Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział V Pamiętnik Wacławy • Tom I • Jutrzenka życia • Rozdział VI • Eliza Orzeszkowa Rozdział VII
Rozdział V Pamiętnik Wacławy
Tom I
Jutrzenka życia
Rozdział VI
Eliza Orzeszkowa
Rozdział VII


Miałam lat dziewięć, gdy nadeszły wypadki, które stanowczy wpływ wywarły na moje życie i ukochanych moich.

W domu naszym miało być wieczorem liczne zebranie. W buduarze mojej matki paliły się na toalecie dwa kandelabry; szuflady pełne kosztowności były otwarte; na kanapie rozłożono suknię z białego atłasu, ozdobioną srebrnym haftem. Sukni tej przypatrywałam się z zachwyceniem, spoglądając też niekiedy na zwinne ręce służącej która w misterne pukle i zwoje układała włosy mojej matki, przed toaletą siedzącej.

W przyległym pokoju posłyszałam kroki mego ojca. Rzuciłam się do drzwi, ale otworzywszy je stanęłam na progu jak wryta: ojciec mój chodził po rzęsiście oświetlonym salonie w czarnym balowym ubraniu; ręce miał skrzyżowane na piersi, brwi zsunięte, a na czole chmurę posępną. Nigdy, ani pierwej, ani potem, nie widziałam go tak smutnym czy tak rozgniewanym.

Dotąd jeszcze zdaje mi się, że smutek i gniew był w jego fizjonomii, a nawet oba te uczucia toczyły z sobą walkę widoczną. Zabiegłam mu drogę i według mego zwyczaju objęłam go drobnymi rękami. Jakże byłam zdziwioną, gdy ojciec mój, zamiast przemówić do mnie, jak zwykle bywało, usunął mię z lekka od siebie i znowu zaczął jak wprzódy szybko przebiegać salon. Zostałam na miejscu, spuściłam głowę i łzy zakręciły mi się w oczach. Ojciec rzucił na mnie spojrzenie, a widząc mą osmuconą postawę wziął mię za rękę, pociągnął pod jeden z kinkietów, płonących przy ścianie, i długo wpatrywał się we mnie. Byłam już ustrojoną, jak wypadało dla pokazania się licznym gościom. Miałam na sobie białą sukienkę, upstrzoną mnóstwem kolorowych kokardek, i włosy zaczesane wysoko a la Pompadour: ojciec mój oprowadził wzrokiem po całym ubraniu moim, popatrzył w moje oczy podniesione ku jego twarzy i rzekł z cicha:

— Jakże ustrojona! Tak wcześnie już przywyka... biedne dziecię!

Przesunął ręką po czole, a w oczach jego pierwszy raz w życiu zobaczyłam łzę, która wnet pod powieką zniknęła. Krzyknęłam i chciałam rzucić się mu na szyję, ale odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Smutna i ze zwieszoną głową wróciłam do buduaru. Matka moja stała przed toaletą już ubrana w atłasową, srebrem haftowaną suknię; na włosach jej leżał zielony wieniec a la Norma, migocący mnóstwem srebrnych i kryształowych błyskotek, naśladujących spadające krople rosy. Służąca spinała fermuar od kilku sznurów pereł, które spływały po obnażonych ramionach.

W stroju tym matka moja była bardzo piękną. Patrzyła na postać swą, odbitą w wielkim zwierciadle, oczy jej błyszczały nie mniej jak brylanty w fermuarze, a usta otwierały się nieco z uśmiechem zadowolenia.

Nie wiem już, jaki zwrot nagły uczyniły myśli w dziecinnej mojej głowie, ale chmura okrywająca czoło mego ojca i łza, którą dostrzegłam w jego oku, stanęły przede mną obok radością błyszczącego spojrzenia i uśmiechu mojej matki.

— Czegóż taką zamyśloną masz minkę? — spytała matka głaszcząc mię po twarzy.

— Ojciec dziś taki czegoś smutny — odpowiedziałam czując sama, że w głosie moim drżała żałość.

Widoczny rumieniec oblał na te słowa twarz mojej matki, odwróciła się ode mnie i rzekła:

— Niech Wacia idzie teraz do panny Zelii albo do Bini i pozostanie przy nich, póki ją do salonu nie zawołają.

