←Rozdział XVIII | Golem Rozdział XIX Gustaw Meyrink |
Rozdział XX→ |
Przejechawszy kilka metrów, dorożka się zatrzymała.
— Koguci Zaułek, wielmożny panie?
— Tak jest. Tylko prędko.
Znów pojazd ruszył nieco dalej. Znów się zatrzymał.
Na miłość Boga, co to znaczy?
— Koguci Zaułek, wielmożny panie?
— Tak jest. Właśnie.
— Na Koguci Zaułek nie mogę jechać.
— Dlaczegóż nie?
— Wszędzie bruki powyjmowane. Żydowskie miasto całe przerabiają.
— Proszę więc jechać tak daleko, jak można, ale teraz, jak najprędzej.
Dorożka zrobiła jeden skok galopem, a potem znów zaczęła jechać niedołężnym kłusem.
Opuściłem zaplamione szkła okien dorożki i chciwym płucem ssałem powietrze nocne.
Wszystko mi stało się tak niepojęcie nowe: domy, ulice, zamknięte sklepy.
Biały pies włóczył się samotnie i w złym humorze po mokrym trotuarze[1]. Spojrzałem na niego. Co za dziwowisko! Pies! Zapomniałem, że takie zwierzęta są na ziemi. — Z radości jak dziecko zacząłem wołać na niego:
— Hej, hej! Jakże to można być tak smutnym!
Co by na to powiedział Hillel? — A Miriam?
Jeszcze parę chwil, a jestem u nich. Postanowiłem sobie póty we drzwi stukać, aż ich z łóżka powyciągam.
Teraz wszystko było dobrze — żałoba całoroczna minęła!
Toż nie prześpię już tej sprawy, jak niegdyś.
Na chwilę znów mnie załamała dawna trwoga: przypomniały mi się słowa więźnia z pyskiem dzikiego zwierza. Spalona twarz, zabójstwo lubieżnicze, ale nie, nie — przemocą odpychałem ten obraz: nie, nie, to niemożliwe! Miriam żyje! Toć jeszcze głos jej słyszałem przez usta Lapondera.
Jeszcze minuta — pół minuty, a wówczas —
Dorożka zatrzymała się koło kupy gruzów.
Wszędzie dokoła barykady z kamieni brukowych.
Na nich palą się czerwone latarnie.
Przy blasku pochodni kopał i łopatą odsypywał ziemię jeden z robotników.
Kopce zwalisk, kamieni i odłamki murów zamykały przejście.
Drapałem się po tych górkach, po kolana się pogrążyłem w gruzy.
Więc to tu miałby być Koguci Zaułek?
Z trudem się orientowałem. Same ruiny dokoła. Czyż nie tu stał dom, w którym mieszkałem? Fasada była zdjęta całkowicie.
Wdarłem się na jeden z kopców; w dole pode mną biegł wzdłuż dawnej ulicy czarny, murowany chodnik. Spojrzałem w górę: jak olbrzymie komórki pszczele zawisły w powietrzu opróżnione siedziby ludzkie, przez pół[2] pochodniami oświetlone, przez pół mdłym światłem księżycowym.
Tam w górze musiał to być mój pokój i poznałem po dawnych obiciach, co zostały.
W sąsiedztwie pracownia Saviolego.
Naraz uczułem w sercu próżnię. Jakie to osobliwe! Pracownia! Angelina!
Jakże daleko, jak niewymownie daleko było to wszystko ode mnie.
Obróciłem się: z domu, w którym mieszkał Wassertrum, nie pozostał kamień na kamieniu! Wszystko zrównane z ziemią: sklep tandeciarza[3], suterena[4] Charouska — — — wszystko, wszystko!
„Człowiek przechodzi tędy jak cień” — przypomniały mi się słowa, które kiedyś czytałem.
Zapytałem robotnika, czy nie wie przypadkiem, gdzie mieszkają ludzie, którzy się stąd wyprowadzili; czy może znał archiwariusza Szemajaha Hillela?
— Niks dajcz[5]! — była odpowiedź.
Dałam temu człowiekowi florena[6]; natychmiast niemal zaczął rozumieć po niemiecku, ale nie mógł mi dać żadnego objaśnienia.
Również żaden z jego towarzyszów.
Może u „Loisiczka” można by się czegoś dowiedzieć? Loisiczek był, jak mówiono, zamknięty; dom odnawiano.
A więc obudzić kogo w sąsiedztwie? Czy można?
