Ogród Petenery
Advertisement

X Jangada • Część I • Rozdział XI • Juliusz Verne XII
X Jangada
Część I
Rozdział XI
Juliusz Verne
XII
Uwaga! Tekst wydano w w latach 1881-1882. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


XI.


Od Pewas do granicy.


'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 26

Przez kilka dni następnych nie zaszło nic ważniejszego. Noce były prześliczne i jasne, tak że nigdzie nie potrzeba było się zatrzymywać. Skutkiem złudzenia optycznego, zdawało się pasażerom wpatrującym się w malownicze wybrzeża, iż jangada stoi nieruchoma, a one pochylają się i przesuwają. Benito nie mógł udawać się na polowanie, ponieważ płynęli nie zatrzymując się wcale, postanowił więc zabawiać się rybołówstwem. Niebawem złowiono liczny zapas najrozmaitszych ryb, wybornych do jedzenia, j. t. pakosy, surybisy, gamitanasy, jako też rodzaj rai zwany duridaris, czerwony z brzegu a czarny na grzbiecie. Napotykano także tysiące maleńkich rybek zwanych „kandirus” należących do rodziny sumów, które osadzają się niezliczonemi gromadami na ciele osób o tyle nieprzezornych iż kąpią się w zamieszkanych przez nie wybrzeżach wód.

Dnia 17 czerwca, ominąwszy szczęśliwie pewne zawady, jangada zarzuciła kotwicę na prawym brzegu, obok Missyi Cocha. Okolicę tę zamieszkiwali Indyanie Marabuas. Długie ich włosy opadały na ramiona, dokoła ust ich wbite były w ciało długie kolce palmowe, ułożone w kształcie wachlarza, co twarzom ich dziwnie dziki nadawało wyraz. Pokazało się także kilka kobiet z zapalonemi cygarami w ustach.

Kierownikiem Missyi w Cocha był wtedy zakonnik Franciszkanin; przybył na jangadę odwiedzić Ojca Passancha. Joam Garral i Jakita przyjęli go bardzo serdecznie i pragnęli zatrzymać na obiad, ale gorliwy kapłan nie mógł korzystać z ich zaproszenia, gdyż miał udać się niezwłocznie do pewnego chorego Indyanina, któremu, jako nawróconemu, chciał udzielić pociechy religijnej. Przyjął więc tylko niektóre drobne podarunki, mające wielką sprawić radość nawróconym przez Missyę Indyanom.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 27

Przez parę dni następnych sternik napracował się niemało. Łożysko rzeki rozszerzało się stopniowo, wyspy były coraz liczniejsze, a tamowany przez nie prąd stawał się coraz bystrzejszym. Przepływając między wyspami Caballo-Cocha, Tarapote, Cacao, trzeba było sterować bardzo ostrożnie, zatrzymywać się często, a mimo to wszystko parę razy o mało statek nie osiadł na piasku. W takich razach wszyscy dopomagali do manewrowania; nareszcie 20 czerwca dopłynięto do Nuestra-Senora-de Loreto (N. Panna Loretańska.)

Loreto jest ostatniem miastem peruwiańskiem na lewym brzegu rzeki, dopływając do granicy brazylijskiej. W rzeczywistości jest to po prostu wioska złożona z jakich dwudziestu domków stojących na nierównym gruncie wybrzeża. Missya ta została założona przez jezuitów missyonarzy w 1770 roku. Indyanie Tikumasy zamieszkujący te północne wybrzeża są to krajowcy czerwono-skórzy, z długiemy włosami, pocentkowani w różne gzygzaki na wzór lakowych stolików chińskich. Na wybrzeżu Atakoari liczą ich obecnie zaledwie dwiestu; jest to maluczki szczątek wielkiego kiedyś narodu, którym potężni kierowali wodzowie.

Oprócz nich przybywało w Loreto kilku żołnierzy peruwiańskich i kupców portugalskich handlujących bawełną, solonemi rybami i sassaparillą. Benito wylądował z myślą zakupienia pewnej ilości sassaparilli, która zawsze jest żądaną i popłaca na targach wybrzeży Amazonki, Joam Garral całkiem zajęty pracą, wcale nie wysiadał na ląd; Jakita z córką i z Manuelem także pozostali na statku. Obawiały się słynnych mustyków loretańskich boleśnie dających się we znaki podróżnikom. To co Manuel opowiedział o tych groźnych owadach, odjęło im zupełnie chęć zawarcia z niemi bliższej znajomości.

