Ogród Petenery
Advertisement


XXXIX

Księżna Podhorecka patrzyła z żalem na żałobną twarz Luci. Staruszka rozumiała wszystko. Nie uszło jej uwagi wzruszenie baronówny przy odczytywaniu każdego listu od Waldemara, przy każdej o nim wzmiance. Milczały obie; jedna nie wyjawiała swych uczuć, druga swych pragnień. Księżna życzyła sobie małżeństwa wnuka z Lucią, lecz nie dla partii, lecz chcąc nareszcie widzieć go szczęśliwym. Dawne marzenia świetnego ożenku dla ordynata przestały już nurtować staruszkę.

Ale teraz Lucia niepokoiła księżną. Smutek osiadł na rysach dziewczyny, lecz zbudziła się w niej ironia i jakaś zawziętość względem Waldemara. Nie chciała teraz o nim słuchać, nie czytała jego listów. W błękitnych oczach dziewczyny błyszczał chłód metaliczny, stała się sztywną, dumną.

Księżna pewnego dnia wrześniowego zlękła się, gdy oznajmiono Luci, że w salonie czeka Brochwicz. Baronówna złożyła książkę, którą głośno czytała, zaśmiała się przykrym chichotem i rzekła nerwowo:

– Prosiłabym babcię o błogosławieństwo, gdyby... gdyby nie było to szczytem komedii.

Wybiegła z pokoju.

Rozmowa z Jerzym ułożyła się od razu, bez wstępów.

– Pan chciał się ze mną pożegnać, więc pan wyjeżdża? - spytała Lucia po przywitaniu.

Brochwicz był jak martwy, obszyty w sztuczną obojętność.

– Tak, jadę jutro rano.

– Dokąd?

– To mniejsza...

– No, przecież nie na zdobycie bieguna?

Zmarszczył się, usta mu drgnęły.

– Czy nic lepszego nie ma mi pani do powiedzenia?

– Owszem... jeszcze coś - odrzekła Lucia innym tonem i usiadła na pluszowej kanapce.

Hrabia stał przy oknie, złożył ramiona na piersiach i patrzył na nią takim wzrokiem, jakby oczekując nowego szyderstwa.

Baronówna chwilę zmagała się ze sobą, po czym śmiało podniosła głowę.

– Czy pan mnie... stale kocha? – wypłynął cichy szept z jej ust.

Jerzy oburzył się.

– Pani wie o tym najlepiej!

– No, a ta... wenecjanka?... Ta, która usidliła pana na lagunach?

Głos Luci trochę syczał.

Brochwicz nie poruszył się, tylko ogień czerwony przefrunął przez jego twarz.

– Więc pani o tym wie? Więc panią to interesowało, może niepokoiło?

Ożywił się nagle; głos jego stał się cieplejszy.

Lucia odparła obojętnie.

– Wiedziałam, bo zbyt głośno szeptano o tym w buduarach, interesowałam się zaś o tyle, że sądziłam, że pan uleczony.

– A czy pani wie, dlaczego tamta mnie porywała? Dlaczego mdlałem w jej uścisku, dlaczego... szalałem?

– Ach! Nie badam psychologii pańskich namiętności.

– Więc ja pani to wytłumaczę. Ta piękność wenecka miała kolor włosów pani, kolor jej oczu i imię miała Lucji "Luci"... Teraz pani rozumie? Kocham nad życie i bez wzajemności. Dlatego właśnie oszalałem chwilowo dla tamtej...

– Szkoda, że - tamta nie nazywała się Julia Capuletti i że się to nie działo w Weronie. Na Romea ma pan duże zdolności - szydziła Lucia.

Brochwicz stał jak biczowany, bez słowa, niemal z rozkoszą bolesną.

Baronówna powstała z kanapki.

– Niechże pan nareszcie nie pozwoli na szyderstwa. Niech pan zabroni mi tego! Niech pan nie będzie tak tragicznie zgnębiony i... i... taki pokorny. Nie znoszę tego! Brzydzę się pokorą! - wybuchnęła z irytacją.

Hrabia podszedł do niej i wyciągnął ręce.

– Żegnam panią! Odchodzę. Ironia kobiety ukochanej może w mężczyźnie wywołać nawet brutalność, ale tylko wtedy, gdy on posiada jej miłość. Gdy jest przeciwnie, ona jest panią położenia, jemu zaś pozostaje jako jedyna obrona... cierpliwość.

Ucałował ręce Luci z uczuciem. Dwie łzy zaszkliły mu się na rzęsach.

– Żegnam panią i... proszę...

– Panie Jerzy... A gdybym ja... pomimo wszystko... chciała być pańską żoną?... Czy... pan by mnie zechciał - rzekła Lucia, poruszona do głębi.

– Czy to nowe szyderstwo? - spytał, patrząc jej w oczy.

– Nie: Mówię szczerze.

– Panno Luciu!... Więc pani?...

– Niestety, nie kocham pana, pan wie o tym, ale... męczę się i ja strasznie. Jeśli mnie pan zechce taką, to... może będziemy... uspokojeni...

Jerzy tulił jej ręce do piersi. Szeptem ledwo słyszalnym zapytał:

– A... tamte nadzieje... pani już pogrzebała!

Lucia wzdrygnęła się.

– Prawie.

– Jednak... pani jest niepewna?...

Baronówna spojrzała błagalnie.

– Proszę, nie mówmy o tym. Chce mnie pan, czy nie?

– Pragnę cię, wielbię i chciałbym cię ukoić, upieścić, abyś zapomniała o swej niedoli. Jednak... daj mi trochę nadziei, że... z czasem pokochasz mnie, Luciu!... Luciu moja!

Jerzy mówił z przejmującym uczuciem, ustami pełnymi płomieni.

– Nadzieja? - odszepnęła Lucia. Ha! Niech ją pan ma. Miejmy ją oboje! Ale nadzieja to ślepy magnes, wciągający ludzi na kolce życia, na jego ostrza. Lecz miejmy ją: może ujarzmimy ten zły magnes? Może złagodzą się nasze dramaty, nasze bóle? Jeśli pan chce, jestem jego...

Brochwicz uścisnął jej dłonie. Rzekł smutno:

– Nie dziękuję ci, bo za ofiarę dziękować nie można. Do uczuć moich dodałaś jeszcze trwogę, by cię nie stracić, Luciu, ale mam wiarę.

– I pan się nie boi? - spytała z podziwem.

– Nie. Zdaje mi się, że oboje nie mamy nic do stracenia - rzekł z mocą. I jeszcze, upoważniam cię, jedyna, do zerwania ze mną, gdyby... tamte nadzieje ożyły.

Twarz mu się skurczyła cierpieniem, oczy zaszły ponurą mgłą. Szarpał własną duszę, ale chciał ją mieć czystą.

Lucia spuściła oczy.

– Ty jesteś szlachetny, ja zaś... podła!

Objął ją ramieniem delikatnie jak dziecko, wyszeptał łagodnie, schylony nad jej jasną głową:

– Nie, ty jesteś prawa i szczera, tylko bardzo biedna, i masz bardzo starganą duszę.

Wieść o ich zaręczynach doszła do Głębowicz w jesieni. Zgnębiła pana Macieja boleśnie, Waldemara zaś przestraszyła.

– Ona zabija się - jęknął Michorowski, łamiąc ręce nad głową.

Tego samego dnia ordynat otrzymał list od hrabiego Herbskiego z Wiednia, donoszący mu, że w Jockey-Clubie spotkał Bohdana.

Waldemar natychmiast wyjechał za granicę.

Advertisement