— Tak szeroko i daleko tu wkoło nawet kot nie mieszka — mówił robotnik. — Administracyjnie zakazane. Wedle[7] tyfusu.
— A „Ceber”? Chyba otwarty?
— Ceber zamknięty.
— Na pewno?
— Na pewno.
Na chybił trafił wymieniłem nazwiska handlarzy i trafikantów[8], którzy tu w okolicy mieszkali; wymieniłem też imiona Zwaka, Vrieslandera, Prokopa...
Wszyscy kiwali głowami. Nie, nie.
— Może który z was zna Jaromira Kwasniczkę?
Robotnik nasłuchiwał.
— Jaromir? Głuchoniemy?
Dusza moja się radowała. Bogu dzięki. Przynajmiej jeden znajomy.
Tak jest, głuchoniemy. Gdzie mieszka?
— Czy to ten, co wycina obrazki? Z czarnego papieru?
— Tak — to on. Gdzież go mogę spotkać?
Robotnik, o ile mógł najdokładniej, opisywał mi nocne kawiarnie w mieście wewnętrznym — i wnet na nowo zaczął kopać ziemią łopatą.
Więcej niż godzinę brodziłem poprzez pola gruzów, tańcowałem po chwiejących się deskach i pełzałem wśród poprzecznych belek, zamykających ulice. Cała dzielnica żydowska była jedną kamienną pustynią, jakby trzęsienie ziemi zburzyło miasto.
Oddech mi zapierało ze wzruszenia, szedłem zabrudzony i w podartym obuwiu — aż na koniec wydostałem się z tego labiryntu. Kilka szeregów domów — i stałem przed jaskinią, której poszukiwałem. — Nade drzwiami widniał napis: „Cafe Chaos”.
Bezludny, mały lokal, w którym zaledwie starczyło miejsca na parę stolików, stojących pod ścianą.
Na środku sali na trójnożnym bilardzie spał kelner i chrapał.
Przekupka z koszem jarzyn przed sobą siedziała w kącie — pochylona nad szklanką czaju[9].
W końcu zdecydował się kelner wstać i zapytać, czego chcę. Z zuchwałego spojrzenia, jakim ten patrzył na mnie od stóp do głów — dopiero teraz przyszło mi na myśl, że muszę wyglądać jak oberwaniec.
Rzuciłem okiem w zwierciadło i przeraziłem się: cudza, anemiczna twarz, pomarszczona, szara jak kit z szczecinowatą brodą i poczochranym długim włosem ukazała się przede mną.
— Czy sylwetkarz Jaromir był tu? — zapytałem i zamówiłem czarną kawę.
— Nie wiem, gdzie on siedzi do tej pory — odpowiedział mi kelner, ziewając.
— Po czym znów się położył na bilard i w dalszym ciągu drzemał.
Wziąłem ze ściany „Prager Tageblatt[10]” i — czekałem. Litery biegały mi w oczach jak mrówki po stronicach — i ani słowa nie zrozumiałem z tego, com czytał.
Godziny mijały — a za szybami ukazywał się już podejrzany głęboki poświt ciemnoniebieski, który świadczy o wtargnięciu zorzy porannej do lokalu o oświetleniu gazowym.
Tu i ówdzie wypatrywali coś na ulicy policjanci w pióropuszach o zielonym połysku — i powolnym, ciężkim krokiem szli dalej.
Do kawiarni weszli żołnierze — jak widać, po hulaszczo przepędzonej nocy.
Wracający nad ranem jegomość napił się przy bufecie wódki.
Na koniec, na koniec: Jaromir.
Zmienił się tak, żem go zaledwie poznał: oczy miał zagasłe, przednie zęby mu wypadły, włosy się mocno przerzedziły, a za uszami miał głębokie jamki.
Byłem tak rad[11], że po długim czasie znów widzę znajomą twarz, że podskoczyłem, ruszyłem ku niemu i ująłem go za rękę. — Jaromir zachowywał się w sposób dziwnie bojaźliwy — i nieustannie spoglądał w stronę drzwi. Za pomocą wszelkich możliwych gestów chciałem mu wykazać, jak się raduję jego spotkaniem. — Długi czas zdawał mi się nie dowierzać.
Ale, jakiekolwiek zadawałem mu pytania, zawsze ten sam rozpaczny ruch ręki, oznaczający: nie rozumiem!
Jakże umożliwić mu zrozumienie rzeczy?
