Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XVIII Panicz • Część pierwsza • XIX • Helena Mniszkówna Rozdział XX
Rozdział XVIII Panicz
Część pierwsza
XIX
Helena Mniszkówna
Rozdział XX


XIX

Rozkołysały się na polach melancholijne tchnienia jesienne, jeszcze nieśmiałe i słabe, ale już w przyrodzie poczęte. Wielmożne lato dobiegło końca rozwoju, wykształcone, złote i piękne, w dostojnej szacie, pragnęło już połączyć się z jesienią. Gody rozpoczęte; oblubienica dąży ku temu, który wyciąga do niej ramiona lubieżne, rozgrzane gorącym temperamentem szałów letnich, z krwią upalną, żądną uścisku, uścisku twórczego. Idą ku sobie dwie potęgi, dwie moce z łona przyrody urodzone. On i Ona. Jesień pełna obietnic zmysłowo upajających, jesień wonna zapachami owoców dojrzałych, barwna wspaniałością ich kolorów i kształtów. Ostatnie kwiaty ronią przedziwne ekstrakty, słodkie jak nektar, silne aż do haszyszowych podnieceń. Zioła i jarzyny pachną, ziemia orana pachnie i drży rozkoszą płodną. Taką jest oblubienica Jesień, oddająca się w zapamiętałym szale, letnim rozprażonym wulkanicznie pocałunkom. Hojna jest jesień na swe gody. Rozsunęła oto po szerokich polach mnóstwo srebrnych nici, włókien, całych motów srebrnych, oprzędła nimi lasy, jakby chcąc się pochwalić bogactwem swych tworów. Łasa ustroiła w szaty jaskrawe, królewskie. Więc w złote lamy, w purpurę, w bisiory cenne i bławatne, w przepych magnacki przetkana gęsto świeżą jeszcze, zieloną mozaiką haftów letnich. Cuda się działy na ziemi i cuda w powietrznych sferach. Szumy licznych skrzydeł ptasich rozpylały złocisty miał, którym świat był przesiąknięty.

Szumy te płynęły coraz liczniej, oznajmiane rozgłośnym świergotem drobnicy podróżniczej, klangorem gęsi i kaczek, stękliwym pojękiwaniem żurawi.

Ptactwo odlatuje! Ptactwo ucieka za morze!

Nie znęcił ptaków cudowny uśmiech Jesieni, jej bogactwo, ani zmysłowa sytość nie zatrzymały licznych pochodów dążących na południe. Płyną dywizje, pułki, gwarne komputy zorganizowane solidarnie. Płyną przemożne, tęgim, zdrowym lotem, wyrywającym się w bezkresy, do krain obcych, na podbój nowych gniazd.

Przeleciały całe stada ptasie, hucznie, dostojnie, lecz przeprowadzane żałosnymi spojrzeniami tych co zostają: ptaków i... ludzi.

Jakby gilów, siewek.
„Aż oto nowe stada:
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! Dziwne stroje... niewidziane bronie.
Pułk za pułkiem...”


Banderia odprowadza biskupa z Okorowa do Ciągini.

Pomieszały się z szeregami powozy, amerykany, tarantasy wiozące młodzież niewieścią. Mężczyźni wszyscy dosiedli koni: kto nie prowadzi oddziału, jedzie w środku szeregów. Denhoff na Jenie szarżuje przy swoich obok Wrońskiego i wygląda jak młody lord angielski XX wieku, wzięty w niewolę na słowo przez husarzy polskich. Nie traci jednak miny, jedzie zaś wzorowo, jak najlepsza szkoła.

Na stopniu powozu, z Irą, Dorcią, Ziulą i Anią stoi nieszczęśliwy Teoś Paszowski, unurzany w piasku, z krwawą kresą na policzku, bez czapki i z nosem na kwintę. Spadł nieborak z Kapucyna, ledwo go wyratowali spod kopyt końskich i teraz narzeka:

– To wszystko psez panny! Wodą wazyć, woda będzie! Zarlowały ze mnie, ze jestem niedołęga, aż uparlem się jechać na tym idiocie Kapucynie. Tato za niego rlęcył i ot mas! Skomprlomitowałem się!

– Czemuż się pan nie trzymał mocno? – pytała Ira. – Przecie to stary koń jak świat.