Odeszłam i smutna przytuliłam głowę do piersi mojej dobrej piastunki, z wielkim niebezpieczeństwem dla mojej fryzury a la Pompadour. Ale nie myślałam wtedy o fryzurze, bo przede mną stała wciąż łza dojrzana w oku ojca, a obok niej igrający na twarzy matki uśmiech. Nie mogłam tych dwóch zjawisk pogodzić w mojej głowie; myśl moja pracowała nad rozwiązaniem pytania: dlaczego mój ojciec smutny, gdy matka wesoła? Dlaczego oczy matki błyszczały radością, gdy wzrok ojca zamglił się łzą? Pytanie to prześladowało mię i wtedy, gdy przyzwano mię do salonu, gdy zobaczyłam mnóstwo strojnych pań i panów, gdy goście nosili mię prawie na rękach nazywając mię "śliczną dzieciną" i napełniając mi ręce karmelkami.

Pomiędzy bawiącym się tłumem szukałam wzrokiem mego ojca i widziałam go, jak uprzejmie i wesoło na pozór rozmawiał z gośćmi. Ale chmura, ciążąca mu wprzód na czole, przeszła do oczu, które bywały chwilami zamyślone i bardziej surowe niż zwykle.

Matka moja tańczyła wiele, najwięcej z jakimś wysmukłym panem o jasnych włosach, którego tytułowano księciem i który często zwracał się ku mnie, obsypując mię pochwałami i przysmakami.

Gdy późno po północy panna Zelia poprowadziła mię do mego sypialnego pokoiku, przytykającego do buduaru, byłam tak odurzoną gwarem, muzyką i myślami, które jak spłoszone ptaki trzepotały po mojej głowie, że długo zasnąć nie mogłam i słyszałam, jak w salonach przycichał gwar ubywających gości, orkiestra coraz rzadszymi odzywała się akordami, powozy zabierające towarzystwo turkotały w bramie domu i odjeżdżały milknąc w oddalonych ulicach, aż nareszcie słychać było samo stąpanie lokajów gaszących światła w salonach; otworzyły się drzwi od buduaru i posłyszałam szelest atłasowej sukni ciągnącej się po kobiercu.

Po tym szeleście nastąpił inny: były to stąpania mężczyzny wchodzącego do buduaru; poznałam w nich kroki mego ojca.

Nagle przed oczami mymi stanął znowu uśmiech, z jakim moja matka przeglądała się w zwierciadle przed rozpoczęciem balu, i łza, jaką widziałam w oku ojca, gdy patrzył na mnie.

Wydało mi się, że za ścianą, która dzieliła pokój mój z buduarem, ta sama łza krzyżować się musi z tym samym uśmiechem. Poczułam instynktowny niepokój, podniosłam się nieco na łóżku i śród ciszy, która mię otaczała, usłyszałam głos mego ojca mówiący:

— Matyldo, nie dzwoń na służące twoje; chcę rozmówić się z tobą sam na sam, stanowczo i ostatecznie.

Nigdy nie słyszałam u mego ojca głosu podobnego jak ten, którym wymawiał te wyrazy.

Brzmiał on spokojnie, ale zarazem tak uroczyście, że aż drżenie przebiegło po moim ciele.

Odpowiedź matki mojej cicha była i słów jej nie dosłyszałam; potem ojciec mój mówił znowu, ale z mowy jego nic więcej pochwycić nie mogłam, jak kilka razy powtórzone moje imię i oderwane wyrazy:

— Zły przykład... płochość... trzeba, aby się to już skończyło.

Ostatnie słowa ojciec wypowiedział głośniej i wyraźnie usłyszałam, jak mówił:

— Gorzko żałuję słabości, jaką w pierwszych dniach naszego pożycia powodowałem się względem ciebie. Ale... kochałem cię.

Odpowiedzią na to był lekki wykrzyk mojej matki, a szelest jej sukni oznajmił, że żywo powstała z siedzenia.

— Kochałeś mię! — zawołała tak głośno i wyraźnie, że każde słowo dosłyszeć mogłam.

— Dlaczego więc przez miłość dla mnie nie uczyniłeś tego, o co cię tyle razy bezskutecznie błagałam?

