Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział V Pamiętnik Wacławy • Tom I • Świat mojej matki • Rozdział VI • Eliza Orzeszkowa Rozdział VII
Rozdział V Pamiętnik Wacławy
Tom I
Świat mojej matki
Rozdział VI
Eliza Orzeszkowa
Rozdział VII


Obudził mię turkot kół na dziedzińcu. Pociągnęłam taśmę od dzwonka, a gdy służąca weszła, spytałam, czyby to kto przyjechał.

— Nie — odpowiedziała — to owszem pan Franciszek odjechał.

Poczułam w sercu jakby nagłe ukłucie szpilką. Taki mię żal ogarnął, że schowałam się do alkowy z bojaźni, aby sługa nie dojrzała łez, które mi się zakręciły w oczach.

"Wczoraj przecie nie mówił mi, że odjeżdża — myślałam — żeby się był choć pożegnał! A może go czym obraziłam? Mój Boże! musiał odjeżdżać bardzo smutny".

Nie wiedziałam dobrze, dlaczegoby koniecznie miał być smutnym odjeżdżając; przeczuwałam tylko, że żal mu było mię opuszczać.

Gdy tak rozmyślałam siedząc na łóżku, weszła do alkowy Binia.

— Czy nie wiesz, Biniu — spytałam — dlaczego kuzynek Franuś tak niespodzianie dziś odjechał?

— I owszem — odpowiedziała — nad rankiem otrzymał list od swych ciotek rozkazujący natychmiast do nich wracać.

Na wyrazie "rozkazujący" Binia położyła szczególny nacisk.

— O mój Boże! — zawołałam — czyżby też nie mógł o kilka godzin opóźnić wyjazdu, aby się pożegnać z mamą i ze mną!

Binia pokiwała głową znacząco.

— Jak się jest u kogo na łasce — wyrzekła z wolna — to się traci prawo rozporządzania choćby jedną godziną swego życia!

Znowu brzydki wyraz "na łasce" wpadł mi w ucho i zaćmił sobą miły obraz kuzynka.

Straciłam zupełnie humor. Ubierałam się tak niedbale, że aż mi to przyganiała służąca, a gdy wyszłam z mego pokoju i znalazłam matkę przy rannej herbacie, o mało się nie rozpłakałam spojrzawszy na nie zajęte miejsce przy stole, na którym zwykle z powitalnym bukietem siadywał Franuś. Powściągnęłam jednak, jak mogłam, przykre wzruszenie, bo zobaczyłam oczy mojej matki utkwione we mnie z baczną uwagą. Gdy usiadłam przy niej, wzięła mię za rękę i rzekła z łagodnością, ale zarazem bardzo poważnie:

— Czy pamiętasz, Waciu, że pierwszego dnia twego tu pobytu, gdyś to zaplątała swoją frędzlę z bulionem portiery, mówiłam ci, że panna, która nie jest już pensjonarką i nosi długie suknie powinna być na każdym kroku bardzo ostrożną i uważną?

Odpowiedziałam, że pamiętam to bardzo dobrze, ale nie dorozumiewałam się jeszcze wcale, do czego stosują się te słowa.

— Chcę ci więc teraz powiedzieć — ciągnąła matka — że w życiu daleko gorsza może się stać plątanina niż zaczepienie frędzli, jeśli młoda osoba nieuważnie postępuje z młodym mężczyzną.

Zaczynałam domyślać się, o co idzie, ale jeszcze nie pojmowałam w zupełności słów matki.

— Chce tu mówić o twoim postępowaniu z kuzynem Franusiem — mówiła dalej — zanadto się z nim spoufaliłaś. Widziałam wczoraj przez okno, jak w ogrodzie dałaś mu narcyz. To niedobrze. Młoda panna nie powinna nigdy postępować w ten sposób z młodym człowiekiem, który dla niej partii do mariażu stanowić nie może.

Franuś dobry jest chłopak, to prawda, i sama go bardzo lubię, ale nie ma żadnego funduszu, a zatem odpowiedniej pozycji w świecie; nie może więc ani pomyśleć o ożenieniu się z panną posażną i tak jak ty starannie wychowaną. Ludzie widząc między wami zbyt poufne stosunki mogliby jeszcze przypuścić, żeś się nim zajęła, a przez to odstręczyłabyś od siebie dobre partie, które ci się zdarzyć mogą.

