Ogród Petenery
Advertisement

Parkan
(Nowela)
 • Stefan Grabiński
Parkan
(Nowela)

Stefan Grabiński

O jakiejś godzinie ujrzał się w objęciach podwójnej pierzei parkanu. Z obu stron uliczki wznosiły się pod szarą, perłowoszarą kopułą nieba sztywne, popielatobrudne ściany z desek i tarcic. Parkanowa aleja musiała być długą, bo w dalekiej perspektywie ramiona jej schodziły się niby tory, wywołując przykre wrażenie przestrzeni bez wyjścia.

Droga, którą mu los dziwny zdarzył, była pusta: nikt nie szedł za nim i nikt nie zbliżał się ze strony przeciwnej. Szelest jego własnych kroków głuchł jakoś szybko i konał bez echa w drewnianym parowie. Znużone popielatą monotonią desek oko, snuło się bezradnie po ubitym twardo na grudę toku i szukało na próżno wytchnienia. Bo i pod nogami panoszyła się wszechwładnie beznadziejna szarość. Szlak jego drogi rzucał się w przestrzeń wstęgą nudną, przesyconą prochem i kurzem. Nigdzie kwiatka, nigdzie trawki, choćby zielska przygodnego. Nieubłagane czyjeś stopy, nielitościwe jakieś koła wygniotły wszelką zieleń w uliczce i pozostały tylko odciski bosych nóg, ciężkich butów lub wnęki wżartych głęboko w grunt przyprasów…

Więc odwrócił oczy od smutku drogi i podniósł je z powrotem na przedpiersie parkanu…

Był potworny. Wysoki na 8 metrów z górą przesłaniał sobą horyzont; ponad jego zrębem widniał tylko wąski, prostokątny wykrój nieba. Gigantyczne ogrodzenie odcinało od świata, wtłaczając brunatnym uściskiem ramion w ciasną i suchą jak pył gościńca gardziel…

W pewnym miejscu parkan załamywał się pod kątem rozwartym i zbaczał na prawo. Wędrowiec przystanął i zawahał się. Iść dalej czy wrócić?…

Lecz gdy spojrzawszy poza siebie, ujrzał długą, nieskończoną ulicę, opancerzoną ze stron obu niebotyczną palisadą, uczuł niechęć do powrotu.

– Kto wie – pomyślał, śledząc uważnie odgałęzienie drogi – może jestem już bliski wylotu? Może ten przeklęty parkan kończy się tu gdzieś niedaleko i wkrótce wyjdę na przestrzeń wolną?…

I zapuścił się w nieznaną odrośl uliczki…

Po kwadransie sytuacja nie uległa zmianie. Szedł w dalszym ciągu wyniosłą, parkanową aleją: palisada zdawała się wydłużać w nieskończoność… Uczuł pierwsze dreszcze niepokoju. Nieznacznie wkradła się myśl, że dostał się w pułapkę. Obejrzał się powtórnie…

Poza nim w stalowej perspektywie wyciągały się męczące, śmiertelne monotonne pierzeje: długie, kilkunastostopniowe szare deski – bezduszne, w tępym ordynku zesztywniałe szeregi. Nigdzie ani śladu przeziewy, wyłomu, jakiejś przerwy: nigdzie szpary, choćby wąskiej przepukliny, przez którą można by spojrzeć na tamtą stronę: solidne tarcice przywierały do siebie kantami z zajadłą akuratnością rzeczy martwych, dopasowanych na wieki wieków, przyciskały się do siebie wzajem żebrami w sojuszu mocnym i nierozerwalnym…

Gdy podniósł oczy ku szczytowi, ujrzał zrąb wycięty zębato, kształtem trójkątnych końcówek ostrokołu. Ten zrąb szczerbaty wyglądał na szyderstwo, urągające mu śmiechem wyszczerzonych, drewnianych kłów…

Lecz nie miał odwagi zawracać. Przeląkł się powrotnej wędrówki pod strażą straszliwych ścian i uwierzył w lepszą przyszłość drogi przed sobą. Po kilkunastu krokach natknął się na nowy zakręt na lewo. Bez wahania ruszył w nowym kierunku.

Po pewnym czasie nabrał przekonania, że idzie równolegle do drogi poprzedniej, lecz o parę metrów wyżej. W kilka minut później musiał znów zmienić kierunek na wprost przeciwny. W ciągu najbliższej godziny zboczył tak kilka jeszcze razy: parkan szedł jakoby w zygzak wydłużonymi dość silnie liniami…

Na którymś z rzędu zakręcie uczuł nagle wielkie wyczerpanie; rzęsisty pot zaczął mu spływać dużymi kroplami po twarzy. Było mu duszno i parno; pragnienie przywarło do gardła chłonącą ssawką i wysuszało wnętrze jamy ustnej i krtani. Z trudnością przełknął gorzką ślinę i końcem języka zwilżył spękane wargi, po czym znużony obsunął się na ziemię, niby wiotka wstążka…

Wkoło panowała doskonała cisza. Nie budziły już nawet nikłego echa jego utrudzone nogi. Był sam – bezwzględnie sam; żaden głos spoza przepierzy nie mącił głuszy osamotnienia…

Dźwignął ospałe spojrzenie od przyziemu i puścił je wzdłuż podnóża palisady… Jakaś plama ożywcza, zielona wyszła mu na spotkanie, niby ręka litosna podana ponad przepaścią.