Dlaczego nie porzuciłeś zawodu swego, który przed ślubem naszym stał między nami jako zapora, którą bezrozumnie złamałam i zdeptałam, nie wiedząc sama, co czynię. Wszak wiesz, że zostałam żoną twoją wbrew woli całej mojej rodziny, która w połączeniu się naszym widziała mezalians! Dlaczegóż później przez miłość dla mnie nie chciałeś porzucić tych książek, co nas wiecznie dzieliły, i tego zarobkowania na chleb, które mi wstyd przynosi?

Wszak posiadam dość znaczny majątek, abyś mógł przy nim obejść się bez pracy!

Ojciec długo nie odpowiadał.

— Porzucić mój zawód? — zaczął po chwili stłumionym głosem — kobieto! czy ty rozumiesz sama to, o czym mówisz? Czy ty znasz te niezmierne zamiłowanie nauki, które mnie całego przenika? Czyś myślała o tym, jakie obowiązki ciążą na mężczyźnie, który wie, co to honor?

Nie chce żyć z cudzego mienia, a pragnie być użytecznym obywatelem swego kraju? Mówisz mi o swoim majątku! ... alboż go potrzebuję? Oddaj go komu, a w zamian bądź mi żoną nie tylko z imienia!

— Jak ja ci mogę być żoną, tak jak tego pragniesz, kiedy ty mię nie pojmujesz! — zawołała moja matka ze łzami w głosie.

— A ty czy mię pojęłaś? — odparł z uniesieniem ojciec i mówił dalej a długo, ale głos jego tak opadał i podnosił się z kolei, takie w nim były głębokie wibracje boleści zawodu, tłumionego gniewu, że serce moje bardzo mocno uderzać zaczęło, ukryłam twarz w dłonie i ani jednego więcej nie dosłyszałam słowa.

Potem głosy rodziców moich mieszały się i plątały z sobą z dziwną mieszaniną skargi, wyrzutu, żalów; dosłyszałam parę łkań mojej matki, potem dwa jakieś wyrazy, stanowczo wymówione przez ojca, i cisza zupełna zaległa buduar. Słyszałam tylko uderzenia własnego serca i za drzwiami buduaru szmer jakiś, niby ciężkie oddychanie dwojga piersi.

— Wybieraj! — ozwał się na koniec stanowczy głos mego ojca.

Znowu było milczenie, które zdawało się bardzo długim.

— Wybieram pierwsze! — odpowiedziała w końcu matka moja mocno zmienionym głosem.

Posłyszałam ciężkie westchnienie mego ojca.

— Stanowczo? — zapytał po chwili.

— Stanowczo — odpowiedziała matka.

Kroki mego ojca zwróciły się ku drzwiom od salonów. Posłyszałam jednak, że zatrzymał się przy drzwiach.

— Matyldo! — wyrzekł — namyśl się!

Nie było odpowiedzi.

— Gdybyś wybrała drugie, gdybyś chciała ze swojej na moją wejść drogę, przebaczyłbym ci wszystko — przejmująco, łagodnie a smutno zabrzmiał głos mego ojca.

— Przebaczenia nie potrzebuję; drogi nasze na zawsze rozchodzą się odtąd! — zawołała moja matka.

— Na zawsze! — powtórzył ojciec — wielkie wyrzekłaś słowa i abyś tego nigdy nie żałowała!

Otworzyły się potem i zamknęły z cicha drzwi od salonów. Ojciec mój wyszedł z buduaru.

Anim dokładnie słyszała rozmowę rodziców moich anim znaczenia jej zrozumieć w zupełności nie mogła, a jednak przejęła mię całą trwoga nieopowiedziana, ściśnięte serce uderzało w piersi coraz mocniej, w uszach brzmiały nieustannie ostatnie słowa mego ojca:

"Abyś tego nigdy nie żałowała!"

Zdaje mi się, że miejsca, w których odgrywają się dramata serc ludzkich, są tak na wskroś przeniknięte tragicznych uczuć atmosferą, że ogarnia ona znajdujące się w nich te nawet istoty, które i wyobrażenia nie mają, czym jest dramat. Mnie owiała całą tajemnicza atmosfera, płynąca z niepojętej dla mnie rozmowy rodziców moich, w małej główce mojej działy się dziwne rzeczy. Dziś jestem pewna, że w chwili owej miałam uroczyste acz nieme objawienie krążącego koło mnie i wiszącego nad domem naszym nieszczęścia.