Mam myśl. Kazałem sobie dać ołówek i kolejno rysowałem twarze Zwaka, Vrieslandera i Prokopa.
Jak to? Wszyscy opuścili Pragę?
— Żywo, niby płazem[12], uderzył w powietrze dokoła; zrobił ruch wypłaty pieniędzy, poruszał po stole palcami, niby dla oznaczenia pochodu i uderzył się po wierzchu ręki. Odgadłem: wszyscy trzej zapewne od Charouska dostali pieniądze i teraz jako wspólnicy krążyli po świecie z powiększonym teatrem marionetek.
— A Hillel? Gdzież teraz mieszka? — Narysowałem jego twarz, przy tym dom — i w końcu znak zapytania.
Znaku zapytania Jaromir nie zrozumiał; — nie umiał czytać, ale pojął, o co mi chodziło. Wziął zapałkę, rzucił ją pozornie w górę, a potem na sposób prestidigitatorów[13] nagle ukrył ją tak, że zniknęła. Co to znaczyło? Czyżby i Hillel wyjechał?
Narysowałem ratusz żydowski. — Głuchoniemy mocno potrząsł głową.
— A więc Hillel już tam nie jest?
— Nie (potrząśnięcie głową).
— Więc gdzie jest?
Znów powtórzył Jaromir swoją sztukę z zapałką.
— Na pewno myśli, że ten pan wyjechał — i nikt nie wie, dokąd — wtrącił się do rozmowy poranny gość, który pił wódkę, a który teraz przez cały czas z wielkim zaciekawieniem nam się przyglądał. Serce mi zdrętwiało z trwogi: Hillela nie ma! — Teraz byłem zupełnie samotny na całej ziemi. — Rzeczy w kawiarni zaczęły mi skakać przed oczami. —
— A Miriam?
Ręka mi drżała z taką siłą, że dłuższy czas nie byłem w stanie narysować jej twarzy z należytym podobieństwem.
— Czy i Miriam zniknęła?
Zniknęła. Tak. Bez śladu.
Westchnąłem, zacząłem biegać po pokoju tam i z powrotem, tak że trzej żołnierze pytająco spoglądali na siebie.
Jaromir starał się mnie uspokoić i próbował jeszcze mnie o czymś powiadomić, o czym wiedział: położył głowę na ramieniu, jak osoba uśpiona.
Oparłem się o blat stołu:
— Na imię Jezusa, czy Miriam umarła?
Potrząśnięcie głową. Jaromir znów powtórzył gest uśpienia.
— Czy Miriam była chora? — Narysowałem flaszkę lekarstwa.
Potrząśnięcie głową. Znów przyłożył Jaromir skroń do ramienia.
Świt jasny rozwidnił izbę, płomienie gazowe gasły jedne po drugich i ciągle jeszcze nie mogłem uchwycić, co znaczyły gesty Jaromira. —
Dałem pokój. Rozważałem.
Jedyna rzecz, która mi pozostała do zrobienia, to jak najwcześniej iść na żydowski ratusz — i tam się poinformować, dokąd mogli wyjechać Hillel i Miriam.
Ja muszę jechać za nimi. —
Milcząco siedziałem przy Jaromirze. — Niemy i głuchy jak on.
Gdym po pewnym czasie spojrzał, zauważyłem, że wycina z papieru nożyczkami sylwetki.
Poznałem profil Rozyny. Podał mi obrazek poprzez stół, położył rękę na oczach i — — płakał sobie cicho.
Potem naraz powstał — i chwiejnym krokiem — bez pożegnania — wyszedł z kawiarni.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Archiwariusz Szemajah Hillel pewnego dnia bez żadnego uzasadnienia przestał przychodzić — i nigdy nie powrócił; córkę swoją również zabrał ze sobą: gdyż i jej nikt już nigdy nie widział od owego czasu: tak mi powiedziano w żydowskim ratuszu. To było wszystko, czego się mogłem dowiedzieć.
Nie miałem żadnego śladu, który by mi wskazywał, dokąd się udali.
W banku mi oświadczono, że moje pieniądze ciągle jeszcze sądownie są obciążone — i z dnia na dzień oczekuje się możności ich wypłacenia na moje ręce. —
A więc i spadek po Charousku musiał iść drogą urzędową — i z gorącą niecierpliwością oczekiwałem na pieniądze, aby wówczas wszelkich sposobów użyć, dla poszukiwania śladów Hillela i Miriam.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Sprzedałem swoje drogie kamienie, które miałem jeszcze w kieszeni — i wynająłem sobie dwie małe, umeblowane, obok siebie leżące mansardy[14] na Staroszkolnej ulicy — jedynej ulicy, która po przebudowaniu dzielnicy żydowskiej została zachowana.
