gdy oddałeś mu odebrane małpie pudełko?

— Tak... tak... przypominam sobie! zawołał Benito. Może puszka którą mu oddałem... zawierała ów dokument...

— Według mnie nie podlega to najmniejszej wątpliwości, odrzekł Manuel.

— A dodam jeszcze, rzekł Fragoso, że kiedy wylądowaliśmy zwiedzić Egę, ja za radą Liny pozostałem na statku aby śledzić Torresa... i wtedy — doskonale przypominam sobie — widziałem jak czytał jakiś stary, pożółkły papier i mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy.

— Był to niezawodnie ów dowód! zawołał Benito, chwytający się rozpaczliwie tej jedynej nadziei, ale jak go dostać? Pewnie Torres ukrył go w bezpiecznem miejscu.

— O! nie, rzekł Manuel, zanadto wielkie obiecywał sobie z niego korzyści, aby miał się z nim rozstać; niezawodnie nosił go przy sobie w owej puszce.

— Czekaj!... czekaj!... przypominam sobie... Gdy podczas pojedynku pierwszy raz ugodziłem Torresa w piersi, manchetta moja osunęła się o jakieś twarde ciało, ukryte pod ubraniem... tak jakby o blachę metalową.

— To tyła owa puszka! zawołał Fragoso.

— Najniezawodniej! rzekł Manuel; miał ją w spodniej kieszeni ubrania.

— Ale trup Torresa wpadł w otchłanie wód.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 59

— Odszukamy go!

— Woda zapewne dostała się do puszki, papier zamókł i nie będzie można odczytać co było napisane, rzekł Benito.

— Nie mogło to nastąpić jeźli puszka szczelnie była zamknięta, odrzekł Manuel.

— Masz słuszność, drogi Manuelu, trzeba nam odszukać zwłoki Torresa; przeszukamy całą tę część rzeki byle je znaleźć, odrzekł Benito.

Przywoławszy sternika Aranjo, zawiadomiono go o powziętem postanowieniu.

— Dobrze, odrzekł tenże; znam doskonale wiry i prądy w miejscu gdzie Rio-Negro dopływa do Amazonki, może więc uda nam się wynaleźć zwłoki Torresa. Weźmiemy dwie pirogi, dwa ubasy i popłyniemy.

W tej chwili nadszedł padre Passanha, wychodzący z pokoju Jakity; Benito powiedział mu w kilku słowach co zamierzają uczynić w celu wynalezienia wiadomego dowodu, poczem dodał:

— Ale, ojcze, nie mów jeszcze nic o tem mojej Matce i siostrze, chwyciłyby się tej ostatniej nadziei i może nie przeżyłyby zawodu.

— Dobrze, moje dziecko, odrzekł, i niech wam Bóg błogosławi.

W kilka minut później spuszczono na wodę cztery łodzie; przepłynąwszy Rio-Negro wpłynęli na brzegi Amazonki w temże samem miejscu gdzie wpadł śmiertelnie raniony Torres.



VIII.


Pierwsze poszukiwania.


Z dwóch powodów należało odbywać poszukiwania z największym pośpiechem. Najpierw, gdyż chodziło tu o życie Joama Dacosta, — dowód powinien więc być przedstawionym zanim nadejdzie rozkaz z Rio-Janeiro, a że tożsamość skazanego była udowodnioną, nie podlegało wątpliwości iż nakażą wykonanie zapadłego wyroku.

Powtóre, gdyby ciało zbyt długo leżało w wodzie, może puszka zostałaby uszkodzoną.

W tej okoliczności Aranjo dał dowód wielkiej gorliwości jako też doskonałej znajomości stanu rzeki.

— Jeźli, rzekł, prąd uniósł ciało Torresa, trzeba będzie bardzo głęboko i na znacznej przestrzeni czynić poszukiwania, skoro nie mamy czasu czekać aby skutkiem rozkładu wypłynęło na wierzch; lecz jeźliby zatrzymało się w nadbrzeżnej trzcinie, wynajdziemy je za godzinę.

Dopłynąwszy pod wybrzeże na którem odbył się pojedynek, Indyanie zaczęli na wszystkie strony sondować rzekę długiemi bosakami. Miejsce w którem Torres wpadł do wody łatwo było znaleźć, ponieważ znaczył je krwawy ślad na białawej ścianie pochyłości dosięgającej do wody, oraz drobne plamki krwi, widoczne tu i owdzie po trzcinie. Prąd nie dosięgał do wybrzeży; trzcina stała nieruchoma, można więc było miéć nadzieję że ciało nie zostało poniesione na pełne wody. Gdyby w łożysku rzeki znajdowały się większe jakieś zagłębienia, to i tak bosakami możnaby ich dosięgnąć.

Pirogi i ubasy, rozdzieliwszy się, rozpoczęły najgorliwsze poszukiwania na całej tej przestrzeni, ale pomimo iż nie ominięto najmniejszego miejsca wśród trzciny i w łożysku rzeki, ciała nie znaleziono. Po dwugodzinnych daremnych poszukiwaniach, wywnioskowano że ciało musiało gdzieś odbić się od pochyłego wybrzeża i spaść dalej od brzegu, gdzie już prąd uczuwać się dawał.

— Pomimo to nie ma powodu rozpaczać, a tem mniej zaprzestać poszukiwań, rzekł Manuel.

— Mamyż przeszukać otchłanie wód przez całą szerokość i długość rzeki? rzekł Benito.

— Przez szerokość — być może, przez długość, na, szczęście nie zajdzie tego potrzeba, odrzekł Aranjo.

— Czemu?

— Ponieważ o milę na dół od miejsca dopływu Rio-Negro, Amazonka załamuje się mocno i wyraźnie, a jednocześnie łożysko jej bardzo się podnosi. Tworzy to rodzaj naturalnej tamy, którą marynarze nazywają tamą Friasa, i tylko przedmioty po nad nią się unoszące przebyć ją mogą. Lecz jeźli przedmioty te unoszą się między prądem dwóch rzek, niepodobna im tego dokonać. Jeźli więc skutkiem swej ciężkości gatunkowej, zwłoki Torresa spoczywały jeszcze na piasczystem dnie rzeki, nie mogły być dalej poniesione po za tamę, ale za dni kilka, gdy skutkiem pozbycia się gazów wypłynie na powierzchnię; wtedy dopiero niewątpliwie prąd je uniesie i poniesie po za tamę. Ale prędzej nie może to miéć miejsca.

Można było zaufać tak biegłemu i wytrawnemu sternikowi; skoro więc zapewniał że zwłoki najdalej na milowej przestrzeni znajdować się muszą, przedsięwzięto odpowiednie poszukiwania.

W tych miejscach żadna wyspa ani wysepka nie powstrzymywała biegu Amazonki; jeśli więc przeszukają bezskutecznie oba brzegi rzeki, trzeba będzie zwrócić się do samego łożyska, mającego 500 stóp szerokości. Połowa łodzi popłynęła na lewy, druga połowa na prawy brzeg rzeki. Indyanie wszędzie zapuszczali długie i mocne bosaki, nie omijając nic do czego ciało przyczepićby się mogło — pół dnia upłynęło, na ciało nie natrafiono nigdzie. Po godzinnym wypoczynku i posileniu się, znowu rozpoczęto poszukiwania.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 60

Benito, Manuel, Fragoso i Aranjo rozdzielili się teraz; każdy miał sterować jedną łodzią, na przestrzeni od ujścia Rio-Negro do tamy, aby przeszukać całe łożysko rzeki. Oprócz bosaków zapuszczano sieci zaopatrzone w wielkie żelazne haki, i jakże to niewysłowione miotało niemi wzruszenie, ilekroć haki zahaczały jakiś ciężki przedmiot, ale niestety! wyciągano jakiś ciężki kamień lub ogromną kępę traw wyrwanych z piasczystego gruntu.

Pomimo ciągłego niepowodzenia, nikomu ani na myśli nie przyszło zaprzestać poszukiwań. Nawet nie było potrzeby zachęcać Indyan. Wiedzieli oni że pracują dla dobra fazendera z Iquitos, dla głowy rodziny którą kochali, gdyż zawsze dobrze obchodziła się z nimi. Nie uskarżaliby się choćby noc całą na tej ciężkiej pracy przetrwać przyszło, wiedząc że nie ma czasu do stracenia.

Jednakże zanim słońce zaszło zupełnie, Aranjo uznając że poszukiwania w ciemności nie doprowadzą do celu, dał znak aby łodzie się połączyły i podpłynięto do jangady.

Tak więc dzień zszedł na bezowocnych trudach; ale pomimo ciężkiego smutku jaki go przygniatał, Benito nie upadał pod brzemieniem, nie tracił zimnej krwi ani odwagi. Miał niezłomne postanowienie nie cofać się przed największemi trudnościami dla ocalenia honoru i życia Ojca.

— Do jutra! rzekł do towarzyszy, może da Bóg z lepszym skutkiem.

— Bądź pan tego pewnym, rzekł Aranjo. Upewniam pana że ciało Torresa znajduje się na tej przestrzeni, tylko w kilku godzinach nie mogliśmy zbadać jej dostatecznie. Prąd nie mógł go unieść po za tamę, a na powierzchnię wypłynąć jeszcze nie mogło.

Takie zapewnienie z ust sternika, który zawsze mówił prawdę, powinno było uspokoić i utwierdzić nadzieję Benita, jednakże dręczyła go obawa co do której upewnić się pragnął.

— Tak, panie Aranjo, skoro tak twierdzisz, ciało Torresa jest jeszcze na tej przestrzeni łożyska rzeki, i znajdziemy je, jeźli...

— Jeźli co? zapytał sternik.

— Jeźli nie stało się pastwą kajmanów, rzekł Benito.

Nietylko Benito, ale także Manuel i Fragoso, oczekiwali niecierpliwie odpowiedzi sternika. Tenże milczał chwilę; znać było że namyśla się zanim odpowie.

— Wyznaję, rzekł nareszcie, że i mnie myśl ta przyszła na chwilę, ale proszę powiedz mi, panie Benito, czy w ciągu dziesięciu godzin naszych poszukiwań zobaczyłeś aby jednego kajmana w wodach rzeki?

— Ani jednego, rzekł.

— A więc skoro żaden z nas ich nie widział, to najlepszy dowód że ich nie ma, po cóżby miały zapuszczać się w białe wody, skoro o ćwierć milki mają szerokie przestrzenie ulubionych sobie wód czarnych. Gdy wówczas kilku kajmanów napadło na jangadę, to dlatego że w tamtej miejscowości nie było żadnego dopływu do Amazonki, w którymby przebywać mogły. Gdybyśmy wpłynęli na Rio-Negro, nie zbrakłoby kajmanów; i gdyby ciało Torresa wpadło do tego dopływu, trudnoby łudzić się nadzieją znalezienia go, lecz ponieważ zsunęło się w wody Amazonki, Amazonka nam je odda.

W dziesięć minut później, wszyscy byli na jangadzie.

W ciągu dnia tego Jakita z córką kilka godzin spędziły w więzieniu. Dowiedziawszy że sternik, Benito i Manuel na łodziach opuścili jangadę, odgadła cel ich wycieczki; nic jednak nie wspomniała mężowi, w nadziei że nazajutrz będzie mogła już zawiadomić go o pomyślnym skutku poszukiwań.

— I cóż? zapytała Benita, gdy powrócił.

— Nic jeszcze, odpowiedział.

Wszyscy przeszli do swych pokoików. Manuel namawiał Benita aby się położył.

— Po cóż, odrzekł, czyż mógłbym zasnąć!...



IX.


Drugie poszukiwania.


Nazajutrz, 27 sierpnia przed wschodem słońca, Benito wszedł do izdebki Manuela, mówiąc:

— Wczorajsze poszukiwania nasze były bezowocne; poszukując dziś w takich samych warunkach może nie bylibyśmy szczęśliwsi.

— A jednak niepodobna zaprzestać ich, rzekł Manuel.

— Niech Bóg broni, lecz jeźlibyśmy i dziś nie znaleźli ciała Torresa, powiedz mi ile potrzeba czasu aby ciało wypłynęło na powierzchnię wody.

— Gdyby Torres wpadł w wodę żywcem a nie skutkiem gwałtownej śmierci, potrzebaby pięć do sześciu dni, ale że wpadł do niej śmiertelnym ugodzony ciosem, może wypłynąć za dwa lub trzy dni, odrzekł Manuel.

Odpowiedź ta najzupełniej zgadzała się z prawdą. Każda ludzka istota może płynąć na powierzchni wody, z warunkiem aby ustaliła się równowaga między ciężkością jej ciała a ciężkością wody. Ma się rozumiéć że mówimy tu o nieumiejących pływać. W takich okolicznościach każdy może płynąć jeźli zanurzy się cały i tylko nos i usta trzyma po nad wodą. Tymczasem tonący stara się zwykle o ile może najwięcej wysuwać z wody; podnosi głowę, wyciąga ręce a przez to części te ciała, nieukryte w wodzie, nie tracą tyle wagi jak wtedy gdyby zupełnie były zanurzone. Z tego wynika przewaga ciężkości a w następstwie zatonięcie. Woda bowiem przez usta dostaje się do płuc w miejsce zapełniającego je powietrza i ciało opada na dno.

Jeźli zaś człowiek już nieżywym wpada do wody, znajduje się w całkiem innych, przyjaźniejszych do pływania warunkach, ponieważ nie może wychylać się z wody ani żadnych dokonywać ruchów, a jeźli już pójdzie na dno, to ponieważ woda nie mogła tak obficie napłynąć do płuc, gdyż nie starał się oddychać, zatem prędzej może wypłynąć na powierzchnię.

Manuel więc miał zupełną słuszność, mówiąc że żywy człowiek, wpadający do wody, później niż wpadły już nieżyjący wypływa na wodę.

Wypłynięcie ciała na wierzch, po krótszem czy dłuższem zatonięciu, jest wprost wynikiem rozkładu wytwarzającego gazy, powodujące rozszerzenie tkanek komórkowatych, objętość ciała zwiększa się bez powiększenia jego ciężaru, a więc będąc wtedy lżejszem od wody przez którą się przesuwa, wznosi się ku górze i znajduje się już w warunkach potrzebnych do unoszenia się nad wodą.

— Tak więc, mówił dalej Manuel, pomimo sprzyjających okoliczności, gdyż Torres już nie żył gdy spadł do rzeki, ciało jego nie pojawi się na powierzchni przed trzema dniami, chyba że jakieś nieprzewidziane przyczyny przyspieszyły rozkład.

— A wiesz iż trzy dni czekać nie możemy, trzeba więc rozpocząć nanowo przerwane poszukiwania, odrzekł Benito.

— Jakże zamyślasz je dokonać?

— Dając nurka zapuszczać się będę na dno i sam szukać będę zarazem oczami i rękami.

— Pomógłbym ci w tem z całej duszy, ale nie na wiele się to przyda, odrzekł Manuel. Masz słuszność że poszukiwanie za pomocą bosaków nie jest dostatecznem, bo jest to działanie na oślep, ale i dawanie nurka niewięcej warte; zanurzanie się i wypływanie nieustanne zamało zostawia czasu do zbadania dna — pewnie więc zarówno jak wczoraj nie osiągnęlibyśmy zamierzonego celu.

— Czy masz jaki lepszy sposób? zapytał Benito.

— Tak, przyjacielu, okoliczność wyraźnie opatrznościowa przychodzi nam w pomoc.

— Co takiego?... mów! mów prędko, zawołał Benito, pożerając go wzrokiem.

— Będąc wczoraj w Manao widziałem pracujących nad naprawą jednego z wybrzeży rzeki Negro, a prac tych podwodnych dokonywano za pomocą skafandru. Pożyczmy, wynajmijmy, kupmy zresztą ten przyrząd, choćby przyszło jak najwięcej zapłacić, a wtedy rozpoczniemy przygotowania w nader sprzyjających warunkach.

— Bóg cię natchnął tą myślą, mój przyjacielu, mój bracie; uprzedź Aranja, Fragosa i naszych ludzi, odpłyniemy zaraz, zawołał Benito.

Sternik i Fragoso zostali zawiadomieni o powziętem postanowieniu; mieli zabrać ludzi i cztery łodzie i dopłynąć do Frias, aby tam oczekiwać na Benita i Manuela, którzy natychmiast wylądowali i nie tracąc chwili czasu udali się na wybrzeże. Przybywszy do miejsca rozpoczętych robót, ofiarowali przedsiębiercy tak wysokie wynagrodzenie, iż z największą chęcią oddał im przyrząd swój na cały dzień do rozporządzenia.

— Czy żądacie panowie jednego z moich ludzi do pomocy? zapytał.

— Daj nam pan podmajstrzego i kilku jego współpracowników, do manewrowania pompą powietrzną, odpowiedział Manuel.

— A któż przywdzieje skafandra?

— Ja! rzekł Benito.

— Ty! Benito!... krzyknął Manuel, to niepodobna.

— Takie jest moje niezłomne postanowienie.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 61

W godzinę później dostawiono pompę i nieodłączne od niej przyrządy do pochyłości wybrzeża, przy której oczekiwały łodzie. Wiadomo na czem zasadza się skafandr, przyrząd dozwalający spuścić się pod wodę i zostawać tam czas jakiś bez żadnego utrudniania działalności płuc. Nurek przywdziewa nieprzemakalną odzież kauczukową, do stóp której przytwierdzone są ołowiane podeszwy, zapewniającemu prostopadłe trzymanie się w wodzie. W górze szyi, przy kołnierzu, dopasowany jest miedziany naszyjnik, do którego przyszrubowywa się dęta metalowa kula, z przednią ścianką szklaną. W kulę tę nurek kładzie głowę, którą może w niej poruszać swobodnie a przez szkło wszystko widziéć. Z kulą tą łączą się dwie rury, jedna służy do ujścia wydychanego powietrza, nienadającego się już do funkcyonowania płuc, druga dochodzi do pompy i doprowadza z jej pomocą do płuc świeże, potrzebne do oddychania powietrze. Pompa umieszczona jest na ruchomej podstawie; pokąd nurek pracuje w miejscu, stoi nieruchoma, gdy zaś potrzebuje chodzić po dnie łożyska, podstawa pompy przesuwa ją odnośnie do jego poruszeń, albo znowu on postępuje zgodnie z kierunkiem nadawanym pompie — to już zależy od poprzedniej umowy.

