←Rozdział XVII | Pierwsi ludzie na księżycu Rozdział XVIII Herbert George Wells |
Cały tekst→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Nareszcie w szarem półświetle ujrzałem pod sobą morze. Ziemia już mi się nie przedstawiała jak kula, ale jak ciało płaskie i wklęsłe, byłem już blisko mojego świata, ludzkiego świata.
Zasunąłem szczelnie wszystkie okiennice, tylko wschodnią na cal zostawiłem uchyloną aby spuszczać się na dół zupełnie wolno i uniknąć uderzenia gwałtownego. W krótce usłyszałem szum fal morskich, usiadłem na podłodze i poleciwszy się Bogu, czekałem...
Sfera spadła w wodę z ogromnym pluskiem, natychmiast zwinąłem wszystkie cavoritowe okiennice, i poczułem, że powoli zagłębiam się w otchłań, potem, że wypływam na powierzchnię wody.
Podróż moja powietrzna skończyła się, zaczynałem teraz żeglować po morzu. Domek mój szklany pływał po falach, jak bańka mydlana.
Noc była ciemna, niebo pochmurne, gdzieś w dali błyszczały żółtawe światełka przepływających okrętów, a niezbyt daleko widziałem duże czerwone światło. Ciekawy byłem niezmiernie, gdzie się też znajduję, i czy kiedykolwiek dopłynę do brzegu w moim czarodziejskim domku.
Nie umiałem nim kierować, zdałem się więc na wolę Opatrzności i czekałem, co dalej będzie. Dziwna rzecz, płynąc tak po morzu bez steru, bez żagli, po prostu w szklanej kuli, jak czarnoksiężnik Merlin w legendach bretońskich, byłem spokojny i pełen nadziei w przyszłość, a czując się mocno znużony, usiadłem na podłodze przy moim ładunku, oparłem głowę na rękach i smacznie zasnąłem, kołysząc się lekko na falach. Nie wiem, jak długo spałem, obudziła mnie nieruchomość kuli, przestała się bowiem kołysać i stała w miejscu.
Wyjrzałem oknem, znajdowałem się na obszernej, piaszczystej mieliźnie. W znacznej odległości widać było drzewa i domy, a więc ląd — ziemia! Spojrzałem na morze, okręt jakiś rysował się na dalekim horyzoncie.
W tej chwili zachwiałem się i upadłem, bo chciałem stanąć o własnej sile, gdyż otwór wejściowy znalazł się u góry, a ja co prędzej pragnąłem go odśrubować. Po chwili dopiero wstawszy, uczyniłem to, powietrze świszcząc wchodziło do wnętrza, byłem niem odurzony. Uczułem mocny ból w piersiach, usiadłem i zacząłem ciężko oddychać. Po jakimś czasie ból ustał, oddychałem już swobodniej.
Wyprostowałem się i głowę wysunąłem otworem, ale siła powietrza wepchnęła mię napowrót wewnątrz kuli, która potoczyła się na bok. Lecz po następnych próbach wydostałem się na wybrzeże zdrów i cały, tylko ruszyć się nie mogłem, gdyż zdawało mi się, że jestem z ołowiu — tak byłem ciężki, ziemia rozpościerała już bez przeszkody władzę swą nade mną.
Był bardzo wczesny ranek; rozejrzałem się dokoła, na prawo widać było kamienisty brzeg, a na nim kilka małych chat, latarnię morską i cypel lądu, wchodzący w morze, z lewej strony jakieś niewielkie sadzawki, a w głębi rząd skromnych domów, jakby świeżo powstające miejsce kąpielowe. Gdy przyzwyczaiłem się znów do powietrza ziemi naszej; powstałem jeszcze z pewną trudnością, przeciągnąłem się razy kilka, aby członkom moim nadać dawną giętkość a czując porządny głód, pomyślałem z jaką przyjemnością napiję się gorącej kawy ze świeżemi bułeczkami, bo choć nie wiedziałem, gdzie jestem, ale pewny byłem, że znajduję się w Europie, a serce mi mówiło, że na angielskim wybrzeżu.
Usłyszałem też czyjeś kroki za sobą, odwróciwszy się, spostrzegłem jakiegoś jegomościa z ręcznikiem na szyi; szedł ku morzu, aby użyć rannej kąpieli. Po flanelowem ubraniu poznałem rodaka. Idąc, przypatrywał mi się ciekawie, jak również szklanej kuli, wreszcie przystanął i zawołał — „Hola, kto pan jesteś!”