– Trawa? – pomyślał – krzak?

I z wysiłkiem doczołgał się w tę stronę…

Był pęk głuchej pokrzywy, przypadkiem zabłąkany na potępionej ścieży. Zielona kępa jakby zawstydzona przywarła lękliwie do desek parkanu i bytowała osaczona zewsząd niechęcią.

Wędrowiec przytulił spieczone usta do listków siostrzanej rośliny i całował je dziwnie wzruszony. Łzy ciche, łzy rzewne wezbrały pod powieką i potoczyły się słoną rosą na kwiaty ziela…

W pewnej chwili wstał i poszedł dalej. Widok osamotnionej rośliny podziałał orzeźwiająco i tchnął weń świeżą energię. Postanowił wytrwać do końca i wydrzeć się z ramion opętańczego ogrodzenia.

I dalej przesuwał się mimo szare puklerze desek, prześlizgiwał jak cień wzdłuż drzemiących przęseł, przechodził mimo drewnianych przepierzeń. Mijały godziny, a on szedł wciąż bez przerwy: obłąkanej drodze nie było kresu. Okrutny labirynt parkanów wił się, zakręcał, uskakiwał na boki, łamał, w kąty rozwijał, kluczył bez końca, bez końca. Aż gdy chwiejąc się na nogach i na pół przytomny zaczął okrążać posetny z rzędu zakręt, nagle u stóp jego rozwarła się czarna czeluść dołu.

Krzyknął, wpijając odruchowo paznokcie w drewno palisady. To go ocaliło. Odzyskał straconą na moment równowagę i cofnął nogę, zawieszoną już nad przepaścią.

Dół był kolisty, szeroki na 6 metrów i schodził lejkowato w głąb. Musiał być bardzo głęboki, bo dna nie dojrzał. Wyglądał jak wylot krateru i zajmował sobą całą szerokość uliczki między ścianami parkanu. Wędrowiec położył się na brzuchu i wysunął głowę ponad brzeg zapadni… Nie ujrzał w głębi nic. Czarna, nieprzebita noc szła stamtąd odpowiedzą pustki…

Ostrożnie wycofał się sponad ust wądołu i bezradnie popatrzył w przestrzeń po tamtej jego stronie. Była zupełnie podobna do tej, którą przebył. Szarzał tam ciąg dalszy wąwozu, ujęty w klamry desek, taki sam beznadziejny, jałowy i pusty, jak szlak drogi, który miał za sobą.

Więc zwiesił ponuro głowę i usiadłszy nad rozpadlą gruntu, pogrążył się w stan półsennego odrętwienia. Jak długo trwał, nie wiadomo. Gdy po pewnym czasie ocknął się i rozglądnął zdumiony wokoło, wszystko było jak poprzednio. To samo niebo nijakie, ołowiane, bez słońca – te same kleszcze ścian drewnianych i ten wądół, zionący pustką nicości…

Spojrzał na zegarek i zdrętwiał: czas stanął; nieruchome wskazówki, zawinąwszy do jakiejś przystani na tarczy, nie ruszyły się z miejsca…

Zdjął go szalony przestrach. Zerwał się z ziemi i, chłostany kańczugami grozy, zaczął biec w stronę, z której przyszedł. Gnał bez przerwy, bez tchu godzinami całymi, wyruszał z jednej uliczki i wpadał w drugą, wydzierał się z dławiącej kurzem szyi drugiej, by znaleźć się w gardzieli trzeciej itd., itd. bez końca. Przed nim, obok niego i poza nim piętrzyły się coraz nowsze przęśliska parkanów, twarde, nieustępliwe, okrutne – pomykały równoległym, opętańczo wiernym biegiem popielate szpalery, rozlewała się wkoło szara, stalowoszara roztocz desek…

Bez ratunku! Bez wyjścia!…

W którymś momencie straszliwego wyścigu zziajany, tocząc z ust krwawą pianę, z obłąkaniem w oczach zaczął bić pięściami w przeklęte przegrody i kopać nogami obmierzłe tarcice… Parkan nie drgnął, jakby był z żelaza. W powietrzu ciężkim i gęstym jak roztwór nasycony rozszedł się leniwo odzew bezsilnych ciosów i wsiąkł gdzieś w kurzawę drogi.

Skrwawione ręce opadły bezsilne gestem zachęcenia. I od nowa wszczęła się gonitwa rozpaczna, bez nadziei, bez wyjścia…

Tak mijały godziny, dnie, może lata, aż nadpłynęła chwila wyzwolin. W jakimś momencie rozwarł się przed nim znów czarny, zionący pustką wądół. Tym razem wędrowiec nie cofnął się: z uśmiechem wyciągnął ręce ku ustom mroku i wskoczył w sam środek bezdennego leja…

Wtedy obudził się – po tamtej stronie parkanu…



Advertisement