– Stary ale durlny, prose pani, jak świsnął ze mną napsód, za banderlją, tak i wyrlóciłem kozła. Teraz wezmą mnie na zęby ze scętem.

– Już nie, nie! Nie będziemy się z pana śmiały.

– Daj Boze, ale nie wiezę, zęby to była prlawda. Wodę wazyć, woda będzie!

Panny chciały widzieć wjazd banderii do Ciągini, zaczęły się więc ekwipaże wymijać. Z wzajemnymi okrzykami prześcignięto szeregi konne, które zwolniły nieco, bo lando biskupa pozostało w tyle.

Trzech okolicznych młodzieńców spod Ciągini, bardzo z siebie dumnych, nie chciało witać Ekscelencji w sposób szablonowy, razem z tłumem. Stanęli tedy o dwieście kroków od drogi, konno, w świetnych strojach sportemeńskich, z minami jak sto diabłów i czekali. Gdy ukazały się pierwsze oddziały banderzystów, wybitne miny gentlemenów zmieniły się na znudzono kwaśno ironiczne, jakby mówiące: „Szary tłum! Motłoch!”

Ale „motłoch” parł jak orkan i wcale na nich nie zważał. Na widok landa panowie ci puścili się rysio, z wielkim hałasem dopadli do powozu i otoczyli go, niby opiekuńczem skrzydłem, ciągińsko-wielkopańskim.

Mówiono później, że efekt ten przestraszył Ekscelencję. Myślał, że napad.

Jak trąba powietrzna, wpadając w gęsty bór, łomotem swym i rykiem zaraża masy drzewne, tak z szalonym łoskotem wbiły się szeregi okorowskie w ciasną ciżbę oczekujących parafian w Ciągini. Znowu okrzyki, wiwaty. Znowu huczne powitania, bicie dzwonów, zgiełk niesłychany, zamęt.

Potem mowy, owacje, ogólne rozczulanie się.

Zdarzeniem nieoczekiwanym było wystąpienie kolonii żydowskiej z rabinem na czele. Dygnitarz ten w czarnych atłasach, z poważnie długim zarostem brody i koło uszu, w lisiej czapie, przemówił do biskupa po hebrajsku. Wyraził radość z przybycia Ekscelencji do osady Ciągiń, w imieniu zamieszkałych w niej starozakonnych, i zapewnił o życzliwości tychże dla patriarchy katolickiego. Biskup odpowiedział również talmudycznym językiem, co wywołało radosne okrzyki pełne rasowego akcentu, z wschodnią płomiennością wyrzucane z piersi synów Judei. Uprzejmość była zachowana umiejętnie i oddana, przy tym obopólne zadowolenie. W kościele celebrowano uroczyste nieszpory z udziałem wszystkich banderii. Ekscelencja w serdecznych słowach dziękował zebranym za entuzjastyczne przyjęcie, wyraził nawet, że podczas całej wizytacji swej diecezji nigdzie tak gorąco nie był witany jak właśnie w Okorowie. Nadmienił nawet o potężnym duchu tamtejszych obywateli, że powinien być przykładem, jak nawet wśród chmur może goreć płomień jasny a wielki i niegasnący, na niebie patriotyzmu.

Słuchając tego, hrabia Korski zwiesił starczą głowę na piersi i przybladł, zaś Korzycki przeciwnie, wzniósł swoją dumnym ruchem i wysunął pierś naprzód, jak gdyby pancerz, gotowy do walki, jak gdyby był augurem i wodzem okorowskich bohaterów.

– Czy Korzycki będzie w pałacu? – spytał Denhoff Marysia.

– Eh! Pewno nie?...

– No, na to wygląda. Patrz pan, istny pomnik buntu. Apoteoza. Korzycki jednakże wolał monumentalną postawę, niż treść, gdy bowiem po wyjściu z kościoła zebrali się wszyscy na cmentarzu, on zawołał pierwszy:

– Ha! Panowie! Spełniliśmy nasze obowiązki, teraz idziemy na libację. To się nam należy.

– Dokąd? – spytało parę głosów.

– Jak to dokąd?! Do pałacu, do starej siedziby hrabiów Korskich.

– Papo! – zawołał zdławiony głos Maryli.