Dziwiłem się, że mnie panem nazwał, bo rozczochrany, brudny, i obdarty, wyglądałem na szubrawca raczej niż na porządnego człowieka, lecz rad ze spotkania, odrzekłem pospiesznie...
— A pan kto jesteś?
Uspokojony zbliżył się i wskazując na sferę spytał ciekawie.
— Co to może być?
— Najprzód racz mi pan powiedzieć, gdzie ja jestem? — zapytałem.
— W Littlestone, — odrzekł, wskazując szereg domów. Czy pan dopiero co wylądował? A co to za kula? czy to jaka maszyna?
— Tak.
— Czyś pan po rozbiciu statku w tej kuli tu przypłynął? Czy to jest nowy przyrząd ratunkowy? — pytał zaciekawiony.
Spojrzałem bystro na jego dobroduszną twarz, widziałem, że mogę mu zaufać, więc potwierdziwszy jego mniemanie, że to jest mój przyrząd ratunkowy, rzekłem z naciskiem.
— Potrzebuję pomocy, aby przenieść to, co się znajduje wewnątrz tej kuli w jakie bezpieczne miejsce, gdyż sam temu nie poradzę.
W tej chwili ujrzałem trzech młodych ludzi idących z kąpielowemi ręcznikami w naszą stronę, wielce mnie to ucieszyło, a uprzejmy pan począł gestami wzywać ich, by się do nas zbliżyli.
Za chwilę nadeszli i równie jak pierwszy kąpielowicz zarzucili mnie pytaniami.
— Wszystko panom opowiem później, lecz teraz umieram ze znużenia.
— Chodź pan do hotelu, — rzekł pierwszy mój znajomy, a my zajmiemy się sprowadzeniem pańskiej maszyny.
— Nie mogę, — odrzekłem — w tej kuli, znajduje się całe moje mienie w złotych sztabach.
Spojrzeli na mnie z niedowierzaniem, a potem jeden na drugiego i milczeli. Ja poszedłem do kuli, wyjąłem grube kute kije, które na ziemi ciężyły sześć razy więcej niż na księżycu, łańcuch, kawałki piki, i położyłem to wszystko przed nimi. Pierwszy jegomość podniósł kij, lecz zaraz upuścił go stęknąwszy i zapytał.
— Czy to naprawdę złoto, czy mosiądz?
— Ależ złoto! — zawołali chórem trzej inni.
— Skąd pan wziąłeś tyle złota? zapytał, patrząc na mnie bacznie, dobroduszny, nizki jegomość.
Byłem tak znużony, że nie chcąc długo mówić, powiedziałem im prawdę.
— Przywiozłem je z księżyca!
Pojmiecie czytelnicy, jakiemi oczami spojrzeli wtedy na mnie wszyscy czterej, lecz ja nie zważając na ich zdziwienie, rzekłem krótko.
— Opowiem wam wszystko później, teraz, panowie, pomóżcie mi przenieść ten kruszec do hotelu — jedną sztabę we dwóch poradzicie, a resztę ja sam zaniosę.
— A ta szklana kula?
— Niestety chwilowo muszę ją tu zostawić.
Młodzi ludzie nie zadawali mi już pytań, posłusznie wzięli we dwóch po jednej sztabie i taką szliśmy procesyą do hotelu. Na pół drogi spotkaliśmy gromadkę dzieci: dwie dziewczynki ze szpadelkami, które z przestrachem przypatrywały się dzikiej mojej postaci i szczupły o bystrych oczach chłopak, snać syn rybaka. Ciekawie się przypatrując, towarzyszył nam długą chwilę, lecz potem pobiegł w stronę, gdzie leżała sfera. Zaniepokoiło to mnie bardzo i z obawą patrzałem za chłopcem.
Zauważył to obok stojący młody człowiek i rzekł uspokajająco.
— Nie obawiaj się pan, on się jej nie dotknie.