Skafandry te są już dziś tak udoskonalone, iż na mniejsze daleko niż dawniej narażają niebezpieczeństwo. Człowiek pozostający w głębi wód, łatwo oswaja się ze zbytniem ciśnieniem; nastręczać się może jedno tylko groźne niebezpieczeństwo, mianowicie napotkanie w otchłaniach fal kaimana lub innego żarłocznego zwierzęcia. Ale co do tego punktu, można było być spokojnym, gdyż Aranjo zapewnił że nie przebywają w tych wodach. Zresztą w razie jakiegobądź niebezpieczeństwa, nurek potrzebuje tylko pociągnąć za sznurek, drugim końcem przytwierdzony do podstawy, a za najlżejszem jego poruszeniem zostaje wyciągnięty po nad wodę.

Benito bez najmniejszej obawy przywdział skafandr; głowa jego znikła w metalowej kuli, wziął w rękę rodzaj i okutego oszczepa dla rozdzierania splątanych traw i różnych naleciałości, nagromadzonych w łożysku, i na dany znak spuszczono go na dół.

Nawykli do tej pracy ludzie obsługujący pompę, zaczęli manewrować w tej chwili, a jednocześnie czterech Indyan z jangady przesuwało ją powoli za pomocą długich bosaków, we wskazywanych przez sternika Aranjo kierunkach.

Dwie pirogi, z których w jednej znajdował się Manuel, w drugiej Fragoso i po dwóch pagayerów, nie oddalali się od pompy, aby każdej chwili być w pogotowiu do popłynięcia naprzód czy wstecz, jeźliby Benito zdołał odszukać zwłoki Torresa i wydostać je na powierzchnię Amazonki.



X.


Wystrzał z armaty.


Tak więc Benito spuścił się w otchłanie wód, aby im wydrzeć ukrywane zwłoki awanturnika. Ach! gdybyż mógł odwrócić bieg tych wód i osuszyć całe łożysko, pewnie już do tej chwili byłby posiadł ową puszkę, zawierającą dowód niewinności jego ojca. Joam Dacosta byłby już wolnym — uniknęliby tyle tak strasznych przejść.

Stanął na dnie rzeki; piasek łożyska skrzypiał pod cięźkiemi jego podeszwami. Znajdował się w wodzie na dziesięć do piętnastu stóp głębokości, tuż przy urwistem bardzo wybrzeżu, z którego spadł Torres. W miejscu tem nagromadzona była tak nierozwikłana sieć trzcin, pieńków i różnych roślin wodnych, iż wczorajsze poszukiwania za pomocą bosaków, bardzo mogły być niedokładne, i ciało mogłoby jeszcze pozostawać gdzieś wśród zarośli, w miejscu w którem spadło, z wybrzeża.

Światło przedzierało się głęboko przez przejrzyste wody, oświetlone właśnie świetnemi promieniami słońca, świecącego wspaniale na bezchmurnem niebie. W zwykłych warunkach widzialności pod płynną powierzchnią, już na głębokość 20 stóp dość słabo widzieć można; ale tu wody zdawały się jakby nasycone świetlanym płynem, i Benito mógł zstąpić jeszcze niżej nie napotykając ciemności przeszkadzających mu dobrze rozpatrzéć dno rzeki.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 62

Benito szedł zwolna około wybrzeża, rozdzierając oszczepem trawy, trzciny i zarośla. Z jednej gęstwiny wysunęły się jakby stada ptaków całe gromady ryb, łuska ich połyskiwała wśród toni jakby tysiące kawałków rozbitego źwierciadła. Jednocześnie setki skorupiaków, uwijało się po żółtym piasku, jak mrówki wypędzone z mrowiska.

Jednak mimo najstaranniej szych poszukiwań, Benito, nie mógł odszukać zwłok Torresa; wtedy widząc że łożysko rzeki coraz więcej pochyla się ku środkowi, wywnioskował że ciało tam zsunąć się mogło. W takim razie musiałoby znajdować się tam jeszcze, gdyż z tak wielkiej głębokości, prąd unieśćby go nie mógł. W tamtą więc stronę zwrócił poszukiwania swoje, a tratwa z maszyną posuwała się za nim.

I znów kwadrans upłynął bezowocnie; był tak zmęczony iż uczuł potrzebę wydostania się na powierzchnię, aby odpocząć i odetchnąwszy świeżem powietrzem nabrać sił do dalszej pracy. W głębszych miejscach musiał spuszczać się około 30 stóp pod powierzchnię wody; znosił więc ciśnienie dorównywające ciśnieniu jednej atmosfery, co u nieoswojonych z pracą nurków, wywołuje wielkie znużenie i zakłócenie moralnego ustroju.

Pociągnął za sznurek od dzwonka i w tejże chwili ludzie czuwający przy pompie zaczęli podnosić go w górę, ale powoli, nie więcej jak dwie stopy na minutę, gdyż w takich razach szybka zmiana ciśnienia jest bardzo zgubną dla wewnętrznych organów.

Gdy już stanął na tratwie i zdjęto mu z głowy kulę metalową, odetchnął lżej i usiadł aby odpocząć nieco. Pirogi dopłynęły natychmiast, Manuel, Fragoso i Aranjo stanęli przy nim.

— I cóż? zapytał Manuel.

— Nic!... nic!... nigdzie najmniejszego śladu.

— Czy chcesz abym ja spuścił się teraz?

— Nie, Manuelu, jest to święty mój obowiązek, dotrwam do końca.

Objaśnił sternika iż postanowił przeszukać jak najstaranniej pochyłą część łożyska aż do tamy Frios, gdzie skutkiem podwyższenia gruntu ciało zatrzymać się mogło, a gdzie z powodu wielkiej miejscami głębokości, bosaki dosięgnąć nie mogły.

— Skoro tak postanowiłeś, tratwa w tym kierunku posuwać się będzie, rzekł Manuel, ale bądź ostrożnym, Benito. Będziesz musiał spuścić się znacznie głębiej, może aż do 50 lub 60 stóp od powierzchni, gdzie przyjdzie ci znosić ciśnienie dwóch atmosfer. Posuwaj się więc bardzo powolnie, gdyż mógłbyś stracić przytomność umysłu, nie wiedziałbyś gdzie jesteś i co masz czynić. Jak tylko uczujesz jakby ściskanie głowy obręczą i ciągły szum w uszach, daj znak a natychmiast cię wyciągniemy. Jeźli zechcesz spuścimy cię znowu, ale przynajmniej tym sposobem oswoisz się nieco z takiemi głębinami i łatwiej ci przyjdzie poruszać się w nich i kierować.

Benito uścisnął dłoń przyjaciela i przyrzekł stosować się do jego zalecenia; przeraził się na samą myśl iż może opuściłaby go przytomność właśnie w chwili gdyby mu była najniezbędniejszą. Znowu przytwierdzono włożoną na głowę jego kulę skafandra i wkrótce znikł w otchłaniach fal.

Wtedy tratwa posunęła się powoli ku środkowi rzeki, lecz z obawy aby prąd nie uniósł za daleko i zaprędko, przymocowano do niej ubasy, a Indyanie podtrzymywali z pagayami, aby tylko powolnie i w żądanym kierunku się posuwała.

Benita powoli spuszczano do dna; gdy już ołowiane podeszwy stanęły na piasczystym gruncie, długość windy wskazywała iź znajdował się w głębokości 65 do 70 stóp. Było więc w tem miejscu nader znaczne zagłębienie, wydrążone poniżej normalnego poziomu. Tu ciemniej było niż dotąd, jednakże przejrzystość czystych bardzo wód tyle jeszcze przepuszczała światła, iż Benito mógł dobrze rozróżniać leżące na dnie przedmioty i kierować się prawie na pewno. Zresztą mika gęsto rozsiana po piasku, tworzyła rodzaj reflektora, i prawie możnaby było porachować drobne jej ziarenka, migające jak świetlany proszek.

Benito uważnie rozglądał się dokoła i sondował oszczepem napotykane zagłębienia. Opuszczano linę na każde jego zażądanie a że rury służące do wdychania i wydychania powietrza nigdy nie bywały wyprężone, zatem pompa funkcyonowała w dobrych warunkach.

Benito doszedł nareszcie do środka łożyska Amazonki; niekiedy otaczała go wielka ciemność, tak że nawet tuż obok siebie nic nie widział — lecz był to tylko objaw chwilowy, wynikający z przesuwania się tratwy po nad jego głową, co zasłaniało promienie słoneczne.

Spuszczając się coraz niżej, czuł że woda wywierała coraz większe ciśnienie na jego ciało. Oddychanie stawało się trudniejszem, ruchy nie tak łatwe jak w odpowiednio równoważnej atmosferze. Oddziaływały na niego skutki fizyczne z jakiemi nie był oswojony. Uczuwał coraz silniejszy szum w uszach; lecz że mógł jasno myśleć i rozumować a nawet dawało mu się czuć pewne niezwykłe podniecenie mózgu, nie widział potrzeby dać znak aby go podniesiono i zstępował coraz głębiej.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 63

Wtem bezkształtna jakaś masa pokryta wodnemi trawami, zwróciła jego uwagę, zdawało mu się odróżniać kształt ciała. Ogarnęło go nadzwyczaj silne wzruszenie; posunął się w tę stronę i oszczepem rozgarniał splątane trawy. Ale był to tylko szkielet ogromnego kajmana, który prąd Rio-Negro pociągnął na łożysko Amazonki.

Spuścił się już wtedy na głębokość 90 do 100 stóp, a zatem podlegał ciśnieniu trzech atmosfer; jeźliby więc głębokość zwiększała się jeszcze, byłby zniewolony zaprzestać poszukiwań. Doświadczenia przekonały, że bez groźnego niebezpieczeństwa nie można zagłębiać się w otchłań wód więcej nad 100 do 120 stóp, ponieważ pod wyższem ciśnieniem nietylko organizm ludzki funkcyonować należycie nie może, ale i przyrządy nie są zdolne dość regularnie dostarczać zdatnego do oddychania powietrza.

Jednakże Benito postanowił sobie iść coraz dalej, dopokąd tylko starczy mu siły fizycznej i moralnej. Niepojęte jakieś przeczucie pociągało go ku tej otchłani; zdawało mu się że ciało Torresa mogło stoczyć się na samo dno pochyłości, jeźli zaś miał przy sobie coś ciężkiego, pas z pieniędzmi lub broń, ciężar ten przytrzymuje je w głębinach,

Aż nagle, w ciemnem zagłębieniu dostrzegł trupa w ubraniu, leżącego jakby człowiek śpiący. — Byłże to Torres?

Wtem miejścu tak było ciemno iż nie mógł rozpoznać odrazu; widział tylko wyraźnie ciało ludzkie leżące nieruchomie o jakie dziesięć kroków. Zadrżał gwałtownem miotany wzruszeniem; serce jego bić przestało; zdało mu się że traci przytomność. Wysiłkiem woli zapanował nad sobą i postąpił ku zwłokom.

Wtem uczuł niepojęte gwałtowne wstrząśnienie, a jednocześnie jakby uderzenie długim rzemieniem, i pomimo grubości skafandra, smaganie to uczuwał coraz silniej.

— Strętwa! zawołał.

Jakoż była to rzeczywiście strętwa czyli węgorz elektryczny, zwany przez Brazylijczyków „puraque” który rzucił się na niego.

Ten rodzaj węgorzy powleczony jest czarną i lepką skórą, a wzdłuż grzbieta i ogona opatrzone są nader silnym przyrządem elektrycznym, zdolnym nader silne wytwarzać wstrząśnienia. Jedne z tych węgorzy nie bywają większe od węży zwyczajnych, inne dochodzą do dziesięciu stóp długości, inne nakoniec, ale te są najrzadsze, miewają piętnaście do dwudziestu stóp długości, a ośm do dziesięciu cali szerokości.

Tak w Amazonce jak jej dopływach, strętwy znajdują się w wielkiej liczbie, właśnie jedna z nich, mająca około dziesięciu stóp długości, wyprężona jak łuk, rzuciła się na nurka.

Benito zrozumiał grożące mu niebezpieczeństwo; wiedział że ubiór nurka ochronić go nie zdoła. Wyładowania strętwy, z początku słabsze, stawały się coraz silniejsze, i tak byłoby aż do chwili kiedy strętwa ubezwładnieje, skutkiem wyładowania płynu.

Nie będąc w stanie oprzéć się tak silnym wstrząśnieniom, Benito upadł na piasek. Elektryczne wypływy strętwy ocierającej się o niego i okalającej go swemi zwojami, paraliżowały jego członki, rąk nawet już podnieść nie mógł. Wkrotce oszczep wypadł mu z ręki; nie miał tyle nawet władzy aby pociągnąć za sznurek sygnałowy. Czuł się zgubionym.

Manuel i towarzysze jego nie mieli pojęcia jak straszna walka toczyła się tuż pod nimi między straszną strętwą a nieszczęśliwym nurkiem który zaledwo poruszyć się mogąc, nie był w stanie się bronić. I spotkało go to właśnie w chwili gdy dostrzegł martwe — zapewnie Torresa zwłoki!...

Wiedziony instynktem zachowawczym Benito, chciał krzyknąć, zawezwać pomocy ale głos jego skonał w metalowej osłonie, nie przepuszczającej żadnego dźwięku.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 64

Strętwa wymierzała coraz gwałtowniejsze ciosy; wyładowania tak były silne iż podrzucały Benitem jak piłką: mięśnie jego wyprężały się od tych ciągłych smagań. Uczuł że myśl go opuszcza; w oczach mu się zaćmiło — zesztywniał...

Zanim jednak utracił w zupełności możność widzenia i rozumowania, oczom jego przedstawiło się nadspodziewanie, niepojęte zjawisko.

Najpierw głuchy wystrzał rozległ się w głębi wód jakby odgłos grzmotu; Benito uczuł się jakby objęty przerażającym odgłosem, odbijającym się głośnem echem w głębinie fal — aż nagle krzyk przerażenia wydarł się z jego piersi.

Oczom jego ukazało się przerażające widmo...

Ciało topielca leżące dotąd nieruchomie, podniosło się nagle, kołysanie fal poruszało jego rękami, jak gdyby czynił to dowolnie... Konwulsyjne podrzucania poruszały martwem ciałem...

Tak, był to trup Torresa! Promień słońca przedarł się w tej chwili aż do głębi wód, i Benito poznał z łatwością twarz nędznika który w głębokich tych toniach ostatnie wydał tchnienie.

Podczas gdy odrętwiałe jego członki, nie dozwalały mu oderwać się od piasczystego łożyska, topielec uniósł się, głowa jego podnosiła się i opadała, i rozdzierając trawy zatrzymujące go w zagłębieniu, ukazał się w całości i uniósł się prostopadle aż na powierzchnię Amazonki. Straszny to był widok.



XI.


Co się znajdowało w puszce?...


Czyż być może aby coś podobnego miało miejsce?...

Tak, odpowiadamy, i wytłomaczymy zaraz że był to czysto fizyczny fenomen.

Przeznaczona do Manao kanonierka rządowa Santa-Anna dopłynęła właśnie do przesmyku Frias. Nieco przed ujściem rzeki Negro, wywiesiła swą flagę i uczciła wystrzałem działowym pawilon brazylijski. Skutkiem tego wystrzału nastąpiło pewne drganie powierzchni wód, które dosięgając następnie do dna rzeki, dostatecznem było do podniesienia ciała Torresa, lżejszego już nieco skutkiem rozpoczynającego się rozkładu. Tym sposobem uniesione ciało wypłynęło na powierzchnię Amazonki.

Znany ten fenomen tłomaczy ukazanie się topielca. Szczególniejszym więc był tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, który w tej właśnie chwili sprowadził Santa-Annę po nad miejsce poszukiwań.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 66

Zobaczywszy zwłoki, Manuel a za nim wszyscy towarzysze krzyknęli i natychmiast jedna piroga popłynęła ku niemu a jednocześnie nurka wyholowano na tratwę. Ale jakież było przerażenie Manuela, gdy ujrzał Benita bezwładnego, nieokazującego śladu życia. Coprędzej zdjęto z niego skafandr i zaczęto cucić.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 65

Benito stracił przytomność skutkiem nader silnych wyładowań elektryczności przez strętwę. Zrozpaczony Manuel wołał, rozcierał go, wdychał mu własny oddech, przykładał ucho do serca, dla przekonania się czy bije jeszcze.

— Serce bije! krzyknął radośnie.

Tak, serce bić jeszcze nie przestało, to też po upływie kilku minut, troskliwe starania Manuela przywróciły go do życia.

— Torres...

Oto najpierwsze słowo jakie Benito wymówić zdołał.

— Jest, jest, rzekł Fragoso, ukazując nadpływającą pirogę.

— Ale co się tobie stało, Benito? zapytał Manuel; czyby brak powietrza...

— Nie, tylko węgorz elektryczny rzucił się na mnie... ale ten huk?... fen grzmot?...

— Był to wystrzał armatni, i ten właśnie wyrzucił Torresa na powierzchnię wody, odrzekł Manuel.

W tej chwili piroga dopłynęła do tratwy; na dnie jej leżało pochwycone przez Indyan ciało Torresa. Krótki pobyt w wodzie tak mało go zmienił, iż łatwo poznać go było.

