←Rozdział XIV | Pierwsi ludzie na księżycu Rozdział XV Herbert George Wells |
Rozdział XVI→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Szedłem, upatrując pilnie naszej zguby, a że słońce mocno jeszcze dogrzewało, więc zmęczony i spocony usiadłem w cieniu wysokiej skały, aby chwilkę odpocząć. Rozpatrując się bacznie dokoła, spostrzegłem że wszystkie skały okoliczne poprzerzynane były złotemi żyłami! Co za bogactwo! Można będzie kulę napełnić złotem choćby do połowy i wrócić na ziemię już nie biednym gryzipiórkiem, ale człowiekiem bogatym.
W tej chwili nie żałowałem bynajmniej podróży na księżyc. Praca ostatnich kilku miesięcy i odwaga moja w walkach z Selenitami sowicie były wynagrodzone. Snując błogie marzenia szczęśliwej przyszłości, zdrzemnąłem się. Musiałem spać czas jakiś, gdym się obudził, czułem się dobrze wypoczęty, ale i sztywny od chłodu, bo słońce skłaniające się ku zachodowi, świeciło jeszcze jasno, tylko już nie grzało i leciuchna mgła osiadała na skałach...
Żywo zerwałem się z miejsca, wziąłem pod pachę moje cenne zawiniątko i żwawo a ostrożnie, aby nie wpaść w jaką przepaść, przeskakiwałem ze skały na skałę. Tak byłem przyzwyczajony do obecności Cavora, że wciąż oglądałem się na ów zaimprowizowany sztandar, spodziewając się, że go tam ujrzę, podczas bowiem, gdym spał, on mógł znaleźć naszą sferę i przyjść na umówione miejsce, lecz napróżno wzrok wytężałem. Naraz przyszła mi do głowy myśl, że gdy noc zapadnie i żaden z nas nie znajdzie kuli, a Selenici zamkną szczelnie otwór okrągłego szybu, prowadzący do ich mieszkań w pieczarach, to mimo zdobytego złota zmarzniemy na śmierć w czasie długiej, księżycowej nocy.
Gorączkowo więc skakałem po skałach, uciekając przed nadchodzącym wieczorem, patrząc jak rozbitek na powiewającą chustkę, gdy nagle ujrzałem — naszą kulę!
Promienie zachodzącego słońca odbijały się świetnie w szklanych ścianach naszego okrągłego domku. Wydałem okrzyk radości na ten widok, i zacząłem biedz bez pamięci, lecz zaraz wpadłem w jakiś wąwóz i wykręciłem nogę w kostce. Wygramoliłem się jak mogłem najprędzej i kulejąc, zdążałem do zbawczej kuli. Padłem nań zdyszany, dziękując w duchu Opatrzności; wszystkie obawy pierzchły, jak przykry sen, czułem się teraz ocalony. Nacisnąłem wiadomą mi sprężynę i odsunąłem klapę. Zajrzałem do wnętrza, wszystko było na swem miejscu, tak, jak zostawiliśmy wychodząc. W sunąłem się do środka, złożyłem mój szacowny pakunek między innymi i posiliłem się cokolwiek, chociaż nie czułem wielkiego głodu, ale po prostu z radości powrotu.
Spiesznie się z tem wszystkiem załatwiłem, chcąc dać znać jak najprędzej Cavorowi o naszem szczęściu. Wykręconą kostkę obandażowałem mocno, aby módz lepiej chodzić po skałach i puściłem się w zachodnią stronę na poszukiwanie mego towarzysza.
Lekki wietrzyk powiewał chustką, którą było widać doskonale, lecz Cavora dojrzeć nigdzie nie mogłem. Czyżby znużony drogą, tak jak ja, zasnął gdzie przytulony do skały? Jakiś niepokój ogarnął mnie i z całej siły zacząłem wołać: Cavorze! Cavorze!
Napróżno, żaden głos nie odpowiedział na moje wołanie. Samotność i cisza ogromna przeraziły mnie. Co się stało z Cavorem? Bo choćby spał, to głos mój powinien by go obudzić, wszak szedłem na jego spotkanie, więc nie musieliśmy być daleko jeden od drugiego, a jeżeli wpadł w jaką szczelinę, to ja, będąc w tej stronie, koniecznie powinienem był słyszeć jego wołanie o pomoc.
Co mu się więc mogło przytrafić? Czyżby Selenici napadli go? Gubiąc się w domysłach i rozglądając dokoła, szedłem gorączkowo w stronę chustki wciąż jasno widzialnej na ciemniejącym błękicie nieba. Doszedłem do skały wyższej od innych, na której szczycie powiewał nasz skromny sztandar, stanąłem pod nim i uparcie patrzałem dokoła, sądząc, że lada chwila ujrzę Cavora, wysuwającego się z jakiego wąwozu. Lecz napróżno wzrok wytężałem: byłem sam, sam wśród pustki, wśród tej grobowej ciszy.