Pierwsi ludzie na księżycu Rozdział I Herbert George Wells |
Rozdział II→ |
Uwaga! Tekst wydano w 1902 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek! |
Gdy z okna wygodnego pokoju spoglądam na piękny krajobraz włoski, rozpostarty przede mną, zdaje mi się, że wszystkie przygody, które wam chcę opowiedzieć, jak cała moja znajomość z Cavorem i to co potem nastąpiło, to dziwny sen tylko, a jednak ten dostatek otaczający mnie obecnie, i ta podróż do Włoch, jest skutkiem tych nadzwyczajnych przygód, które przechodziłem i dowodzi ich rzeczywistości. Ale zacznijmy od początku.
Nie poszczęściło mi się jakoś w interesach, straciłem całe swe mienie, i do tego jeszcze złośliwy pewien wierzyciel chciał mnie koniecznie wsadzić do więzienia za długi, gdyż na razie nie mając pieniędzy, nie mogłem pomimo najlepszych chęci, zapłacić mu należności. W tak smutnym położeniu, pewnego dnia kwietniowego 1899 r. opuściłem Londyn, schroniłem się do zacisznego miasteczka Lympne w hrabstwie Kent, aby tam w spokoju ducha napisać świetną sztukę dla pierwszego teatru w stolicy i przez nią odrazu zyskać sławę, stanowisko w świecie, no, i sposób do spłacenia długu. Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi.
Nająłem sobie maleńkie mieszkanko, skromnie umeblowane, kupiłem imbryk do herbaty, dwa rondelki i patelnię do smażenia mięsa. Sam sobie gotowałem, żywiąc się kotletami lub kiełbasą, kartoflami i jajkami na miękko. U piekarza zamówiłem dostawę codzienną chleba, z zapłatą w końcu miesiąca, w piwiarni dostawę piwa, na tych samych warunkach, i urządziwszy w ten sposób moje gospodarstwo, zabrałem się z zapałem i wiarą w przyszłość do pisania sztuki. Lecz po kilku dniach usilnej pracy, przekonałem się, że to wcale nie łatwo napisać dobrą sztukę dla teatru.
Lympne znajduje się na miejscu dawnego portu rzymskiego; Portus Lemanus. Świadczą o tem murowane z cegieł i mocne dotąd bulwary. Dziś morze znajduje się o pół mili od Lympne; zamiast gwaru i ruchu jakie tu musiały dawniej panować, cisza zalega całą okolicę. Domek, który zajmowałem stoi na samotnej skale, skąd smutny rozciąga się widok na płaską, po części błotnistą okolicę. Nic nie przerywało mi pracy, a jednak postępowała ona bardzo powoli.
Raz o zachodzie słońca siedziałem przy stole pod oknem i mozoliłem się nad jakąś patetyczną sceną. Szukając natchnienia, wpatrywałem się w błękit nieba, ozłocony blaskami zachodu, gdy nagle na tem jasnem tle ujrzałem śmiesznie wyglądającą postać. Był to nizki, okrągły człowieczek, z bardzo cienkiemi nogami, a dużą głową. Ubrany w kostyum cyklisty, przez co nogi jego obciągnięte ciemnemi pończochami, zdawały się jeszcze cieńszemi, szedł, mocno gestykulując; potrząsając głową; chrząkając głośno i mrucząc coś do siebie. Stanął naprzeciw zachodzącego słońca, wyjął zegarek z kieszonki, pilnie wpatrywał się w słońce i coś jakby liczył na zegarku, potem zawrócił się i szybkim krokiem udał się w stronę powrotną. Zjawienie się tej komicznej postaci zepsuło trochę mój patetyczny nastrój, a gdy dodam, że odtąd codzień zjawiał się o zachodzie słońca, zawsze gestykulując, chrząkając głośno i mrucząc, to przyznacie, że istotnie mi przeszkadzał w pracy, gdyż obudził we mnie ciekawość i chęć dowiedzenia się, kim był i co robił w Lympne ten dziwak. Postanowiłem zapytać go o to otwarcie, i jakoś w tydzień po pierwszem jego ujrzeniu, gdy stanął na zwykłym posterunku na drodze, naprzeciw zachodzącego słońca, zbliżyłem się ku niemu i rzekłem:
— Chwileczkę, szanowny panie!
Wyczytałem zdziwienie w jego bystrych, piwnych oczach, ale odrzekł mi uprzejmie:
— Chwileczkę, z przyjemnością, mój panie. Jeżeli zaś dłużej życzy pan sobie ze mną pomówić, to bądź pan łaskaw towarzyszyć mi w przechadzce, bo czas mój skrupulatnie jest obliczony.