Przyklęknąwszy w łodzi, Fragoso zaczął rozpinać suknie topielca, które rozpadały się w ręku. Gdy prawe ramię zostało obnażone, uderzyła go zagojona blizna po dawnej ranie od noża.

— Ah! ta blizna! zawołał... ależ tak... tak... przypominam sobie...

— Co takiego? zapytał Manuel.

— Pewną kłótnię... tak... której byłem świadkiem w prowincyi Madeira... będzie temu lat trzy... Jak też mogłem o tem zapomnieć... Ten Torres należał do milicyi leśnych kapitanów... Wiedziałem dobrze iż widziałem już gdzieś tego nikczemnika!...

— Cóż nas to teraz obchodzić może! zawołał Benito... Szukaj czy jest przy nim puszka. I to powiedziawszy, chciał sam szarpnąć resztki odzienia okrywającego piersi topielca. Ale Manuel powstrzymał jego rękę.

— Chwilkę cierpliwości, Benito, rzekł mu.

A zwracając się do ludzi przedsiębiercy, znajdujących się na tratwie, których świadectwo, jako zupełnie obcych rodzinie Dacosta, nie mogło być podejrzane, rzekł do nich:

— Zwróćcie, proszę, baczną uwagę na wszystko co nastąpi, abyście mogli zeznać to w sądzie.

Zbliżyli się do pirogi. Fragoso rozpiął pas obciskający ciało Torresa pod rozdartą ponszą i kładąc rękę na kieszeni odzieży, krzyknął:

— Puszka!... jest puszka!...

Z piersi Benita wydarł się okrzyk radości; rzucił się ku zwłokom aby pochwycić puszkę, otworzyć i zobaczyć co się w niej znajduje.

— Niemożna, kochany Benito, rzekł mu Manuel, zawsze rozważny i panujący nad sobą; należy unikać wszystkiego co mogłoby wzbudzić podejrzenie urzędników; trzeba aby bezinteresowni świadkowie mogli zaręczyć, iż puszka ta znajdowała się rzeczywiście przy wydobytych z wody zwłokach Torresa.

— Masz słuszność, rzekł Benito.

— Proszę cię, przyjacielu, rzekł Manuel, zwracając się do podmajstrzego, bądź tak dobry, przeszukaj kieszeń zmarłego.

Podmajstrzy spełnił żądanie i wyjął z kieszeni metalową puszkę, której pokrywa była szczelnie przyszrubowana, zdawało się więc że woda nie mogłaby dostać się do wnętrza.,

— Czy jest w niej papier? zawołał Benito z gorączkową niecierpliwością.

— Tylko sędzia może otworzyć puszkę i przekonać się czy znajduje się w niej ów dokument, rzekł znów Manuel.

— Ah!... prawda!... masz słuszność... a więc płyńmy do Manao, zawołał Benito.

W dziesięć minut później piroga wpłynęła do portu Manao; Benito i towarzysze jego wylądowawszy pobiegli spiesznie do sędziego Jarriquez, prosząc przez woźnego o jak najspieszniejsze posłuchanie. Sędzia kazał wprowadzić ich do swego gabinetu.

Tu Manuel opowiedział wszystko co zaszło od czasu pojedynku, w którym Torres padł śmiertelnym ugodzony ciosem, aż do chwili gdy odnaleziono jego zwłoki i podmajstrzy wyjął z kieszeni przyniesioną puszkę.

Jakkolwiek opowiadanie to zgadzało się z zeznaniem Joama Dacosta odnośnie do Torresa i proponowanego przez tegoż handlu, jednakże sędzia Jarriquez uśmiechnął się z niedowierzaniem.

— Oto jest puszka, rzekł Manuel; żaden z nas nie dotknął się jej nawet, podający ją panu podmajstrzy sam wyjął ją z kieszeni Torresa.

Sędzia wziął puszkę, obejrzał starannie na wszystkie strony, potem potrząsł nią i kilkanaście sztuk znajdujących się wewnątrz pieniędzy, wydało dźwięk metaliczny.

Czyżby w puszce tej nie było zeznania prawdziwego zbrodniarza, które Torres chciał sprzedać Joamowi Dacosta na tak haniebnych warunkach? Miałżeby ten dowód niewinności niesprawiedliwie skazanego zginąć niepowrotnie?

Łatwo pojąć jak gwałtownem wzruszeniem miotani byli widzowie tej sceny. Benito czuł że serce jego ściskało się, przyspieszonem uderzając tętnem. Nie mogąc zapanować nad sobą, zawołał złamanym głosem:

— Otwórz!... otwórz!...

Sędzia zaczął odszrubowywać pokrywkę, następnie zdjął ją i przechylił puszkę — na stół wypadło z niej kilka sztuk złota.

— Ale papier!... papier!... wołał Benito opierając się o stół, gdyż nogi chwiały się pod nim.

Sędzia wsunął palce do puszki i nie bez trudności wyjął z niej starannie złożony zżółkły papier, ale nic nieuszkodzony przez wodę.

— Dokument!... dokument!... krzyczał Fragoso; jest to ten sam papier, który widziałem w ręku Torresa.

Sędzia rozłożył papier i powiódł po nim oczyma; pierwsza i druga stronica zapisana była dość dużemi literami.

— Tak, rzekł, zdaje się nie ulegać wątpliwości że jest to dokument...

— O tak! zawołał Benito, a dokument ten dowodzi niewinności mego ojca!

— Tego nie wiem, odrzekł sędzia, i zdaje mi się trudno bardzo będzie się dowiedzieć...

— Dlaczego?... zawołał Benito, i śmiertelna bladość twarz jego pokryła.

— Ponieważ dokument pisany jest sposobem kryptograficznym (skrytopismem), którego niepodobna odczytać nie posiadając klucza, odpowiedział sędzia.



XII.


Dokument.


Zachodziła tu więc nader ważna okoliczność, której ani Joam Dacosta ani rodzina jego przewidziéć nie mogła. Czytelnicy przypominają sobie zapewne pierwszy rozdział tej powieści i wiedzą, że dokument napisany był tak iż go ani przeczytać ani zrozumieć nie można było, to jest jednym z licznych sposobów używanych w kryptologii.

Ale jakim?

Otóż wykryciem i rozwiązaniem trudnego tego zadania miał się zająć człowiek obdarzony najbystrzejszym i najprzenikliwszym umysłem.

Przed oddaleniem się Benita i jego towarzyszy, sędzia kazał zrobić wierną kopię dokumentu, i zachowując oryginał oddał ją Benitowi i Manuelowi, aby mogli przedstawić ją Joamowi Dacosta.

Umówiwszy się o której godzinie mają przybyć nazajutrz, udali się niezwłocznie do więzienia i tam opowiedziawszy mu wszystko, pokazali mu kopię dokumentu.

Joam Dacosta przez chwilę bacznie się w nią wpatrywał, poczem wstrząsnąwszy głową oddał ją synowi, mówiąc:

— Być może iż jest w tem dowód mojej niewinności, którego dostarczyć nigdy nie mogłem, ale pisma tego odczytać nie umiem. Jeźli więc nie przemówi za mną całe poczciwie spędzone życie, niczego nie mogę się spodziewać od sądów ludzkich i Bogu tylko los mój polecam.

Wszyscy to pojmowali iż jeźli dokument nie będzie mógł być przeczytanym, skazańcowi żadna nie pozostawała nadzieja.

— Ojcze drogi, dokument musi być odczytany; nie ma prawie skrytopisma któregoby z pomocą pewnych zasad odgadnąć nie można... Nie trać więc nadziei, Ojcze, Bóg który dozwolił nam cudem prawie odzyskać usprawiedliwiający cię dokument, nie opuści nas i nadal, oświeci nasz umysł i dozwoli go odczytać.

Joam Dacosta uściskał Benita i Manuela, poczem odeszli śpiesząc się wracać na jangadę gdzie Jakita i Mina oczekiwały ich niecierpliwie.

Opowiedzieli im wszystko co zaszło od wczoraj; odszukanie zwłok Torresa, przy których znaleziono dokument, oraz dziwaczny sposób w jaki napisał go towarzysz awanturnika, który widać obawiając się aby za życia jego jeszcze zeznanie nie wpadło komuś w ręce i nie zostało odczytane, uciekł się do skrytopisma, wskazując zapewnie klucz do niego Torresowi.

Lina była obecną tej rozmowie; wiedziała także iż Fragoso poznał w Torresie byłego kapitana leśnego, wykonywającego niecne swe rzemiosło w okolicach ujść Madeiry.

— W jakichże okolicznościach go poznałeś? zapytała.

— Podczas jednej z wycieczek moich do prowincyi Amazonek, odrzekł Fragoso.

— A owa blizna?

— Opowiem ci jak to było. Pewnego dnia przybyłem do missyi Aranas, właśnie w chwili gdy Torres, którego nigdy przedtem nie widziałem, pokłócił się z jednym ze swoich towarzyszy — a wszystko to skończone łotry — kłótnia skończyła się bójką na noże, w której Torres został ciężko raniony w rękę. Ponieważ nie było doktora, przyzwano mnie dla opatrzenia rany, otóż wtedy go poznałem.

— Co prawda nie ma co zajmować się Torresem, skoro już nie żyje i nie on był sprawcą tej zbrodni, rzekła Lina.

— Zapewnie, odrzekł Fragoso, ale bądź spokojna; cóż u licha! przecież co jest napisane da się w końcu odczytać, i niewinność Joama Dacosta zostanie udowodnioną.

Tą nadzieją pocieszali się Benito, Manuel, Jakita i Mina; długie godziny przesiadywali nad kopją dokumentu, ale pomimo wszelkich usiłowań, ani słowa przeczytać nie mogli. Lecz nie oni tylko, ale i sędzia Jarriquez gorliwie pracował nad tem.

Gdy po pierwszem zaraz badaniu więźnia, tożsamość Joama Dacosta nie podlegała zaprzeczeniu, złożył sprawozdanie władzom w Rio-Janeiro, i sprawę tę uważał za skończoną — inaczej się stało.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 67

Przyznać trzeba iż od chwili znalezienia dokumentu, sędzia znalazł się w swoim żywiole. On, który tak namiętnie lubił rozwiązywać wszelkie kombinacye liczbowe, odgadywać szarady, rebusy, logogryfy i wszelkie podobne łamigłówki, nie mógł patrzeć obojętnie na tę nowego rodzaju zagadkę, tem więcej gdy pomyślał że może zawiera się w niej rzeczywiście zeznanie uniewinniające Joama Dacosta. Był w posiadaniu kryptogramu — chybaby go nie znał ktoby mógł pomyśleć iż nie zabierze się z największą gorliwością do jego odczytania. Wolałby nie jeść, nie pić, choćby nie spać nawet, byle odcyfrować kryptogram.

Zaraz po odejściu Benita i Manuela kazał przez kilka godzin nie przyjmować nikogo, i z dokumentem w ręku, zasiadł w fotelu w swoim gabinecie. Włożył na nos okulary, postawił przy sobie na stole tabakierkę i zażywszy pokaźną szczyptę tabaki, zaczął rozmyślać zatopiony w kryptogramie. A że będąc sam miał zwyczaj głośno rozmawiać z sobą, posłuchajmy co mówił:

— Trzeba systematycznie zabrać się do tej pracy, utworzyć sobie jakąś zasadę... bez zasady nie ma logiki, a bez logiki do niczego się nie dojdzie.

Poczem przebiegł uważnie oczami cały dokument od początku do końca. Obejmował on sto wierszy, podzielonych na sześć ustępów.

— Hm! mówił sobie sędzia Jarriquez, po głębokim namyśle; łamać głowę nad każdym z kolei ustępem, byłoby to tracić czas daremnie — trzeba więc wybrać jeden z nich i to naturalnie, najważniejszy — a takim musi być niezawodnie ostatni, streszczający w sobie poprzedzające. Zdaje się że nazwiska powinny wprowadzić mnie na ślad, a szczególniej nazwisko Joama Dacosta, które jeźli tylko jest zamieszczone w dokumencie, musi koniecznie być powtórzonem w ostatnim ustępie.

Rozumowanie sędziego było bardzo logiczne; nie chciał trudzić się daremnie i tracić czasu nad całym dokumentem, gdyż doszedłszy jak przeczytać jeden, inne już odczytałby z łatwością.

Otóż paragraf ten składał się z 276 liter niepodzielonych w wyrazy; liter dużych, przecinków ani punktów nie było wcale, co naturalnie nadzwyczaj utrudniało odczytanie. Oto parę początkowych wierszy:

P h y i s l y d d q f d z x g a s g z z q q e h x g k f n d r x u j u g i o c y t d x o k s b x h h n y p o h d v y r u m h u h p n y...

Tak pisanych wierszy ostatni paragraf obejmował dwanaście.

— Zobaczmy, mówił do siebie sędzia, czy z tej zbieraniny liter dadzą się złożyć sylaby i słowa, do czego trzeba takiej liczby samogłosek, które dołączone do współgłosek, dałyby się składać i wymawiać!... Najpierw tedy składa się phy... tu znów gas... a! tu ujugi... Czyby to czasem nie była nazwa owego miasta afrykańskiego nad brzegami Tanganaiki? Ale cóżby to miasto miało tu znaczyć?... Tu czyta się ypo, byłożby to po grecku?... Jeszcze dalej rym... pny... jor... phetoz... juggay... saz... gruz... a tu red... let... Dwa wyrazy angielskie. I znowu powtórzone rym... a tu wyraźnie oto!...

Rzucił dokument na stół i zamyślił się głęboko.

Wszystkie słowa jakie złożyć mogłem, mówił sobie, są tak dziwaczne, iż ani podobna wskazać z jakiego pochodzą języka. Jedne niby greckie, drugie podobne do holenderskich, inne znów do angielskich, a jeszcze inne do żadnego ze znanych mi języków... Wiele współgłosek zupełnie złożyć mi się nie dają... widzę że trudno, bardzo trudno będzie znaleźć klucz tego kryptogramu.

I zaczął wybijać palcami na stole jakąś jakby pobudkę, jak gdyby dla podniecenia swoich władz umysłowych.

Wszystkich liter jest w tym ustępie 276, trzeba tedy zobaczyć ile razy i w jakim do siebie stosunku litery te się powtarzają.

Wziął ołówek i obliczał litery w porządku alfabetycznym. Zajęło mu to kwadrans czasu, i oto jaki wypadł rachunek:

A — było powtórzone trzy razy; b — 4 razy, c — 3; d — 16; e — 9; f — 10; g — 13; h — 23; i — 4; j — 8; k — 9; l — 9; m — 9; n — 9; o — 12; p — 16; q — 16; r — 12; s — 10; t — 8; u — 17; v — 13; x — 12; y — 19; z — 12 razy.

A! zawołał sędzia, szczególna rzecz! w tym tak krótkim ustępie użyte są wszystkie litery alfabetu... Gdyby wziąć pierwszą lepszą książkę, i przejrzeć w niej tyle wierszy ile ich powstać może z 276 liter, chyba nie napotkałby w żadnym takim ustępie pomieszczonych wszystkich liter... hum, ale może to traf tylko!... Teraz, zobaczmy jeszcze czy samogłoski są tu w normalnym stosunku do współgłosek.

— I zaczął obliczać.

A — trzy razy; e — 9; i — 4; o — 12; w — 17; y — 19 razy — razem 64 samogłosek.

— Tak więc na 276 współgłosek, przypada 64 samogłosek... Stosunek normalny! przypada jedna piąta część samogłosek, jak w abecadle gdzie na 25 liter wogóle, jest sześć samogłosek. Zdaje się więc że dokument ten napisany jest w naszym portugalskim języku, i tylko zmieniono znaczenie liter. Jeźli zmiany te są stałe, jeźli np. zamiast b. zawsze używane jest l, zamiast ov, zamiast gk, u zamiast r i tak dalej zrzekam się mego urzędu jeźli nie potrafię przeczytać...

I sędzia Jarriquez miał zupełną słuszność, gdyby dokument pisany był w ten sposób, przy jego wytrwałości, trochę prędzej czy później, przeczytałby go niezawodnie.

— Jakaż tedy litera powtarza się tu najczęściej, mówił sobie — h — bo aż 23 razy, co już samo wykazuje że h ma tu inne znaczenie i musi oznaczać literę najczęściej powtarzającą się w alfabecie portugalskim, ponieważ przypuszczam że dokument ten w nim jest pisany. Zatem musi ono znaczyć a lub o. W języku angielskim lub francuzkim, byłoby to e, we włoskim i lub a. Będę tedy uważał je za a lub o.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 68

Następnie obliczał które z kolei litery powtarzają się najczęściej, i pokazało się że a powtórzone było tylko 3 razy, zamiast powtarzać się najczęściej. Jasny dowód że znaczenie liter jest zmienione! pomyślał i zaczął czynić dalsze spostrzeżenia, dowodzące niezwykłej bystrości umysłu. Nareszcie po trzygodzinnej nużącej pracy, w której trzymał się porządku w jakim powtarzają się zwykle samogłoski i współgłoski, zdołał ułożyć alfabet, który jeźli rzeczywiście odgadł zasadę, wykazać mu powinien prawdziwe znaczenie liter użytych w dokumencie. Należało więc tylko próbować odczytać go, podstawiając litery ułożonego alfabetu w miejsce użytych w dokumencie.

Sędzia Jarriquez był teraz silnie wzruszony, zostając pod wpływem tej umysłowej rozkoszy żywszej daleko niżby się to zdawać mogło, jakiej doznaje człowiek który po kilkogodzinnem namyślaniu się i dochodzeniu, odgadł nareszcie znaczenie nadzwyczaj trudnego logogryfu.

— Spróbujemy teraz, rzekł sobie; doprawdy dziwnem by było, gdybym nie rozwiązał teraz tej trudnej zagadki.

