←Rozdział XV | Pierwsi ludzie na księżycu Rozdział XVI Herbert George Wells |
Rozdział XVII→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Nagle o jakie trzydzieści metrów ode mnie na pochyłości skały, wśród potratowanej, zeschłej roślinności zobaczyłem czapkę Cavora. Zadrżałem z przerażenia.
Więc go napadły te podobne do owadów istoty, bronił im się biedak, walczył jak mógł, czego dowodem te podeptane rośliny, a oni przemocą wzięli go.
Podszedłem bliżej, i podniosłem czapkę, ślady krwi widać było dokoła.
Stałem przerażony, namyślając się co robić, gdy ujrzałem podrzucany lekko wieczornym powiewem jakiś biały, niewielki przedmiot. Podniosłem go, był to papier zgnieciony i krwią poplamiony, a na nim poznałem pismo Cavora. Usiadłem na pochyłości skały, wyprostowałem papier delikatnie i zacząłem czytać co następuje.
— Stłukłem mocno kolano, nie mogę chodzić ani pełzać...
To było wyraźnie napisane, a później nieczytelnie:
— Oni mnie ciągle gonią i wkrótce dogonią.
Potem bardzo pospiesznie napisane:
— Już ich słyszę, — i niewyraźny zygzak. Dalej znów kilka wyrazów:
— Ale to zupełnie inny rodzaj Selenitów, muszą mieć większe komórki mózgowe, gdyż zupełnie inaczej mówią, musi to być klasa rządząca — dalej nic już nie mogłem odczytać.
W końcu były jeszcze niewyraźne te słowa:
— Ubrani są w cienkie, złote pancerze. Choć jestem ranny i zupełnie w ich mocy, ale zdaje mi się, że się porozumiemy, nie tracę nadziei... (Wieczny marzyciel ten Cavor!) Oni do mnie nie strzelali, nic mi dotąd złego nie zrobili... mam zamiar...
Na tem list się urwał, duża kresa ołówkiem przecinała cały list, mocno krwią poplamiony.
Gdy tak siedzę, zdrętwiały z żalu nad losem Cavora, rozmyślając, jakby mu pomódz, lekki biały chłodny puszek dotknął mej ręki. Ocknąłem się, spojrzałem dokoła, to śnieg zaczynał padać, te białe płatki to zwiastuny nocy.
Spojrzałem na niebo, na ciemnym jego szafirze świeciły miliony gwiazd, na wschodzie widać, było złowrogie złoto-bronzowe chmury, na zachodzie słońce już znikło, a gęste, białe mgły rozpościerały się powoli, na ich zaś tle spiczaste skały i suche łodygi roślin rysowały się jak czarne cienie... Nagle zawiał lodowaty wiatr, śnieg zaczął padać gęstemi płatami. W tej samej chwili usłyszałem dźwięk podziemnego dzwonu: „Bum... bum... bum...”, jak wtedy, gdyśmy rankiem wyszli z naszej sfery i uczyli się chodzić po księżycowych skałach.
Po chwili wszystko ucichło, a ja pomyślałem, że gdy noc mnie tu zajdzie, to ten dzwon wieczorny będzie moim dzwonem pogrzebowym.
— Nie! — zawołałem rozpaczliwie — ja nie chcę jeszcze umierać! Nie dam się śmierci!
I drżąc z zimna i ze wzruszenia, zacząłem skakać co sił ze skały na skałę w stronę, gdzie leżała sfera.
Czas już był wielki, bo nim dobiegłem do niej, to gęsto padający śnieg zakrył ją już do połowy. Zesztywniałemi od zimna palcami zaledwie mogłem nacisnąć sprężynę i odsunąć klapę otworu, przez który wsunąłem się do wnętrza. Zasunąłem prędko klapę, chcąc uniknąć zimna i śniegu, a że kilka okiennic było odsuniętych, więc przez szyby domku widziałem, jak wszystko już dokoła pokrył śnieżny całun, a wszystkie łodygi okryte białym puchem stały w zwartych szeregach, jak wysłanki śmierci.
A Cavor? Co się z nim dzieje? Dziwno mi było bez niego. Szukałem go oczami, czekałem na niego. Zadymka na zewnątrz wzmagała się, wiatr wył złowrogo. Wkrótce śnieg zasypie całą sferę i nim znów słońce zaświeci na tej dziwnej planecie już ja go nie ujrzę. Dobrowolną moją śmiercią Cavorowi nie pomogę a jeżeli wrócę szczęśliwie na ziemię, mając odpowiednie środki materyalne, zbiorę całą wyprawę ochotniczą, wrócę tu i wyswobodzę przyjaciela. Postanowiłem więc wrócić na ziemię z pomocą Bożą.