— Bardzo chętnie będę panu towarzyszył — odrzekłem — sądzę, że to jest czas przeznaczony na codzienną pańską przechadzkę.
— Tak jest. Przychodzę tu podziwiać zachód słońca.
— Nigdym tego nie przypuszczał.
— Jakto, mój panie?
— Bo pan zwykle więcej wtedy patrzysz na zegarek, niż na słońce.
— Doprawdy?
— Tak. Ja pana obserwuję od tygodnia, i zauważyłem, że pan raczej oblicza czas na zegarku, niż patrzy na słońce.
Zmarszczył brwi i zadumał się, w końcu rzekł:
— Oddycham świeżem powietrzem, podziwiam zachód słońca, idę sobie tą ścieżką, a potem wracam do domu.
— Ale gdzież tam! W cale pan nie wygląda na spacerowicza, raczej na uczonego, zagłębionego w jakiemś obliczaniu. Dziś naprzykład.
— O, dziś! ale czekaj pan. Dziś właśnie spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że trzy minuty dłużej niż zwykle trwała moja przechadzka, dlatego to tak spiesznie powracam.
— Codzień robisz pan to samo!
Spojrzał na mnie i zastanowił się.
— Może być, że robię; teraz tylko o tem pomyślałem... ale powiedz mi pan, o co chciałeś mnie zapytać?
— Właśnie o to!
— O to?
— Naturalnie. Dlaczego pan przychodzisz tu co wieczór, mrucząc w ten sposób? Tu naśladowałem jego mruczenie.
— Mrucząc w ten sposób?
Spojrzał na mnie z widocznem zmieszaniem.
— Czy doprawdy ja tak mruczę? — zapytał.
— Co wieczór o jednej i tej samej porze.
— Nie miałem o tem pojęcia — rzekł widocznie zafrasowany. Potem spojrzał na mnie poważnie i dodał: — Widocznie weszło to mruczenie u mnie w zwyczaj, a ja tego nie spostrzegłem.
— Nieinaczej — odrzekłem.
Położył wskazujący palec na ustach i wpatrzył się w kałużę wody, stojącą na drodze, a po długiej chwili rzekł do mnie:
— Umysł mój bardzo jest zajęty. Pan chce wiedzieć, dla czego ja przychodzę tu co dzień o jednej godzinie, mrucząc w ten sposób? A ja nic nie wiedziałem, iż to robię... Bardzo pana za to przepraszam, bo to musi panu przeszkadzać?
Tak wysoka delikatność odrazu mnie rozbroiła, powiedziałem tedy miękko.
— Cokolwiek. Sam pan pojmie, gdybyś pan był w mojem położeniu i pisał sztukę dla teatru!
— Nigdybym tego nie mógł napisać.
— Lub każdą inną pracę umysłową, która wymaga skupienia myśli.
— Rozumie się — odrzekł i zamyślił się. Miał tak skruszoną minę, iż w głębi duszy zacząłem się uważać za napastnika, który czepia się porządnych ludzi za to, iż idąc na publicznej drodze, mruczą sobie pod nosem.
Nieznajomy rzekł po chwili:
— Muszę się odzwyczaić od tego mruczenia koniecznie.
— A jeżeli to pana będzie krępowało? Zresztą, poznawszy pana, to ja raczej powinienbym go przeprosić za...
— O, wcale nie — przerwał mi spiesznie. — Jestem panu mocno obowiązany. Powinienem się wystrzegać podobnych niedorzeczności. Na przyszłość już tego nie będzie.
Teraz ja byłem zawstydzony i rzekłem nieśmiało:
— Spodziewam się, że moja impertynencya...
— Ależ nie, panie, bynajmniej.
Popatrzyliśmy na siebie przez chwilę, uchyliłem kapelusza i powiedziałem mu dobrywieczór, on uczynił to samo i każdy poszedł w swoją stronę.
Obejrzałem się po chwili i postać jego dziwnie wydała mi się zmieniona: zdawał się być, jakby skurczony, przygarbiony i zły byłem na siebie za to, że wymawiałem mu jego mruczenie, bo żal mi się go zrobiło.
Przez dwa dni następne nie widziałem go wcale, ale wciąż o nim myślałem, gdyż zdawał mi się być doskonałym sentymentalno komicznym typem, który chciałem umieścić w mojej sztuce. Trzeciego dnia około piątej godziny po południu, przyszedł mnie odwiedzić.
