Ogród Petenery
Advertisement
Rozdział VI Pierwsi ludzie na księżycu
Rozdział VII
Herbert George Wells
Rozdział VIII
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


VII.
Wielkie nadzieje.


W podziwie nad temi cudami spojrzeliśmy jeden na drugiego, mając obadwaj tę samą myśl w głowie i jedno pytanie na ustach.

— Czy na zewnątrz jest odpowiednie dla nas powietrze? — zapytałem.

— Tak sądzę — odrzekł Cavor.

— Patrz pan — rzekłem te rośliny będą wkrótce tak wysokie, jak my. A jeżeli się pan myli — gdyż jakaś niepewność powstała w tej chwili w mym umyśle, — jeżeli atmosfera tam na dworze nie jest powietrzem, lecz azotem lub kwasem węglanym tylko, co wtedy będzie?

— Bardzo łatwo się o tem przekonać — odrzekł Cavor, wziął duży arkusz zgniecionego papieru, zapalił go, otworzył prędko klapkę otworu i wyrzucił płonący papier na zewnątrz. Wychyliłem się aby śledzić, co się stanie z papierem, gdyż w tej chwili cała przyszłość nasza zależała od tej na pozor drobnej rzeczy.

Gdy papier upadł na śnieg, różowy płomień ognia przygasł prawie zupełnie. Po chwili dopiero ukazał się błękitny język, papier drżał, a ów niebieski płomień obejmował go, wreszcie strawił z wyjątkiem wąskiego brzegu, dotykającego śniegu, który parował nad czarną kupką popiołu.

Nie było już wątpliwości: powietrze na księżycu, jeżeli tylko nie było za rzadkie do oddychania dla ludzi, to dobre będzie dla nas, możemy zatem wyjść ze sfery i żyć tutaj!

Pomimo licznych obrażeń i skaleczeń, uczułem w sobie nową energię. Wdrapałem się do otworu i chciałem go żwawo odśrubować, lecz Cavor zatrzymał mnie, mówiąc:

— Trzeba działać ostrożnie. Atmosfera na zewnątrz, wiemy, że jest powietrzem, ale może ono być tak rzadkie, że krew rzuci nam się ustami i nosem, jak to ma miejsce często z aeronautami, którzy nadto szybko unoszą się w górę.

Po tych słowach przygotował jakiś mdły napój, wypił sam pewną jego ilość, i mnie kazał uczynić to samo. Czułem się trochę odurzony po tym napoju, lecz nie zważając na to, zabrałem się zaraz do odśrubowania otworu. Jak tylko troszeczkę usunąłem zasuwę, zaraz powietrze z wnętrza domku zaczęło uciekać na zewnątrz, świszcząc jak woda przed zagotowaniem się w hermetycznie zamkniętym kociełku, co dowodziło, że powietrze na dworze było daleko rzadsze, pomimo słonecznego paru, niż powietrze wewnątrz domku. To mnie zastanowiło, spojrzałem pytająco na Cavora, który stał obok z cylindrem pełnym tlenu, gotów dodać go do otaczającego nas powietrza w odpowiedniej ilości. Chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, tymczasem uczułem wielkie tętnienie w uszach i zupełną niemożność oddychania, a także dziwnie niemiłe uczucie koło uszów, na karku i na końcu palców. W głowie mi się zaczęło kręcić, porwały mnie mdłości, i nie byłem już zdolny do niczego. Głos Cavora, który coś do mnie mówił, zdawał się przychodzić do mnie z oddalenia, tak był słaby i cichy. Cavor podał mi kieliszek wódki, wypiłem ją i zaraz lepiej się uczułem. Przez ten czas gwizdanie mieszającego się powietrza ustało, lecz tętnienie w moich uszach było coraz silniejsze. Nie zważałem jednak na nic i znów zbliżyłem się do otworu, chcąc go odsunąć. Wtedy Cavor owym głosem przytłumionym zapytał:

— Czy panu lepiej?

— Prawie zupełnie dobrze.

— Czy chcesz wyjść na powietrze?

— A czemużby nie?

— A wytrzymasz pan tę zmianę, nie zemdlejesz?