Zdjął okulary, przetarł szkła, poczem znów włożywszy je pochylił się nad dokumentem, i położywszy przed sobą dokument i ułożony alfabet, zaczął pod literamy każdego z kolei wiersza pisać litery, które według niego miały odpowiadać prawdziwemu znaczeniu liter skrytopisma. Pisząc ani myślał przekonać się po pierwszym zaraz wierszu, czy z liter tych układały się jakieś wyrazy, pragnął sprawić sobie tę niewypowiedzianą rozkosz, aby od razu przeczytać cały dokument od początku do końca.

— No! teraz czytajmy! zawołał skończywszy pisać.

I zaczął czytać.

Przebóg! cóż to za dziwaczne składały się dźwięki — tak jak i w dokumencie nie było ani jednego wyrazu, nie było najmniejszego sensu.

— Kroć sto tysięcy! krzyknął sędzia, rzucając z gniewem dokument i z taką pracą ułożony alfabet.



XIII.


W którym jest mowa o liczbach.


Była siódma wieczorem. Sędzia Jarriquez mordował się jeszcze nad tą męczącą łamigłówką, dotąd jednak trudy jego były daremne. Zatopiony w mozolnej pracy, zapomniał o obiedzie i spoczynku, siedział przy biórku zatopiony w myślach.

Wtem zapukano do drzwi gabinetu; proszę! odrzekł zniecierpliwiony, i zaraz Manuel wszedł do gabinetu.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 69

Pozostawiwszy narzeczoną i jej rodzinę na pokładzie jangady, gdzie wszelkiemi sposobami próbowali odczytać nieszczęsny dokument, młody doktór przybył do sędziego dowiedzieć się, czy nie był od nich szczęśliwszy i czy nie udało mu się wykryć systemu na jakim zasadzał się kryptogram.

Sędzia rad był teraz prawie przybyciu Manuela. Sędzia potrzebował teraz kogoś z kimby mógł pomówić, a szczególniej jeźli ten ktoś równie gorąco jak on pragnął odczytać tajemnicze pismo. Pod tym względem nie mógł miéć najmniejszej co do Manuela wątpliwości.

— Panie sędzio, rzekł zaraz na wstępie, pozwól mi zapytać, czy usiłowania twoje szczęśliwszym niż nasze uwieńczone zostały skutkiem?

— Siadaj pan najpierw, odrzekł sędzia wstając, i zaczął wielkiemi krokami chodzić po pokoju; — gdybyśmy oba stali, pan chodziłbyś w jedną ja w drugą stronę, to za ciasno byłoby nam w moim gabinecie.

Manuel usiadł, powtarzając zapytanie.

— Nie... nie byłem szczęśliwszy od was, odrzekł sędzia, nic a nic nie wiem, i to tylko powiedzieć mogę iż mam pewność...

— Jaką? przerwał Manuel.

— Że kriptogram ten nie zasadza się na jakichś umówionych znakach, ale wprost na tem co w kriptologii nazywają „cyfrą”, czyli poprostu na liczbie.

— Ale przecież można dojść sposobu odczytania podobnie pisanego dokumentu?

— Można, odrzekł sędzia, jeźli litera jakaś jest nieodmiennie przez inną przedstawiana literę: jeźli np. za a zawsze pisane jest p, za p zawsze k i tak dalej, lecz w przeciwnym razie odczytanie jest niemożebnem.

— A jakże jest w tym dokumencie?

— W tym dokumencie litery zmieniają się według jakiejś dowolnie ułożonej cyfry. I tak: b przedstawiane raz za k, dalej zastąpione będzie przez z, jeszcze dalej przez m lub n albo f, słowem coraz przez inną literę.

— Więc w takim razie? zapytał Manuel.

— W takim razie z bólem serca powiedzieć panu muszę: kriptogram w żaden sposób odczytać się nie da.

— O! panie sędzio, tak być nie może!... Niepodobna abyśmy nie odkryli klucza do odczytania dowodu, od którego zależy życie człowieka!...

To powiedziawszy, zerwał się z krzesła gwałtownem miotany wzruszeniem; nie chciał uważać za stanowczą odpowiedzi sędziego, odbierającej mu wszelką nadzieję. Uspokoiwszy się nieco, zapytał spokojniejszym głosem:

— Ale zkądże pan sędzia wnosi, że zasadą tego dokumentu jest cyfra czyli raczej liczba?

— Słuchaj mnie uważnie, młodzieńcze, a pojmiesz słuszność mojego wniosku. Najpierw weź dokument i uważając na układ liter, przeczytaj cały.

Manuel spełnił polecenie.

— Czy nie zwróciło twej uwagi niezwykłe nagromadzenie niektórych liter? zapytał sędzia Jarriquez.

— Nie, nie dostrzegłem nic takiego, odrzekł Manuel, po raz setny może przebiegając oczami dokument.

— Zbadaj że teraz uważnie ostatni tylko paragraf, w którym naturalnie musi być streszczona zawartość całego dokumentu. Czy i teraz nie widzisz jeszcze nic nieprawidłowego?

— Nie.

— A jednak pewien szczegół dowodzi najwyraźniej, że kluczem tego kriptogramu jest liczba. Jak mogłeś nie zwrócić uwagi na powtórzone dwukrotnie trzy h jedno obok drugiego?

— Ah! prawda, odrzekł, ale cóż to dowodzi?

— Tego właśnie, że kluczem do odczytania jest liczba, i wykazuje że każda litera zmienia się na mocy pojedyńczych cyfr tej liczby i stosownie do jej położenia.

— Ale z jakiej że zasady.

— Z bardzo prostej: w żadnym języku nie ma słów w którychby jedna litera raz po raz trzykrotnie się powtarzała.

Dowodzenie było tak przekonywające, iż Manuel zrozumiał że nic zarzucić mu nie można.

— Gdybym pierwej to dostrzegł, mówił dalej sędzia, byłbym oszczędził sobie wiele nader męczącej pracy umysłowej, od której głowa mi pęka.

— Chciej pan sędzia wytłomaczyć mi, jakim sposobem liczba może stanowić klucz do odczytania kriptogramu.

— Zaraz wytłomaczę to przykładem. Weź pan pióro i napisz na tej ćwiartce papieru jakikolwiek frazes.

Manuel napisał: Sędzia Jarriquez ma umysł bardzo bystry.

Sędzia uśmiechnął się, wyraźnie nie miał nic przeciw temu do nadmienienia.

— Teraz ja napiszę to, rozsuwając litery w ten sposób:


Sędzia Jarriquez ma umysł bardzo bystry.


Dalej, chcąc pismo to zmienić na kriptogram, biorę dowolnie jakąkolwiek liczbę, złożoną z pary liczb pojedynczych, niech to będzie np. 423 i piszę ją pod rozsuniętemi literami, powtarzając ciągle ile razy będzie trzeba do końca frazesu. Uważaj:


Sędzia Jarriquez ma umysł bardzo bystry.
423423 423423423 42 34234 234234 234234


A teraz, zamieniając każdą literę na literę jaką zajmuje w porządku alfabetycznym, z dodaniem będącej pod nią liczby, wypadnie:


Dodawszy do s4 wypadnie x
e2g
d3g
z4d
i2k
a3d


Jeśli frazes jest dłuższy, tak że doszedłszy do ostatniej litery alfabetu, zbraknie mi już dalszych, jak to ma miejsce w wyrazie „sędzia” przy literze z, wówczas wracam się do początku i wtedy z zamieni się na d. Aby zaś komuś niewtajemniczonemu utrudnić odczytanie, wyrzuca się z naszego alfabetu litery ą b’ ć ę ź ż, a ł się nie przekreśla, gdyż odrazu dawałyby poznać w jakim języku kriptogram jest pisany. Trzymając się tej zasady, powyższy frazes tak się przedstawi:


xggdkd ncuwktzgc tqwlcge dbxwuc xpcuo


A teraz, młodzieńcze, powiedz mi kto potrafi to przeczytać i zrozumieć nie posiadając tak zwanego klucza, który tym razie stanowi liczba 423. Przypatrz się uważnie przekonasz się, iż prawie z pewnością dokument ów jest pisany w podobny sposób, z tem jeszcze utrudnieniem że wyrazy nie są oddzielane. Pojmujesz także iż ponieważ w takich razach litera zależy wyłącznie od liczby jaka przypadkowo pod nią wypadnie, zatem odnośnie do prawdziwej, litera kriptograficzna zmienia się w stosunku zamieszczonej pod nią liczby. Weź np. a, które w powyższym ustępie przypada cztery razy; otóż pierwszy raz przedstawione jest przez d, drugi raz przez c, trzeci także przez c, a czwarty przez e. Wszak zrozumiałeś teraz, że odczytanie tego dokumentu jest najzupełniej niemożebnem, skoro nie znamy liczby na jakiej się zasadza.

— Lecz czy liczby tej w żaden sposób dojśćby nie można? zapytał Manuel.

— Może możnaby tego dokazać, gdyby wyrazy były oddzielone.

— Jakim sposobem?

— Nie ulega wątpliwości, że ostatni paragraf dokumentu streszcza w sobie co było powiedziane w poprzednich, a zatem musi mieścić się w nim nazwisko Dacosta. Gdyby więc wyrazy były oddzielane, jak w zwykłem piśmie, wtedy próbując wszystkich z kolei słów złożonych z siedmiu liter, jak nazwisko Dacosta, odnalezienie liczby stanowiącej klucz tego dokumentu, nie byłoby niemożliwem.

— Racz pan sędzia wskazać mi, jakim sposobem możnaby tego dokonać? zapytał Manuel, któremu w słowach sędziego zabłysnęła znów iskierka nadziei.

— Oto weźmy naprzykład z naszego kriptogramu moje nazwisko, które przedstawia w niem dziwaczna zbieranina liter ncuwkzgc i napiszmy litery te prosto jedna pod drugą, a w małym odstępie tuż obok nich prawdziwe litery mego nazwiska, a następnie liczmy od jednej do drugiej litery w porządku alfabetycznym, a wypadnie nam następująca formuła:


Odndojliczy się liter4
ca2
ur3
wr4
ki2
tq3
zu4
ge2
cz3


Otóż widzimy że numera pisane jeden pod drugim tworzą trzykrotnie liczbę 423. Tak więc, tym sposobem licząc wstecz w porządku alfabetycznym, od litery fałszywej do prawdziwej, zamiast od prawdziwej do fałszywej, mogłem z łatwością odnaleźć liczbę którą obraliśmy za klucz naszego kriptogramu.

— A więc skoro, jak to słusznie pan sędzia uważał, nazwisko Dacosta musi być zamieszczone w ostatnim paragrafie, zatem biorąc z kolei każdą z wypisanych w nim liter, za pierwszą z siedmiu składających toż nazwisko, moglibyśmy dojść...

— Zapewne, przerwał sędzia, ale pod jednym warunkiem...

— Jakim?

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 70

— Aby koniecznie pierwszy numer liczby przypadł pod pierwszą literą nazwiska Dacosta, a przyznasz że to nieprawdopodobne — więc możnaby liczyć tylko na przypadek, co w podobnych poszukiwaniach nie może być brane w rachubę. Dalej nie wiemy nawet, czy liczba ta składa się z dwóch, trzech, pięciu czy dziesięciu numerów; czy numera te się powtarzają lub czy są coraz inne. A czy wiesz, panie Manuelu, że z dziesięciu numerów, bez powtarzania któregokolwiek, można ułożyć 3,268,800 liczb najodmienniejszych, a jeśliby numera powtarzać, te miliony kombinacyi jeszczeby się pomnożyły. I gdyby do ułożenia każdej takiej liczby potrzeba było tylko jednej z 525,600 minut, z których rok się składa, potrzebaby poświęcić temu sześć lat czasu, a jeźliby to zajmowało całą godzinę, wymagałoby ni mniej ni więcej tylko całych trzech wieków. Widzisz więc, młodzieńcze, że żądasz niepodobieństwa.

— A większem jeszcze jest niepodobieństwem, aby najzacniejszy, niewinny człowiek został skazany, aby Joam Dacosta stracił życie i honor, skoro złożono sądowi materyalny dowód jego niewinności.

— Ale cóż za pewność że ten Torres nie skłamał, że posiadał rzeczywiście zeznanie napisane przez prawdziwego zbrodniarza i że papier ten jest rzeczywiście dokumentem odnoszącym się do Joama Dacosta? rzekł sędzia.

— Ah! prawda, nic tego nie dowodzi, odrzekł Manuel, załamując ręce.

Jakoż rzeczywiście nie było żadnego dowodu, że papier ten dotyczy zbrodni dokonanej w arayalu dyamentowym; bardzo być mogło iż zamieszczone w nim litery żadnego nie miały znaczenia i że był to poprostu podstęp wymyślony przez Torresa dla odszukania Joama Dacosta.

— Bądź pan jednak pewnym, dodał sędzia Jarriquez, iż z mej strony dołożę wszelkich usiłowań do odczytania tego papieru — przecież to więcej warte niż łamać sobie głowę nad jakimś trudnym logogryfem lub rebusem.

Pożegnawszy uprzejmie sędziego, Manuel, smutniejszy jeszcze niż przedtem, powrócił na jangadę.



XIV.


Na los szczęścia.


Co do Joama Dacosta stanowczy zwrot nastąpił w opinii publicznej — współczucie zastąpiło oburzenie. Lud nie zbierał się już tłumnie pod więzieniem domagając się śmierci więźnia, a nie dość na tem ci sami, którzy pierwej najzawzięciej dowodzili że on to jest głównym sprawcą zbrodni spełnionej w Tijuko, twierdzili teraz stanowczo, że jest niewinnym i głośno domagali się jego uwolnienia. Tak to zwykle tłum rzuca się z jednej ostateczności w drugą.

W tym jednak razie, nagły ten przewrót był poniekąd usprawiedliwiony, przez wypadki jakie zaszły w ciągu ostatnich dwóch dni.

Pojedynek Benita z Torresem, poszukiwanie zwłok ostatniego, które pojawiły się w tak nadzwyczajny sposób, odnalezienie nie dającego się odczytać dokumentu, co do którego nie powątpiewano bynajmniej iż stanowi materyalny dowód niewinności Joama Dacosta, i że pochodził od rzeczywistego przestępcy. Tak więc najwięcej teraz obawiano się tego czego przed dwoma dniami wyczekiwano tak niecierpliwie, to jest postanowienia ministra jakie miało nadejść z Rio-Janeiro.

Joam Dacosta został uwięziony i badany 24 sierpnia; sędzia zdał o tem raport 26—a był 28 sierpnia — zatem za trzy lub cztery dni najdalej minister wyda stanowcze postanowienie, a można było być pewnym że będzie to potwierdzenie zapadłego dawniej już wyroku śmierci.

Wprawdzie tak rodzina jak większość ludności Manao, najmocniej była przekonaną że kriptogram ów stanowi niezbity dowód niewinności Joama Dacosta, ale dla bezinteresownych i zimno zapatrujących się na całą tę sprawę, nie przedstawiał on bynajmniej tego charakteru. Nic nie dowodziło rzeczywiście aby nie był sfabrykowany przez Torresa, dla oszukania Joama Dacosta, tem więcej iż chciał oddać go dopiero po ślubie z jego córką, czego cofnąć nie możnaby już było pomimo przekonania się o szalbierstwie.

W każdym razie na jedno wychodziło, czy papierów był lub nie dokumentem uniewiniającym, skoro trzebaby chyba cudu aby go odczytać, a niezawodnie w przeciągu trzech dni nadejdzie nieodwołalny wyrok. Otóż sędzia Jarriquez postanowił bądź co bądź dokonać tego cudu — a to skutkiem zajęcia i współczucia jakie w nim budził Joam Dacosta. Ten człowiek który dobrowolnie opuścił bezpieczne swoje schronienie w Iquitos i z narażeniem życia przybył domagać się rehabilitacyi, stawał się dla niego moralną zagadką. Pragnął koniecznie go ocalić, to też nie jadł prawie i nie spał mordując się nad ukuciem klucza mogącego otworzyć ten tajemniczy zamek.

Był pewnym że klucz ten stanowiła jakaś liczba mniej więcej złożona, a choć odgadnięcie jej zdawało się istnem niepodobieństwem, jednakże sędzia Jarriquez nie cofnął się przed tą nadludzką niemal pracą. Nie kazał puszczać nikogo, siedział zapatrzony w dokument, którego poplątane litery ciągle latały mu przed oczami.

— Ach! czemuż, mówił sobie, ktokolwiek pisał ten kriptogram, czemuż przynajmniej nie pooddzielał wyrazów, możnaby może dojść... boć przecie, jeśli rzeczywiście jest tu mowa o tem zabójstwie i kradzieży, niepodobna aby nie obejmował takich wyrazów jak arrayal, dyamenty, Tijuko, Dacosta... ale nic, nic, ani jednego oddzielnego wyrazu... wszystko tworzy jakby jedno słowo, złożone z 276 liter... A! bodaj tego nędznika dwieście siedmdziesiąt sześć razy licho porwało!... za samo obmyślenie tak szatańskiego systemu, dwieście siedmdziesiąt sześć razy zasłużył na szubienicę!

I z gniewem pięścią uderzył w dokument.

— Gniew nie pomoże, rzekł znów sobie; spróbujmy szukać jednego choćby z tych niezbędnych w dokumencie wyrazów, już to na początku już na końcu każdego paragrafu. Zaczął więc szukać w ten sposób najważniejszego wyrazu, który koniecznieby znajdować się musiał — nazwiska Dacosta.