Zdziwiła mnie wielce jego wizyta; przez pół godziny rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych, aż nagle bez żadnych omówień zapytał mnie, czy nie odstąpiłbym mu swego mieszkania.
— Widzi pan — powiedział do mnie — bynajmniej się nie dziwię, że nieprzyjemne panu było moje mruczenie, ale co pan chce, od kilku lat codziennie chodziłem na spacer w tę stronę, teraz ciężko mi się od tego odzwyczaić, to mi psuje cały porządek dnia.
— A czy innej przechadzki niema w Lympne? — szepnąłem.
— Nie ma. Przez dwa dni ubiegłe dopytywałem się o to napróżno. I teraz gdy przyjdzie czwarta godzina po południu, czuje się formalnie wykolejony.
— Ależ, drogi panie, jeżeli to dla pana jest rzeczą tak ważną.
— Żywotną, panie, żywotną kwestyą dla mnie. Bo widzi pan ja jestem... ja jestem badaczem i od kilku już lat pracuję nad pewnym wynalazkiem. Mieszkam w tym oto domu z wysokimi białymi kominami, i w tym właśnie czasie doszedłem do pewnego... hm, hm, odkrycia, które jest wynikiem długich badań naukowych, jeżeli wynalazek mój uda mi się zastosować praktycznie, to będzie on jednym z najważniejszych wynalazków, jakich ludzie dokonali. Teraz pojmiesz pan łatwo, że w podobnych okolicznościach cały mój umysł pochłonięty jest różnemi kombinacyami, próbami, doświadczeniami, a właśnie w czasie mej przechadzki popołudniowej miewałem najszczęśliwsze pomysły.
— Ale proszę pana, w takim razie, nie uważać na mnie, lecz jak poprzednio niech pan tu spaceruje.
— Nie, to już nie może być. Przedtem nie wiedziałem zupełnie o tem mruczeniu, a teraz wiem, i spacerując tu miałbym uczucie, że panu przeszkadzam w jego pracy literackiej, poczucie to przeszkadzałoby mi zebrać myśli... Jeden jest tylko na to sposób, żeby mi pan odstąpił swe mieszkanie.
Teraz ja się zastanowiłem. Nie byłem od tego, aby nie zadowolnić jego życzenia, gdyż w ogóle bardzo lubiłem wszelkie zamiany, byłem rzutny, ruchliwy, a wiedziałem, że uczony badacz da mi z pewnością dobre odstępne, które zasili chudą moją kasę, ale obawiałem się kłopotów ze strony gospodarza, mogącego rościć słuszne pretensye za to, że rozporządzam w ten sposób jego domem. Zaciekawiał mnie bardzo jego wynalazek, broń Boże, abym chciał z niego skorzystać, ale ten człowiek cały oddany nauce, interesował mnie wielce. Zapytałem go otwarcie, nad jakim wynalazkiem pracuje.
Nie ociągał się bynajmniej, lecz z całem przejęciem uczonego, który mówi o ulubionym przedmiocie, zaczął mi opowiadać o swym wynalazku. Ja słuchałem go uważnie, a choć niezupełnie rozumiałem, bo jako specyalista używał mnóstwo wyrazów technicznych, które dla niego były proste i jasne, a dla mnie nowe i niezrozumiałe, lecz porywał mnie swą wymową, więc potakiwałem jego dowodzeniom, a gdy się zatrzymywał, mówiłem:
— Mów pan dalej!
Z tej prelekcyi ściśle naukowej wyniosłem jednak przekonanie, że nie był to żaden maniak, ale poważny badacz, którego odkrycie mogło być istotnie wielkie i pożyteczne. Gdy mi powiedział, że ma u siebie laboratoryum i trzech robotników pracujących pod jego kierunkiem, pojąłem, że to nie żadna mrzonka, ale rzecz, którą warto zobaczyć i poznać. To też, gdy mnie zaprosił i obiecał pokazać swe prace, przyjąłem skwapliwie jego zaproszenie.
Żegnając się ze mną, zaczął mnie przepraszać, że mi tyle zabrał czasu, lecz tak rzadko z kim może rozmawiać o swej pracy, a to jest dla niego tak wielką przyjemnością, i szczerze mi dziękował, że go wyciągnąłem na tę gawędę.
— Mało obcuję z ludźmi uczonymi — rzekł — bo często są oni drobiazgowi i zazdrośni, a doprawdy jak się ma w głowie jakąś nową, wielką ideę, to te ludzkie drobnostki bardzo nużą — ale nie chcę bynajmniej obmawiać naszych uczonych.