Zerwałam się z posłania i narzuciwszy szlafroczek nagimi stopy przybiegłam do drzwi buduaru i uchyliłam je po cichu. Nie śmiałam wejść; nie wiem, jaka trwoga powstrzymywała mię; przykucnęłam tylko na progu i przez szpary zajrzałam do wnętrza pokoju.

Na toalecie paliło się jeszcze kilkanaście świec w srebrnych kandelabrach. W głębi buduaru na niskiej sofie wpół leżała moja matka w balowym swym ubraniu, tylko włosy jej, ze wszystkich pęt uwolnione w bezładnych a obfitych pasmach opływały stan i nagie ramiona.

Twarz miała mocno zrumienioną, oczy nieruchomo utkwione w ziemię, drżącymi rękami rozrywała na drobne kawałki zdjęty z głowy wieniec, rzucając sobie pod stopy szczątki pięknego stroju. Szarpnięty znać przed chwilą rozpaczna lub gniewną ręką naszyjnik z pereł rozerwał się, a mleczne perły kilku wąskimi strumieniami zsuwały się po sukni i z cichym szmerem spadały na posadzkę, rozsypując się na różne strony. W twarzy i postawie mojej matki było tyle przygnębienia i gorączkowego niepokoju, tyle boleści i gniewu zarazem, że zaczęłam drżeć całym ciałem; trudno mi było utrzymać się na nogach i powoli, opierając się o sprzęty, zaledwie zdołałam wrócić do mego łóżeczka.

Tu porwał mię płacz spazmatyczny; łzy jak groch sypały się z moich oczu. Nie wiem, jak długo płakałam, ale gdy podniosłam głowę zobaczyłam przez szparę od drzwi, że ciemno już było w buduarze. To uspokoiło mię nieco. W istocie, nic a nic nie rozumiałam tego, co się wkoło mnie działo, a czułam tylko, że było to coś niezwykłego a groźnego.

Stopniowo zmęczenie zaczęło mię ogarniać, oczy zamykały się, w myśli półuśpionej błąkały się bezładnie różne pytania, obrazy, twarze. Myślałam:

"Dlaczego mój ojciec miał dziś łzę w oku?" — i tuż przy pytaniu tym stanęła piramida cukrowa, którą lokaje umieszczali na stole do wieczerzy.

"Dlaczego matka moja porwała swój naszyjnik z pereł?" — pomyślałam i zdawało mi się, jak perełki cichutko jedna po drugiej na posadzkę spadają. Nagle wsunęła mi się pod powieki jasnowłosa głowa księcia, który mi najwięcej dawał cukierków, a potem ręka jego, trzymająca wachlarz mojej matki. Obraz księcia zasłoniła mi twarz Bini w okularach, otoczona szeroką listwą od czepca.

Po chwili na jej miejscu zamajaczyła przede mną czaszka Żółkiewskiego, o której znalezieniu na Cecorskim Polu dnia tego opowiadała mi Binia, nareszcie ostatni ze wszystkich objawił się mnie długi i czerwony nos panny Zelii, a na nim wypisana cała odmiana czasu teraźniejszego trybu oznajmującego francuskiego słowa donner.

Na ten widok raz jeszcze otworzyłam półuśpione oczy, bo przypomniałam sobie, że nazajutrz miałam przed panną Zelią wydawać lekcją gramatyki francuskiej. Myśl ta zaniepokoiła mię trochę.

Zamknęłam znowu powieki, ciężkie jak ołów, i sennymi usty zaczęłam wymieniać końcówki czterech form francuskiego słowa. — Pierwsza na er — szeptałam — druga na ir, trzecia na oir, czwarta na re. — Na ostatniej końcówce usnęłam.

Nazajutrz, budząc się, posłyszałam w całym domu ruch niezwykły. Zerwałam się i ubrałam naprędce. Z wypadków dnia wczorajszego mało mi zostało w pamięci, czułam tylko wielkie zmęczenie i oczy mię bolały od płaczu. Na samym wstępie spotkała mię panna Zelia z twarzą rozzłoszczoną i nosem czerwieńszym jeszcze niż zwykle i z gniewem zawołała do mnie, że nie będę już z nią miała lekcji, gdyż jest odprawioną. Przy tym zaczęła głośno wyrzekać, że odprawiono ją przed umówionym terminem.