I wziąwszy siedm początkowych liter ostatniego paragrafu, wypisał je jedna pod drugą a obok nich nazwisko:


PD
ha
yc
io
ss
lt
ya


Ale od pierwszej zaraz litery przekonał się że wyraz, ten tak odczytać się nie da, ponieważ w porządku alfabetycznym od p do d wypadnie liczba złożona 12, a w kriptografii każdej literze jeden tylko numer odpowiadać może. Ostatni wyraz paragrafu także się nie nadawał, gdyż także podwójne wypadały liczby; toż samo miało miejsce i co do wyrazów arrayal, dyamenty, Tijuco.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 72

Uczuł zawrót głowy, tchu brakło mu w piersiach, zerwał się z fotela i pobiegł do okna zaczerpnąć powietrza, tam odetchnął tak ciężko i głośno że aż spłoszył całe stado kolibrów, rozsiadłych wśród liści mimozy.

— A łotr! a niegodziwiec! mruknął sędzia, przywiedzie mnie do szaleństwa z tak ciągłego natężania umysłu.

Po chwili, oblawszy zimną wodą płonącą głowę, znów zasiadł do dokumentu, najprzeróżniejsze odbywając próby, aby dojść liczby mogącej służyć za klucz. Brał rok urodzenia Dacosta, rok w którym zbrodnia spełnioną została, dalej liczbę wartości skradzionych dyamentów, datę aresztowania Joama Dacosta, wydanego nań wyroku, aż do liczby ofiar wymordowanych w Tijuko — daremnie — wszystko daremnie — głowa pękała mu prawie, rzeczywiście mógł się obawiać uderzenia krwi do mózgu. Tworzył najprzeróżniejsze kombinacye, wypowiedział formalnie wojnę dokumentowi, jak gdyby tenże był żywym jego wrogiem, aż nagle zawołał:

— Na drodze rozumowania i logicznych wywodów niczego dojść nie mogę, a więc na los szczęścia!

I pochwycił za wiszący tuż przy biórku sznur od dzwonka; pomimo że dźwięk jego natychmiast rozległ się głośno, sędzia zerwał się prędko, pobiegł ku drzwiom i otworzywszy je krzyknął:

— Bepo!

Był to służący jego, wyzwolony murzyn, jednak pomimo dzwonka i wołania sędziego, nie przybiegł natychmiast: widać wyraźnie przestraszył się tej gwałtowności.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 71

Sędzia znów zadzwonił i zawołał głośno, ale Bepo bojąc się o swoją skórę, udawał głuchego. Sędzia po raz trzeci szarpnął za sznur od dzwonka, tym razem tak gwałtownie że zerwał się i został mu w ręku. Nie było rady, Bepo przybiegł nareszcie.

— Co pan rozkaże? zapytał, ostrożnie zatrzymując się przy drzwiach.

— Przybliż się nic nie mówiąc, rzekł sędzia takim głosem że murzyn zaczął drżéć ze strachu. Zbliżył się jednak.

— Słuchaj, Bepo; uważaj bacznie na zapytanie jakie ci zadam i odpowiedz na nie natychmiast bez żadnego namysłu, w przeciwnym razie...

Zagadnięty w ten sposób, Bepo wytrzeszczył oczy, otworzył gębę, postawił nogi jak żołnierz stojący bez broni i czekał zapytania.

— Zrozumiałeś mnie?

— Zrozumiałem, odrzekł.

— Więc uważaj. Powiedz mi odrazu, nie namyślając się, pierwszą lepszą liczbę jaka ci na myśl przyjdzie.

— Siedmdziesiąt sześć tysięcy dwieście dwadzieścia trzy! wypowiedział jednym tchem.

Pewny był że pan jego zadowolniony będzie z tak wysokiej liczby.

— No, idź już sobie! krzyknął sędzia, chcąc coprędzej rozpocząć próbę.

Bepo umknął, nie czekając tym razem na powtórzenie rozkazu, a sędzia pochwyciwszy ołówek zaczął nową układać formułę „na los szczęścia”, jak to powiedział, a którego Bepo był w tym razie przedstawicielem.

Jak łatwo się tego domyśleć, niepodobieństwem prawie było aby liczba ta mogła właśnie stanowić klucz skrytopisma, to też zastosowanie jej nie doprowadziło do niczego więcej, tylko że sędzia tak silnie pięścią w stół uderzył że aż się dom zatrząsł i zaklął na czem świat stoi.



XV.


Ostatnie usiłowania.


Nie sam tylko sędzia Jarriquez wysilał się i męczył tak bezowocnemi usiłowaniami; Benito, Manuel i Mina całe dnie przesiadywali nad zbadaniem dokumentu, od którego zależał honor i życie ich ojca. Nawet Fragoso i Lina przemyśliwali nad tem godzinami, ale nikt dotąd nie zdołał przeczytać ani jednego wyrazu.

— Wymyśl-że co, Fragoso, wymyśl koniecznie, powtarzała mu nieustannie młoda mulatka.

— Wymyślę niezawodnie, odpowiadał, ale na tem się kończyło.

W rzeczywistości Fragoso postanowił sobie wykonać pewien zamiar, który od chwili powstania w jego umyśle prześladował go we dnie i w nocy, o którym dotąd nawet Linie nic nie mówił: to jest udać się za wyszukaniem tej milicyi do jakiej jak wiemy należał były kapitan leśny, aby od niej wywiedziéć się kto mógł napisać ów nieodczytalny kriptogram, w którym przyznawał że jest sprawcą zbrodni dokonanej w Tijuko. Otóż część prowincyi Amazonek w której niecna ta milicya prowadziła swe ohydne rzemiosło, jakoteż miejscowość w której przed kilku laty spotkał Torresa, nie były zbyt oddalone od Manao. Trzeba było popłynąć rzeką z jakie mil pięćdziesiąt ku ujściu Madeiry, a tam pewnie na prawym jej brzegu, spotka dowódzcę tych „capitaës do mato” których Torres był towarzyszem. Za dwa lub trzy dni, mógł porozumieć się z dawnymi kolegami awanturnika.

Lecz choćbym poszedł i wyszukał ich, mówił sobie, choćbym dowiedział się z pewnością, że jeden z dawnych towarzyszy Torresa rzeczywiście umarł niedawno — nie dowodziłoby to jeszcze, że był sprawcą tej zbrodni i że powierzył mu dokument uniewinniający Joama Dacosta? Czyżby to dało nam klucz do odczytania dokumentu, klucz znany tylko zbrodniarzowi i Torresowi, a obydwa już nie żyją?...

Tak rozumował sobie Fragoso i rzeczywiście rozumowanie to było bardzo uzasadnione; — a przecież nieprzeparta jakaś siła popychała go ciągle do tej podróży. Dalej nie był nawet pewnym czy rzeczywiście milicya ta przebywa obecnie w Madeira; może udała się na połów ludzi w inne strony prowincyi, a wtedy goniąc za nią nie byłby w stanie wrócić na czas. A wreszcie czyżby się to mogło na co przydać?

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 73

Jednakże nazajutrz, 20 sierpnia, Fragoso opuścił jangadę przed wschodem słońca i nie uprzedziwszy nikogo udał się do Manao i tam wsiadł na jedną z licznych łodzi, codziennie wypływających na Amazonkę. Zadziwiono się bardzo gdy go cały dzień nie było na jangadzie, ale nikt, nawet Lina, nie mógł wytłomaczyć sobie nieobecności tak przywiązanego sługi w tak ważnych okolicznościach.

Biedny Benito straszne czynił sobie wyrzuty; wszak on to już w Iquitos zapraszał Torresa do fazendy; następnie w Tabatinga ofiarował mu miejsce i przyprowadził na jangadę, a nareszcie wyzwawszy go, pozbawił ojca jedynego świadka, który mógłby uczynić korzystne dla niego zeznanie. To też gryzł się i dręczył że on to jest przyczyną uwięzienia Ojca i strasznych następstw jakie ono za sobą pociąga.

I rzeczywiście, można było przypuszczać że gdyby Torres żył jeszcze, wtedy czy to przez litość czy dla interesu, byłby wskazał klucz do odczytania dokumentu. Wszak wiedziałby że może zażądać choćby całego ich majątku... że żadna nie groziłaby mu odpowiedzialność... I on to zabił jedynego świadka, który mógłby ocalić jego ukochanego Ojca!

Jakita, dzieląc czas swój między mężem, z którym przepędzała wszystkie dozwolone godziny, a ukochanym synem, i który rozpaczał tak strasznie iż można się było obawiać aby nie stracił rozumu, nie traciła zwykłej energii i odwagi moralnej; była jak zwykle mężną córką Magalhaësa, godną towarzyszką życia fazendera z Iquitos.

Wprawdzie zachowanie się Joama Dacosta ułatwiało jej to zadanie. Ten zacny i nieposzlakowany człowiek, najlepszy mąż, pan i Ojciec, ten niezmordowany pracownik, którego całe życie było ciężką walką i próbą, umiał zachować niezachwiany spokój i męztwo.

Najstraszniejszym dla niego ciosem była śmierć sędziego Ribeiro, który był najzupełniej przekonany o jego niewinności — nie upadł jednak pod nim. Licząc na pomoc dawnego swego obrońcy, postanowił domagać się rehabilitacyi; wmieszanie się w tę sprawę Torresa uważał za rzecz podrzędną, a wreszcie opuszczając Iquitos, aby stanąć przed sądem swego kraju, nie wiedział nic o istnieniu jakiegoś dokumentu — na poparcie swego żądania miał przedstawić tylko dowody moralne. Ze spokojem czystego sumienia miał powiedziéć:

— Oto cała moja przeszłość i teraźniejszość, oto całe moje uczciwe życie pracy i poświęcenia, przemawiające za mną. Pierwszy wyrok był niesprawiedliwy; staję przed wami po dwudziestu trzech latach wygnania, czekając nowego sądu.

I dlategoto śmierć Torresa i niepodobieństwo odczytania znalezionego przy nim dokumentu, nie mogły wywrzéć na nim tak bolesnego wrażenia jak na jego dzieciach i przywiązanych sługach.

— Pokładam ufność w Bogu i w mojej niewinności, mówił do Jakity. Jeźli Bóg uznaje że życie moje jest potrzebnem dla was i może jeszcze być użytecznem, wtedy dokona cudu, jeźliby cud tylko mógł je ocalić — w przeciwnym razie umrę — niech się dzieje święta Jego wola!

W Manao coraz więcej zajmowano się tą sprawą; w całem mieście mówiono tylko o tajemniczym dokumencie i po upływie kilku dni nikt nie wątpił już że zawiera on najzupełniejsze usprawiedliwienie skazanego. Niepodobnaby zliczyć osób mozolących się nad jego odczytaniem, gdyż rozszedł się w wielkiej liczbie egzemplarzy, skutkiem wydrukowania go w całości w dzielniku Diariod’o Grand Para. Kazał go ogłosić Manuel, nie chcąc zaniedbać nic co tylko mogłoby przyczynić się do rozjaśnienia tej tajemnicy, licząc choćby na szczęśliwy jakiś przypadek. Niedość na tem, wyznaczono nagrodę sto conto (500,000 zł.) temu ktoby zdołał odgadnąć klucz i przeczytać dokument. Taka suma to piękny majątek; to też trudno wyobrazić sobie ile to osób nie jadło prawie i nie spało, dnie i noce mozoląc się nad nieodgadnionym kriptogramem.

Dotąd jednak wszelkie usiłowania były daremne, i zdawało się że najbystrzejsze umysły nigdy dokazać tego nie potrafią. Wiedziano powszechnie że w razie wykrycia klucza należało niezwłocznie zawiadomić sędziego Jarriquez, jednak do 29 sierpnia wieczorem nikt a nikt się nie zgłosił.

Jednakże ze wszystkich łamiących sobie głowę nad odczytaniem nieszczęsnego dokumentu, najgodniejszym pożałowania był sędzia Jarriquez. I on teraz podzielał powszechne przekonanie że dokument ten odnosił się do zbrodni spełnionej w Tijuko, że napisany był ręką zbrodniarza i uniewinniał Joama Dacosta. To też już teraz nie przez zamiłowanie w dochodzeniu zagadnień wysilał umysł nad wynalezieniem tajemniczego klucza, ale przez uczucie sprawiedliwości i litości nad człowiekiem uczciwym, potępionym i skazanym niesłusznie. Niepodobna sobie wyobrazić ile wypróbował liczb branych na traf; gdyby mu czas pozwalał, nie wahałby się rzucić w miliony kombinacyi, jakie nastręczają liczby od 1 do 10; zadaniu temu poświęciłby życie, choćby w końcu miał rozum stracić.

Próbował czytać naodwrót, stosując liczby do wyrazów od ich końca; to znów jedną literę od końca drugą od początku, myśląc że może piszący użył tego sposobu dla utrudnienia odczytania: daremnie, zawsze daremnie! Powstawała dziwaczna mieszanina liter, równie niezrozumiała jak w dokumencie.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 74

O ósmej wieczorem sędzia Jarriquez siedział z głową wspartą na ręku, złamany, znużony, zmęczony fizycznie i moralnie, tak że prawie nie miał siły wstać lub choćby poruszyć się w fotelu, nie był w stanie zebrać myśli. Wtem z przedpokoju dał się słyszeć hałas, drzwi się otworzyły i mimo najwyraźniejszego zakazu, Benito i Manuel weszli do gabinetu.

Benito strasznie był zmieniony; Manuel musiał go podtrzymywać, gdyż nieszczęśliwy młodzieniec nie mógł utrzymać się na nogach.

— Czego panowie żądacie? zapytał sędzia, podnosząc się z wysileniem.

— Klucz!... klucz!... wołał z rozpaczą nawpół nieprzytomny z boleści Benito, klucz do odczytania dokumentu.

— Więc odgadliście go! zawołał uradowany sędzia.

— Niestety! nie... odrzekł Manuel, ale myśleliśmy że pan sędzia...

— Nic... nic... podejmowane trudy nie doprowadziły mnie do niczego.

— O Boże! zawołał Benito, załamując ręce, bezprzytomny.

— Benito, rzekł sędzia z surową powagą, skoro nie ulega prawie wątpliwości że Ojciec twój ma pokutować za zbrodnię której nie popełnił, ty z rozpaczy tracisz prawie przytomność, zamiast myśleć o spełnieniu obowiązku.

— Jakiego? zapytał zgnębiony młodzieniec.

— Czyż nie powinieneś próbować ocalić mu życie?

— Jakim sposobem?...

— Nie do mnie należy go wskazywać, czyż sam nie możesz się go domyśléć? odrzekł sędzia i pożegnał obu młodzieńców.



XVI.


Przedsięwzięte kroki.


Benito i Manuel zrozumieli myśl sędziego i nazajutrz, 30 sierpnia, naradzali się nad wprowadzeniem jej w wykonanie. Pragnęli obmyśléć sposób ucieczki więźnia z więzienia, aby uratować go od kary śmierci. Nie było innego środka.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości że dla najwyższych władz sądowych w Rio-Janeiro, dokument nieodczytany żadnego nie stanowił dowodu, że pierwszy wyrok uznający winnym i skazujący na śmierć Joama Dacosta, zostanie potwierdzony i że niezwłocznie nadejdzie wraz z rozkazem spiesznego wykonania.

Joam Dacosta, skazany niesprawiedliwie, nie powinien się wahać ucieczką ratować swe życie; czyż niedość już wycierpiał niewinnie?

Manuel i Benito postanowili sobie dochować pod tym względem najściślejszej tajemnicy, i nawet Jakity i Miny nie zawiadomili o swoim zamiarze. Nie chcieli budzić w nich nadziei, która może nie miała się urzeczywistnić, gdyż niepodobna było przewidzieć czy nieprzewidziane jakieś okoliczności nie przeszkodzą ucieczce.

Nieobecność Fragosa bardzo była im nie na rękę; ten wierny i roztropny człowiek mógłby wielką im stać się pomocą, ale nie było go już od dwóch dni. Zapytywali Liny, ale i ona nie wiedziała co mogło go skłonić że bez żadnego powodu potajemnie opuścił jangadę, jej nawet nie uprzedziwszy o tem.

Gdyby Fragoso mógł był przewidziéć iż dojdzie do tego że jedynym ratunkiem będzie ucieczka Joama Dacosta z więzienia, nigdy nie byłby opuścił rodziny jego w tak ważnych chwilach, dla wycieczki nie zdającej się zapewniać żadnej rzeczywistej korzyści; bo czyż nie należało raczej dopomódz do ucieczki niż biedź szukać dawnych towarzyszy Torresa?

W jego nieobecności, Benito i Manuel musieli radzić sobie w inny sposób.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 75

Równo ze świtem opuścili jangadę, udając się do Manao; przybywszy tam zapuścili się w wązkie, puste jeszcze o tej porze ulice. W kilka minut doszli do więzienia, rozglądając się bacznie tak w samym gmachu, przerobionym z dawnego klasztoru, jak i w otaczającej go miejscowości, którą jak najszczegółowiej rozpatrzéć należało.

Okno celki w której zamknięto Joama Dacosta, mieściło się w rogu gmachu, o dwadzieścia pięć stóp nad ziemią. Opatrzone było nieco uszkodzoną, rdzą przetrawioną kratą, którą łatwo byłoby wyłamać lub przepiłować, gdyby tylko można dostać do okna. Porozsuwane i wypadłe z muru kamienie potworzyły zagłębienia, w które wsunąwszy nogę możnaby się utrzymać pod oknem, gdyby się udało dostać do niego po sznurze. Otóż zdawało się że zręcznie zarzucając linę, może udałoby się przerzucić ją i zaczepić za rozdzielone kraty, przez co trzymałaby się mocno. Wtedy już łatwo byłoby przepiłować parę prętów, co dozwalałoby przesunąć się przez nie. Wówczas Manuel i Benito weszliby do celi i wyzwoliliby więźnia bez trudności, spuszczając go po linie przymocowanej do kraty. Stan nieba zapowiadał noc bardzo ciemną; tak więc usiłowania ich nie będą mogły być dostrzeżone i nim dzień zaświta Joam Dacosta zostanie oswobodzony.

