Ogród Petenery
Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział XVI Pierwsi ludzie na księżycu
Rozdział XVII
Herbert George Wells
Rozdział XVIII
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


XVII.
W przestrzeni.


Przedewszyskiem przypomniałem sobie, gdzie się znajdowała mała lampka nasza, zapaliłem ją, potem nagrzałem bardzo mocno ogrzewacze i sprawdziłem, czy przyrządy wydzielające tlen i pochłaniające kwas węglany, wydzielany przy oddychaniu, działają prawidłowo. Nim się sfera dostatecznie nagrzała, posiliłem się naszymi zapasami, gdyż po przebytych trudach i wrażeniach czułem się zupełnie wyczerpany.

Nie wiem, jak długo trwały te przygotowania, bo zegarek Cavora jeszcze w chwili przybycia na księżyc potłukł się w kawałki, a tutaj czas liczył się zupełnie inaczej niż na ziemi. Gdy już gorąco zrobiło się w kuli, nastawiłem ostrożnie przyrząd wynaleziony przez Cavora, pozasuwałem cavoritowe okiennice wewnętrzne, zgasiłem lampkę i przyśrubowałem ją mocno do odpowiedniego przyrządu, Bogu się poleciwszy, czekałem.

Ta ciemność i cisza dawały mi przedsmak grobu, byłem jakby żywcem pogrzebany. W tem uczułem leciuchne wstrząśnienie i zaraz zrozumiałem, że lecę w przestrzeń, bo przedmioty leżące wewnątrz kuli, jak blaszanki z zapasami i mój pakunek ze złotem, zaczęły mnie uderzać po kolei. Przez zasunięcie okiennic Cavoritowych wpływ siły przyciągania księżyca na sferę przerwał się i zaczęła nań działać tylko siła odśrodkowa. Leciałem.

Doczołgałem się, jak mogłem, macając po ścianach rękami, do otworu, chwyciłem za sznur, który przezorny Cavor tam umocował, aby trzymając się, można było ustać na nogach i odsunąwszy klapę do połowy, wyjrzałem. Zdawało mi się, że ledwie dziesięć minut byłem w przestrzeni, i że jestem jeszcze blisko księżyca, tymczasem byłem już tak daleko, że przedstawił mi się jako wielki srebrny sierp na ciemnem niebie, a jak półksiężyc turecki świeciła nasza ziemia.

Zadymki śnieżnej ani znaku, pogoda i spokój zupełny panował w przestworzu.

Mocno zdziwiony tym widokiem, chciałem zobaczyć, co też będzie widać z przeciwnej strony i odsunąłem cavoritową okiennicę naprzeciw otworu. Olśniony oślepiającym blaskiem słońca, coprędzej zasunąłem okiennicę, wróciłem do otworu i podziwiając te cuda wszechświata, zadałem sobie pytanie, gdzie też los mnie rzuci?

Cavor umiał kierować sferą, on uczony, matematyk astronom. Ja obecnie rozumiałem tylko cokolwiek, bo korzystałem z jasnych wykładów mego przyjaciela, i wszakże z nim razem budowałem sferę i odbyłem podróż na księżyc, ale czy mi się uda powrócić na ziemię?

Myśl ta trwożyła mnie bardzo, w tamtej podróży: Cavor był sternikiem, a teraz czyż dam sobie radę bez niego?

Wytężyłem pamięć, aby sobie przypomnieć wszystkie wskazówki Cavora i po chwili wielkiej pracy pamięciowej przypomniałem sobie, że muszę przybliżyć się do księżyca, przelecieć poza nim, potem zamknąć cavoritowe okiennice z tej strony, a otworzyć wschodnie okna, wtedy ziemia zacznie mnie przyciągać i powrócę na nią.

Zwinąłem więc zaraz okiennice, wychodzące na księżyc i zacząłem lecieć jakby z powrotem, ale gdy znów uczułem jak przy pierwszem zbliżeniu do księżyca, że stoję na dnie a nie wiszę w powietrzu, nie mając zamiaru wrócić na tę zimną planetę, prędziutko zasunąłem okiennicę od strony księżyca, przebiegłem koło niego z niesłychaną szybkością, a otworzywszy następnie wschodnie okiennice zacząłem spadać ku ziemi przyciągany przez nią. Uczułem się spokojniejszy teraz, byłem tylko małym atomem w wszechświecie, ale atomem wolnym, leciałem w przestrzeni, jak miliony gwiazd lecą po niebieskim przestworzu, drogę miałem wytkniętą i dziwnie blisko wtedy czułem obecność Przedwiecznego. Głowa mi tylko trochę ciążyła, a zresztą pod względem fizycznym czułem się zupełnie dobrze.

Nigdy nie zapomnę uczuć i wrażeń, jakich doznałem w tej bezmiernej podróży mojej! Chwilami zdawało mi się, że dopiero co opuściłem księżyc, a chwilami znów, że już od wieków lecę tak w przestrzeni, że jestem istotą stworzoną przed wiekami, że nigdy nie skończę mego biegu, lecz wiecznie krążyć tak będę wśród planet.

W kuli było ciemno, gdyż otwór, przy którym stałem, wychodził w stronę ziemi, która z powodu oddalenia słabo jeszcze oświecała, słońce zaś było pode mną.

Sam byłem wśród ciszy wszechświata, a jednak nie czułem się osamotniony, doznałem wrażenia podróżnego, wracającego do rodzinnego domu, czułem się silnym opieką Wszechmocnego i nie doznawałem w duszy żadnej obawy.

Natomiast zdawało mi się, że nie mogę być tym samym Bedfordem z Londynu, który został bez grosza, który zamknął się w Lympne, by napisać arcydzieło dla sceny, a później poznał Cavora i pracował nad jego wynalazkiem, tamten Bedford wydał mi się tak małym, biednym i ograniczonym, że litość mnie brała nad tym nędzarzem. Przebiegłem myślą całe jego życie: dzieciństwo, czasy szkolne, pierwszą młodość... I wydał mi się on maleńką mrówką, uwijającą się w piasku, o! jak nieskończenie większym, silniejszy duchem był obecny Bedford, który dzięki wpływowi uczonego Cavora dokonywał rzeczy nadzwyczajnych.

Wśród tych rozmyślań zbliżyłem się ku ziemi tak, że już czułem wyraźnie jej siłę przyciągającą. Gdzie ja też spadnę? pomyślałem. Szczęśliwie wyszedłem ze wszystkich przygód na księżycu a pewnie zginę, wracając do matki ziemi. Tymczasem byłem już wśród atmosfery otaczającej kulę ziemską, temperatura zaczęła się podnosić, niedługo spadnę, ale gdzie to nastąpi?

Advertisement