— Utrzymują powszechnie, mówił, że wszystkie 9 gatunków dwuskrzydłego tego owadu, jakie tylko znajdują się na wybrzeżach Amazonki, obrały sobie Loreto za główny punkt zejścia. Wierzmy temu na słowo, bez sprawdzenia na sobie. Gdyby obrały cię za cel swej napaści, dobra Mino, wkrótce zmieniłabyś się do niepoznania. Doprawdy, sądzę że zajadły ten owad lepiej strzeże granic brazylijskich niż ci, oto biedni, wychudli i opaleni żołnierze, którzy przechadzają się na wybrzeżu.

Gdy Benito powrócił na statek po załatwieniu zamierzonego kupna, cała twarz jego i ręce pokryte były czerwonemi centkami, a nie dość na tem, pomimo skórzanego obuwia, pełno kleszczy przedostało się do nóg jego i wpijały mu się w ciało.

— Odpływajmy natychmiast! wołał, lub oblegą nas chmary tych przeklętych owadów, i niepodobna będzie wytrzymać na jangadzie!

— A nie dość na tem powieźlibyśmy je do Para, a i tak już ich tam aż nadto, rzekł śmiejąc się Manuel.

Nie zatrzymując się na noc, popłynęli dalej.

Począwszy od Loreto, Amazonka pochyla się nieco ku południo-wschodowi. Jangada przesuwała się po czarnych wodach Cajaru i białych falach Amazonki, a 23 czerwca opłynęła wielką wyspę Jahuma.

Słońce zachodzące na horyzoncie wolnym od najlżejszej mgły, zapowiadało jedną z tych prześlicznych podzwrotnikowych nocy, nieznanych strefom umiarkowanym. Lekki wietrzyk mile chłodził powietrze. Księżyc tylko co miał się ukazać na zasianem gwiazdami niebie. Zmrok nieznany jest w tych szerokościach. Gwiazdy niezrównanem błyszczały światłem. Zdawało się że niezmierzona okiem równina obejmująca tysiące miliardów mil roztacza się w nieskończoność jakby powierzchnia morza: ku północy ukazywała się jedyna, błyszcząca jak dyament gwiazda polarna, ku południowi cztery brylanty południowego krzyża.

Drzewa lewego brzegu i wyspy Jahuma, w ciemnych, niepewnych zarysach widniały w półcieniu; niepodobna było nie rozpoznać wysokich wierzchołków kopajwy, rozkładających się jak parasole, całych kęp „sandisów” którego gęsty sok upaja podobno jak wino, oraz ośmdziesiąt stóp wysokich „vignatikosów” których wierzchołki drgały za powiewem najlżejszego wietrzyka. Jakim że to wspaniałym hymnem opiewa swego Stwórcę ta piękna przyroda podczas uroczych podzwrotnikowych nocy!

Na przodzie statku rysowała się wysoka postać sternika. Pawilon brazylijski zawieszony u szczytu masztu, zwieszał się spokojnie, wietrzyk był tak słaby, że poruszać nim nie zdołał.

Był to gorący dzień lipcowy. Jak zwykle, wieczorem cała rodzina siedziała na werandzie, dla odetchnienia świeżem powietrzem. Wszyscy rozmawiali wesoło, jeden tylko Joam Garral siedział pogrążony w zadumie.

— Jakaż to prześliczna i wspaniała ta nasza Amazonka! zawołała z zapałem Mina.

— Prześliczna! nieporównana! odrzekł Manuel, i pojmuję że można ją podziwiać i uwielbiać. Płyniemy po niej jak niegdyś przed wiekami Orellana i La Condamine, którzy tak cudowne o niej pozostawili opisy.

— Szkoda tylko że trochę bajeczne, rzekł Benito.

— Tylko bardzo proszę, braciszku, nie wyrażaj się z ujmą o naszej prześlicznej Amazonce! zawoła Mina.

— Chciałem tylko powiedzieć że piękna nasza rzeka ma swoje legendy, a przecież to żadnej nie przynosi jej ujmy, odrzekł Benito.