Zamiast odpowiedzi zacząłem powoli odsuwać klapę otworu, po chwili świeże powietrze napełniło wnętrze sfery, odetchnąłem swobodnie i usiadłem na krawędzi, rozglądając się dokoła.

Ziemia w tem miejscu pokryta była śniegiem, którego nigdy dotąd nie dotknęła stopa ludzka. Zrobiłem znak krzyża świętego.

— Czy to ostre powietrze nie drażni pańskich płuc? — zapytał troskliwie Cavor?

— Bynajmniej, zupełnie dobrze się czuję.

Wtedy Cavor wyciął w środku swej wełnianej kołdry dziurę, aby głowa przez nią przeszła, okręcił się nią jak płaszczem, wdrapał na krawędź otworu z drugiej strony jego i spuszczając się powolutku, stanął na nowej dla nas ziemi. Stał chwilę, rozglądając się dokoła, a potem zebrawszy rękami improwizowany płaszcz, aby mu nie przeszkadzał, skoczył na najbliższą wyniosłość.

Skok jego zdziwił mnie, gdyż jednym susem oddalił się ode mnie na jakie 30 stóp. Stał teraz na wysokiej skale, i pokazywał mi coś gestami, a pewnie i mówił do mnie — ale ja nic nie słyszałem.

Nie mogłem pojąć tego wszystkiego, i Cavor w tym płaszczu, gestykulujący w powietrzu, wydał mi się skoczkiem, odgrywającym jakąś nową pantomimę.

Jednakże i ja chciałem stąpić na tę dziewiczą ziemię i ostrożnie wysunąłem się na dół.

Stojąc na śnieżnej ławicy, chciałem dostać się do Cavora, więc tak samo jak on skoczyłem.

Nigdy nie zapomnę tego wrażenia. Ponieważ księżyc jest 36 razy mniejszy od ziemi, więc słabiej przyciąga, i nasze ciała miały na księżycu tylko szóstą część swej wagi ziemskiej; ale siła mięśni zostaje ta sama, stąd pochodziły nasze ogromne skoki. Cavor pochylił się ku mnie, i jakimś dziwnie piskliwym głosem wołał, abym był ostrożny.

Słuchając jego rady, powoli, sunąc nogami jak człowiek zreumatyzmowany, wdrapałem się na jego skałę i stanąwszy obok, zacząłem rozglądać się dokoła. Sfera nasza leżała u stóp skały na śnieżnej ławicy.

Jak okiem zasięgnąć widać było tylko poszarpane skały, po których pięły się cienkie jak sznurki, kolczaste jakieś rośliny, gdzieniegdzie wyłaniały się olbrzymie, mięsiste kaktusy, a szkarłatne i fioletowe porosty wprost rosły w naszych oczach i jak pełzające, żywe istoty, szybko pokrywały skały.

Naraz powstał mały ale przejmujący chłodem wiaterek; otuliliśmy się w płaszcze, czyli kołdry i przysłoniwszy oczy ręką przed oślepiającym blaskiem słońca, zaczęliśmy pilnie badać okolicę, czy oprócz życia roślinnego, nie dojrzymy jeszcze czegoś więcej.

Po długiej chwili Cavor rzekł — Zdaje mi się, iż ta planeta jest zupełnie pusta.

Tak, napróżno wzrok wytężałem, czy nie dojrzę śladów jakich budowli; lecz nic zwiastującego obecność człowieka dojrzeć nie mogłem, zawsze tylko widać było najfantastyczniejsze skały, wijące się jak węże rośliny i grube kaktusy.

Nie było owadów, ani ptactwa, żadnych śladów życia zwierzęcego. — Tak, — rzekłem do Cavora, — na księżycu żyją tylko te oto rośliny. — Cavor westchnął. — Ludzie tu żyć nie mogą, zmarźliby w nocy, a jednak...