Rozpatrzywszy się bacznie w położeniu i obrawszy miejsce z którego wypadało zarzucić linę, odeszli niespostrzeżeni.

— Czy mamy uprzedzić Ojca twego? zapytał Manuel.

— O! nie, Manuelu, i Ojcu, zarówno jak Matce mojej, nie powiemy nic o przedsięwzięciu które może się nie udać.

— Prawie pewny jestem powodzenia, kochany Benito; jednak należy wszystko przewidzieć i obmyśléć. Co zrobimy w razie gdyby strażnik więzienia dostrzegł że zamierzamy wyzwolić więźnia?

— Wezmę z sobą tyle złota, iż łatwo przyjdzie nam przekupić go, — będzie milczał.

— Ale wyswobodziwszy Ojca z więzienia, gdzież go ukryjemy? Nie może przecież wrócić na jangadę ani pozostać w mieście?

Była to nader ważna kwestya, i oto jak ją rozwiązano.

O sto kroków od więzienia znajdował się kanał wpadający do Rio-Negro: byleby łódź czekała przy jego brzegu, więzień mógł z łatwością wpłynąć na rzekę, przeszedłszy tę małą odległość. Benito i Manuel uradzili tedy, że jedna z piróg jangady odpłynie około ósmej wieczorem, kierowana przez Aranja i dwóch silnych pagayerów, przepłynąwszy rzekę wpłynie do kanału, i tam ukryta w wysokiej nadbrzeżnej trzcinie, całą noc oczekiwać będzie na więźnia.

Ale odpłynąwszy gdzież należało szukać schronienia?

Powrót do Iquitos przedstawiał liczne trudności i niebezpieczeństwa. Najpierw podróż wymagałaby długiego czasu i nie dozwoliłaby prędko ujść pogoni, czyby uciekał lądem czy płynął Amazonką; powtóre w obecnych okolicznościach fazenda Iquitos nie przedstawiała dość bezpiecznego schronienia. Przybywszy tam, nie byłby już jak dawniej fazenderem Joamem Garral, ale Joamem Dacosta, skazańcem zostającym ciągle pod groźbą zostania wydanym władzom portugalskim, co nie dozwoliłoby mu żyć tam spokojnie jak dawniej.

Dostać się przez Rio-Negro na północ prowincyi, po za krańce posiadłości brazylijskich, byłby to może dobry plan, gdyby nie to że dłuższego wymagał czasu, a Joam Dacosta musiał uciekać jak najprędzej przed natychmiastowemi poszukiwaniami i pogonią.

Puścić się Amazonką? Ale na wybrzeżach jej rozrzucone były liczne miasta, miasteczka i wioski, a ponieważ rysopis jego niezwłocznie rozesłany zostanie wszystkim naczelnikom policyi, zatem prawdopodobnie zostałby ujętym zanim zdołałby dostać się na wybrzeża Atlantyku. A gdyby nawet zdołał dopłynąć do nich, gdzież ukrywałby się przez czas zanim znalazłby sposobność dostania się na jakiś statek i morzem oddzielić się od ścigających.

Po długich namysłach, Benito i Manuel uznali iż nie ma innej rady jak popłynąć kanałem do Rio-Negro, z niej dopłynąć do Amazonki i posuwając się prawym jej brzegiem około sześćdziesiąt mil, płynąc nocą a zatrzymując się we dnie, i tak dostać się do ujścia Madeiry. Rzeka ta licząca do stu dopływów, jest istnym traktem wodnym nadzwyczaj uczęszczanym i prowadzi do środka Boliwii. Tu piroga mogła przesuwać się swobodnie nie zwracając na siebie uwagi, a następnie więzień mógłby ukrywać się w jakiemś miasteczku lub wiosce, już po za granicą brazylijską.

Tam Joam Dacosta mógłby bezpiecznie oczekiwać sposobności dostania się na okręt odpływający do któregoś ze Stanów Ameryki Północnej, gdzie już niczego nie potrzebowałby się obawiać. Ztamtąd mógłby dokonać sprzedaży całego swego majątku i w starym świecie po za morzami pędzić spokojne życie, wolne od trosk i udręczeń, jakie dotąd tak niesprawiedliwie go prześladowały.

Gdziekolwiekby się udał, rodzina pójdzie za nim bez wahania i żalu, zarówno jak Manuel, który mając zaślubić Minę uważał się już za jej członka.

— Chodźmy, rzekł nareszcie Benito, trzeba wszystko przygotować i zarządzić: noc nadchodzi, nie mamy chwili do stracenia.

Benito najpierw udał się do Matki; czuł że potrafi zapanować nad sobą i nie okazać jej trawiącego go niepokoju. Chciał uspokoić ją i pocieszyć, powiedzieć że nie należy tracić nadziei, że zapewne uda się sędziemu odczytać tajemniczy dokument, zresztą że ponieważ opinia publiczna przemawia silnie na korzyść Joama Dacosta, przeto choćby przez wzgląd na nią, władze przynajmniej odłożą stanowcze postanowienie, zostawiając czas do odczytania materyalnego dowodu niewinności więźnia.

— Tak, Matko ukochana, dodał całując jej ręce, mam niepłonną nadzieję że jutro już nie będziemy potrzebowali obawiać się o życie i bezpieczeństwo Ojca.

— Daj to Boże, mój synu, odrzekła, wlepiając w niego tak badawcze spojrzenie, iż zmieszany spuścił oczy.

Manuel znowu uspakajał Minę, zapewniając ją że ponieważ sędzia Jarriquez jest najmocniej przekonany o niewinności Joama Dacosta, przeto nie zaniedba nic co tylko mogłoby przyczynić się do jego ocalenia.

— Chciałabym wierzyć temu, Manuelu, odrzekła zalewając się łzami.

Manuel oddalił się prędko, i jemu łzy zabłysły w oczach, jakby protestując przeciw wypowiedzianym słowom nadziei.

Nadeszła zwykła godzina odwiedzin i Jakita z córką udały się do więzienia.

Manuel i Benito przeszło godzinę naradzali się ze sternikiem Aranjo. Dali mu poznać ze wszelkiemi szczegółami plan ułożony, zasięgając zarazem jego rady w przedmiocie zamierzonej ucieczki oraz środków jakie należało przedsięwziąć dla zapewnienia bezpieczeństwa zbiegłemu więźniowi.

Aranjo pochwalił ich zamiar, nie widział potrzeby zmieniania ułożonego planu i podjął się bez zwrócenia uwagi przepłynąć kanał, którego położenie znał doskonale, aby oczekiwać na Joama Dacosta w oznaczonem miejscu.

To uznanie zamiarów uspokoiło ich i natchnęło pewną otuchą; wiedzieli że można było spuścić się na zdrowy sąd i wierność zdolnego sternika. Nie wątpili że nie wahałby się choćby życie narazić dla ocalenia Joama Dacosta.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 76

Aranjo zajął się zaraz z największą ostrożnością przygotowaniami mającemi zapewnić powodzenie zamierzonej ucieczce. Benito dał mu znaczną sumę w złocie, aby czasem Ojcu nie zbrakło pieniędzy w podróży. Aranjo kazał przygotować pirogę, mówiąc że chce popłynąć na poszukiwanie Fragoso, którego niepojęte zniknięcie mocno zaniepokoiło wszystkich.

Następnie sam przeniósł na łódź zapas żywności na kilka dni, oraz liny i narzędzia niezbędne Manuelowi i Benito, po które przyjść mieli o oznaczonej godzinie, gdy już łódź stanie w umówionem miejscu. Dwóch silnych murzynów, których Aranjo przeznaczył na pagayerów, nie byli przypuszczeni do tajemnicy, choć na ich wierność możnaby się spuścić. Aranjo wiedział iż jeśli uda się wyzwolić Joama Dacosta, gdy tenże przybędzie na łódź i murzyni dowiedzą się iż chodzi o uratowanie kochanego ich pana, nie zawahają się choćby życie poświęcić dla niego.

Po południu przygotowania były ukończone, czekano tylko aby noc zapadła.

Jednakże Manuel postanowił raz jeszcze zobaczyć się z sędzią Jarriquez; może czasem zacny ten człowiek będzie miał mu coś do powiedzenia odnośnie do dokumentu. Benito pozostał na jangadzie, oczekując powrotu Matki i siostry.

Sędzia siedział przed biórkiem nadzwyczaj rozdrażniony, przed nim leżał nieszczęsny dokument, zgnieciony gorączkowym ruchem palców.

— Panie sędzio, zapytał drżącym głosem, czy nie odebrał pan z Rio-Janeiro?...

— Nie, nic... odrzekł sędzia; rozkaz nie nadszedł jeszcze... ale pewnie lada chwila...

— A dokument? przerwał Manuel.

— Nic! zawołał sędzia; próbowałem wszystkiego co tylko przychodziło mi do głowy... daremnie!

— Daremnie! powtórzył rozpaczliwie Manuel.

— Nie... w dokumencie tym wyczytałem wyraźnie jedno, jedyne słowo...

— A słowo to jest? zawołał niecierpliwie Manuel.

— Uciekać!

Manuel milcząc uścisnął dłoń sędziego i pożegnawszy się powrócił na jangadę oczekiwać oznaczonej godziny.



XVII.


Ostatnia noc.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 77

Jak zwykle, Jakita z córką kilka godzin spędziły z ukochanym więźniem. Wobec tych dwóch tak drogich sobie istot, Joam Dacosta czuł jak boleść rozsadzała mu serce; umiał jednak zapanować nad sobą. Niedość na tem, dodawał odwagi biednym kobietom, choć sam nie miał jej prawie. Widząc go tak mężnym, tak dumnie podnoszącym głowę w pośród tylu niezasłużonych prób i nieszczęść, biedne kobiety odzyskiwały nadzieję.

I dnia tego Joam Dacosta przemawiał do nich pocieszającemi słowami; tę nieugiętą odwagę swoją czerpał nietylko w poczuciu swej niewinności, wypływała ona głównie z głębokiej wiary i ufności w miłosierdzie i sprawiedliwość Boską... Nie, to niepodobna aby on niewinny miał ponieść śmierć za zbrodnię jakiej nie popełnił!...

O dokumencie nigdy prawie nie mówił. Czy był podrobiony czy prawdziwy, czy napisał go Torres czy rzeczywisty sprawca zbrodni w Tijuko, czy zawierał w sobie lub nie tak upragnione uniewinnienie — Joam Dacosta nie liczył na niego. Nie! on był przekonany, że najlepszym dowodem w jego sprawie było całe jego uczciwe, pracy oddane życie, które samo już dostatecznie przemawiało za nim.

Jego słowa pełne godności i męztwa przeniknęły do głębi duszy Jakity i Miny; powracały też dziś z więzienia więcej niż kiedy umocnione na duchu. Żegnając się, więzień gorąco obie przycisnął do serca, jakby przeczuwał że jakiebądź będzie, zakończenie sprawy jest blizkie.

Pozostawszy sam, Joam Dacosta długo siedział nieruchomy, opuściwszy głowę na ręce oparte na małym stoliczku.

O czem tak dumał? Czy przyszedł do przekonania że zbłądziwszy raz już, sprawiedliwość ludzka wyda teraz wyrok uniewinniający?...

Tak, miał jeszcze tę nadzieję. Wiedział że sędzia Jarriquez dołączył do sprawozdania swego jego usprawiedliwiający pamiętnik, i ten musiał dojść do rąk ministra sprawiedliwości w Rio-Janeiro. Jak wiadomo, pamiętnik ten obejmował dzieje całego jego życia, od chwili wejścia do bióra arayalu dyamentowego aż do dnia w którym jangada dopłynęła do portu Manao.

Przebiegał teraz pamięcią całe życie swoje. Przed wzrokiem jego duszy przesuwała się przeszłość od czasu gdy sierotą przybył do Tijuko i młodo bardzo przyjęty do bióra gubernatora jeneralnego, dzięki swej zdolności, gorliwości i pracy, awansował prędko i mógł świetnej spodziewać się przyszłości... Aż tu nagle nadchodzi straszna katastrofa: rabunek dyamentów połączony z wymordowaniem konwojujących je żołnierzy, podejrzenie rzucone na niego jako jedynego urzędnika, który mógł znać i wskazać dzień wysyłki dyamentów, jego zaaresztowanie, stawienie przed sądem przysięgłych i skazanie na śmierć, pomimo najgorliwszej obrony jego adwokata. Dalej przypomniał sobie ostatnie godziny spędzone w Villa-Rica, w celi przeznaczonej dla skazanych na śmierć, ucieczkę z niej w okolicznościach dowodzących nadludzkiej odwagi, przedostanie się do granicy peruwiańskiej i nareszcie gościnne przyjęcie jakiego doznał umierający z głodu od zacnego fazendera Magalhaës.

Zatopiony w myślach i wspomnieniach, nie słyszał niezwykłego odgłosu dochodzącego z zewnątrz muru starego klasztoru, ani szamotania liny zahaczonej o kratę okna, ani zgrzytu stali piłującej żelazo, które w każdym innym razie zwróciłyby jego uwagę.

Joam Dacosta nic nie słyszał; on żył teraz w minionych latach młodości, gdy przybywszy do prowincyi peruwiańskiej, pozostał w fazendzie, najpierw jako pomocnik, następnie jako wspólnik starego Portugalczyka, pracując wraz z nim nad rozwojem i pomyślnością zakładu Iquitos.

Ah! czemuż od pierwszej zaraz chwili nie wyznał całej prawdy swemu dobroczyńcy, który niezawodnie uwierzyłby jego słowom!... To jedno tylko miał sobie do wyrzucenia... Czemuż nie powiedział szczerze kim jest i zkąd przybywa — a szczególniej wtedy gdy Magalhaës złożył w jego ręku rękę córki, która nigdy nie przypuściłaby i nie uwierzyła, aby on mógł być sprawcą podobnej zbrodni!...

W tej chwili głośniejszy jeszcze odgłos zewnętrzny przerwał jego rozmyślania; odwrócił głowę i spojrzał na okno, ale prawie bezwiednie, i za parę minut znowu głowę ukrył w dłoniach, znowu myślą przeniósł się do Iquitos.

I znowu widział umierającego starego fazendera, który pragnął koniecznie zanim na wieki świat ten opuści, zapewnić przyszłość swej córki i umierać spokojnie, wiedząc że wspólnik któremu zawdzięczał pomyślność zakładu, pozostanie wyłącznym jego panem. Czyliż wtenczas przynajmniej nie powinien był wyznać prawdy?... Zapewne — ale nie miał odwagi zakłócać spokoju umierającego...

Z kolei wspomniał szczęśliwe lata pożycia z Jakitą, przyjście na świat ukochanych dzieci, całe życie szczęścia zakłócanego jedynie wspomnieniami z Tijuko i wyrzutami sumienia że nie wyznał swej strasznej tajemnicy.

Wszystkie te wydarzenia wyraźnie i dokładnie odtwarzały się w umyśle Joama Dacosta.

Teraz z kolei stanęła mu na myśli chwila, w której postanowiono oddać Manuelowi rękę Miny. Nie mógł w żaden sposób dozwolić aby związek ten zawarła pod fałszywem nazwiskiem, aby przyszły zięć nie poznał przedtem jego tajemnicy. I dlategoto, zgodnie ze zdaniem sędziego Ribeiro, postanowił zażądać wznowienia sprawy i należnej mu rehabilitacyi. W tym celu wyjechał z całą rodziną i w drodze przyłączył się do nich Torres, zaproponował mu niecny handel córką dla uniewinnienia siebie. Został odepchnięty z pogardą, przez zemstę zaskarżył go, wskutku czego Dacosta został aresztowany.

W tej chwili okno mocno popchnięte z zewnątrz otworzyło się nagle; Joam Dacosta zerwał się z krzesła, obrazy przeszłości znikły jak cień.

Benito wskoczył do pokoju i zbliżył się do Ojca, za chwilę ukazał się Manuel.

Joam Dacosta byłby krzyknął z zadziwienia, gdyby Benito nie położył palec na ustach, dając tem znać że należy zachować się jak najciszej.

— Ojcze drogi, rzekł, krata w oknie jest wyłamaną... lina dostaje do ziemi... łódź czeka na kanale o sto kroków ztąd. Aranjo czeka w niej aby cię powieźć daleko od Manao, na przeciwny brzeg Amazonki, gdzie będziesz bezpieczny... Ojcze mój, trzeba uciekać w tej chwili... sam sędzia uznaje tego konieczność.

— Uciekać!... ja mam uciekać już po raz drugi... uciekać znowu!...

I skrzyżowawszy ręce na piersiach, podniósłszy głowę, Joam Dacosta cofnął się powoli w głąb pokoju.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 78

— Nigdy! zawołał głosem tak stanowczym, że Benito i Manuel osłupieli.

Żaden nie przewidywał tego oporu; ani im na myśl nie przyszło, aby sam więzień miał stawiać przeszkody do ucieczki.

Benito zbliżył się do Ojca i ujął obie jego dłonie, pragnąc przekonać i nakłonić.

— Nigdy!... powiedziałeś Ojcze drogi?

— Nigdy! powtarzam.

— Ojcze! zawołał Manuel, bo wszak i ja mam prawo tak cię nazywać, Ojcze, chciej nas wysłuchać. Jeźli mówimy że trzeba uciekać niezwłocznie, to wierzaj nam iż nie czyniąc tego zawiniłbyś ciężko przeciw nam wszystkim i przeciw sobie.

— Zostać tu, kochany Ojcze, jestto oczekiwać nieochybnej śmierci. Rozkaz wykonania wyroku lada chwila nadejść może... Nie łudź się, najdroższy Ojcze, że sprawiedliwość ludzka zmieni niesłuszny wyrok, że wróci cześć temu którego najniesłuszniej skazała na śmierć przed dwudziestu łaty... Nie ma nadziei... trzeba uciekać!...

