←Rozdział VII | Pierwsi ludzie na księżycu Rozdział VIII Herbert George Wells |
Rozdział IX→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Odpocząwszy należycie pomimo strasznego niepokoju wewnętrznego, postanowiliśmy najprzód odszukać naszą kulę, jedyną rzecz, łączącą nas z naszą ziemią. Było to bardzo trudne, gdyż szalenie szybko rosnące krzewy, rośliny i mchy stanowiły ciężką do przebycia gęstwinę.
Cavor stał zamyślony, nie wiedząc, w którą się udać stronę; po raz pierwszy, odkąd go znałem, widziałem go tak niepewnym, wahającym się.
— Zdaje mi się, — rzekłem powoli, — iż w każdym razie sfera nasza nie może być stąd bardzo daleko.
Obadwaj wytężyliśmy wzrok, aby dojrzeć ją wśród tego morza bujnej, różnokolorowej roślinności, lecz napróżno.
— Pójdźmy w tę stronę, — rzekł Cavor nagle — ona musi być tam.
— Nie, — odrzekłem. Wszak wykręciliśmy się w tę stronę. Patrz pan, tu są ślady moich obcasów; więc sfera musi być więcej na wschód.
— Mnie się zdaje, — rzekł Cavor, — że ja przez cały ten czas miałem słońce po prawej ręce.
— A mnie się zdaje, — powiedziałem z głębokiem przekonaniem, — że cień mój wciąż był przede mną.
Spojrzeliśmy sobie w oczy, położenie nasze nie było do pozazdroszczenia. Żywność, odzież, jedyny środek powrotu na ziemię, słowem wszystko leżało gdzieś zagubione w tych nieznanych przestrzeniach, a my nie mieliśmy nawet pojęcia, w którą się udać stronę, aby odnaleźć nasz skarb jedyny.
— Postąpiliśmy jak szaleńcy! — zawołałem zdesperowany.
— Ależ musimy ją znaleźć! uspokajał mnie Cavor, — i to wkrótce. Słońce pali okropnie... umieram po prostu z pragnienia i głodu.
Dotąd nie pomyślałem o tem, lecz usłyszawszy jego słowa, uczułem nagle jakiś wilczy apetyt, i rzekłem głucho:
— Ja też jestem okropnie głodny.
— Ona nie może być dalej, niż o jakie pięćdziesiąt metrów, — rzekł Cavor po namyśle. — Szukając systematycznie, musimy ją w końcu odnaleźć.
— Naturalnie — odrzekłem, ale w duszy czułem niepokój i rozpacz.
— Niech licho porwie te kolące krzewy! Miło nam będzie przedzierać się przez ten gąszcz — zawołałem ze złością.
— To właśnie najgorsze — ta ich bujność, rzekł Cavor ze zwykłym swym filozoficznym spokojem. — Ale pamiętam doskonale, — dodał, — że kula leżała na śnieżnej ławie, więc roślinność nie może jej zakryć.
Słońce paliło nie do wytrzymania, pragnienie i głód obezwładniały nas po prostu, dokoła, jak okiem sięgnąć, kolczaste krzewy, olbrzymie grzyby, nagie skały lub śnieżne ławice... dokąd się udać? Nagle gdy tak staliśmy nie pewni, usłyszeliśmy po raz pierwszy odkąd przybyliśmy na księżyc jakiś dźwięk, tak! coś, jakby dźwięk dzwonu:
Bum!.. bum!.. bum!..
Dźwięk ten dochodził nas z daleka, jakby z pod stóp naszych wychodził, gdzieś z wnętrza księżyca...
Zdumienie nasze nie miało granic. Co? więc tu istnieją jakieś klasztory, czy miasta zresztą, które posiadają ogromne dzwony, skoro dźwięk ich donośny słychać aż na tych pustych obszarach, więc tu są ludzie, i ten poważny odgłos dzwonów oznajmia nam o tem.
— Bum!... bum!.. bum!.. — rozległo się znowu.
Spojrzeliśmy jeden na drugiego, ja pierwszy przemówiłem:
— To dzwon?
— Tak niby dzwon.
— Cóżby to innego było?
— Rachujmy jego uderzenia, — szepnął Cavor, ale w tej chwili dźwięk umilkł.
I znów cisza zaległa dokoła, chwilami myślałem, że odgłos dzwonu był złudzeniem, lecz niepodobna było przypuszczać, abyśmy obadwaj ulegli jednakowemu złudzeniu.
Cavor ścisnął mnie za rękę i rzekł szeptem, jakby się obawiał zbudzić kogo.
— Pójdźmy razem szukać kuli. Musimy ją przecież znaleźć. — Tu idzie o nasze życie...
— Ale dokąd iść? — zapytałem.
Dumne przeświadczenie, że księżyc, jako niezamieszkały przez ludzi, do nas wyłącznie należy, zmieniło się w obawę nieznanych a groźnych niebezpieczeństw.
Zaledwie zaczęliśmy iść na los szczęścia, usłyszeliśmy jakby łoskot otwieranych pospiesznie wielkich metalowych podwoi. To nas zastanowiło.
— Nic nie pojmuję! — szepnął Cavor. — Ale baczność! trzeba wynaleźć jaką kryjówkę!
Kiwnąłem głową na znak potwierdzenia, i bardzo ostrożnie zaczęliśmy się posuwać naprzód. W tem dały się słyszeć liczne uderzenia młotów w kocieł metalowy jakby tuż, tuż pod naszemi stopami.
Stanęliśmy przerażeni. — Co z nami będzie, — rzekłem, — gdy te istoty wyjdą na powierzchnię?
— Musimy odnaleźć kulę!
— Ale jak?
— Będziemy pełzali w gęstwinie, nie widzialni, dopóki jej nie odszukamy.
— Tracę nadzieję, — odrzekłem.
— Tymczasem ukryjmy się, zobaczymy, czy wyjdą z tych czeluści jakie istoty.
— Dobrze, trzymajmy się razem.
Spojrzeliśmy na prawo i na lewo, i znów zaczęliśmy iść powoli na los szczęścia. Podglądaliśmy ostrożnie pod parasole olbrzymich grzybów, zatrzymywaliśmy się za każdym szmerem. Od czasu do czasu z pod ziemi dochodziły dziwne huki i łoskoty, ale mimo wytężonej uwagi, dotąd nie ujrzeliśmy sprawców tych dźwięków.
Jestem odważny z natury, ale zapewne wskutek wycieńczenia fizycznego nigdy w życiu przedtem nie doznawałem takiego strachu, jak wtedy, gdy pełzając wśród kolących nas boleśnie roślin, drżałem z obawy przed nieznanymi mieszkańcami księżyca, a niepewność, czy odnajdziemy nareszcie kulę, rozpaczą napełniała mi duszę.
W uszach mi dzwoniło, świszczący oddech wydobywał się z trudem z zaschniętego gardła. Od czasu do czasu słychać było uderzenia młotów, szczęk żelaza i hałas podziemny... wtem usłyszeliśmy straszny ryk jakiegoś wielkiego zwierza!