Zamyślił się i po dawnemu zaczął mruczeć. Ja nagle drgnąłem, bo uczułem, że ktoś dotknął mnie lekko w nogę, spojrzałem... Był to porost, który skwapliwie pokrywając skałę, zagarnął i moją nogę, znalazłszy ją na swej drodze. Uderzyłem go silnie nogą, rozsypał się w proch, lecz każdy atom padłszy na skałę zaczął znów rosnąć szybko. Naraz Cavor krzyknął, spojrzałem w jego stronę, badając przyczyny, i zobaczyłem, że jedna z tych najeżonych kolcami roślin, dosięgnąwszy go, silnie ukłuła.

Nagle z poza stromej skały słońce oświeciło coś różowo-liliowego, przepyszny był to kolor! — Patrz pan! co to jest? — zawołałem, zwracając się do Cavora, ale Cavora nie było koło mnie.

The First Men In The Moon by Claude Shepperson 06

Popłynąłem, jak piórko w powietrzu.

Przerażony zacząłem go szukać dokoła, zapomniałem na chwilę, że stoję na księżycu, skoczyłem żywo, na ziemi krok mój posunąłby mnie o dobry łokieć, tutaj popłynąłem jak piórko w powietrzu przez jakie sześć sekund, i zrobiwszy najmniej z pietnaście łokci, stanąłem po kolana w śniegu, w wąwozie między niebiesko szaremi skałami, których boki gęsto przerzynały białe żyły.

— Cavorze — zawołałem z całej siły, lecz tylko echo odpowiedziało mi — Cavorze.

Wdarłem się na jedną ze skał, wytężałem wzrok, aby dojrzeć zaginionego towarzysza, Cavora nigdzie nie było.

Straszne uczucie opuszczenia ścisnęło mi serce.

W tem ujrzałem go. Stał na skale o jakie trzydzieści łokci pode mną, mówił coś, uśmiechał się, ale ja nic dosłyszeć nie mogłem, tylko z gestów jego zrozumiałem, że przyzywał mnie do siebie. Uradowany odnalezieniem towarzysza, nie namyślając się długo, skoczyłem ku niemu, lecz widać rozmach mój był za silny, bo przeleciałem nad głową Cavora, doznając zapewne uczucia ptaka szybującego w powietrzu, i zdawało mi się, że nigdy nie zlecę na ziemię, Krzyknąłem z całego gardła, rozpostarłem ręce, i wreszcie nie wiem już po wielu minutach, spadłem na jakiś ogromnej wielkości grzyb, który zmiażdżyłem swym ciężarem, lecz tenże osypał mnie od stóp do głów jakimś żółtym proszkiem. Ładnie musiałem wtedy wyglądać! Cavor, który to wszystko widział, zbliżył się do mnie, i śmiejąc serdecznie, zaczął mnie otrzepywać z tej żółtości, mówiąc ze zwykłą dobrocią.

— Musimy się tu ostrożnie poruszać, bo ten księżyc różne nam płata figle. Jak nie będziemy uważni, to zginiemy jak muchy.

Po chwili mogłem już odetchnąć po owym szalonym locie, a Cavor zauważył, że najprzód musimy się nauczyć chodzić po księżycu, zaraz też upatrując to lub owo miejsce, które nas zaciekawiało, udaliśmy się tam. Z początku Cavor miał minę mentora, ale gdy chcąc skoczyć na pewną wygodną platformę między skałami, zleciał w głąb kolczastego krzaka, który go pokłuł okropnie, zrównaliśmy się wtedy w naszych nowych ćwiczeniach. W krótce jednak przyuczyliśmy się do tej nowej lokomocyi i umieliśmy z wszelką pewnością podróżować po księżycu, lecz zajęci temi ćwiczeniami oddaliliśmy się od miejsca naszego wylądowania i straciliśmy z ócz naszą sferę.

Cavor szeptał: — Kolosalne wrażenie! A ja odkąd nauczyłem się chodzić po księżycu, z wiarą patrzyłem w przyszłość, bo czułem się tu niejako władcą i panem.

Nagle zwróciłem się do Cavora z zapytaniem.

— Słuchaj pan — a pamiętasz, w której stronie jest nasza kula?

— Eh? odpowiedział niewyraźnie. Straszna myśl strzeliła mi do głowy.

— Cavorze, gdzie nasza kula? — zawołałem...

Advertisement