Szczególny przypadek: był to ten sam dobrze znany dom, o którym krążyło podanie, że kiedyś zniknął w nim Golem.
U mieszkańców — po największej części drobnych kupców i rzemieślników — dowiadywałem się, czy jest cokolwiek prawdy w pogłoskach o „pokoju bez wejścia” — i zostałem wyśmiany. — Jak można wierzyć w podobne niedorzeczności!
Moje własne przeżycia, które się z tym wiązały, przybrały w więzieniu mglistość dawno zwietrzałego widzenia sennego — i widziałem w nich już tylko symbole bez życia i krwi — i wykreśliłem z księgi moich wspomnień.
Słowa Lapondera, które nieraz tak wyraźnie w sobie słyszałem, jakby siedział naprzeciwko mnie, jak dawniej w celi — i jakby ze mną rozmawiał — utwierdziły mnie w tym, że musiałem czysto wewnętrznie kontemplować to, co mi przedtem ukazało się jako uchwytna rzeczywistość.
Czyliż nie przeminęło, nie znikło wszystko, com niegdyś posiadał? Księga Ibbur[15], fantastyczna talia kart do taroka[16], Angelina i nawet moi starzy przyjaciele: Zwak, Vrieslander i Prokop! —
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Był wieczór Bożego Narodzenia i przyniosłem sobie do domu małą choinkę oraz czerwone świeczki. Chciałem jeszcze raz być dzieckiem, mieć koło siebie płomyki światła, zapach żywicznych igieł i płonącego wosku.
Zanim rok dobiegł do końca, nie dałem za wygraną — i szukałam po miastach i po wsiach — i gdziekolwiek mi serce podyktować mogło — Hillela oraz Miriam.
Wszelka niecierpliwość, wszelkie wyczekiwanie z wolna we mnie odpadły — równie jak znikła wszelka trwoga, że Miriam mogła być zamordowana: wiedziałem sercem, że znajdę oboje.
Był we mnie jakby nieustanny uśmiech szczęścia — i gdym rękę na coś położył, zdawało się, że jakaś siła zbawcza z niej wypływa. Zadowolenie człowieka, który po długiej wędrówce do domu powraca i z dala już ogląda promieniejące wieże swego rodzinnego miasta — napełniało mnie całego w szczególny sposób.
Byłem raz jeszcze w małej kawiarni, chcąc sprowadzić Jaromira do siebie na wigilię. Więcej się już tam nigdy nie pokazał — jak mi powiedziano — i chciałem już ze smutkiem wracać do domu, gdy wszedł stary kramarz[17] wędrowny i ofiarował mi różne drobne bezwartościowe przedmioty do nabycia.
Przeszukałem jego skrzyneczkę, gdzie leżały dewizki[18] do zegarka, małe koncyfiksy[19], grzebienie, szpilki do włosów, broszki; nagle wpadło mi w ręce serce z czerwonego kamienia i pełen podziwu poznałem, że to jest ta sama pamiątka, którą mi kiedyś Angelina, gdy była małą dziewczynką — dała w prezencie koło wodotrysku w swym pałacu.
I nagle przed moim okiem stanęła moja młodość, jak gdybym w kamerze optycznej oglądał widoczek, malowany ręką dziecka.
Długo, długo stałem wzruszony i spoglądałem na małe czerwone serce, które trzymałem w ręku.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Siedziałem w swej mansardzie i przysłuchiwałem się, jak syczały igiełki jodłowe, gdy tu i owdzie drobna gałązka zaczynała płonąć od woskowych świeczek.
„Może też właśnie o tej godzinie stary Zwak gdzieści na świecie gra swoje „Boże Narodzenie kukiełek” — wyobrażałem to sobie — „i deklamuje tajemniczym głosem strofkę swego ulubionego poety Oskara Wienera[20]:
Gdzie jest serce z czerwonego kamienia?
Ono wisi na wstążce jedwabnej.
O ty, nie oddawaj serca —
Ja byłem mu wierny, jam je kochał —
I siedem lat ciężkom służył
Dla tego serca — i kochałem je gorąco!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Szczególnie świąteczny nastrój miałem w duszy. — Świece już się wszystkie wypaliły. Jedna tylko jeszcze migała. Dym krążył po pokoju. — Naraz jakby mnie jakaś ręka pociągnęła, musiałem się odwrócić:
Odbicie mojej osoby stało w progu. Mój sobotwór. W białym płaszczu. Z koroną na głowie.