Nieprzepartym ruchem ujął Ojca w objęcia i pociągnął ku oknu. Joam Dacosta odsunął syna i po raz drugi cofnął się dalej.

— Uciekać!... powtórzył głosem zdradzającym niezłomne postanowienie, ależ uciekając zniesławiłbym i was i siebie!... byłoby to jakby przyznaniem się do winy. Ponieważ dobrowolnie stanąłem przed sądem mego kraju, powinienem oczekiwać wyroku jego bez względu jaki on będzie — i czekać będę.

— Ależ Ojcze, mówił dalej Benito, to co przedstawiłeś na udowodnienie swej niewinności, dla sądu nie jest dostatecznem, a dotąd nie mamy żadnego materyalnego dowodu. Jeźli nakłaniamy cię do ucieczki, to dlatego że sam sędzia Jarriquez nie widzi innego ratunku... tym jedynie sposobem możesz uniknąć śmierci!

— A więc umrę, odrzekł spokojnie. Umrę, protestując przeciw niesprawiedliwemu wyrokowi. Pierwszym razem uciekłem na kilka godzin przed egzekucyą... tak... ale wówczas byłem młody... miałem przed sobą długie życie do walki z niesprawiedliwością ludzką!... Ale uciekać teraz, rozpoczynać znów nędzne życie złoczyńcy ukrywającego się pod obcem nazwiskiem, myślącego ciągle o zmylaniu pogoni policyjnej; jak przez te ubiegłe lat dwadzieścia trzy dręczyć się — a teraz i was skazywać z sobą na ciągły niepokój i obawy, oczekiwać ciągle aby mnie wydano władzom brazylijskim, na mocy ich domagania się... jakież to byłoby życie... Nie!... nigdy!... nigdy!...

— Ojcze mój! czy chcesz abym oszalał z rozpaczy! zawołał Benito.

— Uspokój się, mój synu, odrzekł Joam Dacosta... Pomyśl tylko że raz już uciekałem z więzienia w Villa-Rica i mniemano że uciekłem dla uniknienia zasłużonej kary... Nie mogę uczynić tego powtórnie dla honoru nazwiska które i ty nosisz!...

Benito padł przed Ojcem na kolana, błagając ze złożonemi rękami:

— Ojcze!... Ojcze!... rozkaz może nadejść dziś jeszcze... może przybył w tej chwili... a będzie to wyrok śmierci!

— Pomimo to nie zmienię mego postanowienia!... Nie, mój synu! Joam Dacosta mógłby uciekać gdyby był winnym, ale jako niewinny powinien pozostać.

Nastąpiła scena rozdzierająca serce; Benito i Manuel rozpaczliwie załamywali dłonie, zaklinając Ojca ze łzami aby uciekał z nimi — gdy wtem drzwi się otwarły i na progu ukazał się naczelnik policyi z nadzorcą więzienia, a za nimi kilku żołnierzy.

Naczelnik policyi poznał od pierwszego rzutu oka że poczynione były przygotowania do ucieczki, ale z postawy więźnia poznał także iż tenże uciekać nie chciał. Nie rzekł ani słowa, ale twarz jego zdradzała żywe współczucie. Zapewne i on, zarówno jak sędzia Jarriquez, byłby wolał aby Joam Dacosta był się ratował ucieczką.

Teraz byłoby już zapóźno.

Naczelnik policyi postąpił ku więźniowi z papierem w ręku.

— Przedewszystkiem, rzekł Joam Dacosta, niech mi wolno będzie zapewnić pana, iż mogłem uciec ale nie chciałem tego uczynić.

Naczelnik policyi spuścił głowę i milczał chwilę, następnie rzekł drżącym głosem:

— Joamie Dacosta, w tej chwili nadszedł z Rio-Janeiro rozkaz od ministra sprawiedliwości.

— O! mój Ojcze! krzyknęli jednocześnie Manuel i Benito.

— I rozkaz ten, zapytał Joam Dacosta, potwierdza dawny wyrok śmierci?

— Tak jest.

— Kiedyż ma być wykonany?

— Jutro.

Benito rzucił się ku Ojcu, silnem obejmując go ramieniem, jak gdyby chciał porwać go i unieść z celi... żołnierze musieli gwałtem wyrwać więźnia z tego ostatniego uścisku.

Poczem na skinienie naczelnika policyi wyprowadzono z celi Benita i Manuela, aby raz przerwać tę bolesną scenę, tak długo już trwającą.

— Panie naczelniku, rzekł wówczas skazany, czy wolno mi będzie jutro rano odbyć spowiedź przed ojcem Passanha, którego proszę zawezwać?

— Dobrze, odrzekł.

— A czy będę mógł zobaczyć się z rodziną moją, po raz ostatni uścisnąć żonę i dzieci?

— Życzenie pana zostanie spełnione.

— Dziękuję panu, rzekł Joam Dacosta.

Naczelnik policyi skłonił się i wyszedł wraz z nadzorcą i żołnierzami; więzień, któremu już tylko kilka godzin życia zostawało, pozostał sam w celi.



XVIII.


Fragoso.


Tak więc nadszedł rozkaz od ministra, i jak to przewidywał sędzia Jarriquez, było to potwierdzenie zapadłego dawniej wyroku śmierci, z rozkazem natychmiastowego wykonania. Joam Dacosta nie składał żadnego dowodu swej niewinności — zatem musiało stać się zadość sprawiedliwości.

Nazajutrz, 31 sierpnia, skazaniec miał zostać powieszonym.

W Brazylii, ilekroć nie chodzi o murzynów, kara śmierci bywa zazwyczaj zamienioną na łagodniejszą, tym razem jednak miała dosięgnąć białego.

Odnośnie do przestępstw popełnianych w arayalu dyamentowym, prawo karne jest nadzwyczaj surowe i ze względu ogólnego bezpieczeństwa nie istnieje tu droga łaski. Tak więc nic nie mogło już ocalić Joama Dacosta — nieszczęśliwy miał stracić nietylko życie ale i honor.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 79

Otóż dnia 31 sierpnia rano, mężczyzna jakiś pędził do Manao co koń wyskoczy, a galopował tak niesłychanie prędko, że biedny wierzchowiec padł bez życia o pół mili od miasta.

Jeździec zeskoczył i nie oglądając się na biedne zwierzę pobiegł prędko ku miastu, choć sam nadzwyczaj już był znużony.

Przybywał on z prowincyi wschodnich, trzymając się lewego brzegu rzeki. Cały swój zasób pieniężny oddał za tego konia, na którym prędzej mógł dostać się do Manao niż gdyby płynął pirogą, która musiałaby pod wodę przepływać Amazonkę.

Był to Fragoso.

Czyż powiodło mu się przedsięwzięcie o którem nie zawiadomił nikogo? Czy odnalazł ową leśną milicyą do której należał Torres? Czy odkrył coś co mogłoby jeszcze ocalić Joama Dacosta?

Sam nie umiałby odpowiedzieć na to; w każdym razie pilno mu było jak najspieszniej zawiadomić sędziego Jarriquez o tem czego dowiedział się podczas swej wycieczki. Oto co zaszło.

Fragoso nie omylił się gdy poznał w Torresie jednego z kapitanów milicyi leśnej, wykonywających niecne swe rzemiosło w nadbrzeżnych prowincyach Madeiry.

Dopłynąwszy tam dowiedział się że zwierzchnik „leśnych kapitanów” znajdował się w okolicy, ale miejsca wskazać mu nie umiano. Nie tracąc czasu, Fragoso rozpoczął poszukiwania i znalazł go nareszcie.

Odpowiedział bez wahania na pytania jakie zadał mu Fragoso, gdyż nie miał żadnego interesu w zatajeniu prawdy.

Fragoso zapytał najpierw:

— Czy leśny kapitan Torres należał przed kilku miesiącami do milicyi pana?

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 80

— Tak, odrzekł.

— Czy w owym czasie nie łączyły go związki ścisłej przyjaźni z którymś z podkomendnych pana, który następnie umarł?

— Rzeczywiście tak było.

— Jakże się on nazywał?

— Ortega.

Fragoso nic więcej dowiedziéć się nie mógł, a trudno było przypuścić aby te nic nieznaczące objaśnienia mogły wywrzéć jakiś wpływ na zmianę położenia Joama Dacosta.

Pojmując to dobrze, starał się dowiedziéć coś o przeszłości tego Ortegi, który według tego co powiedział Torres, był rzeczywistym sprawcą zbrodni dokonanej w Tijuko, ale na nieszczęście przywódzca milicyi nie wiedział zkąd przybył i nie znał żadnych szczegółów odnoszących się do jego przeszłości.

To tylko nie ulegało wątpliwości, że ów Ortega od wielu już lat był członkiem milicyi, że ścisła przyjaźń łączyła go z Torresem, że zawsze prawie byli razem i że Torres czuwał nad nim podczas choroby i nie odstępował do ostatniej życia chwili.

Nic więcej nie wiedział o nich przywódzca milicyi. Zmuszony poprzestać na tych niedostatecznych objaśnieniach, Fragoso wybrał się niezwłocznie z powrotem.

Lecz choć nie posiadł dowodu że Ortega ten był sprawcą zbrodni, wycieczka jego dawała przynajmniej tę pewność, iż Torres o tyle przynajmniej powiedział prawdę że jeden z jego towarzyszy umarł i że był przy nim do samej śmierci. Z tego już można było wnosić iż on to właśnie oddał mu ów dokument, że tenże odnosił się do zbrodni w Tijuko, której Ortega był sprawcą i że zawierał przyznanie się do winy, wraz z objaśnieniami w jakich okolicznościach kradzież dyamentów i morderstwo żołnierzy dokonanem zostało,

Tak więc, nie ulegało prawie wątpliwości iż gdyby można było posiadać klucz i liczbę stanowiącą zasadę kriptogramu, możnaby dowiedzieć się prawdy. Ale cóż, kiedy liczby tej Fragoso nie znał i tylko pozyskał oniemal pewność że cała ta sprawa wyjaśniona była w owym dokumencie. Jednakże pilno mu było jak najspieszniej zawiadomić sędziego Jarriquez o rezultacie swoich poszukiwań. Wiedział że i godziny nie ma do stracenia i dlatego galopując co koń wyskoczy, znużony nad wszelki wyraz, około ósmej rano przybył o pół mili od Manao.

W kilka minut przebył piechotą odległość oddzielającą go od miasta; nieprzeparte przeczucie pchało go naprzód, i sam nie pojmując czemu był teraz przekonany że zbawienie Joama Dacosta leżało w jego ręku.

Wtem nagle stanął jak wryty, doszedłszy do małego placyku tuż po za bramą miasta. Tam, wśród natłoczonego tłumu, o jakie dwadzieścia stóp po nad jego głowami, wznosiła się szubienica od której zwieszał się postronek.

Siły opuściły biedaka, w oczach mu się zaćmiło — upadł; z ust wyrwały się słowa:

— Zapóźno! zapóźno!...

Zerwał się nadludzkiem wysileniem — spojrzał. Ciała Joama Dacosta nie było na szubienicy — więc nie zapóźno jeszcze!...

— Sędzia Jarriquez! sędzia Jarriquez!... wołał, i pędząc co miał sił wpadł nawpół żywy do domu sędziego.

Drzwi były zamknięte; zdołał jeszcze zapukać. Służący otworzył, oznajmiając zarazem że pan nie przyjmuje nikogo. Nie zważając na to, odepchnął służącego i wpadł jak bomba do gabinetu sędziego.

— Wracam z prowincyi w której Torres był kapitanem leśnym! zawołał. Panie sędzio, Torres powiedział prawdę... zawiesić... zawiesić egzekucyą...

— Więc wyszukałeś tę milicyą?

— Tak.

— I przynosisz klucz do odczytania dokumentu?

Fragoso nic nie odpowiedział.

— A więc idź do licha i daj mi święty spokój! zawołał sędzia, i uniesiony gniewem porwał dokument i chciał podrzéć go w kawałki,

Fragoso chwycił go za ręce.

— Panie sędzio! zawołał, tu jest prawda.

— Wiem o tem, ale na cóż się przyda prawda, której wydobyć nie można.

— To musi nastąpić... musi!

— Raz jeszcze pytam czy przynosisz mi klucz?

— Nie! ale powtarzam: Torres powiedział prawdę... Jeden z towarzyszy jego umarł przed kilku miesiącami, i nie ulega wątpliwości że on to powierzył mu ów dokument, który chciał sprzedać Joamowi Dacosta.

— Tak, odrzekł sędzia, nie ulega wątpliwości... dla nas — ale nie uznali tego ci od których zależało życie Joama Dacosta. Idź sobie!

Ale Fragoso nie usłuchał rozkazu i padając na kolana przed sędzią, wołał składając błagalnie ręce.

— Joam Dacosta jest niewinny!... pan nie możesz dozwolić aby poniósł śmierć hańbiącą... Nie on to popełnił ową zbrodnię w Tijuko... ale towarzysz Torresa, ten kto napisał ten dokument... Ortega!...

Usłyszawszy to nazwisko, sędzia zerwał się jak oparzony, po chwili ścisnął czoło rękami, jakby chcąc uspokoić wzburzenie jakie zawrzało w jego umyśle, poczem pochwycił dokument, rozłożył przed sobą na biórku i rzekł przecierając oczy:

— To nazwisko... być może... spróbujmy... Ortega... tak, kto wie?...

I zaczął z tem nazwiskiem odbywać też same próby, jakie daremnie zastosowywał do innych. Napisawszy je po nad sześciu pierszemi literami ostatniego paragrafu, otrzymał:


Ortega
Phyjsl


— Nie, tak być nie może! zawołał.

Jakoż h umieszczone pod r nie mogłoby być wyrażone liczbą, ponieważ w porządku alfabetycznym litera ta o zbyt wiele liter poprzedza r a wiadomo że liczb złożonych nie używa się w kriptogramach. Tylko więc litery p y j umieszczone pod literami o t e, odpowiadały liczbom 1, 4, 5.

Co zaś do s i l, stojących na końcu wyrazu, przedział oddzielający je od g i a wynosił 12 liter, więc pojedyńczą liczbą wyrazićby się nie dały, a tem samem nie mogły odpowiadać literom g ani a.

W tej chwili dały się słyszéć z ulicy przerażające krzyki rozpaczy; Fragoso pobiegł do okna i otworzył je zanim sędzia zdołał temu przeszkodzić.

Tłumy zalegały ulicę; nadchodziła godzina w której skazaniec miał być wyprowadzony z więzienia i tysiące ludzi pchało się w kierunku placu na którym stała szubienica.

Straszny był wyraz twarzy sędziego, wpatrującego się błędnym wzrokiem w wiersze dokumentu.

— A!... ostatni wyraz!... tak, spróbujmy jeszcze sześciu ostatnich liter!... wyszeptał.

Była to ostatnia już nadzieja.

I ręką tak drżącą ze wzruszenia że zaledwie mógł utrzymać pióro, napisał nazwisko Ortega po nad sześciu ostatniemi literami.

Krzyknął mimowolnie; zobaczył bowiem od pierwszego wejrzenia że litery te poprzedzały w porządku alfabetycznym, litery składające nazwisko Ortega, tak więc wszystkie mogły wyrażać numera i wytworzyć liczbę.

Ale czy tylko ta liczba stanowiła klucz dokumentu?... Czy nie zawiedzie go, jak wszystkie próbowane dotąd? Ortega napisane nad ostatnim wyrazem:


Ortega
432513
Suvjhd


Widzimy więc że stanowiły liczbę 4 3 2 5 1 3.

I znowuż rozległy się głośne krzyki litości i współczucia dla nieszczęśliwego skazańca, któremu zaledwie kilkanaście minut życia zostawało.

Fragoso wypadł z pokoju oszalały z rozpaczy... chciał ujrzeć jeszcze swego dobroczyńcę, zanim wydrą mu życie... chciał paść na kolana przed wiodącymi go na śmierć i zatrzymać ich, wołając: Nie zabijajcie tego sprawiedliwego!... Nie zabijajcie najlepszego, najszlachetniejszego z ludzi!...

Jednocześnie sędzia Jarriquez pisał otrzymaną liczbę, zaczynając od najpierwszej litery ostatniego paragrafu, powtarzając tyle razy z kolei ile tego wypadła potrzeba, jak następuje:


432513432513432513432513
Phyjslyddqfdzxgasgzzqqeh


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 81

Poczem, podstawiając litery prawdziwe, cofając się według numerów w porządku alfabetycznym, przeczytał:


Prawdziwym sprawcą kradzieży...[8]


Nie krzyknął już ale ryknął z radości! Liczba 4 3 2 5 1 3 była rzeczywiście kluczem do odczytania dokumentu. Jedno nazwisko Ortega dozwoliło mu ją wynaleźć. Miał więc nareszcie nieodzowny dowód materyalny, stanowiący niezaprzeczone świadectwo niewinności Joama Dacosta, to też nie czytając dalej, wybiegł na ulicę krzycząc:

— Wstrzymać egzekucyą!... czekajcie!

Wpadł w tłum który rozstępował się przed nim i pobiegł do więzienia z którego właśnie wyprowadzano skazańca a żona i dzieci chwytały go się w szale rozpaczy.

Dobiegłszy do Joama Dacosta, sędzia Jarriquez zdyszany nie mógł przemówić, podniósł tylko w górę rękę w której trzymał dokument, aż nareszcie ostatnim wysiłkiem zawołał.

— Niewinny!... niewinny!...



XIX.


Zbrodnia spełniona w Tijuko.


Orszak konwojujący więźnia zatrzymał się, i tysiące ust, jak grzmiące echo, powtórzyło jego słowa:

— Niewinny! niewinny!

Nagle głuche zapanowało milczenie; każdy pragnął słyszeć jak najdokładniej co powie sędzia.