Jestem człowiekiem szybkich postanowień, ten człowiek bardzo mi się podobał, a że w głębi duszy wyrzucałem sobie, że go pozbawiłem jedynej przyjemności, jaką był dla niego popołudniowy spacer, rzekłem więc pośpiesznie:
— Nie sądzę, abym mógł odstąpić panu swoje mieszkanie, ale może pan zechce w miejsce przechadzki, którą panu zepsułem, przychodzić codzień do mnie o tej godzinie i, opowiadać mi o postępie swych poszukiwań. Ponieważ jestem zupełnym profanem w tej gałęzi wiedzy i człowiekiem uczciwym, nie wykradnę panu tajemnicy jego odkrycia.
Nieznajomy zdawał się rozważać moją propozycyę. Po chwili rzekł:
— Boję się znudzić pana.
— Sądzisz pan, że za mało jestem inteligentny, ażeby być pańskim słuchaczem?
— O nie, ale ten język techniczny...
— Nie wiem, ale dzisiejszym wykładem niezmiernie mnie pan zajął.
— Takie pogadanki byłyby wielką pomocą dla mnie — rzekł rozpromieniony — bo nic tak nie rozjaśnia nowych pojęć, jak objaśnianie ich drugim. Dotąd...
— A więc rzecz ułożona między nami, drogi panie — odparłem.
— Dobrze, ale pan ma swe zajęcie, pan nie ma czasu na takie pogawędki.
— Wszak i mnie po pracy należy się jakiś wypoczynek, pańskie pogadanki będą tym wypoczynkiem.
Zgodził się lecz z ostatniego schodka werendy wrócił się jeszcze i rzekł:
— Jestem panu bardzo, bardzo obowiązany.
Spojrzałem na niego zdziwionym wzrokiem.
— Wyleczyłeś mnie pan zupełnie z mego śmiesznego mruczenia.
Uśmiechnąłem się i powiedziałem że miło mi jest gdy mogę wyświadczyć komu jakąkolwiek usługę.
Odszedł. Widać, że moja propozycya wróciła mu swobodę myśli, bo idąc, zaczął po dawnemu gestykulować i głośno mruczeć, lecz teraz nie dziwiło mnie to, bo wiedziałem, że umysł jego cały był pochłonięty jakimś nadzwyczajnym pomysłem.
Przez parę następnych dni przychodził regularnie i miewał prawdziwe prelekcye z dziedziny fizyki i chemii, a ja słuchałem go uważnie, mówiąc od czasu do czasu, odpowiednio do jego twierdzeń: „tak,” mów pan dalej, lub „rozumiem pana.”
Jeszcze przy pierwszej jego wizycie przedstawiliśmy się sobie, nowy mój znajomy nazywał się Cavor, a mówił tak jasno i z takiem przejęciem, że choć byłem zupełnym nieukiem w jego specyalności, jednak zaczynałem rozumieć go naprawdę i przejmować się jego wynalazkiem na równi ze sztuką, którą pisałem bardzo powoli, niestety.
Jakoś w tydzień poszedłem z rewizytą do Cavora. Dom jego był obszerny, lecz bardzo zaniedbany; nie trzymał żadnej służby oprócz trzech robotników; w prywatnem swem życiu był to skończony filozof. Za napój miał wodę, żywił się chlebem, mlekiem, jarzynami i owocami. Całe swe mieszkanie urządził jak fabrykę, złożoną z różnych warsztatów. Na dole były warsztaty mechaniczne, komin w kuchni i kocieł w pralni przerobione zostały na piece i tygle do przetapiania metali. Pokazywał mi to wszystko z zapałem samotnego badacza, który dotąd żył tylko ze swymi świetnymi pomysłami, a teraz znalazł słuchacza, który go rozumiał...
Trzej jego robotnicy byli: Spargus, dawny marynarz, obecnie kotlarz i kucharz, Gibs stolarz, trzeci Brown, dawny ogrodnik, teraz do wszystkiego. Ludzie to byli chętni, silni i sumiennie wykonywali pomysły Cavora podług planów, kreślonych przez niego, nie rozumiejąc ich sami.
Celem poszukiwań i doświadczeń Cavora było wytworzenie substancyi t. j. ciała chemicznego, któreby nie przepuszczało siły przyciągania, podobnie, jak szkło nie przepuszcza elektryczności, jak ciała nieprzezroczyste, nie przepuszczają światła, a metale promieni Rentgena i t. p.