Słońce tymczasem jasno oświeciło morze i ziemię, czułem pogodę w duszy i zadowolenie z dokonanych czynów. Gospodarz hotelu zawahał się trochę na mój widok, lecz towarzysze moi, jego lokatorowie mówili za mnie, a moje sztaby złote zrobiły też duże wrażenie, dość, że wkrótce znalazłem się w ciepłej kąpieli, jeden z towarzyszy pożyczył mi czystej bielizny i ubrania. Z przyjemnością zasiadłem do śniadania. Zajadając świeże jajka, smaczne grzanki i popijając kawę, opowiedziałem w krótkości czterem moim nowym znajomym naszą wyprawę na księżyc, wyniki jej i mój dzisiejszy powrót na ziemię. Słuchali mnie z ciekawością, ale czytałem z ich ócz, że ani słowa nie wierzyli temu, co im opowiadałem, lecz uważali mnie za bardzo sprytnego blagiera. Wreszcie jeden z nich rzekł:
— Ależ to bajka, niemożebna do uwierzenia.
Wzruszyłem ramionami i odparłem.
— Myśl pan o tem, co chcesz.
Najmłodszy z czterech słuchaczy rzekł do innych półgłosem:
— Nie chce nam powiedzieć prawdy i kwita.
— Panowie, rzekłem poważnie, — wiem, że trudno uwierzyć moim słowom, przygody moje są nadzwyczajne, lecz daję wam słowo honoru, iż przybywam prosto z księżyca...
Jestem panom niezmiernie wdzięczny za ich pomoc i zdaje mi się, że panów niczem nie obraziłem.
— Ależ bynajmniej, odpowiedzieli wszyscy razem z bardzo uprzejmemi minami, zapalili papierosy i rozproszyli się po salonie. Okrągły jegomość zbliżył się do okna i rzekł:
— Pogoda jest przepyszna, nie pamiętam tak ciepłego lata.
W tem coś jakby wielka rakieta wyleciała w powietrze. Rozległ się szum.
— Co to jest? — zawołałem.
— Nie wiem, — odrzekł jeden — z panów i żeby lepiej zobaczyć pobiegł do okna, inni uczynili to samo.
— Stąd nic nie widać, — zawołali i wybiegli przed dom.
Nagle przebiegła mi przez głowę okropna myśl. Jak szalony po biegłem za nimi. Na niebie z tej, strony, gdzie zostawiłem sferę, unosiła się ona teraz w powietrzu jak mały obłoczek.
— To ten chłopiec! to ten przeklęty chłopiec! — krzyczałem w największej pasyi, i roztrącając ludzi biegłem na wybrzeże, gdzie zostawiłem kulę. Nie było jej tam niestety, tylko pozostawiona przez chłopca siatka.
Stałem na miejscu zdrętwiały z rozpaczy. Teraz wszystko przepadło: wielki naukowy wynalazek Cavora, wszystkie moje plany aby jechać odszukać zaginionego towarzysza, jeden ciekawy dzieciak w niwecz obrócił te zamiary i sam zginął.
Dokoła mnie stało więcej niż dwadzieścia osób pytających wzrokiem o wyjaśnienie tego zdarzenia.
— Nie mogę państwu tego wytłómaczyć, zawołałem głośno, — nie jestem w stanie. I gestykulując konwulsyjnie poszedłem do hotelu. Kazałem służącym przenieść złoto do mego pokoju, zamknąłem się na klucz rzuciłem na łóżko i zacząłem złorzeczyć wszystkim nieznośnym malcom psotnikom.
W końcu jak wszystko na świecie i mój gniew musiał się uspokoić. Głowa mnie bardzo bolała, zadzwoniłem o syfon wody sodowej, którą popijając, rozmyślałem co mi teraz wypada zrobić. Kazałem sobie podać materyały piśmienne i napisałem list do dyrektora najbliższego banku, aby przysłał dwóch zaufanych ludzi i wózek bo chcę umieścić w jego banku 100 funtów złota.
Potem z podanego mi kalendarza wziąłem adresy: krawca, kapelusznika, składu z bielizną, zegarmistrza etc. aby przyszli wziąść miarę, gdyż potrzebowałem ich towarów. Następnie kazałem sobie podać drugie śniadanie i posiliwszy się należycie, położyłem się spać.
Wyspawszy się dobrze, spokojniej spojrzałam na świat i ludzi, i zgodziłem się z moim losem. Zapłaciłem mojego dłużnika i wyjechałem do słonecznej Italii, gdzie znów piszę ową sztukę zaczętą wtedy w Lympne.
Ale gdy wielki srebrny księżyc świeci wieczorem, myślę o biednym Cavorze, który na to poświęcił swą wiedzę i pracę całego życia, aby zginąć w chłodnych pieczarach tajemniczego towarzysza ziemi. Wtedy sen ucieka z mych powiek bo szczerze mi żal tego szlachetnego męczennika nauki.