Sędzia Jarriquez padł na kamienną ławkę, stojącą przy murze więzienia; Mina, Benito, Manuel i Fragoso otoczyli go kołem, Jakita rzuciła się w objęcia męża, a on najpierw myślą odtwarzał słowa dokumentu, podstawiając wiadome liczby, oddzielając wyrazy, aż nareszcie skinął ręką i przeczytał głośno co następuje wśród ogólnej ciszy:


„Prawdziwym sprawcą kradzieży dyamentów i zabójstwa konwojujących je żołnierzy, popełnionej w nocy d. 22 stycznia 1826 r., nie jest Joam Dacosta, niesprawiedliwie skazany na śmierć, ale ja, przeniewierczy urzędnik administracyi okręgu dyamentowego, tak ja sam, i zeznanie to podpisuje własnem mojem nazwiskiem.

Ortega.”


Zaledwie sędzia wypowiedział ostatni wyraz, okrzyki szalonej radości rozległy się w powietrzu. Już sam ten ostatni paragraf, obejmujący treść całego dokumentu, dowodził niezaprzeczenie niewinności fazendera z Iquitos i uwalniał go od szubienicy na którą skazywał go najniesprawiedliwszy wyrok.

Otoczony rodziną, Joam Dacosta nie mógł nastarczyć uściskom rąk które ze wszech stron cisnęły się do niego. Pomimo całej siły swego charakteru, nie zdołał powstrzymać łez radości gwałtem cisnących się do jego oczu, a jednocześnie serce wzniosło się w dziękczynnej modlitwie ku Bogu miłosierdzia, który uratował go tak cudownie właśnie w chwili gdy miał paść ofiarą tak opłakanej pomyłki sądów, ku Bogu najwyższej sprawiedliwości, który nie chciał dopuścić spełnienia najcięższej zbrodni — śmierci niewinnego, skazanego niesłusznie.

Tak, obecnie usprawiedliwienie Joama Dacosta, nie podlegało już najmniejszej wątpliwości. Prawdziwy sprawca zbrodni popełnionej w Tijuko sam przyznawał się do winy, określając wszystkie szczegóły i okoliczności w jakich miała miejsce. Za pomocą wynalezionej liczby, sędzia Jarriquez zdołał odczytać dokładnie cały dokument.

Oto co w nim zeznawał Ortega.

Nędznik ten był kolegą Joama Dacosta, pracując z nim w biórze jeneralnego gubernatora okręgu dyamentowego w Tijuko. Jego to właśnie wyznaczono do towarzyszenia przesyłce dyamentów do Rio-Janeiro. Pragnąc zostać bogatym, nie cofnął się na samą myśl że bogactwo to ma okupić kradzieżą i morderstwem, zmówiwszy się z przemytnikami, zawiadomił ich dokładnie o dniu przesyłki dyamentów.

Podczas napadu złoczyńców, oczekujących na konwój po za Villa-Rica, udawał źe zarówno jak żołnierze broni się napastnikom, a gdy tylko padli pierwsi żołnierze, natychmiast spiesznie rzucił się między ich trupy, a następnie uniesiony został z pola walki. Tak więc jedyny żołnierz, który wyszedł żywcem z tej rzezi, zeznał w najlepszej wierze iż Ortega zginął w tej napaści.

Ale zbrodniarz niedługo cieszył się niegodnie nabytem bogactwem; wspólnicy obdarli go ze wszystkiego i zaledwie uszedł z życiem.

Ogołocony z wszelkich funduszów i nie mogąc wracać do Tijuko, uciekł do prowincyi północnych, w okolice wyższej Amazonki, gdzie właśnie przebywała milicya „capitaes do mato” a nie mając z czego żyć dołączył się do tej nieuczciwej gromady. Tam nie pytano go kim był ani zkąd przychodzi, został więc leśnym kapitanem i przez długie lata trudnił się tem niecnem rzemiosłem, polując na ludzi.

Niedługo potem awanturnik Torres został jego towarzyszem i przyjacielem. Lecz powoli w duszy zbrodniarza zaczęły budzić się wyrzuty sumienia i poczucie ogromu popełnionej zbrodni. Wiedział że niewinny został skazany za niego, że tym skazanym był towarzysz jego biórowy, Joam Dacosta! Wiedział że choć niewinny ten skazaniec zdołał ucieczką uratować się od hańbiącej śmierci, jednakże straszny wyrok ciężył ciągle nad jego głową.

Wypadek zdarzył że podczas jednej z wycieczek bandy po zagranicą peruwiańską, jaka miała miejsce przed kilku miesiącami, Ortega przybył w okolice Iquitos, i sam niepoznany poznał w fazenderze Joamie Garral, Joama Dacosta.

Wtedy zaraz umyślił sobie wynagrodzić, choć do pewnego stopnia krzywdę, jakiej dawny kolega jego biórowy stał się ofiarą. Opisał w wiadomym dokumencie wszelkie fakta odnoszące się do zbrodni popełnionej w Tijuko, i miał zamiar przesłać to fazenderowi Iquitos w czasie który za stosowny uzna: aby zaś nie wpadł w obce ręce i przedwcześnie odczytanym nie został, ułożył kriptogram, do którego klucz byłby wskazał Joamowi Dacosta.

Śmierć nie dozwoliła mu dokonać w zupełności tego dzieła zadośćuczynienia. Otrzymawszy ciężką bardzo ranę w potyczce z murzynami w okolicy Madeira, Ortega czuł że umierać musi, a że towarzysz jego Torres znajdował się właśnie przy nim, uważał że może powierzyć przyjacielowi tajemnicę ciężącą na jego sumieniu, i oddał mu ów własnoręcznie spisany dokument, żądając aby mu przysiągł iż odda go Joamowi Dacosta, wskazując mu zarazem przybrane jego nazwisko i miejsce zamieszkania. Torres wykonał żądaną przysięgę, a Ortega konającemi usty wymówił ową liczbę 4 3 2 5 1 3 bez której nikt na świecie nie mógł odczytać skrytopismem napisanego dokumentu.

Wiemy już w jaki sposób nikczemny Torres wywiązał się z polecenia umierającego przyjaciela, jak zamierzał wyzyskać powierzoną sobie tajemnicę, używając jej za narzędzie ohydnego handlu.

Nie minęła go zasłużona kara, zginął gwałtowną śmiercią zanim mógł odnieść jakąś osobistą korzyść, ale tajemnicę tę uniósł z sobą do grobu, i tylko dzięki nadzwyczajnej przenikliwości i bystrości umysłu sędziego Jarriquez, zdołał on za pomocą jedynie podanego mu przez Fragoso nazwiska Ortegi, odgadnąć liczbę i odczytać kriptogram.

Znalazł się więc tak upragniony i niezbędny dowód materyalny, który stanowiąc niezaprzeczony dowód niewinności Joama Dacosta, wracał mu honor i życie!

Głośne okrzyki na cześć Joama Dacosta wzniosły się pod niebiosa, gdy sędzia Jarriquez odczytał cały dokument.

Porozumiawszy się z naczelnikiem policyi, sędzia postanowił przesłać niezwłocznie posiadany dowód do Rio-Janeiro, żądając nowej decyzyi, uznając za stosowne aby do jej nadejścia Joam Dacosta już nie w więzieniu ale na jangadzie oczekiwał.

Tłumy ludności odprowadziły z tryumfem na statek Joama Dacosta i jego rodzinę. Ta jedna chwila opłaciła zacnemu fazenderowi z Iquitos wszystkie cierpienia, przebyte podczas tyloletniego wygnania; patrząc na radość i szczęście ukochanych, czuł się bezgranicznie szczęśliwym.

A Fragoso?

Poczciwy chłopak nie posiadał się z radości; wszyscy okazywali mu jak największą wdzięczność, ściskali, dziękowali, nazywając go oswobodzicielem, zbawcą. A Lina jakże teraz dobrą była dla niego, jak nie ukrywała swego przywiązania! Stał się teraz jakby pierwszą osobą na statku. Bronił się biedak jak mógł że nie zasługuje na tak wielkie uznanie, że wszystko to przypadek zrządził. Przecież, mówił nie ma w tem żadnej zasługi iż poznałem że Torres był kapitanem leśnym, a co do udania się za wyszukaniem milicyi do której należał Torres, to już chyba sam Pan Bóg natchnął go tą myślą, bo sam nie wie jak i zkąd mu przyszła. A przecież nie jemu także należy się wdzięczność za to że sędzia Jarriquez odczytał dokument za pomocą powiedzianego mu nazwiska Ortegi, którego ważności on ani się domyślał. Jednakże choć nie przyznawał sobie tego poczciwy Fragoso, wszakże jemu i sędziemu Jarriquez Joam Dacosta zawdzięczał swe ocalenie.

— Jeźli już koniecznie komuś należy się wdzięczność, mówił, to już chyba Linie.

— Mnie? zapytała ździwiona mulatka.

— Ma się rozumieć, bo gdyby ci nie przyszła wtedy myśl iść za kierunkiem owego pnączu, byłbym już nie żył a tem samem nie mógł teraz przydać się na coś.

A sędzia Jarriquez, czyliż nie przyczynił się przeważnie do rehabilitacyi niewinnie skazanego? Jeźli mimo nadzwyczajnej bystrości i zmyślności swojej, nie mógł przeczytać kriptogramu, co bez posiadania klucza było najzupełniejszem niepodobieństwem, to jednak odgadł zasadę na jakiej się opierał. Gdyby nie on któż zdołałby na mocy jedynie nazwiska Ortega dojść liczby znanej tylko Ortedze i Torresowi, którzy już nie żyli? To też cała rodzina Joama Dacosta wieczną poprzysięgła mu przyjaźń i wdzięczność, ale zacny ten człowiek największą odebrał nagrodę w zadowolnieniu własnego sumienia, że ocalił niewinnego.

Wysłano natychmiast raport do ministra sprawiedliwości w Rio-Janeiro, z dołączeniem dokumentu i klucza dozwalającego go przeczytać; nie ulegało wątpliwości że w odpowiedzi nadejdzie rozkaz uwolnienia i rehabilitacyi Joama Dacosta. Mogło to zająć dni kilka, poczem wolny i swobodny, uwolniony od wszelkich trosk i niepokojów, Joam Dacosta będzie mógł z rodziną dopłynąć Amazonką do Para mającego być kresem ich podróży, i gdzie Ojciec Passanha miał połączyć dozgonnym węzłem Minę i Manuela, oraz Fragosa i Linę.

Dnia 4 Sierpnia nadeszła odpowiedź od ministra z rozkazem natychmiastowego uwolnienia Joama Dacosta. Dokument uznano za autentyczny; nie ulegało wątpliwości że napisany był przez Ortegę byłego urzędnika okręgu dyamentowego, gdyż pismo porównane z dawnemi aktami, okazało się tem samem.

Tegoż dnia sędzia Jarriquez obiadował na pokładzie Jangady a wieczorem żegnała go wdzięczna rodzina. Jakże serdeczne były te pożegnania! Łzy błyszczały w oczach wszystkich; miano się jednak zobaczyć za powrotem do Manao, a później kiedyś sędzia obiecał odwiedzić ich w Iquitos.

Nazajutrz o piątej rano, równo ze wschodem słońca, dano znak odpłynięcia. Joam Dacosta i cała rodzina jego zebrali się na pokładzie aby podziękować tłumom publiczności zgromadzonej na wybrzeżu i żegnającej ich głośnemi wiwatami.



XX.


Dołem Amazonki.


Dalsza podróż była jednym długim ciągiem dni spokojnych i szczęśliwych. Joam Dacosta żył teraz jakby nowem życiem, patrząc na promieniejące szczęściem oblicza ukochanej żony i rodziny.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 82

Teraz jangada nie zatrzymywała się już nigdzie, sunęła szybko po Amazonce pod czujnym kierunkiem wprawnego sternika. Po kilkotygodniowej podróży dopłynęli szczęśliwie do Para. Serca pasażerów jangady zaczęły uderzać przyśpieszonem tentnem. Stanęli więc nareszcie u kresu podróży czego tak niedawno jeszcze nie śmieli już prawie obiecywać sobie — gdy bowiem uwięziono Joama Dacosta w Manao, na połowie drogi do Para, mogliż spodziewać się gdy go prowadzono na śmierć, że Bóg ocali go tak cudownie i że będą mogli kończyć rozpoczętą podróż?

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 83

Dopłynięcie jangady do portu było zaznaczone od kilku dni. Całe miasto znało już historyą Joama Dacosta, — niecierpliwie więc oczekiwano przybycia tego uczciwego, tak ciężko doświadczonego człowieka, z postanowiem przygotowania mu najserdeczniejszego przyjęcia.

Setki łodzi wypłynęło naprzeciw niemu na powitanie, otaczając jangadę i tłumnie cisnąc się na jej pokład zanim jeszcze przybiła do lądu; aby powitać współziomka wracającego do ojczyzny po tyloletniem wygnaniu. Tysiące rąk wyciągało się ku niemu, ściskając i witając.

Najpierw jednakże dopłynęła piroga wioząca panią Valdez; matka Manuela mogła nareszcie przycisnąć do serca przyszłą swoją synowę. Jakże była szczęśliwa że pozyska córkę której zawsze pragnęła.

Przed wieczorem sternik Aranjo umocował jangadę w głębi zatoki; tu po raz ostatni zarzucała ona kotwicę, przebywszy ośmset mil po Amazonce. Najpierw zabrano przywieziony na niej ładunek, rozebrano mieszkania murzynów, a kapliczkę i pomieszkanie główne przystrójono zielenią i kwiatami, w niej bowiem miał się odbyć ślub Manuela z Miną i Fragosa z Liną.

Wprawdzie kapliczka była tak mała, iż sama tylko rodzina Joama Dacosta pomieścić w niej się mogła, ale jangada tak była wielką iż mogła przyjąć na swój pokład niezliczoną liczbę widzów.

Obydwa śluby miały się odbyć nazajutrz, dnia 16 października.

Dzień był prześliczny. Już od dziesiątej rano, tłumy gości przybywały na pokład jangady, a cała prawie ludność w świąteczne przybrana szaty wyległa na piętrzące się w amfiteatrze wybrzeża Amazonki. W około jangady cisnęły się łodzie różnych rodzai i rozmiarów, tworząc jakby jej honorowy orszak, tak liczny że prawie pokryły w tem miejscu powierzchnię rzeki.

Gdy tylko odezwał się dzwon kapliczki, zawtórowały mu dzwony wszystkich kościołów miasta. Statki stojące w porcie wywiesiły swoje narodowe pawilony, pozdrawiając pawilony brazylijskie. Strzelano na wiwat z muszkietów, ale głośne wiwaty wydzierające się z tysiąca piersi, zagłuszały ich odgłos.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 84

Nareszcie cała rodzina Dacosta wyszła ze swego mieszkania, zmierzając ku kaplicy. Szalone oklaski powitały Joama Dacosta który prowadził pod ręką panią Valdez. Jakitę prowadził gubernator Belemu, otoczony gronem kolegów młodego wojskowego lekarza; Manuel szedł obok Miny ślicznie wyglądającej w ślubnym ubiorze, a tuż za nimi postępował Fragoso, obok promieniejącej szczęściem Liny. Dalej szedł Benito, stara Cybella i cała osada jangady.

Ojciec Passanha czekał na obie pary przed ołtarzem i taż sama ręka która pobłogosławiła niegdyś związek Joama i Jakity, błogosławiła teraz związek ich córki.

Nie należało zatruwać tak doskonałego szczęścia skutkiem boleśnego rozstania.

Manuel podał się zaraz do dymissyi aby z nową rodziną i młodą żoną powrócić do Iquitos, gdzie jako doktór mógł stać się nader użytecznym tak licznej ludności.

Fragoso i Lina nie odłączali się od tych co byli raczej ich przyjaciółmi niż panami.

Pani Valdez nie chciała rozdzielać tej zacnej i tak kochającej się rodziny, zezwoliła więc na odjazd syna, z warunkiem że wraz z Miną często odwiedzać ją będą w Belem.

Łatwo im było spełniać jej wolę. Amazonka miała odtąd stanowić stałą i nieustającą komunikacyą między Belem a Iquitos, gdyż za dni już kilka zacząć miał kursować po niej regularnie pierwszy pakiebot, płynący tak szybko iż drogę na której przebycie jangada potrzebowała tylu miesięcy, przebywał w przeciągu tygodnia.

Benito sprzedał tu nader korzystnie cały przywieziony ładunek, poczem jangada została rozebraną, i z owego statku na który użyto część lasu Iquitos, nie pozostało ani śladu.

W miesiąc później Joam Dacosta, Jakita, Benito, Manuel i Mina Valdez oraz Fragoso i Lina, powrócili pakiebotem do fazendy Iquitos, której kierunek z woli Ojca, miał objąć Benito.

Teraz Joam Dacosta wracał z podniesioną głową, i odtąd już nieprzerwane szczęście i spokój były udziałem całej rodziny.


KONIEC.



'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 02




Przypisy

  1. Tysiąc reisów odpowiada wartości trzech franków, conto reisów wynosi 3,000 fr.
  2. W Brazylii mierzą drogi na milki i mile. Milka obejmuje 2,060 metrów, mila 6,180 metrów.
  3. Tak twierdzono w epoce, w której mówił to Benito, ponieważ wówczas nie poczyniono jeszcze nowych odkryć, stanowczo zaprzeczających temu. Według najnowszych obliczeń wnosić trzeba, że Nil i Missuri-Missisipi są większe od Amazonki.
  4. Arob hiszpański odpowiada 25 funtom; portugalski, nieco większy, 32 funtom.
  5. Około 6 centów.
  6. Patak brazylijski wart jest blizko frank.
  7. Karat równa się czterem granom albo 212 miligramom.
  8. Wytłomaczenie odnosi się do słów napisanych w języku francuzkim.
Advertisement