— Nie masz pani powodu do uskarżania się, bo zapłacono ci trzy razy więcej, niż należało — z przekąsem odpowiedziała jej najstarsza panna służąca, zajęta wydobywaniem z szuflad rzeczy mojej matki i pakowaniem ich do tłumoczków.

— Co to robisz, Marychno? — spytałam.

— Układam rzeczy pani do podróży — rzekła.

— Alboż mama dokąd wyjeżdża?

— Wyjeżdża jutro na wieś.

Zakręciło mi się po głowie pytanie, czy ja pojadę z mamą, i pobiegłam z nim do Bini. Ale Binia przeciwko swemu zwyczajowi była bardzo milcząca i tylko bardzo często wycierała okulary, które dnia tego wilgotniały jakoś co chwilę. Na pytania, jakie jej zadawałam, odpowiadała jednostajnym:

— Nie wiem, moje dziecko!

Gdzie spojrzałam, wszędzie panował ruch niezwykły; służące biegały znosząc zewsząd suknie, futra, bieliznę i różne drobnostki; lokaje brząkali srebrem stołowym, układając je także w kufry; szuflady od toalety mojej matki wysunięte były jak długie i całkiem wypróżnione; przez okno od garderoby zobaczyłam na dziedzińcu wyciągniętą z wozowni karetę, którą ze wszech stron oglądali rzemieślnicy, niby wypatrując, czy nie ma w niej czego do naprawienia przed daleką podróżą.

Tułałam się po domu jak zbłąkana owieczka. Nikt do mnie nie mówił, i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Cała służba wyraźnie głowy traciła z pośpiechu. Binia szyła pod oknem tak pilnie jak nigdy i tylko co moment wycierała okulary.

Matka moja była dnia tego tak blada, jak nie widziałam ją nigdy przedtem; siedziała na kanapie w jednym z salonów, z czołem opartym na dłoni, z oczami spuszczonymi na suknię, nieruchoma jak posąg pośród otaczającej ją wrzawy i bieganiny. Zbliżałam się do niej kilka razy, ale głaskała mię tylko łagodnie po głowie i zapadała w zadumę. Za każdym razem, jak lokaj oznajmiał jaką wizytę, odpowiadała:

— Nie przyjmuję!

Przyjęła tylko wczorajszego księcia o jasnych włosach. W czasie jego odwiedzin wypadkiem wbiegłam do salonu. Książę siedział naprzeciw mojej matki w pozie pełnej uszanowania, ale na twarzy miał wyraz, który bym dziś nazwała rozpromienieniem i rozmarzeniem zarazem. Trzymał oczy utkwione stale w moją matkę, która siedziała przed nim blada bardzo, chłodna i milcząca jak wprzódy.

Książę bawił krótko.

Ojciec mój cały dzień nie był w domu, wypatrywałam go przez okno i nad wieczór zobaczyłam, jak wchodził w bramę domu. Pobiegłam wnet do jego gabinetu, aby go powitać, ale po raz pierwszy znalazłam drzwi zamknięte na klucz.

Wieczorem ruch w mieszkaniu ustał zupełnie, ale w salonach nie zapalano jak zwykle świateł. Matka moja siedziała w buduarze przy lampie i miała przed sobą otwartą książkę.

Cicha i nieśmiała jak ptaszek spłoszony siedziałam w kątku pokoju, patrzyłam na nią i widziałam wyraźnie, że nie czytała, a od czasu do czasu wielkie krople łez kapały z wolna z oczu jej na karty książki.

Bardzo wcześnie Binia odmówiła ze mną pacierz wieczorny i ułożyła mię do snu. Kiedy pomagała mi zdejmować suknię, osunęły się wypadkiem jej okulary i zobaczyłam, że miała oczy nabrzękłe od płaczu. Usnęłam prędko znużona wrażeniami i przeszłą niespaną nocą.

Obudził mię szelest sukni jedwabnej. Otworzyłam oczy i w półzmroku zaledwie wschodzącego dnia zobaczyłam stojącą przy moim łóżku moją matkę. Była w okryciu i kapeluszu.