— Jakież to są owe legendy? zapytał Manuel, przyznam się że nie znam ich dotąd.

Jakto, mój panie, zawołała z komiczną powagą, czyż i tego np. nie wiesz, że olbrzymi wąż przybywa niekiedy w odwiedziny do Amazonki, i wody jej podnoszą się wtedy i opadają, odnośnie do tego czy się zanurza w ich falach lub wypłynie na wierzch.

— A czy widziałaś kiedy, Mino, tego olbrzyma? zapytał.

— Niestety! — nie!

— I nikt go widziéć nie może, dodała Lina.

— Co za szkoda! zawołał Fragozo.

— Pewnie nie znasz i innej pięknej baśni o „Mae Agua” tej zgubnej kobiecie, która urokliwem spojrzeniem pociąga w otchłanie wód każdego co jej się przygląda.

— O! co Mae Agua to istnieje rzeczywiście! zawołała naiwna Lina. Mówią nawet że niekiedy przechadza się po wybrzeżach, ale znika gdy kto chce zbliżyć się do niej.

— Jeźli tak, to pamiętaj zawiadomić mnie o tem Lino jak ją kiedy spostrzeżesz.

— Tak, żeby urzekła i pociągnęła w głębiny wód! Nic z tego panie Benito! odpowiedziała Lina.

— I ona temu wierzy! zawołała śmiejąc się Mina.

— Cóż dziwnego! przecież tyle ludzi wierzy w istnienie pnia z Manao, rzekł Fragozo.

— Pień z Manao! cóż to znów za nowa historya? zapytał Manuel.

— A to tak się rzecz ma, odrzekł z komiczną powagą Fragozo. Jest czy był podobno kiedyś pień drzewa „turuma” który corocznie w jednej porze przebywał Rio-Negro, zatrzymywał się kilka dni w Manao, i ztamtąd wędrował do Para odpoczywając we wszystkich portach, i tam krajowcy przystrajają go w różne chorągiewki. Przybywszy do Belem, znów się zatrzymywał, poczem zawracał się, przepływał Amazonkę i Rio-Negro i wracał do lasu który tajemnie opuścił. Pewnego razu chciano pień ten ściągnąć na ląd, ale rozgniewana tem rzeka, wezbrała gwałtownie i musiano zaniechać tego zamiaru. Innym znów razem, jakiś kapitan okrętu kazał pochwycić pień harponem i tak ciągnąć za okrętem, ale i teraz gniewem uniesione fale pozrywały krępujące liny i pień został wolnym.

— I cóż się z nim stało? zapytała zaciekawiona Lina.

— Widać zabłądził gdzieś podczas ostatniej podróży, bo odtąd nigdy go już nie widziano, odrzekł Fragozo.

— A! żebyśmy go też gdzie spotkali! zawołała Lina.

— Jeźli tylko spotkamy go, Lino, rzekł Benito, posadzimy cię na nim i poniesie cię do swego tajemnego lasu, a wtedy i ty zamienisz się w legendową najadę.

— Co tu legend! rzekł Manuel, ale prócz nich Amazonka służy za tło do zajmujących opowieści. Wiem jedną, ale boję się opowiadać bo jest bardzo smutna.

— O! niech pan Manuel opowie, ja tak lubię smutne historye! zawołała Lina, to tak miło zapłakać czasem!

— Jest to historya pewnej Francuzki, rzekł Manuel, nieszczęścia jej nadały rozgłos tym wybrzeżom. W r. 1741 rząd francuzki wysłał w te strony naukową wyprawę pod przewodnictwem pp. Bougner i La Condamine, do której dołączono znakomitego astronoma, nazwiskiem Godin des Odononais; ten zabrał sobą w tę podróż do Nowego świata młodą żonę, dzieci, brata i ojca żony. Do Quito wszyscy przybyli w dobrem zdrowiu, lecz odtąd rozpoczął się cały szereg nieszczęść spadających na panią des Odonais; w przeciągu kilku miesięcy straciła kilkoro dzieci.