— Widzisz pan — powiedział — wszystko, co znamy dotąd podlega wzajemnej sile ciężkości, której prawa Newton pierwszy określił. Ziemia i komety ciążą do słońca; atmosfera, woda i to co jest na ziemi, utrzymują się na jej powierzchni, bo podlegają tej sile, dzięki której istnieje ciężar i waga. Otóż ja twierdzę, jestem na śladzie takiej kombinacyi chemicznej, która będzie zatrzymywała działanie energii, będącej owem przyciąganiem, jak naprzykład okiennica zatrzymuje i nie przepuszcza działania energii świetlnej, a tafla szklana, przepuszczająca światło, zatrzymuje działanie elektryczności. Rozumiesz pan? — zawołał, zapalając się — a połączywszy helium z pewnemi solami przy pewnych warunkach — mam nadzieję wytworzyć substancyę, która będzie złym przewodnikiem siły ciężkości. Jeśli z tej substancyi zrobię kawał blachy i podłożę ją pod centnarowy kamień, straci swój związek z ziemią, straci wszelką wagę, przyciąganie ziemi nie będzie na niego działało — poleci w przestrzeń — rozumiesz pan?
I zaczął objaśniać swoje kombinacye.
— Szczerze dzisiaj żałuję, że gdy on mi tak jasno wykładał, w jaki sposób ma zamiar wytworzyć ów nadzwyczajny metal, ja z tego wszystkiego nie robiłem notatek, a teraz! teraz! Lecz ani mi przeszło wtedy przez głowę, że te notatki takby się dziś przydały dla biednego Cavora i dla całej ludzkości. Łatwo pojmiecie jednak, że gdym się dowiedział nad czem Cavor pracuje, zrozumiałem całą doniosłość takiego wynalazku, i praca jego w tym kierunku zaczęła mnie daleko więcej zajmować, niż cała moja literatura. Czem była choćby najlepsza sztuka teatralna, w porównaniu z tem odkryciem, przez który Cavor zrobi zupełny przewrót w świecie?
Módz się opierać działaniu siły ciężkości, która trzyma i skuwa cały wszechświat i wszystko co na nim istnieje, ależ to zdumiewające, to cudowne! I ja byłem obecny, czyli będę przy narodzinach tej nowej potęgi. Na tę myśl zadrżałem ze wzruszenia. Jakiś nowy człowiek obudził się we mnie. Chciałem działać, zawiązywać towarzystwa dla eksploatowania nowego wynalazku, widziałem Cavora i siebie na szczycie sławy i bogactwa.
Obejrzawszy dokładnie warsztaty i laboratoryum Cavora, rzekłem do niego:
— Jest to niezaprzeczenie jeden z największych wynalazków, jakich kiedykolwiek umysł ludzki dokonał. Jutro przychodzę do pana jako czwarty robotnik, a jeżeli mnie nie zechcesz, to chyba...
Spojrzał na mnie, zadziwiony moim zapałem.
— Czy pan to naprawdę mówisz? A cóż będzie z pańską sztuką?
— To drobnostka w porównaniu z pańskiem odkryciem. Czy pan nie rozumie, że ono uczyni przewrót w całym świecie?
Istotnie, on o tem wcale nie pomyślał. Ten uczony badacz pracował nad swym wynalazkiem dla miłości wiedzy. Całą jego ambicyą było, dojść do pewnego rezultatu naukowego, dla którego życie poświęcił. Nazwałby tę nową substancyę Cavoriną lub Cavoritem, wtedy portret jego, jako zasłużonego badacza, umieściłyby pisma naukowe, zostałby członkiem akademi i... dosyć, dalej nie sięgały marzenia Cavora. Ja zaś z praktycznego punktu widzenia nazywałem jego wynalazek olbrzymim, piorunującym, nadzwyczajnym. To też teraz zamieniliśmy role. On słuchał a ja dowodziłem mu, jakie korzyści możemy odnieść z jego odkrycia.
— Zapewne, masz pan racy — rzekł z przekonaniem. — Dziwna rzecz, jak to wymiana myśli rozszerza widnokrąg naszych pojęć!
— Szczególniej gdy znajdziemy człowieka, który nas rozumie — odrzekłem z powagą.
— Zdaje mi się — rzekł po chwili Cavor — że nie ma na świecie człowieka zupełnie obojętnego na bogactwo. Ale do końca brakuje jeszcze jednej rzeczy.
Zamilkł, ja czekałem co powie.
— Wiedz pan, że mój wynalazek może nas jeszcze zawieść! Często takie wyrachowania są teoretycznie możliwe, a praktycznie niewykonalne. Ale nawet gdy wytworzę tę nową substancyę, to znaleść się mogą inne przeszkody...
— To je usuniemy odrzekłem z mocą.