Słuchałam mowy mojej matki z wielkim zdziwieniem i nieokreślonym jakimś bólem w sercu. Dziwiło mię twierdzenie, że Franuś ani pomyśleć nie może o ożenieniu się z panną posażną i dobrze wychowaną dlatego tylko, że jest ubogim. Wewnętrzny głos mówił mi, że było to niesprawiedliwym. Cóż on winien temu, że mu los nie dał bogactwa? A gdyby pokochał taką pannę, o jakiej mówiła moja matka, czyżby się miał rozstać z nią i cierpieć dlatego tylko, że nie posiadał funduszu? Przecież tyle razy czytałam w powieściach, że ubodzy młodzi ludzie pracą zdobywali bogactwa i żenili się potem z tymi, dla których uderzyły ich serca!

Obok tej myśli przypomniałam sobie słowa Bini, że Franuś był próżniakiem i żył na łasce bogatych krewnych, a przypomnienie to właśnie zabolało mię. Zabolały mię jeszcze słowa matki o dobrych partiach, które bym mogła odstręczyć od siebie zbyt poufałym obejściem się z kuzynkiem. Więc miałam zadawać kłam moim chęciom i poczuciem, zapierać się przyjaźni, jaką czułam dla dobrego kuzynka, dlatego tylko, aby nie zrazić kogoś tam do ożenienia się ze mną? Głęboko mię ta myśl upokorzyła. Czyliż mi tak koniecznie potrzebne te dobre partie?

Dlaczegóż kuzynek nie może się nazywać dobrą partią? Czyliż tylko bogaty człowiek dobrą partią nazwać się może?

Obudziłam się z zamyślenia i zwróciłam się do matki z pytaniem:

— Moja mamo, co właściwie nazywa się w świecie dobrą partią?

Zdawała się zdziwioną tym pytaniem, które nagle inny zwrot nadawało rozmowie.

— Dobrą partią — odpowiedziała — nazywa się mariaż, który daje młodej osobie stosowne do jej urodzenia i wychowania stanowisko w świecie.

— A cóż to jest stanowisko w świecie? — ponowiłam pytanie.

— Jest to położenie społeczne oparte na urodzeniu i majątkowe płynące z posiadanego funduszu.

— Więc ażeby mężczyzna mógł stanowić dobrą partię, musi posiadać piękne nazwisko i znaczny majątek?

— Niezawodnie — odrzekła moja matka.

— A jeśli przy nazwisku i majątku — rozumowałam dalej — ma on zyzowate oczy albo nie ma wcale nosa, albo jest garbaty czy kulawy, albo ma złe serce, albo nic nie umie, czy pomimo to zawsze stanowi on dobrą partię?

Matka moja wyraźnie zmieszała się i długo nie odpowiadała, na koniec rzekła:

— Nie ma tu mowy ani o zyzowatych oczach, ani o braku nosa, ani o garbie, ani o złym sercu; są to wszystko rzeczy bardzo wyjątkowe. To tylko pewna, że brak odpowiedniego stanowiska w świecie jest największą, stanowczą przeszkodą, jaka stoi między ubogim mężczyzną a panną posażną i dobrze urodzoną. Dlatego też nie chciałabym, aby ludzie widzieli zbytnią twą przyjaźń dla Franusia, bo samo nawet przypuszczenie, że się nim zajmujesz, rzuciłoby na ciebie śmieszność i mogłoby cię skompromitować.

To rzekłszy moja matka pocałowała mię w czoło i zamieniwszy jeszcze kilka słów o potocznych rzeczach wyszła z pokoju.

I znowu wystąpił mi przed oczy wyraz: ludzie! Była to więc ta sama historia niestosowności dla kobiety zbytniego rozumowania, która mię tak zajmowała w pierwszym dniu po przybyciu.

Szło tu jednak o rzecz bardziej dla mnie na dobie dotkliwą.

Przyjaźń moja dla Franusia, którą tak serio przyrzekłam przy oddawaniu narcyza, miała paść ofiarą ze względu na ludzi!

Czułam, że jeśli w tym razie pójdę za wskazówkami, jakie podawała mi moja matka, i okażę się obojętną dla biednego kuzyna, popełnię niesprawiedliwość. Przypomniałam sobie smutek, jaki w nim parę razy spostrzegłam, a to przypomnienie wzmogło moją eteryczną i bezwiedną sympatię dla niego.

Wyszłam do ogrodu i całą godzinę chodząc po alejach myślałam o Franusiu. Stopniowo coraz więcej zaczynałam znajdować podobieństwa między nim a moim ulubionym bohaterem z powieści.


Advertisement