Spod okrycia widać było wiszącą u paska torebkę podróżną. Nie zdołałam jeszcze całkiem otrzeźwić się ze snu, gdy matka moja pochwyciła mię na ręce, przycisnęła mocno do piersi i pocałunkami okryła mi twarz i głowę. Czułam, pierś jej podnosiła się płaczem tłumionym.

Chciałam coś powiedzieć, o coś zapytać, ale wzruszona, przestraszona, rozżalona, na żadne słowo zdobyć się nie mogłam. Matka moja złożyła mię znowu na łóżku, raz jeszcze przylgnęła ustami do mego czoła długo, długo i wyszła prędko z pokoju. W kilka minut potem posłyszałam turkot wyjeżdżającej z dziedzińca bramy karety, jeszcze w parę minut kareta wytoczyła się na ulicę, odgłos kół ucichł w oddali i umilkł zupełnie, do pokoju mego weszła Binia. Zeskoczyłam z łóżka i rzuciłam się na jej piersi.

— Biniu! gdzie mama pojechała? — zawołałam, z trudnością wstrzymując się od płaczu.

— Na wieś, do majątku swego — odpowiedziała.

— Na długo?

Binia milczała chwilę, potem szepnęła po cichu:

— Na zawsze.

Jak piorunem raził mię ten wyraz.

— Na zawsze! — krzyknęłam — a czemuż mnie ze sobą nie wzięła?

— Bo Wacię ojciec na pensję odwiezie — wyjąkała Binia z trudnością.

Upadłam na łóżko zanosząc się od płaczu.

Gdy podniosłam głowę, ojciec mój siedział przy mnie, zamyślony, ale łagodny. Wziął obie moje ręce i rzekł głosem, który słodyczą swą przeniknął mię i uspokoił:

— Nie obawiaj się niczego, Waciu. Ja opiekuję się tobą i nic ci się złego nie stanie. Pensja nie jest rzeczą tak straszną, jak sobie wyobrażasz. Znajdziesz tam wiele towarzyszek miłych i wesołych, które cię będą kochały, i będziesz uczyła się wielu pięknych rzeczy, aby wzrosnąć na kobietę dobrą i rozumną. Zresztą Binia zostanie tam przy tobie.

Łagodne słowa ojca, pocałunek, jaki mówiąc je złożył na mym czole, wreszcie pewność, że nie rozłączę się z Binią, uspokoiły mię nieco. Ubrałam się żwawo, z cichymi łzami zmówiłam pacierz poranny i spokojnie patrzyłam, jak piastunka moja układała w paki suknie moje i książki. Na sercu moim leżał jednak ciągle ciężar niewymowny — tęskno mi było do matki...

Po południu jechałam z ojcem w powozie przez ulice W., a przed wieczorem byłam przyjętą jako uczennica do najlepszej pensji krajowej.

Dnia tego wieczorem, gdy nowe towarzyszki moje usnęły i cisza zaległa salę sypialną, Binia siedziała na pensjonarskim łóżeczku moim, a ja obejmując jej szyję i tuląc się do jej piersi pytałam cicho: dlaczego matka moja odjechała tak nagle? czemu ojciec mój taki smutny i zamyślony? dlaczego nie pozostałam w rodzicielskim domu, ale oddano mię na pensję, gdzie mi tak chłodno jakoś, tak obco?

Binia z czułością przytuliła mię do siebie i szepnęła na ucho:

— Biedne dziecię! rodzice twoi rozstali się!

Nie rozumiałam znaczenia wyrazu tego. Łamałam sobie nad nim głowę do późnej nocy.

Myślałam jeszcze nad nim cały dzień następny i dziwiło mię bardzo, że Binia wytłumaczyć mi go nie chciała.

Dopiero gdy w parę dni potem ojciec mój przyszedł mię odwiedzić, wytłumaczenie wyrazu przez Binię wymówionego znalazłam w zmarszczce, która sfałdowała gładkie wprzódy jego czoło, i w boleści pełnym spojrzeniu, jakim patrzył na mnie. W zmienionej twarzy mego ojca wyczytałam, że wyraz ten znaczył: nieszczęście.


Advertisement