Ogród Petenery
Advertisement

Rozdział XXVII Miasto pływające • Rozdział XXVIII • Juliusz Verne Rozdział XXIX
Rozdział XXVII Miasto pływające
Rozdział XXVIII
Juliusz Verne
Rozdział XXIX
Uwaga! Tekst wydano w 1872 r. i jego słownictwo pochodzi z tamtej epoki. Proszę nie nanosić poprawek!


XXVIII.


Nazajutrz w poniedziałek 8 kwietnia dzień był przecu­downy. Słońce od samego wschodu było jaśniejące. Na po­kładzie spotkałem doktora. Powiedział mi:

— Otóż tedy! umarł nasz biedny ranny, umarł w nocy. Lekarze zaręczali, że wyzdrowieje!... Oh! lekarze! Oni nie wątpią nigdy! Oto już czwarty towarzysz podróży opuszcza nas od Liwerpolu, czwarty oddający dług Great-Eastern’owi a podróż jeszcze nieskończona!

— Biedak! odparłem skonał w chwili przybycia do miejsca i widząc prawie wybrzeża Amerykańskie. Cóż się stanie z jego żoną i małemi dziećmi?

— Co pan chcesz, — odpowiedział mi doktór — takie to już prawo! Trzeba przecież umierać! Trzeba przecież usunąć się dla tych, co przychodzą! Umiera się podług mego zdania, aby zrobić miejsce innemu, który ma do niego prawo! A wiesz pan, wielu ludzi umrze, podczas mego istnienia, jeżeli będę żył lat sześćdziesiąt?

— Nie domyślam się doktorze.

— Rachunek bardzo prosty — odparł Dean Pitferge. Jeżeli będę żył sześćdziesiąt lat, przeżyję dwadzieścia jeden ty­sięcy dziewięćset dni czyli trzydzieści jeden milijonów pięć kroć trzydzieści sześć tysięcy minut, czyli nakoniec bilijon osiemset osiemdziesiąt dwa milijony sto sześćdziesiąt tysięcy sekund. Okrągłą liczbą dwa bilijony sekund. Otóż przez ten czas umrze właśnie dwa bilijony osób, które będą zawadzać następcom, i ja pójdę z kolei, kiedy będę zawadzał. Cała rzecz w tem, żeby jak najdłużéj nie zawadzać. Dowodził o tem doktór przez jakiś czas, chcąc mnie przekonać o rzeczy łatwéj do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy śmiertelni . Nie widziałem potrzeby z nim się spierać. Chodziliśmy: on mówił, ja słuchałem; widziałem cieślów okrętowych którzy zajmowali się naprawą przeforsztowań zapadniętych z przodu okrętu wskutek podwójnego uderzenie morza. Jeżeli kapitan Anderson ze swemi uszkodzeniami w okręcie nie chciał przybyć do Nowego Yor­ku, cieśle musieli się spieszyć, gdyż Great-Eastern płynął bar­dzo prędko na tych wodach spokojnych, zdaje mi się na­wet, że nigdy nie płynął tak szybko. Zmiarkowałem to po wrażeniu dwojga narzeczonych, którzy oparci o balustradę, nie rachowali już obrotów kół. Koła obracały się wtenczas jedenaście razy na minutę, a parostatek płynął pewnie ze trzy­naście mil na godzinę.

O godzinie dwunastéj oficerowie poszli oznaczyć miejsce w którem byliśmy. Doskonale wiedzieli położenie przez obra­chowanie codzienne, i wkrótce miał pokazać się ląd.

Gdy po śniadaniu przechadzałem się kapitan Corsican przyszedł do mnie. Miał mi coś powiedzieć. Widziałem to po jego stroskanej twarzy. U Fabijana powiedział mi byli sekun­danci Drake’a. Mnie mówił, abym był jego sekundantem, i pana prosi, abyś także był obecnym tej rozprawie. Czy może na pana liczyć?

— Tak kapitanie. Więc cała nadzieja stracona oddalenie lub zapobieżenie téj rozprawie jest niemożliwe?

— Nie ma nadziei.

— Lecz powiedz mi pan, z czego ta kłótnia powstała.

— Sprzeczka o grę była tylko pozorem nic innego. W rzeczywistości jeżeli Fabijan nie znał Drake’a, Drake go znał doskonale. Nazwisko Fabijana jest zgryzotą sumienia dla Drake’a, to też on chce zabić to nazwisko, razem z człowie­kiem który je nosi.

— Kogo ma za sekundantów Harry Drake? spytałem.

— Jeden — odpowiedział Corsican — jest ten dowcipniś...

— Doktór T...?

— Ten sam. Drugi jest Yankes, którego nie znam.

— Kiedyż mają przyjść do pana?

— Tu ich oczekuję.

W istocie w krótce spostrzegłem obudwu sekundantów Harry Drake'a, idących do nas. Doktór T... napuszył się. Zdawało mu się, że podrósł na dwadzieścia łokci, zapewnie dla tego, że był reprezentantem łotra. Jego towarzysz, inny współbiesiadnik Drake’a był to jeden z tych handlarzy filozofów, którzy zawsze i wszystkiem handlują, cokolwiek byś mu przedstawił do kupienia. Doktór T... rozpoczął rozmowę, zrobiwszy napuszony ukłon, na któren kapitan Corsican zaledwie się odkłonił.

— Panowie — rzekł doktór T... głosem uroczystym — nasz przyjaciel Drake, człowiek, którego zasługi wszyscy cenić mogą, przysłał nas do panów dla rozmówienia się w sprawie draźliwej. To znaczy, że kapitan Fabijan Mac-Elwin, do któ­rego tylko co chodziliśmy, wyznaczył panów obydwu „jako swoich przedstawicieli w tej sprawie. Myślę więc, że poro­zumiemy się, jak przystało ludziom dobrze wychowanym mó­wiąc o rzeczy draźliwej naszego poselstwa.”

Nie odpowiedzieliśmy nic tym osobistościom dozwalając im gmatwać się w swej „draźliwości.”

— Panowie, rozpoczął na nowo, niezaprzeczenie cała wi­na jest ze strony kapitana Mac-Elwina. Ten pan a nawet bez powodu, obraził godność Harry Drake’a w przedmiocie gry; później bez żadnej zaczepki, zrobił Drakowi największą znie­wagę, jaka człowieka porządnego spotkać może....

Ta cała frazeologija słodziuchna zniecierpliwiła kapitana Corsicana, który przygryzał usta. Nie mógł dłużej wy­trzymać.

— Przystąpmy do rzeczy — powiedział gwałtownie dokto­rowi T... który wszczął rozmowę. Po co tak dużo mó­wić? Sprawa jest bardzo prosta. Kapitan Mac-Elwin, podniósł rękę na pana Drake’a. Jest obrażony. Wymaga satys­fakcyi. Ma wybór broni, cóż więcej?

— Czy kapitan Mac-Elwin przystaje?... zapytał doktór, zmięszany tonem Corsicana.

— Przystaje na wszystko.

— Nasz przyjaciel Harry Drake wybiera broń.

— Dobrze. Gdzie będzie pojedynek? W Nowym Yorku?

— Nie, tutaj na okręcie.

— Dobrze, na okręcie, zaraz, jeżeli panu o to idzie. Kie­dy? Jutro rano?

— Dziś wieczór, o szóstej z tyłu okrętu przy wielkiem rudlu, który w tym czasie będzie pusty.

— To dobrze.

To powiedziawszy kapitan Corsican, biorąc mnie pod rękę, odwrócił się od doktora T...

Advertisement