Ukończywszy swe prace ku końcowi 1759 r., Godin des Odonais opuścił Quito i udał się do Kayenny. Przybywszy do tego miasta, miał zaraz sprowadzić do niego rodzinę, lecz ponieważ właśnie wojna była wypowiedziana, zniewolony był prosić rząd portugalski o upoważnienie do przejazdu dla żony i rodzinnego swego kółka. Lecz, rzecz nie do uwierzenia! upłynęło lat kilka zanim nadeszło żądane upoważnienie. Zrozpaczony pan des Odonais, postanowił przepłynąć Amazonkę i powrócić do Quito, ale nie mógł tego dokonać gdyż właśnie w chwili wyjazdu nagle zachorował.

Jednakże podanie i starania jego u rządu portugalskiego nie zostały bezowocne, pani des Odonais dowiedziała się nareszcie że król portugalski udziela jej żądane zezwolenie, i zaraz kazała przygotować statek którym miała popłynąć dla połączenia się z mężem. W Missyach znajdujących się w górze Amazonki, miała czekać na nią eskorta. Była to kobieta nieustraszonej odwagi i mężnego serca, to też nie ulękła się niebezpieczeństw tak dalekiej podróży i udała się w drogę, do Rio-Bamba, wraz ze szwagrem, z dziećmi i doktorem Francuzem. Celem podróży były Missye istniejące na pograniczu brazylijskiem, gdzie miał oczekiwać statek i eskorta.

Z początku podróż odbywała się szczęśliwie, płynęli łodzią po rzekach wpadających do Amazonki, lecz niedługo, gdy przyszło przebywać okolicę dziesiątkowane przez ospę, trudności i niebezpieczeństwa zwiększały się stopniowo. Po kilku dniach z całej liczby ugodzonych przewodników, pozostał jeden tylko, inni pouciekali, a i ten, utonął niezadługo w nurtach Bobonasa chcąc ratować francuzkiego doktora. Wkrótce statek tak został uszkodzony przez skały i pnie pływające iż trzeba było wylądować na skraju ogromnego lasu i zbudować sobie w nim parę budek z gałęzi. Doktor ofiarował się pójść naprzód z pewnym murzynem, który nigdy nie opuszczał pani des Odonais; oczekiwano ich powrotu przez dni kilka — daremnie — zginęły gdzieś bez śladu.

Zapas żywności zaczynał się wyczerpywać; biedni rozbitki daremnie próbowali przebyć Bobonasę na tratwie; musieli wrócić do lasu i piechotą w dalszą puścić się drogę, w pośród nieprzeniknionych zarośli. Były to trudy przechodzące zwykłe siły ludzkie, to też pomimo możliwych starań i opieki mężnej niewiasty, dzieci jej krewni i służba w przeciągu kilku dni poumierali.

'Eight Hundred Leagues on the Amazon' by Léon Benett 28

— Ach! biedna nieszczęśliwa kobieta! zawołała Mina.

— Tak więc, mówił dalej Manuel, pani des Odonais pozostała sama jedna, — i to o tysiąc mil od oceanu do którego dostać się potrzebowała. Idzie i idzie we dnie i w nocy, aż nareszcie po długiej wędrówce znajduje przytułek u gościnnych Indyan, którzy doprowadzili ją do Missyi, gdzie oczekiwała eskorta. Sama tylko doszła do nich, na przebytej drodze pozostały mogiły najdroższych sercu jej istot.

Dostała się nareszcie do Loreto, w którem byliśmy przed kilku dniami, i z tej peruwiańskiei osady, równie jak my popłynęła Amazonką i nareszcie po dziewiętnastu latach rozłączenia, połączyła się z mężem.

W tej chwili zbliżył się sternik Araujo, mówiąc:

— Panie Garral, dopływamy do wyspy de la Ronde, zaraz przebędziemy granicę.

— Granicę! powtórzył Joam.

Wstał i przeszedłszy naprzód jangady wpatrywał się długo w wyspę la Ronde, o której wybrzeża rozbijały się fale rzeki, potem potarł ręką czoło, jak gdyby chcąc odegnać myśl natrętną lub przykre wspomnienie.

— Granica! szepnął, mimowolnie opuszczając głowę na piersi. Podniósł ją jednak po chwili, i twarz jego przybrała wyraz człowieka niezdolnego się wahać gdy idzie o spełnienie obowiązku.

Advertisement