Trwało to jedno okamgnienie.
Nagle płomienie buchnęły poprzez deski moich drzwi i do pokoju wdarł się obłok duszącego, gorącego dymu.
Pożar w domu. Pożar! Pożar!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Roztwieram[21] okno. Wdrapuję się na dach.
Z dala już huczy gromkie trąbienie nadjeżdżającej straży ogniowej. Błyszczące hełmy i krótkie, ostre rozkazy komendy.
Potem upiorne, rytmiczne, syczące dyszenie pomp, jakby demony wody gotowały się do skoku na swego śmiertelnego wroga: ogień.
Szkło, brzęcząc, pęka, a czerwony płomień strzela ze wszystkich okien.
Materace wyrzucają z okien, cała ulica jest nimi zaścielona, ludzie skaczą na nie: tłuką się i ranią; straż ich wynosi.
We mnie natomiast coś raduje się w dzikiej, tryumfalnej ekstazie! Nie wiem, dlaczego. Włos mi się jeży.
Biegnę w stronę komina, aby uniknąć osmalenia, gdyż płomienie idą w moją stronę.
Powróz kominiarski otacza go dokoła; obwijam go koło siebie, opasuję nim stawy ręki i nogi, jak tego się uczyłem za lat chłopięcych w szkole gimnastyki — i powoli spływam na dół od strony fasady.
Przesuwam się koło jednego okna; spoglądam do środka: tam wszystko jasno oświetlone.
I widzę tam — — widzę tam — —
Całe moje ciało staje się jednym radosnym okrzykiem:
Hillel! Miriam! Hillel!
Chcę przeskoczyć przez kraty w oknie.
Chwytam za nie. Tracę przy tym swe położenie w sznurze.
Chwilę jedną wiszę głową na dół, z nogami skrzyżowanymi między niebem a ziemią[22].
Sznur świszcze przy posunięciu. Trzeszcząc, rozszerzają się włókna.
Upadam. Świadomość we mnie gaśnie.
Jeszcze w upadku chwytam za gzyms okna, ale zbaczam z drogi. Zatrzymać się nie mogę:
Kamień jest gładki.
Gładki jak kawał słoniny.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przypisy
- ↑ trotuar (z franc.) — chodnik.
- ↑ przez pół (daw.) — w połowie.
- ↑ tandeciarz — handlarz tandetą, tj. tanimi, byle jakimi towarami z drugiej ręki.
- ↑ suterena (z fr.) — podziemna kondygnacja mieszkalna.
- ↑ niks dajcz — nieprawidłowo: nie mówię po niemiecku.
- ↑ floren — złota moneta z Florencji, często naśladowana przez mennice innych krajów.
- ↑ wedle — tu: z powodu.
- ↑ trafikant — kioskarz.
- ↑ czaj (z ros.) — herbata.
- ↑ Prager Tageblatt (niem.) — Dziennik Praski.
- ↑ rad (daw.) — zadowolony.
- ↑ płaz — płaska krawędź szabli lub innej broni białej.
- ↑ prestidigitator — sztukmistrz, iluzjonista.
- ↑ mansarda — rodzaj dachu załamującego się tak, by było pod nim więcej przestrzeni bądź pomieszczenie bezpośrednio pod takim dachem.
- ↑ ibbur — w pewnych odłamach mistyki żydowskiej słowo to oznacza w uproszczeniu wzmocnienie duszy żyjącego człowieka przez tymczasowo łączącą się z nią inną sprawiedliwą duszę przebywającą poza ciałem. Zwykle wynika to z potrzeby spełnienia przez duszę bezcielesną jakiejś misji.
- ↑ tarok a. tarot — dawna gra karciana bądź talia do niej, używana również do wróżenia.
- ↑ kramarz — handlarz.
- ↑ dewizka — łańcuszek od zegarka kieszonkowego.
- ↑ koncyfiks — prawdop. krucyfiks.
- ↑ Oskar Wiener — poeta praski, aktywny na początku XX w.
- ↑ roztwierać (daw.) — otwierać.
- ↑ wiszę głową na dół, z nogami skrzyżowanymi między niebem a ziemią — w pozycji odwzorującej kartę tarota Wisielec.