Zaległo milczenie, pełne zdumienia, przerwał je pan Wojciech.

– Chodźmy panowie na rynek, jest tam jakaś knajpka. Biskupa jużeśmy pożegnali. Nic tu po nas!

Ostatnie słowa wypowiedział ze zgrzytem.

Ale podszedł do nich miejscowy doktor, pan Troczyński z żoną, zapraszając całe towarzystwo do swego domu.

Paszowski z galanterią całował ręce pięknej doktorowej i wołał rozradowany:

– A! Wenero moja! Owszem, z przyjemnością pod dachem waszmość państwa zabawimy się. Tylko, że nas taka rzesza, to może i kłopot za wielki, panie mój! Toż jakby chorągiew cała.

– Już też panowie nam nie odmówią. Panie już prosiłam, są u nas w ogródku. Prosimy bardzo.

Wtem zbliżyła się ciężka, brzydka postać panny Balbiny Tulickiej. Jej oczy wybladłe, spływały na policzku po obwisłych, czerwonych dolnych powiekach. Złe, chytre źrenice kąpały się w gęstej łzawej wilgoci. Przemówiła ochryple do całej gromadki mężczyzn:

– Czy panów trzeba osobno prosić, każdego osobno? Hrabia siambelan i mój brat śenatorowicz robią już honory domu. Czekają zbyt długo. Paszowski skłonił się sztywno.

– Dziękujemy ale... nie skorzystamy, wybaczy pani. Za wysokie są dla nas szambelańsko-senatorskie progi.

Skłonił się powtórnie. W tej właśnie chwili popchnął ich tłum wychodzący z kościoła i rozsunął naturalnym sposobem.

– Panie Konśtanty – rzekła do Leśniewskiego – śłyszał pan coś podobnie oryginalnego? Ci tam odmawiają. To jest wyborne! Pasiowski taki gbur. Paśkudźtwo.

Kocio energicznie przepchnął się przez tłok i dopadł do odchodzących panów. Złapał za ramię najbliższego Denhoffa.

– Cóż to panowie, odmówiliście hrabiemu? Sama pani dziedziczka nasza prosiła was. Jakże tak można? Doprawdy! Słowo daję.

Ryszard przez ramię zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł tylko, ale z akcentem:

– Mój panie łaskawy! Kocio odskoczył.

Tymczasem Korzycki stał w otoczeniu synów i zięcia i wahał się.

– Papo, idźmy już, księża już poszli, już czas – mówił Gustaw.

– Ojcze, błagam, nie rób tego, chodźmy do doktora, on prosił – nalegał Miecio.

– Cymbał jesteś – sarknął na młodszego syna Korzycki. Aż przemówił hrabia Skórski:

– Eee! te... te... stoimy tu jak na cenzuhowanem. Oglądają nas i sądzą. Eee... idźmy do diabła już! Dohtóh phosił i już czas.

– Co i hrabia także za tą szlachtą ciągnie?A to skandal!

– Eee! a cóż pan myślał, że ja w takich wahunkach pójdę do pałacu? Tam... eee... poszedł tylko Leśniewski, eee... te... to nie hephezentacja okolicy.

– Hrabia również nie jest obywatelem naszego rejonu.

– Eee! Hę!

Korzycki powtórzył to samo, głośno, z pasją:

– A tak! Natuhalnie! Ja nietutejszy ziemianin, ale poczuwam się z tutejszymi do solidarności, będąc zięciem pana. – A ja idę do pałacu. Rozumie hrabia!

– A phoszę, phoszę! Te... te... eee, że pan zhobi świństwo, to ja za to nie odpowiadam. Tak... eee... tak! To... to...ma foi! świństwo jest! pahdon, eee... tak... Oui! Voilá!...

Kołysząc się na swych cienkich nogach odszedł prędko w stronę domu doktora, mrucząc bez ustanku.

Korzycki z Gustawem poszli do pałacu. A Miecio załamał ręce i został zmartwiały, jak uderzony w głowę taranem. Stanął przy murze, wpatrzył się w skłębione z sobą jesienne kwiaty w ogródku proboszczowskim.

– Dlaczego ja ojca szanować nie mogę? nie mogę! – szepnął Miecio z goryczą.

Advertisement